Agnieszka1301

  • Dokumenty420
  • Odsłony81 513
  • Obserwuję134
  • Rozmiar dokumentów914.6 MB
  • Ilość pobrań41 921

Kelly Creagh - Nevermore 3 - Otchłań

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Kelly Creagh - Nevermore 3 - Otchłań.pdf

Agnieszka1301 Dokumenty
Użytkownik Agnieszka1301 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 63 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 323 stron)

Tytuł oryginału: A Nevermore Book. Oblivion Text copyright © 2015 by Kelly Creagh Copyright for the Polish edition © 2016 by Wydawnictwo Jaguar Projekt okładki i opracowanie graficzne: Joanna Wasilewska Ilustracja na okładce: © LHF Graphics – Fotolia.com Korekta: Marta Chmarzyńska, Aneta Szeliga Skład i łamanie: EKART Polish language translation copyright © 2016 by Wydawnictwo Jaguar Sp.Jawna ISBN 978-83-7686-465-5 Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2016 Adres do korespondencji: Wydawnictwo Jaguar Sp. Jawna ul. Kazimierzowska 52 lok. 104 02-546 Warszawa www.wydawnictwo-jaguar.pl youtube.com/wydawnictwojaguar instagram.com/wydawnictwojaguar facebook.com/wydawnictwojaguar snapchat: jaguar_ksiazki Wydanie pierwsze w wersji e-book Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2016 Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek konwersja.virtualo.pl

Spis treści Dedykacja Motta Prolog 1. Walentynka 2. Brakujące fragmenty 3. Rozwiane złudzenia 4. Z prochu w proch 5. Bez tchu 6. Szary nagrobek 7. Echa 8. Coraz bliżej ciemności 9. Za zasłoną 10. Pajęczyna umysłu 11. Nok Nok 12. Widziadła bieg 13. W raju, co się Eden zowie 14. Wynurzenie 15. Obrazy 16. Zdwojone zagrożenie 17. W jądro burzy 18. Popioły 19. Podwójne naświetlenie 20. Posplatane, poplątane 21. Próba sił

22. Szach-mat 23. W sercu ludzi najbardziej nieczułych 24. Przebranie 25. Zakłócenia 26. Rozstaje 27. W ciżbie aktorów 28. Schadzka 29. Czas się skończył w bezczasie 30. Grozą dom objęty 31. Powrót 32. Rozdzielenie 33. Wciąż niezniszczone 34. Ciemność i ruina 35. W impasie 36. Ze wszystkich sił 37. Obwarować się i zamknąć odwrót 38. Szrapnel 39. Podwojenie 40. Dwoistość 41. Pamiątka 42. Rozwiązanie 43. Serca bolejące 44. Widma w białych szatach 45. Bezimienna mgła 46. Szaleńczy i zawrotny nur, którego daje dusza w Hadesie 47. Nepenthes 48. Sny, jakich nikt ze śmiertelnych nie śmiał śnić 49. Tylko tyle i nic więcej Epilog

Podziękowania Przypisy i objaśnienia

Dla moich drogich przyjaciół i współtowarzyszy z krainy snu April Joye Cannon, Nicka Passafiume i Billa Wolfe

Rubieże, które dzielą życie od śmierci, są co najmniej mroczne i nieokreślone. Któż może powiedzieć, gdzie pierwsze się kończy, a drugie zaczyna? – Edgar Allan Poe, Przedwczesny pogrzeb (tłum. Stanisław Wyrzykowski) Nic w naturze nie może się równać nieposkromionej i popędliwej pasji tego, kto drżąc na skraju przepaści, rozważa skok w jej ziejącą otchłań. Wszelka refleksja w tej chwili jest zgubna, gdyż nakazuje nam zaniechać tego, czego właśnie z tego powodu zaniechać nie możemy. Gdyby nie powstrzymało nas w porę ramię przyjaciela, gdyby ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem nie udało nam się odsunąć od krawędzi i przylgnąć do zbawczego gruntu pod stopami, przepadlibyśmy z kretesem. – Edgar Allan Poe, Duch przekory (tłum. Sławomir Studniarz)

Prolog Dom wdowy Sarah Helen Whitman Providence, Rhode Island 9 listopada 1848 Błagam, wysłuchaj mnie, Helen! Jego przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, wypełniał wąskie schody i korytarz, stłumiony trochę przez drzwi sypialni. Helen z piórem w dłoni wpatrywała się w czystą kartkę papieru czekającą na biurku. W drugiej ręce ściskała białą, obrębianą koronką chusteczkę, a słodki zapach zwilżającego materiał eteru kusił ją, by po raz kolejny nim odetchnąć. Stawiła opór pragnieniu, wciąż skoncentrowana na nieskalanej karcie. Jednakże obietnica, którą skrywała pusta strona, nie uspokoiła myśli poetki, jak mogłaby w spokojniejszy poranek. Nawet eter, mimo swojej mocy otępiania zmysłów, nie był w stanie uspokoić drżenia jej poruszonego serca. Nie w chwili, gdy jej uszy wypełniały błagalne krzyki mężczyzny, którego ostatnie zachowanie było dla niej zarówno zaskakujące, jak i przerażające. – Helen, bez ciebie będę zgubiony! Zgubiony! – krzyknął, a udręka i emocje w jego głosie brzmiały jak błaganie z głębin piekła. To prawda, ukrywała się przed nim, niewzruszona w swoim postanowieniu, by przeczekać, tak jak przeczekuje się burzę. Powtórzyła sobie po raz kolejny, że nie może go teraz zobaczyć. Mniej obawiała się wymiany słów między nimi – nawet swojej odpowiedzi – a bardziej tego, co może zobaczyć, jeśli odważy się spojrzeć z bliska w jego oczy. – Jedno słowo! Jedno! Tylko o to proszę. – Wystarczy, panie Poe. Ostry głos matki sprawił, że Helen raptownie spojrzała w stronę drzwi, aż

ciasno skręcone pukle ciemnobrązowych włosów podskoczyły na jej policzkach. – Powinien się pan wstydzić – ciągnęła jej matka. – Absolutnie nic nie może usprawiedliwiać tak odrażającego zachowania. Helen wiedziała, że cierpliwość matki została wyczerpana. Oburzenie w końcu przerodziło się w gniew i niewiele czasu było potrzeba, by któreś z nich znalazło się u kresu wytrzymałości. Bóg jeden wie, co się wtedy stanie… Z pewnością coś musiało ustąpić. Lub też ktoś. Mimo wszystkich obaw Helen wiedziała, że jeśli do jej domu – do jej serca – ma powrócić choćby cień spokoju, to ona musi być tym kimś. – Helen! Wierzę, że mnie słyszysz! – zawołał, ignorując karcący głos jej matki. – Wysłuchaj mnie – wysłuchaj ostatniego błagania. Moje życie, los mojej duszy zależy od ciebie! Helen upuściła pióro na biurko i wstała. Przycisnęła chusteczkę do ust, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Potem podeszła do drzwi, a gdy je otworzyła, zmarszczyła brwi na widok swojej siostry Anny, która stała, oparta plecami o ścianę. – Nie schodź tam – poleciła Anna z surowym wyrazem twarzy. – Ignoruj go, tak jak do tej pory. Niech sobie kracze niczym obłąkany kruk, aż straci siły, by choćby skrzeczeć. Z holu na parterze raz jeszcze dobiegło imię Helen, tym razem wykrzyczane ochrypłym głosem. Anna skrzywiła się szyderczo. – Boże Wszechmogący! Czy słyszałaś kiedykolwiek coś tak okropnego? – Czy on wspominał może, co skłoniło go do tej… wizyty? – zapytała półgłosem Helen, nie chcąc, by usłyszał jej głos i przekonał się, że jego wrzaski odniosły skutek i zdołały wywabić ją z samotni. – Słowo, o które ci chodzi, to chyba „wybryk” – syknęła w odpowiedzi Anna. – Owszem. Próbował wyjaśniać matce, że po tym, jak rano pozował do dagerotypu, zobaczył białą twarz w lustrze doświetlającym studio. Mówił, że wpatrywała się prosto w niego oczami czarnymi jak noc. – Dokładnie tak powiedział? – To szaleniec, Helen. Nie idź do niego. Helen nie odpowiedziała, ale szeleszcząc spódnicą postąpiła kilka kroków w stronę schodów.

– Czy aż tak niewiele cię obchodzę? – słyszała jego zawodzenie. – Czy wątpisz we mnie? A może podejrzewasz, że nie powiedziałem ci całej prawdy? – Nie ma sensu wykrzykiwać tych obłąkanych pytań, panie Poe – powiedziała jej matka. – Powinno być dla pana całkowicie jasne, iż córka moja nie ma życzenia spotykać się z panem. – Jestem zgubiony, Helen! Zgubiony! W czasie i wieczności. Proszę tylko o jedno słowo. Powiedz „tak”, Helen. Powiedz „tak” i ocal tego nieszczęśnika. Powiedz to, czego dotąd nie mówiłaś – że mnie kochasz! – Edgarze – Helen wypowiedziała jego imię, stając u szczytu schodów. Dźwięk jej głosu sprawił, że mężczyzna poderwał głowę. W samej koszuli, z potarganymi ciemnymi włosami i szalonym wzrokiem, wyglądał w oczach Helen jak ucieleśnienie człowieka obłąkanego. Odetchnęła głęboko, ścisnęła mocno poręcz, przygotowała się i zaczęła schodzić po schodach, zmniejszając po jednym niepewnym kroku dzielący ich dystans. – Helen – wyciągnął do niej drżącą dłoń. – Usłyszałaś moje wołanie i nareszcie przyszłaś. Jesteś aniołem zesłanym, by wybawić mnie od wiecznego potępienia. – Edgarze, co oznaczają te słowa…? – Mój los spoczywa w twoich rękach. – Upadł na kolana i wzniósł ku niej wzrok, ściskając rąbek jej sukni. Helen na moment utraciła zdolność mowy i zastanawiała się, czy to, co widzi, można przypisać oszałamiającemu działaniu eteru. Zniknęły gdzieś szare jak zjawa oczy mężczyzny, który niespełna dwa miesiące temu oświadczył się jej na cmentarzu. Zastanawiała się, czy upiorne spojrzenie, które, jak twierdził, zobaczył tego ranka w lustrze, mogło należeć do jego własnego odbicia. Wpatrujące się w nią teraz oczy, ponaglające i pełne przerażenia, były zaiste czarne jak noc. Nawet czarniejsze.

1 Walentynka Kochany Varenie, gdy już zapisałam Twoje imię na kartce, z trudem potrafię utrzymać równo długopis. To nie będzie elegancki list. Nigdy nie byłam tak dobra w układaniu słów jak Ty, więc nie będzie również piękny stylistycznie. W ten weekend będą walentynki. Siedzę na lekcji angielskiego, a pan Swanson zażyczył sobie, żebyśmy skomponowali romantyczny sonet. Dwa razy tłumaczył nam zasady dotyczące formy, ale sama myśl o pentametrze jambicznym i czterowierszach sprawia, że czuję się, jakbym próbowała rozwiązać zadanie z matematyki. Jestem całkowicie pewna, że tak właśnie wyglądałaby moja poezja. Wiem, że gdybyś tu był, już byś skończył pracę. Wiem też, że byłaby prześliczna. Z mojego miejsca mogę widzieć Twoją ławkę. Nie byłoby Cię tam, nawet gdybym spojrzała w jej stronę, ale cały czas mam obawy, że bym Cię zobaczyła. Czasem zastanawiam się, czy właśnie tego chciałeś. Żebym się Ciebie bała. Żeby wszyscy się bali i nikt nie próbował się do Ciebie zbliżyć. Powiedzieli mi, że umarłam. Powiedzieli, że byłam martwa, a ja chciałabym im odpowiedzieć, że nadal jestem, a przynajmniej tak się czuję. Ponieważ wiem, gdzie jesteś i co się z Tobą stało. Ponieważ nie mogłam tego powstrzymać i nie mogłam sprowadzić Cię z powrotem. Ponieważ Reynolds miał rację, gdy powiedział, że nie mogę Cię dosięgnąć. Wszystko się rozsypało. A jednak jestem tutaj i piszę do Ciebie coś, co chyba musi być walentynką. Ponieważ – chociaż wiem, że nie powinnam Cię nadal kochać; chociaż wiem, że to ostatnie uczucie, jakie powinnam do Ciebie żywić – chciałabym

Ci powiedzieć, że Cię kocham. Isobel podniosła drżący długopis znad przypominających błękitne żyłki linii w zeszycie i zastanawiała się, jak mogło jej się wyrwać to wyznanie. Nigdy wcześniej nie pisała w taki sposób – słowa po prostu wylewały się z niej, niepowstrzymane. Ostatnia linijka wypaliła się w jej źrenicach, wibrując prawdą, którą miała nadzieję ukryć i zatrzasnąć w sobie wraz ze wszystkim innym. Zacisnęła dłoń na kartce, żeby ją zmiąć. Co się z nią działo? Dlaczego nie potrafiła zapomnieć? Dlaczego, skoro on zapomniał o niej? Rozległ się dzwonek na długą przerwę, a hałaśliwy dźwięk dodatkowo szarpał jej napięte nerwy. – No dobrze. – Pan Swanson wstał zza biurka, a drewniane krzesło na kółkach odjechało do tyłu i uderzyło w tablicę. – Chciałbym skorzystać z okazji i zebrać wasze prace już dzisiaj, nawet jeśli nie są jeszcze skończone. Dostaniecie je z powrotem jutro, więc będziecie mogli wykorzystać kilka minut lekcji, by je przejrzeć i poprawić, a ja sprawdzę wszystkie przez weekend. Wszyscy wstali, a nierówne łopotanie kartek w całej klasie skojarzyło się Isobel ze stadem ptaków zrywających się do lotu. Tekeli-li… W obawie, że ktoś może zauważyć imię Varena, wyrwała zgniecioną kartkę i schowała ją w środku zeszytu. Gdy podniosła głowę, zobaczyła, że pan Swanson podszedł do drzwi. Jak bileter odbierał kartki od jej kolegów wychodzących na korytarz. – Kolejnym powodem, dla którego chcę je zebrać teraz – powiedział – jest dobrze znany fakt, że wiele wybitnych dzieł literackich zaginęło, wepchniętych nierozważnie do kieszeni i plecaków młodych, beztroskich literatów, takich jak wy. Niestrudzonych wędrowców, szarmanckich bardów, artystów słowa… – I wypasionych raperów – wtrącił Bobby Bailey, oddając panu Swansonowi swój sonet. – Oraz spasionych raperów, czemu nie? – Pan Swanson skinął głową potwierdzająco i dodał kartkę Bobby’ego do coraz większego stosu. Isobel wstała, wyrwała pierwszą kartkę z zeszytu i zebrała swoje rzeczy.

Podchodząc do drzwi i ich strażnika, nie podnosiła głowy. Wręczyła pustą kartkę i przemknęła koło nauczyciela na korytarz. – Ach, Lanley – zawołał za nią, podnosząc głos, by przekrzyczeć narastający gwar rozmów i trzaśnięcia drzwi szafek. Isobel wzdrygnęła się i stanęła. – Karta, którą na me ręce złożyłaś, czystą jest, a zatem błędną. Cóż to za czelność niezwykła – powiedział pan Swanson, udając, co mu się czasem zdarzało, bohatera szekspirowskiego, który zdołał wyrwać się spomiędzy zbutwiałych stron książki. Potęga słów… – Nie lękaj się jednak, nadobna głosicielko chwały – ciągnął. – Poznaję i szacunkiem darzę temperament artystki, której zda się, iż dzieło jej niegodne jest jeszcze wzroku postronnych. Zgodzę się zatem, byś wraz z jutrzejszym porannym pianiem kurów złożyła na ręce me dzieło wiekopomne, które, com sam widział, kaligrafowałaś zaledwie chwilę temu. – Bez urazy, panie Swanson – wtrąciła się Katlyn Binkly – ale chyba pan za dużo czyta. Wdzięczna za to odwrócenie uwagi nauczyciela, Isobel wślizgnęła się za Bobby’ego i jego kolegów z drużyny koszykarskiej. Ukryta pomiędzy wysokimi sylwetkami chłopców a ścianą wykorzystała ich jako zasłonę, gdy szli do stołówki. – Zaiste – usłyszała westchnienie pana Swansona, gdy przeszła już kawałek korytarzem. – Zaprzeczyć temu nie zdołam. Mamże jednak porzucić uwielbienie, jakie żywię dla słowa pisanego, na rzecz pustych igraszek na podobieństwo reality show? Isobel odłączyła się od grupy Bobby’ego i natrafiła na parę czwartoklasistów, całujących się za otwartymi drzwiami szafki, które miały ukryć ich niestosowne zachowanie przed okiem pana Notta, pilnującego porządku na korytarzach i w stołówce. Dziewczyna oplotła ramionami szyję chłopaka, a w ręku ściskała bukiecik ozdobiony gipsówką i owinięty przezroczystą folią. Isobel zatrzymała się na widok trzech karminowych pąków widocznych przez lśniący plastik. Trzy czerwone róże. Dziewczyna zauważyła ją i przerwała pocałunek. W ślad za nią także chłopak odwrócił głowę, by sprawdzić, co im przeszkodziło.

– Na co się gapisz? – zapytał. Częste pytanie, pomyślała Isobel. Słyszała je już wcześniej. – Chcesz się czegoś nauczyć? – wtrąciła dziewczyna. Nauka. Isobel poszła dalej, nie odpowiadając. – Cholerna świruska – rzucił półgłosem chłopak. Nie zwracała już jednak uwagi na szepty. Na pewno nie w takim stopniu jak dawniej. Minęła drzwi prowadzące do stołówki i podeszła do bocznego wyjścia na dziedziniec. Chciała uniknąć kartonowych serduszek przeszytych strzałą, amorków strzelających z łuków a także wiszących czerwonych i białych serpentyn. To oznaczało, że musiała trzymać się z dala od stołówki i sali gimnastycznej, które zostały nimi w równym stopniu udekorowane. Isobel popchnęła drzwi, a lutowe powietrze przywitało ją mroźnym oddechem. Podeszła do jednej z pustych kamiennych ławek, a gdy wtykała za ucho nieposłuszne pasma włosów, jej opuszki musnęły policzek z ukośną, cieniutką jak włos blizną. Chociaż rana się zagoiła, a Isobel co rano starannie maskowała ją korektorem i pudrem, wciąż czuła jej obecność. Wiązała się ona ze stałym, przyćmionym bólem, który równie dobrze mógł być prawdziwy, jak i wyimaginowany: skutek uboczny uszkodzenia nerwu lub odczucie powodowane przez niezatarte wspomnienie tego, jak powstała ta blizna. My, jak zawsze, jesteśmy w domu. Ostatnie słowa Pinfeathersa wypłynęły z trzęsawiska dręczących ją głosów. Wbrew sobie przyjrzała się gałęziom dębu i krawędzi dachu szkoły w poszukiwaniu przelotnego widoku hebanowych piór lub czarnego spojrzenia, w którym kryła się tęsknota… za czym? Tego nawet on sam nie wie. Nie wiedział. Isobel położyła rzeczy na ławce, nie do końca pewna, co powinna zrobić. Aby uniknąć spotkania z Gwen, nie zatrzymała się przy ich sąsiadujących szafkach i nie zabrała kurtki oraz torby z lunchem, którą naszykowała rano. Ponieważ dzisiaj w Trenton odbywał się doroczny Lunch Walentynkowy, powiedziała poprzedniego popołudnia Gwen, że chciałaby być podczas długiej przerwy sama. Oddawała tym przysługę im obu: Gwen mogła spędzić

czas z Mikeyem i nie czuć się winna, że zostawia ją samą, a Isobel nie musiała znosić współczujących spojrzeń przyjaciółki i pełnych dobrej woli prób pocieszania. Chociaż Gwen nadal nie wiedziała, co się stało, gdy Isobel zniknęła w otwartych drzwiach krypty i przedostała się do świata snu, jedną rzecz mogła wydedukować poprzez czystą obserwację. Isobel nie udało się powrócić wraz z Varenem. Gwen – tak samo jak wszyscy – usłyszała tylko, że Isobel niczego nie pamięta. A już niezależnie od tego, czy uwierzyła w amnezję jako wymówkę, Isobel nie przypuszczała, by jej przyjaciółce rzeczywiście zależało na poznaniu prawdy o tamtych wydarzeniach. Gwen musiała założyć, że Varen uparł się, by tam pozostać. Albo, co gorsza, że Isobel znalazła go martwego. Do pewnego stopnia miała wrażenie, że tak właśnie było. Niezależnie jednak od tego, jakie wnioski tym razem wyciągnęła Gwen, nie zadawała żadnych pytań i nie domagała się odpowiedzi. Może dostała wystarczającą nauczkę. Może teraz, gdy Gwen także poniosła straty – złamana ręka, zachwiane poczucie rzeczywistości, może nawet własne koszmary, z którymi musiała sobie radzić – po prostu stopniowo odsunie się od Isobel. Tak samo jak jej dawna paczka – Stevie, Nikki i Alyssa – Gwen znajdzie sposób, by się wykręcić z tej znajomości i wycofać z życia Isobel. Lub też, jak Brad, przekona nawet rodzinę do przeprowadzki do innego stanu. – Dostawa specjalna – rozległ się za nią głos, którego snobistyczny i doskonale znajomy brookliński akcent w jednej chwili przekreślił wszystkie teorie Isobel. Gdy się odwróciła, zobaczyła Gwen stojącą kilka kroków od niej, z lewą ręką uwolnioną już z gipsu, ale wciąż podtrzymywaną granatowym temblakiem. W prawej trzymała mały papierowy koszyk z jedzeniem. – Zmumifikowane ogórki i skamieniałe ziemniaki – wyjaśniła Gwen. – Słyszałam, że korniszony i pieczone kulki ziemniaczane doskonale pomagają na trapiące cię przypadłości. Oczywiście mam nadzieję, że wybaczysz mi, iż zdążyłam już pobrać podatek w postaci tych chrupiących z samego wierzchu. – Gdzie Mikey? – zapytała Isobel. Gwen z ponurym półuśmiechem wskazała ruchem głowy stołówkę, gdzie Mikey stał przy jednym z wielkich okien, przyciskając do szyby policzek i obie ręce. Ubrany w bluzę w czarno-białą szachownicę i ciemne okulary,

które siedziały krzywo na jego rozpłaszczonym nosie, przypominał wielką rozgniecioną muchę. – Rany – powiedziała Isobel. – Brak zdolności nadrabia entuzjazmem, jeśli rozumiesz, o czym mówię. – Gwen puściła do niej oko. – Czy pan Nott go nie przyłapie? Gwen wzruszyła ramionami i postawiła koszyk koło rzeczy Isobel. – Myślę, że próbuje cię rozweselić. Bądź dla niego wyrozumiała, on nie wie nic o… No wiesz, o niczym. Isobel wiedziała, że Gwen ma na myśli Baltimore. I Varena. I ją. Chociaż kompletnie nie rozumiała, co może być pociągającego w Mikeyu, cieszyła się, że Gwen zaczęła się z nim umawiać. Albo udawać, że się umawia czy cokolwiek, o co im tam chodziło. Obecność Mikeya podczas spotkań przy szafkach i w przerwach na lunch dawała Isobel wymówkę, by nie wspominać o czymkolwiek, co podpadało pod kategorię określoną przez Gwen jako „nic”. A także sprawiało, że Gwen musiała zachowywać wszelkie pytania dla siebie. Inną rzeczą, choć chyba najważniejszą z tego wszystkiego, było to, że Gwen wyraźnie zaczęła się w Mikeyu zakochiwać. Isobel wiedziała, iż punktem zwrotnym był poranek, gdy Mikey przyleciał do Baltimore, by odebrać Gwen – dziewiętnasty stycznia, ten sam dzień, gdy anonimowy nieznajomy przyniósł Isobel, przemoczoną do suchej nitki i półmartwą, do miejskiego szpitala uniwersyteckiego. Dzień, gdy zapadła w stan śmierci klinicznej. W urodziny Edgara Allana Poego. Tydzień później Isobel wróciła z rodziną do domu. Po kolejnym tygodniu przyszła do szkoły i dowiedziała się od Gwen, podczas spotkania przy szafce, pierwszego i jedynego odbytego w cztery oczy od kiedy Isobel dosłownie powróciła do rzeczywistości, że Mikey wydał pieniądze zarobione na rozwożeniu pizzy, żeby kupić bilet na samolot. Ponieważ Gwen, pomagając Isobel na cmentarzu w walce z Reynoldsem, skończyła ze złamaną ręką, Mikeyowi przypadło zadanie prowadzenia jej cadillaca podczas jedenastogodzinnej podróży powrotnej. Zgodnie ze świadectwem Gwen, przebyli tę trasę w niecałe osiem godzin, a ponieważ Isobel jechała z Mikeyem tamtego wieczora do Ponurej Fasady, uwierzyła w to bez trudu. Najmniejszego. Poza wtajemniczeniem przyjaciółki w szczegóły swojego powrotu, Gwen

zrelacjonowała także, jak Reynolds wymknął się policji, gdy Isobel pozostawiła go na zewnątrz świata snu. Policjanci z patrolu, zgodnie ze słowami dziewczyny, byli zdeterminowani, by zatrzymać wszystkich zamieszanych w bójkę, nawet jeśli wśród nich miałby być sam Czciciel Poego. Jednakże nikt go nie złapał. Zniknął jak co roku, a w ogólnym zamieszaniu Gwen schowała się za nagrobkiem, o który nią rzucił, potem zaś uciekła, wmieszawszy się w tłum gapiów. Ponieważ wszystko inne przyćmiła wiadomość o porażce Kruków z Baltimore, którzy w ten sposób stracili szanse na Super Bowl, jedyną wzmianką o zajściu z udziałem Czciciela Poego w prasie było doniesienie, że kilku gapiów przedarło się przez mur cmenentarza. Po raz kolejny. Chociaż rodzice Gwen (którzy myśleli, że ich córka pojechała do Nowego Jorku, żeby wybrać się z kuzynami na koncert) uwierzyli w starannie spreparowaną opowieść o pechowym wypadku podczas pogowania, rodzice Isobel domyślili się znacznie więcej prawdy. Mama i tata dziewczyny nie mieli wprawdzie pojęcia o wyprawie na cmentarz, obecności Gwen oraz jakichkolwiek związkach całej sprawy z Poem, ale wiedzieli dość, by się domyślić, że ich córka uciekła do miasta w poszukiwaniu Varena. W rezultacie matka i ojciec przepytywali ją tysiące razy. Za każdym razem Isobel powtarzała kłamstwo, że nie pamięta nic od chwili, gdy siedziała w restauracji z tatą. Nie, nie wie, czyj był samochód, do którego wsiadła zgodnie z relacją kelnerki z Baltimore. Nie, nie pamięta, gdzie i dlaczego zawiózł ją kierowca. Nie, nie wie, kto zostawił ją w szpitalu. Nie, nie udaje i nie, nie kłamie. Nie. Nie. Nie. Na szczęście opiekująca się Isobel psycholog, doktor Robinson, poleciła rodzicom, by powstrzymali się od nękania córki pytaniami, prowadzili codzienne życie i czekali, aż wspomnienia wrócą same z siebie. Prawda jednak była taka, że dziewczyna wiedziała, iż nie zapomni najmniejszego szczegółu z tego, co się wydarzyło. Nigdy. Krwisto czerwone płatki róż, opadający popiół, roztrzaskane odłamki. Zniszczenie i ruina – wszystko odbite w lustrze. Piękny potwór i potworna piękność. Głosy w korytarzu. Varen. Klif... Jej szarfa, porwana w górę i uniesiona w dal, trzepocząca smuga bladego różu splamiona jej własną

krwią. – Kiepsko się dzieje, jeśli trzeba zagrzewać do boju czirliderkę, co? – zapytała Gwen. Isobel zamrugała i wyrwała się z zamyślenia. – Nie jestem już czirliderką. – E tam. – Gwen machnęła ręką. – Wzięłaś tylko urlop. Obie wiemy, że nie zdołasz długo stąpać po ziemi obiema nogami. Isobel skrzywiła się, ale spróbowała to ukryć, patrząc na Mikeya, który tymczasem zaczął udawać, że chodzi w górę i w dół po niewidzialnych schodach, schowany do pasa za ceglanym murem szkoły. Przerzucił się na udawanie, że wiosłuje, akurat w momencie, gdy za nim pojawił się pan Nott, piorunujący go wzrokiem. – Czyli… idziecie jutro razem na imprezę walentynkową, tak? – zapytała Isobel. Gwen przestąpiła z nogi na nogę i spojrzała na nią krzywo. – Jakbyś nie stała tuż obok, kiedy mnie zapraszał. Słuchaj, a może umówimy się, że zauważyłam twoją teatralną próbę zmiany tematu i zaraz kopnę cię w tyłek? Isobel bezskutecznie spróbowała się uśmiechnąć. Gwen zmarszczyła brwi, sięgnęła zdrową ręką do patchworkowej torby, wyciągnęła zwiniętą gazetę i podała ją przyjaciółce. – Wiem, powiedziałaś, że chcesz być sama i tak dalej, ale zobaczyłam to dzisiaj i pomyślałam, że powinnaś wiedzieć. Isobel wzięła gazetę, a gdy przeczytała pierwszy wiersz krótkiego akapitu zakreślonego czerwonym mazakiem, poczuła, że serce wali jej jak młotem. Bruce Albert Nobit zmarł w wieku 69 lat w swoim domu, w poniedziałek 9 lutego. Oszołomiona podniosła głowę, a ostre kłucie gdzieś w głębi żołądka na dobre wyrwało ją z odrętwienia. – Mówił o marcu – westchnęła załamującym się głosem, przypominając sobie złowieszcze ostrzeżenie, jakie usłyszała od Bruce’a, gdy po raz ostatni była w Zakątku Nobita, czyli należącej do niego księgarni; w tym samym miejscu, gdzie spotkała się z Varenem, by pracować nad projektem dotyczącym Poego.

Bruce zakładał, że ona wie, gdzie zniknął Varen – że pozostaje z nim w kontakcie – i chciał, by przekazała mu, ile ma czasu, by odebrać czarnego cougara, którego zostawił zaparkowanego pod księgarnią. Tak twierdzą lekarze – dodał Bruce, zdradzając w ten sposób, że marcowy termin ma niewiele wspólnego z samochodem. Nie miała okazji powiedzieć Varenowi ani tego, ani wielu innych rzeczy. Isobel przeczytała pobieżnie nekrolog w poszukiwaniu wyjaśnienia przyczyny śmierci Bruce’a. Znalazła wzmiankę o służbie wojskowej w Zielonych Beretach i dwóch sklepach należących do niego. Przebiegła wzrokiem po imionach zmarłych żony i syna, a także siostrzeńca, mieszkającego w Nowym Jorku. Więcej szczegółów nie znalazła. Potrząsnęła głową, nadal niczego nie rozumiejąc. – Tu piszą, że pogrzeb będzie jutro rano. Gwen wzruszyła zdrowym ramieniem. – Wiem. Ja, no, nie byłam pewna, czy ty… no wiesz… chciałabyś tam być czy coś. Być? Na pogrzebie? – Czyli zerwać się ze szkoły – powiedziała Isobel. – Mogę nas tam zawieźć. – Nie mogę. – dziewczyna oddała Gwen gazetę. Jak mogłaby tak ryzykować? Jeszcze jeden krok poza wyznaczone przez rodziców granice, jeszcze jeden przypadek wymknięcia się bez ich wiedzy, a mama z tatą z pewnością odesłaliby ją do ośrodka resocjalizacyjnego. Albo, co bardziej prawdopodobne, na leczenie w zakładzie zamkniętym. Poza tym Bruce nigdy nie krył, że wini Isobel za wszystko, co przytrafiło się Varenowi, łącznie z jego zniknięciem. W szczególności z jego zniknięciem. Wątpiła, by życzył sobie jej obecności. Mimo to stary mężczyzna był najlepszym przyjacielem Varena. Niewykluczone, że jego jedynym prawdziwym przyjacielem. – No więc – Gwen westchnęła ciężko – wiem, że starasz się od tego oderwać, dać sobie z tym radę i tak dalej. Uznałam po prostu, że to ważne. Wiem, że nie powinnam dzwonić do ciebie do domu ani na komórkę, więc jeśli istnieje szansa, że zmienisz zdanie, musisz mi o tym powiedzieć przed końcem lekcji. Albo, jeśli chcesz, mogę się wynosić. Isobel znowu popatrzyła na gazetę, której Gwen jeszcze od niej nie wzięła. Jutro miał być piątek, trzynastego. Ironia losu – pomyślała.

Nagle przyszła jej do głowy nowa myśl, która w jednej chwili wyparła ból z powodu śmierci Bruce’a i zastąpiła go mdlącym ukłuciem podszytego nadzieją strachu. Czy Varen tam będzie? Isobel zacisnęła rękę na gazecie. W przeszłości umiał stworzyć projekcję astralną, by pojawiać się lub pozostawać niewidzialnym w innych miejscach niż to, w którym spało jego ciało. Pierwszy raz zrobił to w dniu prezentacji ich projektu, w Halloween. Chociaż wszyscy go widzieli i słyszeli, zniknął zaraz po wyjściu z klasy. Czy Varen wciąż miał zdolność pojawiania się w tym świecie? A jeśli tak i gdyby dowiedział się jakoś o śmierci Bruce’a, przyszedł na pogrzeb i zobaczył ją tam – zobaczył, że po tym wszystkim ona nadal… – Tak – powiedziała Isobel, zanim zdążyła się powstrzymać. Gwen spochmurniała. – To znaczy, nie – poprawiła się. – Nie chcę, żebyś się wynosiła, ale tak, zmieniłam zdanie. Chcę tam być… na pogrzebie. Proszę. Wyraz twarzy Gwen złagodniał. – Spotykamy się przy drzwiach koło sali gimnastycznej zaraz po drugiej lekcji. Nikogo tam nie ma tak wcześnie. Dziewczyna odwróciła się i ruszyła do drzwi. Przez okna stołówki Isobel widziała Mikeya wycierającego szmatą ślady, jakie zostawił na szybie, podczas gdy pan Notn strong xpbaał nad nim, podpierając się pod boki. – Zaczekaj! – zawołała Isobel. – A co z twoją ręką? Myślałam, że nie możesz prowadzić? Gwen zatrzymała się i odwróciła w kierunku przyjaciółki. Zdrową ręką naciągnęła materiał temblaka na łokciu, wyprostowała złamaną rękę i zamachała palcami. – Od poniedziałku sama przyjeżdżam do szkoły – powiedziała i puściła oko do Isobel. – Ręka jak nowa, wykorzystuję tylko sytuację. Z tymi słowami ułożyła łokieć na nowo w temblaku, odwróciła się, szeleszcząc spódnicą i pobiegła do stołówki. Mikey upuścił ścierkę i podszedł do niej, gdy tylko minęła szklane drzwi. Pocałowali się, a Isobel poczuła, że w jej wnętrzu znów rośnie bryła lodu. Odwróciła się do tego widoku plecami, zaplotła ramiona i zadrżała z zimna.

Teraz, gdy została sama, jej chwilowa nadzieja na spotkanie Varena przygasła i zbladła. Od powrotu z Baltimore nie śniła o nim nocami ani też nie widziała go – podobnie jak niczego z tamtej strony – na jawie. Nawet w lustrach, które kiedyś były dla niej oknami do innego świata. Pocieszała się, że może potraktować pójście na pogrzeb Bruce’a jako metodę na zamknięcie tego rozdziału w swoim życiu. W ten sposób pochowa nie tylko człowieka, ale i związane z nim wspomnienia. Tak też pożegna się z Varenem, zamiast pisać listy, których on nigdy nie przeczyta. Teraz przyszła kolej, by ona zapomniała. Myślała, że jej się uda, jeśli go nie zobaczy. A może… może nawet jeżeli go ujrzy.

2 Brakujące fragmenty Isobel nie wolno było wracać ze szkoły samochodem z Gwen – ani też z nikim innym. O jeżdżeniu autobusem również nie było mowy, ale to nie tata ją teraz odbierał. Obecnie było to zadanie jej matki. Każdego popołudnia Isobel spotykała się z nią przed szkołą i wsiadała na tylne siedzenie samochodu stojącego na jałowym biegu w długiej kolejce czekających pojazdów. Witała się szybkim mruknięciem i oddawała komórkę, którą miała zobaczyć dopiero następnego dnia rano. Jedynym dniem, gdy matka nie odwoziła jej prosto do domu, był czwartek, a chociaż Isobel nienawidziła tych cotygodniowych spotkań, po części była też za nie wdzięczna losowi. Wizyty u doktor Robinson stały się barierą odgradzającą ją od rodziców, żółtą taśmą uniemożliwiającą im dostęp do materiału dowodowego, który skrywał się w jej wnętrzu. Jak długo Isobel chodziła na te spotkania, tak długo mama i tata nie mogli wyciągać z niej odpowiedzi. Z polecenia lekarza musieli się wycofać. W zamian za to wystarczyło, że dziewczyna co tydzień wytrzymywała godzinę ostrożnego podpytywania jej przez obcą osobę. Podczas dzisiejszej wizyty doktor Robinson miała ze sobą kartki na sztywnej podkładce. Siedziała w czarnym skórzanym fotelu obrotowym naprzeciwko Isobel. Na jej ustach gościł jak zawsze życzliwy, ale niepewny uśmiech. Isobel miała ochotę powiedzieć lekarce, żeby nie przejmowała się pilnowaniem wyrazu twarzy i nie naciągała tak mięśni policzków. Wiedziała, że kobieta nie wie, co ma z nią zrobić ani co powiedzieć jej rodzicom. Isobel niczego nie mówiła. Na razie dobrze jej szło ograniczanie odpowiedzi na różne pytania do maksymalnie jednego-dwóch zdań, ponieważ była doskonale świadoma, że każde jej słowo trafi do pliku w komputerze

lub żółtego notatnika lekarki, a w rezultacie do dokumentacji medycznej pacjentki. Bez cienia wątpliwości rodzice Isobel w pewnym momencie uzyskają dostęp do tych materiałów. Chociaż to była dopiero trzecia wizyta, dziewczyna wiedziała, że mama i tata poproszą o udostępnienie ich raczej prędzej niż później. Za fotelem lekarki ciągnęły się rzędem trzy okna z cieniami przywartymi do parapetów. Zza ich krawędzi prześwitywał blask słońca i odbijał się od starannie ułożonych kasztanowych pukli doktor Robinson, powodując ironiczne złudzenie otaczającej jej głowę aureoli. W przeciwnym kącie pokoju stały dwie lampy, których światło było znacznie zimniejsze od przyćmionych promieni słońca, równie bezduszne jak ściany w kolorze betonu i sztywne, niewygodne meble. – Rozmawiałam wczoraj z twoją mamą przez telefon o naszym zeszłotygodniowym spotkaniu – zaczęła doktor Robinson. – Czy mówiła ci o tym? – Nie – odparła Isobel. – Ale ja nie pytałam. – Wnioskuję z tego, że niezbyt często rozmawiacie. Czy uznałabyś to za całkowicie normalne, czy może stało się tak ostatnio? – Ostatnio – odparła. – Nie wiemy, dlaczego nie. To znaczy, dlaczego nie rozmawiamy. – Z powodu tego, co się wydarzyło w Baltimore – podpowiedziała doktor Robinson. Isobel podniosła głowę i pożałowała, że nie ma stopera. Z przyjemnością zmierzyłaby, ile czasu podczas każdej sesji mija, zanim przyklejony do twarzy lekarki uśmiech zniknie bez jej wiedzy. Dzisiaj chyba pobiła rekord. – Czy jesteśmy gotowe, żeby o tym porozmawiać? – zapytała doktor Robinson. – Możesz zacząć od dowolnego momentu, który najwyraźniej zapisał się w twojej pamięci. Isobel zacisnęła ręce na kolanach i zaplotła ciasno palce. Wszystkie momenty zapisały się wyraźnie w jej pamięci. Obraz był czysty i ostry jak brzytwa – tak żywy, jakby właśnie obudziła się z tego snu, który omal nie okazał się jej ostatnim. – Mówiłam już pani doktor. – Dziewczyna znowu opuściła spojrzenie. – Niczego nie pamiętam. – Twoja matka przez telefon wspomniała mi, że znałaś się z chłopcem,