Agnieszka1301

  • Dokumenty420
  • Odsłony81 513
  • Obserwuję134
  • Rozmiar dokumentów914.6 MB
  • Ilość pobrań41 921

Rice A. ( Rampling A. ) 1986 - Belinda - Erotyka,Romans

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Rice A. ( Rampling A. ) 1986 - Belinda - Erotyka,Romans.pdf

Agnieszka1301 Dokumenty
Użytkownik Agnieszka1301 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 419 osób, 153 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 801 stron)

Anne Rice Belinda Pochyl się, pochyl. Tylko przesada przynosi spokój, więc się pochyl. Słońce zamknięte w drzewie. Dotknij ustami moich warg. Pochyl się, uśmiechnij promiennie i tnij, bo Lęk to wyobrażony świat, nic więcej, ten sam, który nadejdzie po śmierci. Ciągła ucieczka przed chwilą, gdy zegniemy kolana po walce i dopiero w bólu. Łokieć zgina się w mózgu, ręka podnosi kubek. Najtrudniej jednak, ciężko zgoła wymyślić siebie, więc zlep i ugnieć fabułę od nowa, którą wyśniłaś. Lecz wszystko z sensem. Nie szukaj igły w drzewie mózgu. Przesadę każdą krok tylko dzieli od daremności. Gwiazdy płoną czysto. Wilga skarży się i lśni. Lęk to strach, że zawsze już będzie nas mniej. Więc pochyl się. Pochyl się i pocałuj świat. Jakim go widzisz.

Tylko przesada przynosi spokój Stan Rice* * Stan Rice — poeta i malarz amerykański, prywatnie mąż Anne Rice. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy). 4 ŚWIAT JEREMY'EGO WALKERA 5 Któż to? Taka była pierwsza myśl, która przemknęła mi przez głowę, kiedy zobaczyłem w księgarni tę dziewczynę. Wskazała mi ją moja agentka i specjalistka od reklamy, Jody. — Popatrz tylko na tę zagorzałą małą fankę. O tam — powiedziała. — Istna Złotowłosa*. Dziewczyna rzeczywiście miała blond loki aż do ramion. Kim jednak była? Zapragnąłem sfotografować ją i namalować... A także wsunąć dłoń pod krótką kraciastą spódniczkę dziewczyny, typową dla uczennic katolickiej szkoły, i dotykać jej jedwabistych nagich ud... Tak, przyznaję, pomyślałem o tym. Miałem ochotę ją pocałować i sprawdzić, czyjej twarz jest równie aksamitna, jak wygląda... delikatna

jak u dziecka. Tak, wszystkie te emocje ogarnęły mnie natychmiast, szczególnie gdy Złotowłosa posłała mi całkiem dorosły, zachęcający uśmiech, a jej oczy przez moment lustrowały mnie wzrokiem dojrzałej kobiety. Miała piętnaście, może szesnaście lat — na pewno nie była starsza. Na nogach zdarte oksfordy, na ramieniu torba, białe kolanówki sięgały pod same kolana: na oko panna z prywatnej szkoły, która przypadkiem zabłąkała się, trafiła do kolejki przed księgarnią i zamierzała sprawdzić, co się tu dzieje. Było w niej jednak coś dziwnego. Przyszło mi do głowy, że * Złotowłosa — bohaterka francuskiej bajki Boucle dor cl les trois ours (Złotowłosa i trzy niedźwiadki). dziewczyna jest „kimś". Nie chodzi mi o jej opanowanie czy pełną rezerwy postawę, jaką przybrała, splatając ręce na piersiach i obserwując sytuację podczas spotkania; tę pewność siebie dzieciaki obecnie dziedziczą. Słabość jest ich wrogiem, tak jak wrogiem mojego pokolenia była niewiedza. Myślę raczej o swego rodzaju blasku, który otaczał dziewczynę, o niemal hollywoodzkim wyglądzie, jakim się cechowała mimo zmiętej bluzy w stylu Piotrusia Pana i długiego swetra zawiązanego luźno na ramionach. Skórę miała opaloną zbyt „równomiernie" (widziałem jej jedwabiste uda, ponieważ spódniczka była bardzo krótka), a włosy — chociaż długie i nie związane — prawie platynowe. Starannie nałożyła

pomadkę, a na policzki prawdopodobnie róż. Przy tych wszystkich detalach jej szkolny ubiór wydawał się przebraniem. Bardzo dobrze go jednak dobrała. Może była dziecięcą aktorką lub modelką — fotografowałem już wiele takich młodych istot, które będą „sprzedawać" swój nastoletni czar aż do wieku dwudziestu pięciu czy nawet trzydziestu lat. Złotowłosa była na pewno wystarczająco ładna do każdej z tych profesji. Usta miała pełne, choć nieduże, wydęte jak u nadąsanego dziecka. Tak, wyglądała całkiem nieźle. Mój Boże, prawdę mówiąc, była wprost urocza! Wygląd dziewczyny w żaden wszakże sposób nie tłumaczył jej obecności tutaj. Była znacznie starsza od typowych czytelniczek moich książek — małych dziewczynek, które tłoczyły się teraz wokół mnie wraz ze swoimi matkami. A równocześnie tajemnicza osóbka nie była też dostatecznie dorosła, by być jedną z moich wiernych dorosłych miłośniczek, które ciągle, choć z lekkim zażenowaniem, kupowały każdą moją nową książkę. Jednym słowem, ta dziewczyna zupełnie tu nie pasowała. Nic dziwnego więc, że w łagodnym elektrycznym świetle zatłoczonej księgarni skojarzyła mi się z urojonym bytem, czystą halucynacją. Myśl ta miała w sobie coś proroczego, chociaż Złotowłosa była jednocześnie bardzo realna, może bardziej realna, niż ja byłem kiedykolwiek. Usilnie starałem się na nią nie gapić. Z piórem w dłoni bez końca

podpisywałem podsuwane mi egzemplarze W poszukiwaniu Bettiny i spoglądałem na małe buzie ich właścicielek. „Dla Rosalind, dziewczynki o ślicznym imieniu", „Dla Brendy o pięknych warkoczykach" albo „Dla ślicznej Dorothy z życzeniami wszystkiego najlepszego". — Naprawdę napisał pan również te opowieści? — Tak, naprawdę. — Będzie więcej książek o Bettinie? — Tak, postaram się. Ta jednak jest już siódma. Może tyle wystarczy? Jak uważasz? — Czy Bettina to prawdziwa dziewczynka? — Dla mnie jest prawdziwa, a dla ciebie? — Czy do serialu o Charlotte, który nadają w sobotę rano sam pan maluje wszystkie rysunki? — Nie, nie, wykonująje ludzie z telewizji. Ale starają się zachować mój styl, toteż rysunki wyglądają na moje. Kolejka sięgała aż za drzwi wyjściowe i dalej, wzdłuż sklepu. Zgodnie przyznawano, że jak na San Francisco zainteresowanie jest ogromne. Na coś takiego nikt nie był przygotowany. Zerknąłem za siebie, pragnąc sprawdzić, czy Złotowłosa nie opuściła księgarni. Nie wyszła. I ponownie uśmiechnęła się do mnie w ten sam niesamowity, spokojny, a jednocześnie tajemniczy sposób. Och, Jeremy — nakazałem sobie — daj spokój i skup się na tym, co robisz. Nie możesz nikogo rozczarować. Poślij uśmiech każdej małej czytelniczce. I słuchaj ich wszystkich. Stanęły przede mną kolejne dwie dziewczynki w wieku gim- nazjalnym. Bluzy i dżinsy miały pobrudzone od farby olejnej. Każda

taszczyła duży ilustrowany album wydany na Boże Narodzenie: Świat Jeremy'ego Walkera. Ilekroć widziałem to pretensjonalne tomisko, odczuwałem za- kłopotanie, ale... hm... co za różnica, stanowiło przecież tylko wyraz aprobaty dla mojej wieloletniej pracy. Tekst pełen był nadętych frazesów i bałwochwalczych porównań do dzieł Rousseau, Salvadora Dali, a nawet Moneta; stronice albumu wypełniały oszałamiające analizy. „Dzieła Walkera od samego początku nie mieściły się w kategorii: »ilustracja«. Chociaż jego bohaterki — małe dziewczynki — na pierwszy rzut oka przywodzą na myśl sacharynową słodycz rysunków Kate Greenaway, niezwykłe otoczenie, w którym się znajdują, sprawia, że są tak samo oryginalne, jak wstrząsające". Nienawidzę namawiać kogoś do zapłacenia pięćdziesięciu dolarów za książkę, wydaje mi się to po prostu nieprzyzwoite. — Odkryłam pana sztukę, gdy miałam cztery latka... Wycięłam pańskie rysunki, oprawiłam je i powiesiłam na ścianach... Strasznie dziękuję! — ...są warte każdych pieniędzy. Widziałam pańskie prace w Nowym Jorku w galerii Rhinegolda. Tak, Rhinegold zawsze mi sprzyjał i chętnie wystawiał moje obrazy, chociaż większość marszandów uważała mnie jedynie za twórcę dla dzieci. Dobry, stary Rhinegold. — ... kiedy Museum of Modern Art w końcu przyzna, że... ? Znam

ten stary dowcip. Odpowiedź na to pytanie brzmi: „Po mojej śmierci". Nawet nie wspomnę o Centrum Pompidou w Paryżu; zachowałbym się zbyt arogancko. — ...Mam na myśli śmieci, które nazywa się poważnymi! Widział pan... ? Tak, śmieci... Ty to powiedziałaś. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek odszedł z uczuciem, że okazałem się inny, niż się spodziewał, że nie wysłuchałem jego mamrotania o „zawoalowanej zmysłowości" oraz o „światłocieniu". Oczywiście, powinienem być dumny. A jednak takie rozmowy stanowiły dla mnie prawdziwą gehennę. I czyściec. W tym momencie podeszła kolejna młoda matka z dwoma sponiewieranymi egzemplarzami starszych wydań moich powieści ilustrowanych. Czasami podpisywałem więcej tych starych książek niż nowych leżących w stertach na frontowych stołach. Naturalne było, że w jakimś sensie zabierałem wszystkich tych ludzi do domu w swojej głowie i towarzyszyli mi później, gdy w pracowni brałem do ręki pędzel. Otaczali mnie, tak samo jak ściany. Kochałem ich. Ale spotkania z nimi twarzą w twarz zawsze były nieznośne. Wolałem czytać listy, które co tydzień przychodziły z Nowego Jorku spakowane w dwie paczki przez moją agentkę. Wolałem w samotności wystukiwać na maszynie przemyślane odpowiedzi. Droga Ginny,

Rzeczywiście, wszystkie zabawki na rysunkach z domu Bettiny są także w moim domu. To prawda. Lalki, które rysuję, naprawdę są antyczne, lecz pociągi Lionela nadal można kupić w wielu sklepach ze starzyzną. Może mama pomoże ci je znaleźć... I tak dalej... — ...nie mogłam w nocy zasnąć, póki mama nie poczytała mi choć trochę o Bettinie... Dziękuję ci. Tak, naprawdę dziękuję. Nie wiesz nawet, co znaczą dla mnie te słowa z twoich ust. Uff, robi się strasznie gorąco. — Jeszcze dwie książki i wyprzedamy wszystko — szepnęła mi do ucha Jody, atrakcyjna specjalistka od reklamy i moja nowojorska agentka. — Chcesz powiedzieć, że mogę się już upić? Roześmiała się, besztając mnie żartobliwie. A czarnowłosa dziewczynka po prawej stronie, patrząca dotąd na mnie z uwiel- bieniem, zrobiła minkę, która mogła sugerować przerażenie... albo całkowitą dezorientację. Poczułem na ramieniu uścisk Jody. — To był tylko taki żart, kochanie. Czy podpisałem ci już książkę? — Jeremy Walker nigdy nie pije alkoholu — oświadczyła któraś ze stojących obok matek z ironicznym, lecz dobrotliwym uśmiechem. Wszyscy się wokół roześmiali. Sprzedane! — Sprzedawca podniósł ręce i wykonał obrót. — Wszystko sprzedane! — Chodźmy — poleciła Jody, zaciskając jeszcze mocniej

palce na moim ramieniu. Jej usta były tuż przy moim uchu: — Dla twojej informacji, mówimy o tysiącu egzemplarzy. Inny sprzedawca zasugerował, żeby posłać kogoś za róg, do Doubleday po więcej książek. Podobno ktoś już tam dzwoni. Odwróciłem się. Gdzie moja Złotowłosa? Sklep pustoszał. — Skończmy na dziś. Niech nie ściągają więcej moich książek. I tak nie mam już siły pisać... Złotowłosa zniknęła. Nawet kątem oka nie zarejestrowałem jej odejścia. Badawczo rozejrzałem się wokół siebie, szukając w tłumie jej kraciastej spódniczki i jedwabistych włosów w kolorze kukurydzy. Bez rezultatu. Jody taktycznie oznajmiła sprzedawcom, że jesteśmy już spóźnieni na przyjęcie wydawców w hotelu Saint Francis. Chodziło 0 duże przyjęcie zorganizowane przez Stowarzyszenie Ameryka- ńskich Sprzedawców Książek, i nie powinniśmy zjawić się na nim zbyt późno. — Och, tak, przyjęcie — stwierdziłem. — Całkiem o nim za- pomniałem. — Chciałem poluźnić krawat, ale tego nie zrobiłem. Przed ukazaniem się każdej kolejnej powieści przysięgałem sobie, że będę ją podpisywał w swetrze i rozpiętej pod szyją koszuli 1 pewnie wszyscy polubiliby mnie w tym stroju... Niestety, nigdy się na to nie zdobyłem i dlatego teraz tkwiłem w tym gorącym piekle w tweedowej marynarce i flanelowych spodniach. — Na tym przyjęciu będziesz się mógł upić! — szepnęła Jody,

pchając mnie ku drzwiom. — Dlaczego się skarżysz? Na ułamek sekundy zamknąłem oczy i usiłowałem przypomnieć sobie Złotowłosą taką, jaką ujrzałem ją po raz pierwszy — z założonymi rękami opierała się o stół pełen moich książek. Czy żuła gumę? Jej wargi były intensywnie różowe, niczym landrynka. — Musimy iść na to przyjęcie? — Słuchaj, będzie tam wielu ludzi z branży, sporo pisarzy... Na przykład Alex Clementine — dodałem w myślach — w jednej osobie aktor i twórca biografii sezonowych gwiazdek fil- mowych (a poza tym mój dobry przyjaciel), Ursula Hall, autorka książek kucharskich, oraz Evan Dandrich, piszący powieści szpie- gowskie. W sumie: mega sprzedaż. Nigdzie nie dostrzegłbym jednak prozaików szanowanych przez krytykę, lecz nieznanych szerokiej publiczności... — Wpadniesz na chwilę i będziesz miał z głowy. — A nie mógłbym na przykład od razu iść do domu? Na dworze było jeszcze gorzej niż w księgarni, cuchnęło wielkim miastem, jak nigdy w San Francisco, a zatęchły wiatr podnosił kurz z chodników i miotał nim między budynkami. — Dasz sobie rad ę nawet we ś nie — oznajmiła Jody. — Stały skład: ci sami co zwykle reporterzy, felietoniści, recenzenci... — W takim razie, po co mam tam w ogóle iść? — spytałem. Ale znałem odpowiedź. Jody i ja od dziesięciu lat wracaliśmy do tego tematu. Poznaliśmy się

w czasach, kiedy niewielu ludzi miało ochotę przeprowadzić wywiad z autorem ilustrowanych książek dla dzieci. Promocja polegała wtedy na odwiedzeniu jednej czy dwóch dziecięcych księgarni, w których podpisywałem egzemplarze powieści. Dopiero później rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo i po każdej książce musiałem sprostać licznym żądaniom — uczestniczyłem więc w reklamach telewizyjnych i radiowych, w paplaninie o realizowanych filmach animowanych. W czasopismach pojawiały się długachne i przemądrzałe analizy moich dzieł i bez końca zadawano mi pytanie, jak się czuję, gdy napisane i zilustrowane przeze mnie powieści dla dzieci trafiają na listy bestsellerów literatury dla dorosłych. Przez cały ten czas Jody ciężko pracowała. Najpierw pomagała mi zdobyć rozgłos, teraz chroniła mnie przed jego konsekwencjami. Zachowałbym się nieuczciwie, wymigując się z przyjęcia, na którym jej zależało. Przemierzyliśmy Union Square. Przyglądałem się typowym dla tego rejonu miasta grupkom turystów i bezdomnych. Chodniki były tu zawalone śmieciami, a słońce z trudem przedzierało się przez smog. — Nawet nie musisz z nikim rozmawiać — rzuciła Jody. — Po prostu uśmiechaj się, a oni niech zajmą się konsumpcją i alko- holem. Usiądź sobie na sofie. A tak przy okazji, masz palce uwalane atramentem. Słyszałeś kiedyś o długopisie? — Moja droga, rozmawiasz z artystą. Ogarnął mnie nagły smutek przemieszany z lekką rozpaczą, gdyż

pomyślałem znowu o Złotowłosej. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek ją ujrzę. Gdybym mógł wrócić teraz do domu, postarałbym się ją namalować, a przynajmniej naszkicować, zanim jej wizerunek zatrze mi się w pamięci. Przypomniałem sobie jej nosek, mały, ślicznie zadarty nosek i usta — pełne, a równocześnie niewielkie. Prawdopodobnie będzie miała takie do końca życia i znienawidzi je, gdy zechce wyglądać na dorosłą kobietę. Kim jednak była? Znowu zawładnęło mną to samo natrętne pytanie, jakby gdzieś w zakamarkach mojego umysłu tkwiła ukryta odpowiedź. Może tak silne zauroczenie zawsze wywołuje uczucie deja vu. Może tylko wydawało mi się, że powinienem ją znać, bo wymarzyłem sobie kogoś takiego, bo chciałem kogoś takiego pokochać... — Jestem strasznie zmęczony — stwierdziłem. — Nuży mnie to piekielne gorąco. Nie sądziłem, że poczuję się taki wyczerpany. — Po prawdzie, byłem kompletnie wyczerpany, zwłaszcza tym ciągłym uśmiechaniem się. Miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły, iść do domu i zaryglować za sobą drzwi. — Słuchaj, nie będzie tak źle, znajdą się chętni do zabawiania towarzystwa. Znasz Alexa Celmentine'a, lubi stale być w centrum zainteresowania. On ich zahipnotyzuje. Tak, dobrze mieć Alexa w pobliżu. I do tego wszyscy zgodnie przyznają, że jego opowieści z życia Tinseltown* są wspaniałe. Gdybym tylko mógł się wraz z nim wyrwać z tego przyjęcia, pójść do jakiegoś narożnego baru i tam odetchnąć. Tyle że Alex naprawdę lubił

tego rodzaju imprezy. * Tinseltown (tinsel (ang.) — blichtr, town — miasto) — potoczne określenie Hollywood. — Muszę złapać drugi oddech. Gdy skierowaliśmy się ku Powell Street, sprzed maski naszego samochodu poderwało się stado gołębi, więc Jody przyhamowała. Jakiś mężczyzna o kulach chciał od nas „zbędne drobniaki". Kobieta w niedorzecznym srebrnym hełmie, do którego przymocowano skrzydełka Merkurego, przy użyciu przenośnego sprzętu nagłaśniającego domowej roboty śpiewała okropną piosenkę. Spojrzałem na ciemnoszarą fasadę starego, ponurego hotelu, nad którą górowały znacznie jaśniejsze wieże. Przypomniała mi się pewna hollywoodzka opowieść Alexa Clementine'a sprzed lat — coś o gwieździe filmu niemego, Fattym Arbuckle'u, który właśnie w tym hotelu przypadkowo zranił młodą dziewczynę. Ten łóżkowy skandal zniszczył mu karierę. Zdarzyło się to dawno temu, lecz całkiem prawdopodobne, że Alex opowie je ponownie podczas dzisiejszego przyjęcia. Jak znam mojego przyjaciela, na pewno nie przeoczy takiej okazji. Zatłoczony wagonik kolejki linowej dzwonił na taksówkę, która zatarasowała mu drogę. Wystrzeliliśmy przed niego. — Wiesz, Jeremy, jeśli chcesz, możesz się położyć na kilka minut, ułożyć wyżej stopy, zamknąć oczy. Potem zamówię ci kawę. Chodzi

mi o to, że wydawnictwo wynajęło na górze sypialnię, a właściwie apartament prezydencki. — No, no, no! Spałbym w prezydenckim łóżku. — Uśmiechnąłem się. — Chyba faktycznie przyjrzę mu się z bliska. W gruncie rzeczy myślałem jednak o czymś zupełnie innym. Pragnąłem jak najszybciej oddać na płótnie złote loki opadające na ramiona. Wydawało mi się, że ich część dziewczyna związała z tyłu, tym niemniej były ciężkie i gęste. Założyłbym się, że uważała swoje włosy za „zbyt kręcone" i tak by mi odpowiedziała, gdybym skomplementował ich urodę. Zresztą, jej wygląd stanowił ledwie drobny, choć niewątpliwie ważny, aspekt całej sprawy i nie tłumaczył burzy, jaka przetoczyła się przez moje serce, gdy dostrzegłem to niesamowite spojrzenie w jej oczach. Puste twarze po prawej i lewej, a tu nagle ktoś o takich oczach! Jak je oddać? — .. .dobra prezydencka drzemka, która świetnie cię odpręży przed kolacją. — Kolacją? Nic wcześniej nie mówiłaś o żadnej kolacji! — Bolały mnie ramiona i ręka. Podpisałem przecież tysiąc książek! A jednak w tym momencie kłamałem. Wiedziałem o kolacji. Jody ostrzegła mnie przed wszystkim! Weszliśmy do holu hotelu Saint Francis i natychmiast utonęliśmy w jego złotawym półmroku. Otoczył nas hałas tłumu, zmieszany z cichą melodią wygrywaną przez orkiestrę. Patrzyłem na solidne granitowe kolumny ze złoconymi korynckimi kapitelami, wsłuchiwałem się w

brzęk sreber dotykających porcelany, wciągałem do płuc zapach egzotycznych kwiatów trzymanych w lodzie. Odnosiłem wrażenie, że wszystko wokół porusza się — nawet wzory na dywanie. — Nie rób mi tego — jęknęła Jody. — Wyjaśnię pozostałym, że jesteś zmęczony, wygłoszę za ciebie mowę... — Wiem, powiesz wszystko, co trzeba... A cóż jeszcze było tu do powiedzenia? Stale padały te same pytania. Od ilu tygodni powieść znajduje się na liście bestsellerów „The New York Timesa"? Czy to prawda, że moje poddasze zawalone jest obrazami, których nikt nigdy nie widział? Czy niedługo odbędzie się wystawa w tym czy tamtym muzeum? Co z dwoma płótnami, które miało wystawić Centrum Pompidou? Czy Francuzi oceniają moje prace wyżej niż Amerykanie? Można też oczywiście wspomnieć o albumie. Prawdziwa przepaść dzieliła go od telewizyjnego serialu nadawanego w sobotni ranek i filmów animowanych, które może nakręci wytwórnia Disneya. Pojawi się też, rzecz jasna, pytanie, które irytowało mnie najbardziej : „Co nowego znaleźć można w ostatniej książce, W poszukiwaniu Bettiny Nic. W tym problem. Nie było w niej absolutnie niczego nowego. Rósł we mnie strach. Nie można powtarzać tych samych słów pięćset razy, nie zmieniając się w końcu w nakręconą zabawkę. Twarz zaczyna człowiekowi martwieć, głos obojętnieje. Zebrani natychmiast to wychwytują i odbierają osobiście. Przyznam, że ostatnio z moich ust wychodziły dość niedbałe oświadczenia. Na

dziennikarza, który przeprowadzał ze mną wywiad w ubiegłym tygodniu, prawie warknąłem, że w ogóle mnie nie obchodzi nadawany w sobotę rano telewizyjny serial o Charlotte. Dlaczego, do diabła, miałbym się czuć z tego powodu zażenowany?! No cóż, czternaście milionów małych dzieci w całym kraju ogląda ten program, a Charlotte przecież sam wymyśliłem. Czy wspomniałem o tym? — Och, nie patrz teraz — szepnęła nagle Jody — ale widzę twoją oddaną fankę... — Kogo? — Złotowłosą. Stoi przy windach po twojej prawej stronie. Szybko się jej pozbędę. — Nie! Rzeczywiście dziewczyna była tam. Opierała się o ścianę równie nonszalancko jak wcześniej o stół w księgarni. Tylko że tym razem trzymała pod pachą jedną z moich książek, w ręku zaś krótkiego papierosa, którym zaciągnęła się szybko i od niechcenia. Ten ruch sprawił, że przez moment wyglądała jak dziecko ulicy. — Cholera, ukradła tę książkę, wiedziałam, że to zrobi — mruknęła moja agentka. — Ta mała kręciła się tam przez całe popołudnie i nic nie kupiła. — Odpuść sobie — bąknąłem pod nosem. — Nie jesteśmy z policji. Złotowłosa zdusiła papierosa w popielniczce i podeszła do nas. Dzierżyła w dłoni Dom Bettiny, nowe wydanie mojej starej powieści.

Napisałem ją prawdopodobnie mniej więcej w czasie, gdy ta młoda osóbka się urodziła. Szybko odpędziłem od siebie tę niepożądaną myśl. Wcisnąłem guzik windy. — Dzień dobry, panie Walker. — Witaj, Złotowłosa. Jej niski głos skojarzył mi się z karmelem, rozpływającą się czekoladą lub czymś równie rozkosznym. Niezwykle brzmiał ten niemal dojrzale kobiecy głos wydobywający się z jej dziewczęcych ust. Ledwie mogłem znieść napięcie. Ze skórzanej torebki wyj ęła długopis. — Musiałam ją kupić w innej księgarni — wyjaśniła. Miała nieprawdopodobnie niebieskie oczy. — Zanim się zorientowałam, wszystkie egzemplarze wykupiono podczas spotkania. Widzicie, wcale nie była złodziejką! Wyjąłem książkę z jej ręki i wziąłem długopis. Spróbowałem umiejscowić geograficznie jej akcent, lecz mi się nie udało. Słowa brzmiały prawie brytyjsko dosadnie, ale akcent z pewnością nie był brytyjski. — Jak masz na imię, Złotowłosa? A może napiszę po prostu: „Dla Złotowłosej"? Na nosku miała piegi, blond rzęsy zaś musnęła szarą maskarą. Bardzo zręcznie. Pomadka w kolorze różowej gumy do żucia idealnie rzeźbiła jej małe wydęte usteczka. I co za uśmiech! Czy nadal oddychałem? — Belinda — odparła. — Nie musi pan jednak nic pisać. Wystarczy

mi pański podpis. Wiele dla mnie znaczy. — Spokojny, zrównoważony głos. Powoli, starannie wymawiane poszczególne słowa, wyraźna artykulacja. Wzrok zadziwiająco pewny. Z drugiej strony, była taka młoda... Zaledwie dziecko. Bliskość rozwiewała wszelkie wątpliwości, jakie mogłem mieć, patrząc na nią z daleka. Wyciągnąłem rękę i pogładziłem ją po włosach. Nie było w tym niczego nagannego, prawda? Włosy rzeczywiście były gęste, lecz ustępowały pod moim dotykiem niczym najdelikatniejszy puch. Zauważyłem dołeczki, dwa małe dołeczki na jej policzkach. — To bardzo słodko z pańskiej strony, panie Walker. — Cała przyjemność po mojej stronie, Belindo. — Słyszałam, jak w księgarni mówili, że pan tutaj przyjedzie. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam... — Ależ skąd, kochanie. Chcesz pójść ze mną na przyjęcie? Czyja naprawdę to powiedziałem?! Jody z niedowierzaniem przeszyła mnie wzrokiem. Przytrzymała drzwi windy. — Jasne, że tak, panie Walker. Jeśli naprawdę chce mnie pan zabrać... — Jej oczy były teraz granatowe, absolutnie granatowe! Nigdy nie widziałem innych niż niebieskie. Dziewczyna prześlizgnęła się obok mnie i weszła do szklanego pomieszczenia. Delikatne kości, wyprostowana postawa. — Jasne, że chcę — odrzekłem. Drzwi zamknęły się. — To przyjęcie dla prasy, będzie na nim mnóstwo ludzi.

Sami widzicie, że byłem bardzo oficjalny. Nie mam zwyczaju molestować nieletnich i nie zamierzałem jej porywać czy napastować. W jej włosach dostrzegłem żółte pasma. Obarczyłem za nie winą światło, gdyż wcześniej wydawały mi się platynowe. — Sądziłam, że jesteś kompletnie wyczerpany — mruknęła z wyrzutem Jody. Winda bezdźwięcznie wystrzeliła w górę ponad dach starego budynku i przerażające w swej klarowności miasto rozciągnęło się dokoła nas aż po zatokę. Union Square stawał się coraz mniejszy. Czułem na sobie wzrok Belindy, a kiedy na nią spojrzałem, znowu się do mnie uśmiechnęła i na sekundę powróciły dołeczki. W lewej ręce trzymała książkę tuż przy boku, prawą natomiast wyłowiła kolejnego papierosa z kieszeni bluzy. Gauloises. Pomięta niebieska paczka. Sięgnąłem po zapalniczkę. — Nie, proszę popatrzeć — powiedziała. Papieros zawisł na jej wardze. Z paczki tą samą ręką wyjęła pudełko z zapałkami. Znałem tę sztuczkę. Nie wierzyłem jednak, że dziewczyna zamierza ją wykonać. Jedną ręką otworzyła pudełeczko, wyjęła zapałkę, odgięła ją nieco w tył, zamknęła pudełko i uderzyła w zapałkę kciukiem. — Widzi pan? — spytała, przysuwając zapaloną zapałkę do papierosa. — Udało się. Właśnie się tego nauczyłam. Zacząłem się śmiać. Jody wpatrywała się w dziewczynę z lekkim zdumieniem. A ja po prostu nie mogłem się przestać śmiać.

— Tak, jesteś w tym świetna — odezwałem się wreszcie. — Zrobiłaś to idealnie. — Masz dość lat, by palić? — spytała agentka. — Nie sądzę, by ta mała była na to wystarczająco dorosła. — Przestań — obruszyłem się. — Idziemy przecież na przyjęcie. Belinda ciągle na mnie patrzyła, cicho chichocząc. Znowu pogładziłem ją po głowie, przypadkiem zahaczając o spinkę na włosach. Duża, srebrna spinka. Włosów dziewczyny wystarczyłoby przynajmniej dla dwóch osób. Miałem ochotę dotknąć jej policzka, a szczególnie tych dołeczków. Zerknęła w dół, a papieros znowu zawisł przylepiony do jej dolnej wargi. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej duże okulary przeciwsłoneczne. — Nie wydaje mi się dość dorosła, by być palaczką — powtórzyła Jody. — Poza tym nie powinna palić w windzie. — Jesteśmy wszak sami... Gdy otworzyły się drzwi windy, Belinda miała już na nosie okulary. — Jesteś teraz bezpieczna — podsumowałem. — Nikt cię w nich nie rozpozna. Posłała mi krótkie, przestraszone spojrzenie. Jej usta i policzki wyglądały jeszcze bardziej uroczo pod dużymi, kwadratowymi oprawkami. Niemal nie mogłem znieść myśli o jej cudownie aksamitnej, dziewczęcej skórze. — Nie bądź taki troskliwy — ostrzegła mnie z subtelnym

uśmieszkiem. Masło — oto czym był jej głos. Rozpływające się w ustach masło, które przypadkiem lubiłem nawet bardziej niż karmel. Apartament był zatłoczony i przeraźliwie zadymiony. Ponad monotonną paplaniną usłyszałem głęboki, gwiazdorski głos Alexa Clementine'a. Minęliśmy „królową książek kucharskich", Ursulę Hall, otoczoną tłumem wielbicielek. Wziąłem Belindę pod ramię i przepchnąłem się z nią do baru, odpowiadając na nieliczne „Witaj" z lewa i z prawa. Poprosiłem o szkocką z wodą. Dziew- czyna szepnęła, że napiłaby się tego samego. Postanowiłem za- ryzykować. Jej policzki wydawały się niesamowicie pełne i delikatne. Pragnąłem bez końca całować zarówno je, jak i te cukierkowe usta. Zabrać ją w jakiś spokojny róg pokoju, pomyślałem. Niech mówi do mnie tak długo, aż nauczę się na pamięć każdego szczegółu jej postaci, dzięki czemu będę mógł ją później namalować. Gdybym powiedział jej o swoim zamiarze, pewnie by mnie zrozumiała. Nie ma absolutnie nic lubieżnego w pragnieniu namalowania kogoś. Przyznam, że widziałem ją już na stronicach mojej nowej ilustrowanej powieści, jej imię zaś wyzwalało w mojej głowie szeregi skojarzeń. Między innymi przypomniałem sobie stary wiersz Ogdena Nasha: „Belinda mieszkała w małym białym domku... " Błysk złotej bransoletki na ręce, którą poprawiła opadające okulary. Ich szkiełka były różowe, lecz na tyle przezroczyste, że widziałem

przez nie oczy dziewczyny. Och, i ten rzadki puszek białych włosków na jej ramieniu, ledwie widoczny... Belinda mierzyła otoczenie z niezadowoloną minką, a i sama powoli zaczęła przyciągać ciekawskie spojrzenia. Uznałem to za nieuchronne. Czy można było na nią nie patrzeć? Skłoniła głowę, jakby czuła się naprawdę nieprzyjemnie. Po raz pierwszy zauważyłem jej biust pod białą bluzką. Piersi miała dość spore. W pokaźnym dekolcie zauważyłem opaleniznę — równomierną i bez śladów po staniku... Dziecko, a takie piersi, wyobrażacie sobie?! Wziąłem dwa drinki. Uznałem, że lepiej zejść z oczu barmanowi, zanim podam dziewczynie whisky. Pożałowałem nagle, że nie zamówiłem dżinu. Wyglądałby jak woda mineralna. Ktoś dotknął mojego ramienia. Andy Fisher, felietonista z „Oakłand Tribune", stary przyjaciel. Z wrażenia o mało nie wylałem drinków. — Chciałem wiedzieć tylko jedną rzecz — oświadczył. Poszukałem wzrokiem Belindy i dopiero po chwili ją dostrzegłem. — Czy ty w ogóle lubisz dzieci? — Bardzo zabawne, Andy — mruknąłem. Belinda wychodziła. Ruszyłem za nią. — Nie, nie, pytam poważnie, Jeremy, nigdy mi tego nie powiedziałeś. Naprawdę chcę wiedzieć, czy lubisz dzieci, tylko tyle... — Spytaj Jody, Andy. Jody wie wszystko. W tłumie złapałem profil Alexa Clementine'a. — Na dwunastym piętrze akurat tego hotelu — mówił właśnie. — A

była to doprawdy kochana dziewczynka, nazywała się Virginia Rappe. Wiecie, że Arbuckle słynął z pijackich burd... Do diabła, gdzie jest Belinda?! Alex odwrócił się, dostrzegł mnie i pomachał na powitanie. W odpowiedzi zasalutowałem żartobliwie. Niestety, zgubiłem moją Złotowłosą. — Panie Walker! Och, tam była. Kiwała do mnie z wejścia do niewielkiego ko- rytarzyka. Chyba się tam ukryła. Tyle że ponownie ktoś pociągnął mnie za rękaw, tym razem hollywoodzka felietonistka, której szczerze nie cierpiałem. — Co z umową w sprawie filmu animowanego, Jeremy? Podobno masz ją podpisać z wytwórnią Disneya? — Tak mówią, Barb — odparłem. — Spytaj Jody. Chociaż prawdopodobnie nie będzie to jednak Disney, ale Rainbow Productions. — Widziałam dziś rano ten przesłodzony panegiryk, jaki wysmażyli o tobie w „Bay Bulletin". — Nie czytałem. Belinda odwróciła się do mnie plecami, spuściła głowę i zrobiła kilka kroków przed siebie. — A wiesz, słyszałam, że umowa spaliła na panewce. Podobno jesteś dla wytwórni zbyt męczący i nieustannie pouczasz artystów, jak mają rysować.

— Mylisz się, Barb — odrzekłem, lecz pomyślałem: „Pieprz się, Barb". — Poza tym, właściwie nie obchodzi mnie, co zrobią z projektem. — Nie ma co, odpowiedzialny z ciebie artysta. — Ależ tak. Liczą się książki, to one są wieczne. A film... niech sobie kręcą, co chcą. — Oczywiście za przyzwoitą sumkę. — A dlaczegóż by nie? Wymień choć jeden argument przeciwko dobrym zarobkom! Po co zresztą marnujesz swój cenny czas na takie bzdury, Barb? Możesz przecież napisać typowe dla siebie kłamstwa, nie wysłuchując wcześniej mojej wersji. Nieprawdaż? — Och, Jeremy, zdaje mi się, że przeholowałeś trochę z alkoholem. Nie powinieneś w takim stanie brać udziału w przyjęciu promocyjnym. — Jak dotąd, nic jeszcze nie piłem i chyba w tym tkwi problem. Wiedziałem, że wystarczy obrócić się plecami, a ta kobieta zniknie. Nagle Belinda wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. Dziękuję ci, kochana! Przeszliśmy krótkim korytarzem. Zauważyłem dwie łazienki —jedną obok drugiej — oraz dużą sypialnię z osobną łazienką, widoczną przez otwarte drzwi. Belinda także zerknęła do sypialni, po czym podniosła na mnie wzrok. Jej oczy za różowymi okularami były ciemne i zwodniczo dorosłe. Och, gdybyż była kobietą... Chociaż... różowe okulary niezwykle pasowały do cukierkowo różowych ust. — Słuchaj, proszę, uwierz w to, co ci teraz powiem —