James Patterson
MAXIMUM RIDE
EKSPERYMENT „ANIOŁ”
OSTRZEŻENIE
Jeśli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział
w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę
tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle.
Max
PROLOG
Gratulacje. Skoro to czytasz, zrobiłeś wielki krok ku temu, by przeżyć do swoich
następnych urodzin. Tak, ty, który stoisz i kartkujesz tę książkę. Nie odkładaj jej.
Mówię śmiertelnie poważnie – być może od tego zależy twoje życie.
To jest moja historia, historia mojej rodziny, ale równie dobrze może stać się
twoją. Wierz mi tkwimy w tym wszyscy.
Pierwszy raz to robię, więc zacznę od razu, a ty staraj się nadążyć.
No dobrze. Jestem Max. Mam czternaście lat. Mieszkam z rodziną, czyli
pięciorgiem dzieci nie spokrewnionych ze mną , ale to i tak moja rodzina.
Jesteśmy … powiedzmy, że wyjątkowi. Nie odwaliło mi na własny temat, ale
gwarantuję, że nigdy nie spotkałeś nikogo takiego jak my.
Zasadniczo jesteśmy w porządku, fajni, niegłupi – ale w każdym razie
nieprzeciętni. Cała szóstka – ja, Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela – zostaliśmy
stworzeni przez tak pokręconych, chorych „naukowców”, że sobie nie wyobrażasz.
Stworzyli nas w ramach eksperymentu. Eksperymentu, w wyniku którego jesteśmy
ludźmi tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Te dwa pozostałe robią
różnicę, uwierzcie mi.
Wychowaliśmy się w laboratorium – więzieniu, które nazywano Szkołą. W
klatkach, jak króliki doświadczalne. Cud, że w ogóle umiemy myśleć i mówić. Ale
umiemy – nawet, ale dużo więcej.
W Szkole był jeszcze jeden eksperyment, który przetrwał wiek niemowlęcy. Pół
ludzie, pół wilki, w sumie drapieżniki. Nazywają ich Likwidatorami. Są twardzi,
inteligentni i trudni do opanowania. Wyglądają jak ludzie, ale kiedy zechcą, mogą
się przekształcić w wilkołaki, z futrem, kłami i pazurami. W Szkole służą jako
strażnicy, policjanci i … kaci.
Dla nich jesteśmy szóstką ruchomych celów – zwierzyną łowną, na tyle
inteligentną, że fajnie się ją tropi. Mają jeden zasadniczy cel: powyrywać nam
tchawice. I drugi: żeby świat się o nas nie dowiedział.
Ale na razie jakoś sobie radzę. I ostrzegam cię.
Ta historia mogłaby opowiadać o tobie – albo o twoich dzieciach. Jak nie dziś, to
wkrótce. A więc bardzo, bardzo proszę, potraktuj ją serio. Opowiadając ci ją,
ryzykuje wszystko, co się dla mnie liczy – ale musisz się o tym dowiedzieć.
Czytaj dalej – nie pozwól, by ktoś ci przerwał.
Max. I moja rodzina: Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela.
Witaj w naszym koszmarze.
CZĘŚĆ PIERWSZA
SPŁOSZONE
STADO
1
W spoglądaniu śmierci w oczy najśmieszniejsze jest to, że człowiek błyskawicznie
zyskuje właściwą perspektywę. Jak na przykład w tej chwili.
Biegnij! No biegnij! Przecież możesz.
Zachłysnęłam się powietrzem. Mój mózg działał na przyśpieszonych obrotach. To
była walka o życie. Myślałam tylko o ucieczce. Nie liczyło się nic więcej.
Jeżynowe chaszcze poszarpią mi ręce na strzępy?
Iiiii tam.
Bosymi stopami trafiam na każdy ostry kamień, korzeń, patyk w okolicy? Nie ma
sprawy.
Płuca mi płoną z braku powietrza? Dam radę.
Dopóki dzieli mnie jak największa odległość od Likwidatorów.
Tak jest. Likwidatorzy. Mutanty: pół ludzie, pół wilki, zwykle uzbrojeni, zawsze
spragnieni krwi. W tej chwili ścigają właśnie mnie. Rozumiecie? I od razu wiadomo,
co jest w życiu ważne.
Biegnij. Jesteś od nich szybsza. Potrafisz prześcignąć każdego.
Jeszcze nigdy tak się nie oddaliłam od Szkoły. Kompletnie się zgubiłam. Ale
biegłam, przedzierałam się przez zarośla, przeszywałam wzrokiem półmrok.
Prześcigną ich. Znajdę polankę na tyle dużą, żeby...
O, nie. O, nie. Wśród drzew rozległo się upiorne ujadanie ogarów, które schwyciły
trop. Zrobiło mi się słabo. Mogę prześcignąć człowieka – jak my wszyscy, nawet
Angela, która ma dopiero sześć lat. Ale żadne z nas nie ucieknie dużemu psu.
A podobno pies to najlepszy przyjaciel człowieka.
Było coraz bliżej. Między drzewami przede mną majaczyło coś jasnego – polana?
Oby, oby...
Wpadłam spomiędzy drzew, zdyszana, z cienką warstwą zimnego potu na
skórze.
Tak!
Nie! O, nie!
Wyhamowałam z poślizgiem – machając rękami, zaryłam stopami w skalistą
ziemię.
To nie była polana. Przede mną znajdowało się urwisko, stroma kamienna ściana,
a za jej krawędzią – kilkudziesięciometrowa przepaść bez dna.
W lesie za plecami miałam krwiożercze psy i psychopatycznych uzbrojonych
Likwidatorów.
Obie opcje były do bani.
Psy skomlały z podniecenia. Znalazły zwierzynę, mianowicie mnie.
Spojrzałam w przepaść.
W sumie nie miałam wyboru. Na moim miejscu też byście to zrobili.
Zamknęłam oczy, wyciągnęłam ręce... i runęłam w dół.
Likwidatorzy wrzeszczeli, wściekli jak nie wiem, psy ujadały histerycznie , a
potem słyszałam tylko świst powietrza.
Przez sekundę zrobiło mi się cholernie błogo. Uśmiechnęłam się.
Potem nabrałam powietrza i rozłożyłam skrzydła najszybciej i najmocniej, jak się
dało.
Czterometrowe, jasnobrązowe w białe smugi i brązowe plamy jak piegi, trafiły na
prąd powietrzny i nagle gwałtownie szarpnęło mnie do góry, jakby otworzył się nade
mną spadochron. Aaa!
Zapamiętaj: żadnych gwałtownych ruchów przy otwieraniu.
Skrzywiłam się, z całej siły poruszyłam skrzydłami w dół, w górę, znów w dół.
Ale czad, frunęłam – tak jak we śnie.
Tonące w mroku dno przepaści oddaliło się. Ze śmiechem śmignęłam w górę,
czując opór mięśni, wiatr świszczący w lotkach, podmuch osuszający pot na twarzy.
Wznosiłam się ponad krawędź przepaści, nad ogłupiałe psy i wściekłych
Likwidatorów.
Jeden – z włochatym pyskiem i ociekającymi krwią kłami – wycelował we mnie
broń. Na mojej podartej nocnej koszuli pojawiło się czerwone światełko. Nie dzisiaj,
leszczu, pomyślałam i ostro skręciłam na zachód , żeby słońce raziło go w te
oszalałe z nienawiści ślepia.
Dziś nie umrę.
2
Usiadłam gwałtownie na łóżku , zdyszana, trzymając się za serce.
Mimo woli spojrzałam na koszulę. Zero laserowych światełek. Zero dziur po
kulach. Padłam na pościel, osłabła z ulgi.
Boże, jak ja nienawidzę tego snu. Zawsze taki sam: uciekam za Szkoły ,
Likwidatorzy i psy mnie ścigają, spadam z urwiska i nagle szszu, skrzydła, lot,
ucieczka. Zawsze budzę się na sekundę przed śmiercią.
Zapamiętaj: pogadaj z podświadomością na temat lepszych snów.
Było lodowato, ale jakoś się wygrzebałam z ciepłego łóżeczka. Włożyłam czysty
dres – cud, Kuks zrobiła wczoraj pranie.
Reszta spała: miałam dla siebie parę minut ciszy i spokoju, żeby przygotować się
do ataku na nowy dzień.
Po drodze do kuchni zerknęłam przez okno w korytarzu. Poranne słońce
wyglądało zza gór, pogodne niebo, głębokie cienie, ani żywej duszy.
Znajdowaliśmy się wysoko w górach, bezpieczni. Tylko ja i moja rodzina.
Nasz dom był zbudowany w kształcie stojącej grzbietem do góry litery E.
Poprzeczki E wspierały się na palach, wysoko nad stromym kanionem, więc kiedy
wyjrzałam przez okno, miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. W skali
fajności od jednego do dziesięciu ten dom leciutko osiągał piętnaście.
Tu moja rodzina i ja możemy być sobą. Tu możemy żyć swobodnie. Dosłownie na
swobodzie, znaczy nie w klatkach.
Długa historia. Później opowiem.
I oczywiście najlepsze: tu nie ma dorosłych. Kiedy się tutaj przenieśliśmy, Jed
Batchelder dbał o nas jak ojciec. Uratował naszą szóstkę. Żadne z nas nie ma
rodziców, ale Jed wspaniale ich zastępował.
Dwa lata temu zniknął. Wiem, że nie żyje, wszyscy wiemy, ale o tym nie
rozmawiamy. Od tej pory jesteśmy zdani na siebie.
Jasne, że nikt nam nie rozkazuje, co mamy robić, co jeść, kiedy iść spać. Znaczy
oprócz mnie. Ja jestem najstarsza, więc staram się , jak mogę, żeby ten interes się
nie rozleciał. Robota jest ciężka i niewdzięczna, ale ktoś ją musi wykonywać.
Nie chodzimy też do szkoły, więc dzięki Bogu za Internet, bo inaczej bylibyśmy
durni, że matko. Ale nie mamy szkoły, nie chodzimy do lekarza, do naszych drzwi
nie puka opieka społeczna. Proste: dopóki nikt o nas nie wie, żyjemy.
Właśnie rozglądam się po kuchni za czymś do jedzenia, kiedy usłyszałam
człapanie.
- Cześć, Max.
3
Cześć, Gazik – powiedziałam do zaspanego ośmiolatka, który ciężko klapnął na
krzesło przy stole.
Pogłaskałam go po plecach i cmoknęłam w głowę. Od małego jest dla nas
Gazownikiem. Co mogę powiedzieć? Dzieciak ma jakąś usterkę w układzie
trawiennym. Dobra rada: trzymajcie się od zawietrznej.
Gazownik łypnął na mnie fantastycznie niebieskimi ślepkami, okrągłymi i ufnymi.
- Co na śniadanie? - spytał, prostując się.
Delikatne jasne włosy układały mu się w wicherki na głowie. Dzięki temu wyglądał
jak pisklak.
- Eee... niespodzianka – wykazałam się pomysłem, bo nie miałam pojęcia, co jest
w domu.
- Naleję soku – podskoczył Gazownik.
Serce mi stopniało. Słodki, przesłodki dzieciak, podobnie jak jego siostrzyczka.
Tylko on i sześcioletnia Angela są ze sobą spokrewnieni, ale i tak wszyscy jesteśmy
jedną rodziną.
Iggy, wysoki i blady, przywlókł się do kuchni. Z zamkniętymi oczami padł na naszą
sponiewieraną sofę, trafiając bezbłędnie. Jego ślepota przeszkadzała nam tylko
wtedy, Kiedy ktoś z nas o niej zapomni i przestawi jakiś mebel lub coś w tym
rodzaju.
- Cześć, Ig, słoneczko ty moje – powiedziałam
- Weź się ugryź – wymamrotał przez sen.
-Proszę bardzo. Przepadnie ci śniadanie.
Zajrzałam naiwnie do lodówki – może odwiedziła nas spożywcza wróżka –
i poczułam ciarki na plecach. Szybko wyprostowałam się i obejrzałam.
- Przestań, dobra?
Kieł zawsze zjawiał się tak bezszelestnie, nie wiadomo skąd, jak żywy cień.
Przyjrzał mi się spokojnie, ubrany, czujny, z długimi ciemnymi włosami
spływającymi na plecy. Był ode mnie cztery miesiące młodszy, ale już przewyższał
mnie o dziesięć centymetrów.
- Co mam przestać? - spytał spokojnie. - Oddychać?
Przewróciłam oczami.
- Już ty wiesz co.
Iggy podniósł się ze stęknięciem.
- Zrobię jajka – oznajmił.
Pewnie gdybym miała w sobie więcej z fembota, byłabym zła, że ślepy, młodszy
ode mnie o pół roku smarkacz gotuje lepiej niż ode mnie.
Ale nie mam. A więc nie byłam zła.
Rozejrzałam się po kuchni. Śniadanie przygotowywało się aż miło.
- Kieł, nakryj do stołu. Pójdę po Kuks i Angelę.
Dziewczynki zajmowały najmniejszą sypialnię. Otworzyłam drzwi; jedenastoletnia
Kuks spała, okręcona kołdrą. Z zamkniętymi ustami jest nierozpoznawalna,
pomyślałam wrednie. Kiedy nie śpi, nazywamy ją Radiostacja Kuks – bo nadaje
non stop, bez chwili przerwy.
- Cześć, skarbie, wstajemy – powiedziałam łagodnie potrząsając ją za ramię.
Śniadanie
za dziesięć minut.
Kuks zamrugała, z trudem skupiając na mnie spojrzenie brązowych oczy.
- Sssso...?- Wymamrotała.
- Nowy dzionek – obwieściłam. -Wstawaj i do boje.
Kuks z jękiem dźwignęła się do pokręconej, ale zasadniczo wyprostowanej
pozycji.
Kąt po drugiej stronie pokoju oddzielała cienka zasłona. Angela zawsze lubiła
małe, przytulne zakątki. Jej łóżeczko wyglądało jak gniazdko. -pełne pluszaków ,
książek, prawie wszystkich jej ubrań. Z uśmiechem rozsunęłam kotary.
- Hej, Już się ubrałaś? - spytałam, obejmując ją.
- Cześć, Max – powiedziała Angela, wyciągając jasne kędziorki zza kołnierza.
Możesz
mi zapiąć?
- Jasne. - Odwróciłam ją i zaczęłam zapinać guziki.
Nigdy nie mówiłam tego innym, ale po prostu kocham, kocham, kocham Angelę.
Może dlatego , że właściwie zajmuje się nią, od kiedy była niemowlęciem. A może
dlatego, że jest niewiarygodnie słodka i pełna miłości.
-A może dlatego, że jestem twoją małą córeczką – odezwała się Angela , zerkając
na mnie prze ramię. -Ale nie martw się, nikomu nie powiem. Poza tym ja też ciebie
kocham najbardziej.
Zarzuciła mi na szyję chude ramionka i cmoknęła mnie w policzek trochę lepkimi
ustami. Przytuliłam ją mocno. No tak – to jej kolejna wyjątkowa cecha. Angela czyta
w myślach.
4
Chcę dziś zbierać poziomki – oznajmiła Angela zdecydowanie, nabierając na
widelec jajecznicę.
- Już dojrzały.
-To dobrze, bo ja też – ucieszył się Gazownik.
I jednocześnie przytrafił mu się kolejny wypadek, co go rozbawiło.
- Rany, Gazik – powiedziałam karcąco.
-Atak gazowy! - wyrzęził Iggy, chwytając się za gardło i udając, że się dusi.
- Już skończyłem – oznajmił Kieł, szybko wstał i zaniósł talerz do zlewu.
- Przepraszam – pokajał się rutynowo Gazownik, ale jadł dalej.
- Masz rację, Angela – odezwała się Kuks. - Świeże powietrze wszystkim nam
dobrze zrobi. Ja też pójdę.
- Wszyscy pójdziemy – zdecydowałam.
Na dworze było cudownie, jasno i słonecznie, pierwsze prawdziwe majowe
uprawy. Wzięliśmy ze sobą wiaderka i koszyki, a Angela zaprowadziła na wielką
polanę pełną poziomek.
Chwyciła mnie za rękę.
- Jeśli zrobisz ciasto, upiekę babeczki z poziomkami – oznajmiła radośnie.
-Aha, chciałbym zobaczyć, jak Max robi ciasto – usłyszałam głos Iggy'ego.- Ja
zrobię.
Podskoczyłam jak ukłuta.
- Wielkie dzięki! - warknęłam. - Dobra, może nie jestem genialną kucharką, ale jak
ci skopię tyłek, to długo nie zapomnisz!
Iggy roześmiał się i gwałtownie zamachał rękami.
Kuks zdusiła chichot, nawet Kieł się uśmiechnął, a Gazownik wyglądał... jak kot.
Który zeżarł kanarka.
-To byłeś ty? - spytałam go.
Wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami, bardzo się starając nie wyglądać na zbyt
dumnego. Gazownik miał jakieś trzy latka, kiedy zorientowałam się, że potrafi
dokładnie naśladować wszystkie dźwięki i głosy. Nawet nie wiem, ile razy Iggy i
Kieł
omal się nie pobili o to, co Gazik powiedział ich głosami. Niebezpieczny talent, a
Gazownik posługuje się nim bez skrupułów.
Po prostu, kolejny dziwny dat – większość z nas jakiś ma. I cokolwiek to jest,
życie z takim darem jest ciekawsze.
Angela stanęła jak wryta i krzyknęła.
Spojrzałam na nią zaskoczona, a sekundę później z nieba spuścili się jak pająki
ludzie z wilczymi pyskami i ogromnymi kłami, o czerwonych, płonących oczach.
Likwidatorzy! I tym razem to nie był sen.
5
Nie było czasu się zastanawiać. Jed nauczył nas tego, żeby wówczas tylko
działać. Rzuciłam się na Likwidatora, podskoczyłam i z obrotu kopnęłam jego
pękatą klatkę piersiową. Powietrze z niego uszła – ufff – i rozszedł się straszny
smród, jakby szambo rozlała się i upadł.
Potem wszystko potoczyło się jak w filmie – sceny jedna za drugą, aż nie do
wiary. Walnęłam jeszcze raz, potem jakiś Likwidator zdzielił mnie pięścią tak
mocno, że głowa mi odskoczyła, a z ust bluznęła krew. Kątem oka zobaczyłam Kła
broniącego się przed innym Likwidatorem. A potem rzucili się na niego dwaj
następni i upadł pod ciosami pazurzastych łap.
Iggy jeszcze stał, ale jedno oko tak mu spuchło, że nie mógł go otworzyć.
Pozbierałam się z ziemi, odrętwiała z szoku, i zobaczyłam nieprzytomnego
Gazownika leżącego twarzą do ziem.
Skoczyłam do niego, ale Likwidatorzy znowu mnie zaatakowali. Dwaj wykręcili mi
ręce na plecach. Trzeci pochylił się – czerwone oczy błyszczały mu dziko, twarz
całkowicie przekształciła się w pysk. Zamachnął się i zdzielił mnie pięścią w brzuch.
Przeszył mnie niewiarygodny ból. Zgięłam się wpół i padłam na ziemię jak kłoda.
Resztką świadomości zarejestrowałam krzyk Angeli i płacz Kuks.
Wstawaj, powiedziałam sobie, usiłując zaczerpnąć powietrza. Wstawaj!
Jesteśmy odmieńcami, mutantami, o wiele, wiele silniejszymi niż normalni dorośli
ludzie. Ale Likwidatorzy nie są normalnymi dorosłymi ludźmi i mieli przewagę
liczebną. Mogli nas zjeść na śniadanie. Z wysiłkiem dźwignęłam się na kolana,
usiłując nie puścić pawia.
Wstałam z żądzą mordu w oczach, gotowa zabijać. Dwóch Likwidatorów trzymało
Kuks za ręce i nogi. Rozhuśtali ją i puścili; uderzyła głową w drzewo. Usłyszałam jej
zduszony, bolesny krzyk; skuliła się wśród sosnowych igieł.
Z ochrypłem, bulgoczącym krwią wrzaskiem rzuciłam się na Likwidatora i
walnęłam go obiema rękami w kudłate uszy. Bębenki mu pękły, zawył, upadł na
kolana.
- Max! - pisnęła z przerażeniem Angela.
Odwróciłam się. Likwidator trzymał ja za ramiona.
Puściłam się pędem, przeskoczyłam Iggy'ego, który leżał nieprzytomny. Dwaj
Likwidatorzy dopadli mnie, przewrócili, jeden wgniótł mi w pierś ciężki kolano. Z
trudem oddychając, próbowałam się wyrwać, ale on mocno uderzył mnie w twarz i
rozdarł mi policzek zakrzywionymi pazurami.
Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na ziemię. Tamci dwaj mnie przygnietli i
z niewypowiedzianym przerażeniem ujrzałam, jak trzej inni wpychają Angelę, moje
maleństwo, do brudnego worka. Krzyczała i płakała, a jeden ją uderzył.
Szarpałam się gorączkowo, usiłując krzyczeć, ale zdołałam wydać z siebie tylko
zachrypły, zdławiony szloch.
- Puszczaj, ty głupi, obleśny... - wyrzęziłam i znowu mnie przygnietli.
Jeden pochylił się nade mną z ohydnym uśmiechem.
- Max – powiedział. Żołądek mi się ścisnął; czy ja go znam?
- Miło cię znowu spotkać – dodał, jakbyśmy się sobie gawędzili. - Wyglądasz jak
szmata. Zawsze strasznie zadzierałaś nosa, więc bardzo mnie to cieszy.
- Kim jesteś? - wydyszałam.
Gdzieś w samym środku mojego jestestwa poczułam lodowate zimno.
Likwidator wyszczerzył długie kły. Ledwie mieściły mu się w ustach.
- Nie poznajesz mnie? Chyba trochę wyrosłem.
Nagle zrozumiałam i oczy prawie wyszły mi z głowy.
-Ari – szepnęłam, a on roześmiał się jak szalony.
Potem wstał. Zobaczyłam jeszcze zbliżający się do mnie wielki, czarny bucior,
kopniak odwrócił mi głowę na bok i zapadła ciemność.
W ostatniej chwili zdążyłam się zdziwić: Ari był synem Jeda. Zrobili z niego
Likwidatora. Miał siedem lat.
6
- Max? - głosik Gazownika był bardzo dziecinny, bardzo wystraszony.
Usłyszałam okropny, chrapliwy jęk, a potem dotarło do mnie, że wyrwał się z
mojego gardła.
Gazownik i Kieł pochylali się nade mną i patrzyli z niepokojem. Sami mieli
posiniaczone, zakrwawione twarze.
- Jestem cała – wychrypiałam, choć wcale nie miałam tej pewności. Wróciły do
mnie wspomnienie i usiłowałam się podnieść. -Gdzie Angela?
Kieł nie patrzył mi w oczy.
- Zabrali ją.
Omal znowu nie zemdlałam. Przypomniało mi się, jak w wieku dziewięciu lat
wyglądałam przez zakratowane okno laboratorium, patrząc w półmroku na
Likwidatorów. Jeden biały fartuch wypuścił na teren Szkoły szympansy i poszczuł
na nie nowo zrobionych Likwidatorów. Chodziło o naukę polowania.
Ciągle słyszę te przerażone i bolesne krzyki małp.
I właśnie oni mają Angelę.
Ogarnęła mnie wściekłość – dlaczego nie wzięli mnie? Po co im kruche dziecko?
Może ja miałabym szansę...
Może.
Wstałam rozdygotana. W głowie mi się kręciło i musiałam się oprzeć na ramieniu
Kła, rozdrażniona swoją słabością.
- Musimy ją odbić – powiedziałam gwałtownie, usiłując nie upaść. - Musimy ją
odbić zanim... - Przed oczami mignęły mi straszne sceny; Angela ścigana,
kaleczona, zabijana. Przełknęłam ślinę i wyłączyłam te obrazy. - Dobra, weźcie się
w garść. Gotowi do pościgu?
Przyjrzałam się całej czwórce. Wyglądali, jakby wpadli do szatkownicy.
-Tak – potwierdziła Kuks ze łzami w oczach.
- Ja też – dodał Iggy, niewyraźnie, zapewne z powodu pękniętej wargi.
Gazownik skinął poważnie głową.
Straszne, ale na chwilę w oczach stanęły mi gorące łzy. Otarłam je i skupiłam się
na wściekłości, żeby nie rozpaść się na kawałki.
Iggy lekko przechylił głowę. To był dla mnie znak, żeby nadstawić ucha. Wtedy i ja
to usłyszałam: cichy warkot silnika.
-Tam! - rzucił Iggy, wskazując palcem.
Ruszyliśmy w piątkę – sztywno, niezdarnie - w stronę, skąd dochodził dźwięk. Po
stu metrach przedzierania się przez las dotarliśmy do urwiska nad starą,
nieużywaną szosą – ze trzydzieści metrów w dole.
I zobaczyłam to: czarna terenówka, zakurzona i ubłocona, podskakiwała na bitej
drodze. Serce mi załomotało. Od razu, bez pudła, wiedziałam, że w środku jest
moje maleństwo, moja Angela. Wieźli ją tam, gdzie śmierć wydaje się
błogosławieństwem.
Po moim trupie.
- Za nią! - krzyknęłam, po czym cofnęłam się o jakieś dziesięć kroków -pozostali
ustąpili mi drogi – wzięłam rozbieg, popędziłam na skraj przepaści i zwyczajnie
skoczyłam w powietrze.
Zaczęłam spadać.
Rozłożyłam skrzydła – szybko – chwytając powietrzny prąd.
I pofrunęłam.
7
Jak widać, moje senne koszmary są nie do odróżnienia od prawdziwego życia.
Naprawdę mieszkaliśmy w śmierdzącej wylęgarni zła zwanej Szkołą. Stworzyli nas
naukowcy, „fartuchy”, którzy wszczepili nam do ludzkiego genomu ptasie DNA. Jed
był kiedyś fartuchem, ale zrobiło mu się nas żal, serce mu zmiękło i wywiózł nas
stamtąd.
Jesteśmy dziećmi ptakami, sześcioosobowym stadem. A Likwidatorzy chcą nas
zabić. Teraz mają sześcioletnią Angelę.
Moje mięśnie ramion naprężyły się, poruszały w górę i w dół czterometrowymi
skrzydłami.
Przechyliłam się ostro na jedną stronę, pędząc za terenówką. Zerknęłam za
siebie; Kuks już skoczyła, a za nią Iggy, Gazownik i Kieł. W ścisłym szyku
spłynęliśmy w dół ku samochodowi. Kieł w locie ułamał z drzewa suchą gałąź.
Zapikował i walnął nią w przednią szybę.
Terenówka gwałtownie szarpnęła, jedno okno się otworzyło i ze środka wychyliła
się lufa. Wokół mnie z drzew posypały się gałązki roztrzaskane kulami. W powietrzu
rozszedł się zapach nagrzanego metalu i prochu. Schowałam się za drzewami,
nieustannie podążając za samochodem. Kieł znowu walnął w przednią szybę. Z
kilku okien świsnęły pociski. Kieł rozsądnie odfrunął.
-Angela! - wrzasnęłam. - Jesteśmy! Idziemy po ciebie!
- Przed nami! - wrzasnął Kieł.
Jakieś dwieście metrów przed nami znajdowała się polana. Widziałam przez
drzewa zielonkawą sylwetkę helikoptera. Terenówka podskakiwała na wyboistej
drodze. Spojrzałam Kłowi w oczy; skinął głową. Mieliśmy szansę przejąć Angelę,
kiedy będą ją przenosić z samochodu do helikoptera.
Ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Terenówka zahamowała niezgrabnie,
z poślizgiem, w błocie. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Z samochodu wyskoczył
Likwidator. Kieł spadł na niego, ale cofnął się z krzykiem. Z ręki bluznęła mu krew.
Likwidator popędził do helikoptera i dał susa w otwarty właz. Drugi szczerząc
wielkie żółte zęby, wyprysnął z samochodu i rzucił coś w powietrze. Kuks z
krzykiem chwyciła Iggy'ego za rękę i szybko się wycofali; granat wybuchł tuż przed
nimi, bryzgając na wszystkie strony odłamkami metalu i korą z drzew.
Wirnik helikoptera śmigał coraz szybciej; wypadłam spomiędzy drzew. Nie
zabiorą mi mojego maleństwa! Nie zabiorą jej w tamto miejsce!
Ari wyskoczył z samochodu. Niósł worek z Angelą.
Runęłam na helikopter; ze strachu i z wściekłości szumiało mi w uszach. Ari
cisnął worek w otwarty właz helikoptera. Skoczył za nim, niesamowicie zwinnie.
Z rykiem furii rzuciłam się za nim i chwyciłam płozę śmigłowca w chwili, gdy
oderwał się od ziemi. Metalowy pręt był rozpalony od słońca i zbyt szeroki, żeby go
objąć dłonią. Zaczepiłam o niego ramieniem, usiłując zachować równowagę.
Potężny podmuch powietrza od wirnika omal nie złamał mi skrzydeł.
Wyciągnęłam je, a Likwidatorzy ze śmiechem wytykali mnie palcami, zamykając
szklany właz. Widziałam Ariego. Podniósł karabin i wycelował we mnie.
- Zdradzę ci tajemnicę, staruszko! - wrzasnął. - Wszystko ci się pomyliło. To my
jesteśmy ci dobrzy!
-Angela – szepnęłam, bliska łez.
Ari położył pazur na spuście. Zrobi to. A martwa na nic się nikomu nie przydam.
Z łamiącym się sercem puściłam płozę i spadłam; w tej samej chwili zobaczyłam
małą, rozczochraną blond główkę, wyswobadzającą się z worka.
Moje maleństwo odleciało na spotkanie ze śmiercią.
I wierzcie mi, czymś o wiele gorszym od śmierci.
8
Wszyscy mamy świetny wzrok – sokoli po prostu. Dlatego bolesne
odprowadzanie wzrokiem helikoptera z Angelą trwało w naszym przypadku o wiele
dłużej. Gardło ściskało mi się od płaczu. Angela, którą opiekowałam się, gdy była
jeszcze niemowlakiem, ze śmiesznymi kurczęcymi skrzydełkami! Czułam się, jakby
ktoś mi odrąbał prawe skrzydło, po którym została ziejąca, krwawa rana.
- Mają moją siostrę! -zawył Gazownik, rzucając się na ziemię.
Zawsze strasznie starał się być twardzielem, ale miał tylko osiem lat i przed
chwilą zobaczył, jak jego siostrę porywają psy z piekła rodem. Uderzył pięścią w
ziemię; Kieł ukląkł przy nim, obejmując go za ramiona.
- Max, co zrobimy? - w oczach Kuks kręciły się łzy. Była cała posiniaczona i
zakrwawiona. Niespokojnie zaciskała pięści. - Porwali Angelę.
Nagle poczułam , że zaraz się załamię. Wzbiłam się w powietrze, rozłożyłam
skrzydła i odleciałam najszybciej, jak umiałam.
Odleciałam poza zasięg ich wzroku i słuchu. Przed sobą zobaczyłam wielki
świerk; wylądowałam niezgrabnie na jednej z wyższych gałęzi, jakieś pięćdziesiąt
metrów nad ziemią, rozpaczliwie usiłując się uchwycić gałęzi, ponieważ trochę nie
wycelowałam. Zdyszana, przylgnęłam do drzewa.
Dobra, Max, myśl. Myśl! Zrób coś! Znajdź jakieś rozwiązanie.
W mojej głowie kotłowało się zbyt wiele: myśli, emocje, rozterki, wściekłość, ból.
Musiałam się wziąć w garść.
Ale nie mogłam.
Czułam się, jakbym straciła młodszą siostrę.
- O Boże! Angela, Angela, Angela!
Rycząc na całe gardło, pięściami bębniłam w grubą korę sosny, raz po raz, aż w
końcu do mojej rozgorączkowanej świadomości przedarła się informacja o bólu.
Spojrzałam na kostki palców, zobaczyłam krew, zdartą skórę, drzazgi.
Ból fizyczny sprawia o wiele mniejsze cierpienie niż ten psychiczny.
Moja Angela, moje maleństwo! Zabrali ją. Była z drapieżnymi mutantami, pół
ludźmi, pół wilkami, spragnionymi jej krwi. Zabiorą ją do tych obleśnych świrów z
laboratorium, którzy rozłożą ją na części. Dosłownie.
I nagle się rozpłakałam, wczepiona w to drzewo jak w szalupę z „Titanica”.
Łkałam i łkałam, aż zrobiło mi się niedobrze. Powoli szlochy przeszły w dygot.
Otarłam twarz rękawem, rozmazując krew.
Siedziałam na drzewie, aż oddech mi się uspokoił, a mózg znowu ruszył pełną
parą. Ale ręce bolały jak cholera.
Zapamiętaj: przestań boksować się z przedmiotami nieożywionymi.
Dobra. Pora zejść na ziemię, być silną, zorganizować wszystkich i wymyślić plan
awaryjny.
I jeszcze jedno: w głowie nieustannie łomotały mi ostatnie słowa Ariego: „To my
jesteśmy ci dobrzy”
9
Nawet nie pamiętam lotu do domu. Byłam zrozpaczona i odrętwiała, a kiedy
weszliśmy do kuchni, pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to talerz Angeli na stole.
Iggy zawył i jednym ruchem ręki zmiótł z kuchennego blatu kubek, który śmignąl
w powietrze i uderzył Kła w skroń.
- Oczu nie masz idioto?! - ryknął Kieł z furią.
Potem zdał sobie sprawę, co powiedział, zacisnął zęby i spojrzał na mnie
bezsilnie.
Po moich policzkach płynęły strumienie łez. Sól wżerała mi się w rany po
pazurach Likwidatora. Automatycznie poszłam po apteczkę i zaczęłam
dezynfekować Gazownikowi ranki i otarcia. Rozejrzałam się. Z policzka Kuks ciekła
krew; widać drasnął ją odłamek. Przynajmniej raz przestała gadać – skuliła się na
kanapie i płakała.
Gazownik zerknął na mnie.
Jak mogłaś do tego dopuścić?
Sama zadawałam sobie to pytanie.
Jasne, jestem tu szefową, jestem Max. Niezwyciężona – ale jestem też
czternastoletnim dzieckiem. I od czasu do czasu, na przykład kiedy do mnie dotrze,
że Jed nie wróci, że jesteśmy zdani na siebie, że pozostali zależą ode mnie i nie
wolno ich zawieść, no, to wtedy zaliczam doła. Nagle staję się małym dzieckiem,
które pragnie, żeby Jed do nas wrócił, albo nawet, kurczę, żebym była normalna!
Albo miała rodziców.
I co jeszcze.
- Sam nie masz oczu! - wrzasnął Iggy na Kła. - Co się stało? Przecież wy wszyscy
widzicie, nie? Dlaczego nie mogliście odbić Angeli?
- Bo mieli helikopter! - wrzasnął Gazownik, wyszarpując mi się z rąk. - I broń! Nie
jesteśmy kuloodporni!
- Hej! Hej! - włączyłam się. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Ale nie jesteśmy
wrogami! Nie my, tylko tamci!
Przyklepałam plaster Gazownikowi i zaczęłam krążyć po kuchni.
- Zamknijcie się na chwilę i dajcie pomyśleć – dodałam spokojniej.
To nie ich wina, że nasza misja ratunkowa zakończyła się totalną porażką. To nie
ich wina, że porwano Angelę. Ale ich wina, że kuchnia sprawiała wrażenie, jakby
należała do rodziny wychowanych na śmietniku szakali. Z tym postanowiłam
rozprawić się później. Kiedy takie sprawy znowu staną się ważne. Jeśli w ogóle.
Iggy podszedł do sofy i prawie przygniótł Kuks. Zdążyła się przetoczyć na bok, a
kiedy usiadł, położyła mu głowę na ramieniu. Pogładził ją po włosach.
- Oddychaj głęboko – poradził mi Gazownik, bardzo zatroskany.
Znowu omal się nie poryczałam. Pozwoliłam porwać jego siostrę, nie zdołałam jej
ocalić, a on się o mnie martwi!
Kieł zapadł w ponure milczenie. Nie spuszczał ze mnie oczu, otwierając grubo
obandażowaną ręką puszkę ravioli i biorąc widelec.
- Wiesz, gdyby chcieli zabić ją albo nas, to by to zrobili – odezwała się Kuks
rozdygotanym głosem. - Mieli broń. Z jakiegoś powodu Angela była im potrzebna
żywa .I nie obchodzi ich, czy my żyjemy. Nie pofatygowali się sprawdzić, by
sprawdzić, czy nas na pewno zabili. Rozumiecie, co chcę powiedzieć. Dlatego
uważam, że jeszcze zdążymy uratować Angelę.
-Ale oni mieli helikopter – przypomniał Gazownik. - Zrobili kawał drogi. Mogą być
wszędzie. - Wargi mu zadrżały. Zacisnął zęby. - Na przykład w Chinach czy gdzieś.
- Nie sądzę, żeby zabrali ją do Chin.
- Wiemy, dokąd ją wzięli. - Spokojne słowa Kła padły jak kamienie. Jego widelec
zazgrzytał o dno puszki.
- Czyli? - spytał Iggy, unosząc głowę.
James Patterson MAXIMUM RIDE EKSPERYMENT „ANIOŁ” OSTRZEŻENIE Jeśli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle. Max
PROLOG Gratulacje. Skoro to czytasz, zrobiłeś wielki krok ku temu, by przeżyć do swoich następnych urodzin. Tak, ty, który stoisz i kartkujesz tę książkę. Nie odkładaj jej. Mówię śmiertelnie poważnie – być może od tego zależy twoje życie. To jest moja historia, historia mojej rodziny, ale równie dobrze może stać się twoją. Wierz mi tkwimy w tym wszyscy. Pierwszy raz to robię, więc zacznę od razu, a ty staraj się nadążyć. No dobrze. Jestem Max. Mam czternaście lat. Mieszkam z rodziną, czyli pięciorgiem dzieci nie spokrewnionych ze mną , ale to i tak moja rodzina. Jesteśmy … powiedzmy, że wyjątkowi. Nie odwaliło mi na własny temat, ale gwarantuję, że nigdy nie spotkałeś nikogo takiego jak my. Zasadniczo jesteśmy w porządku, fajni, niegłupi – ale w każdym razie nieprzeciętni. Cała szóstka – ja, Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela – zostaliśmy stworzeni przez tak pokręconych, chorych „naukowców”, że sobie nie wyobrażasz. Stworzyli nas w ramach eksperymentu. Eksperymentu, w wyniku którego jesteśmy ludźmi tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Te dwa pozostałe robią różnicę, uwierzcie mi. Wychowaliśmy się w laboratorium – więzieniu, które nazywano Szkołą. W klatkach, jak króliki doświadczalne. Cud, że w ogóle umiemy myśleć i mówić. Ale umiemy – nawet, ale dużo więcej. W Szkole był jeszcze jeden eksperyment, który przetrwał wiek niemowlęcy. Pół ludzie, pół wilki, w sumie drapieżniki. Nazywają ich Likwidatorami. Są twardzi, inteligentni i trudni do opanowania. Wyglądają jak ludzie, ale kiedy zechcą, mogą się przekształcić w wilkołaki, z futrem, kłami i pazurami. W Szkole służą jako strażnicy, policjanci i … kaci. Dla nich jesteśmy szóstką ruchomych celów – zwierzyną łowną, na tyle inteligentną, że fajnie się ją tropi. Mają jeden zasadniczy cel: powyrywać nam tchawice. I drugi: żeby świat się o nas nie dowiedział. Ale na razie jakoś sobie radzę. I ostrzegam cię. Ta historia mogłaby opowiadać o tobie – albo o twoich dzieciach. Jak nie dziś, to wkrótce. A więc bardzo, bardzo proszę, potraktuj ją serio. Opowiadając ci ją, ryzykuje wszystko, co się dla mnie liczy – ale musisz się o tym dowiedzieć.
Czytaj dalej – nie pozwól, by ktoś ci przerwał. Max. I moja rodzina: Kieł, Iggy, Kuks, Gazownik i Angela. Witaj w naszym koszmarze.
CZĘŚĆ PIERWSZA SPŁOSZONE STADO
1 W spoglądaniu śmierci w oczy najśmieszniejsze jest to, że człowiek błyskawicznie zyskuje właściwą perspektywę. Jak na przykład w tej chwili. Biegnij! No biegnij! Przecież możesz. Zachłysnęłam się powietrzem. Mój mózg działał na przyśpieszonych obrotach. To była walka o życie. Myślałam tylko o ucieczce. Nie liczyło się nic więcej. Jeżynowe chaszcze poszarpią mi ręce na strzępy? Iiiii tam. Bosymi stopami trafiam na każdy ostry kamień, korzeń, patyk w okolicy? Nie ma sprawy. Płuca mi płoną z braku powietrza? Dam radę. Dopóki dzieli mnie jak największa odległość od Likwidatorów. Tak jest. Likwidatorzy. Mutanty: pół ludzie, pół wilki, zwykle uzbrojeni, zawsze spragnieni krwi. W tej chwili ścigają właśnie mnie. Rozumiecie? I od razu wiadomo, co jest w życiu ważne. Biegnij. Jesteś od nich szybsza. Potrafisz prześcignąć każdego. Jeszcze nigdy tak się nie oddaliłam od Szkoły. Kompletnie się zgubiłam. Ale biegłam, przedzierałam się przez zarośla, przeszywałam wzrokiem półmrok. Prześcigną ich. Znajdę polankę na tyle dużą, żeby... O, nie. O, nie. Wśród drzew rozległo się upiorne ujadanie ogarów, które schwyciły trop. Zrobiło mi się słabo. Mogę prześcignąć człowieka – jak my wszyscy, nawet Angela, która ma dopiero sześć lat. Ale żadne z nas nie ucieknie dużemu psu. A podobno pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Było coraz bliżej. Między drzewami przede mną majaczyło coś jasnego – polana? Oby, oby... Wpadłam spomiędzy drzew, zdyszana, z cienką warstwą zimnego potu na skórze. Tak!
Nie! O, nie! Wyhamowałam z poślizgiem – machając rękami, zaryłam stopami w skalistą ziemię. To nie była polana. Przede mną znajdowało się urwisko, stroma kamienna ściana, a za jej krawędzią – kilkudziesięciometrowa przepaść bez dna. W lesie za plecami miałam krwiożercze psy i psychopatycznych uzbrojonych Likwidatorów. Obie opcje były do bani. Psy skomlały z podniecenia. Znalazły zwierzynę, mianowicie mnie. Spojrzałam w przepaść. W sumie nie miałam wyboru. Na moim miejscu też byście to zrobili. Zamknęłam oczy, wyciągnęłam ręce... i runęłam w dół. Likwidatorzy wrzeszczeli, wściekli jak nie wiem, psy ujadały histerycznie , a potem słyszałam tylko świst powietrza.
Przez sekundę zrobiło mi się cholernie błogo. Uśmiechnęłam się. Potem nabrałam powietrza i rozłożyłam skrzydła najszybciej i najmocniej, jak się dało. Czterometrowe, jasnobrązowe w białe smugi i brązowe plamy jak piegi, trafiły na prąd powietrzny i nagle gwałtownie szarpnęło mnie do góry, jakby otworzył się nade mną spadochron. Aaa! Zapamiętaj: żadnych gwałtownych ruchów przy otwieraniu. Skrzywiłam się, z całej siły poruszyłam skrzydłami w dół, w górę, znów w dół. Ale czad, frunęłam – tak jak we śnie. Tonące w mroku dno przepaści oddaliło się. Ze śmiechem śmignęłam w górę, czując opór mięśni, wiatr świszczący w lotkach, podmuch osuszający pot na twarzy. Wznosiłam się ponad krawędź przepaści, nad ogłupiałe psy i wściekłych Likwidatorów. Jeden – z włochatym pyskiem i ociekającymi krwią kłami – wycelował we mnie broń. Na mojej podartej nocnej koszuli pojawiło się czerwone światełko. Nie dzisiaj, leszczu, pomyślałam i ostro skręciłam na zachód , żeby słońce raziło go w te oszalałe z nienawiści ślepia. Dziś nie umrę. 2 Usiadłam gwałtownie na łóżku , zdyszana, trzymając się za serce. Mimo woli spojrzałam na koszulę. Zero laserowych światełek. Zero dziur po kulach. Padłam na pościel, osłabła z ulgi. Boże, jak ja nienawidzę tego snu. Zawsze taki sam: uciekam za Szkoły , Likwidatorzy i psy mnie ścigają, spadam z urwiska i nagle szszu, skrzydła, lot, ucieczka. Zawsze budzę się na sekundę przed śmiercią. Zapamiętaj: pogadaj z podświadomością na temat lepszych snów. Było lodowato, ale jakoś się wygrzebałam z ciepłego łóżeczka. Włożyłam czysty dres – cud, Kuks zrobiła wczoraj pranie. Reszta spała: miałam dla siebie parę minut ciszy i spokoju, żeby przygotować się do ataku na nowy dzień. Po drodze do kuchni zerknęłam przez okno w korytarzu. Poranne słońce wyglądało zza gór, pogodne niebo, głębokie cienie, ani żywej duszy.
Znajdowaliśmy się wysoko w górach, bezpieczni. Tylko ja i moja rodzina. Nasz dom był zbudowany w kształcie stojącej grzbietem do góry litery E. Poprzeczki E wspierały się na palach, wysoko nad stromym kanionem, więc kiedy wyjrzałam przez okno, miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. W skali fajności od jednego do dziesięciu ten dom leciutko osiągał piętnaście. Tu moja rodzina i ja możemy być sobą. Tu możemy żyć swobodnie. Dosłownie na swobodzie, znaczy nie w klatkach.
Długa historia. Później opowiem. I oczywiście najlepsze: tu nie ma dorosłych. Kiedy się tutaj przenieśliśmy, Jed Batchelder dbał o nas jak ojciec. Uratował naszą szóstkę. Żadne z nas nie ma rodziców, ale Jed wspaniale ich zastępował. Dwa lata temu zniknął. Wiem, że nie żyje, wszyscy wiemy, ale o tym nie rozmawiamy. Od tej pory jesteśmy zdani na siebie. Jasne, że nikt nam nie rozkazuje, co mamy robić, co jeść, kiedy iść spać. Znaczy oprócz mnie. Ja jestem najstarsza, więc staram się , jak mogę, żeby ten interes się nie rozleciał. Robota jest ciężka i niewdzięczna, ale ktoś ją musi wykonywać. Nie chodzimy też do szkoły, więc dzięki Bogu za Internet, bo inaczej bylibyśmy durni, że matko. Ale nie mamy szkoły, nie chodzimy do lekarza, do naszych drzwi nie puka opieka społeczna. Proste: dopóki nikt o nas nie wie, żyjemy. Właśnie rozglądam się po kuchni za czymś do jedzenia, kiedy usłyszałam człapanie. - Cześć, Max. 3 Cześć, Gazik – powiedziałam do zaspanego ośmiolatka, który ciężko klapnął na krzesło przy stole. Pogłaskałam go po plecach i cmoknęłam w głowę. Od małego jest dla nas Gazownikiem. Co mogę powiedzieć? Dzieciak ma jakąś usterkę w układzie trawiennym. Dobra rada: trzymajcie się od zawietrznej. Gazownik łypnął na mnie fantastycznie niebieskimi ślepkami, okrągłymi i ufnymi. - Co na śniadanie? - spytał, prostując się. Delikatne jasne włosy układały mu się w wicherki na głowie. Dzięki temu wyglądał jak pisklak. - Eee... niespodzianka – wykazałam się pomysłem, bo nie miałam pojęcia, co jest w domu. - Naleję soku – podskoczył Gazownik. Serce mi stopniało. Słodki, przesłodki dzieciak, podobnie jak jego siostrzyczka. Tylko on i sześcioletnia Angela są ze sobą spokrewnieni, ale i tak wszyscy jesteśmy jedną rodziną.
Iggy, wysoki i blady, przywlókł się do kuchni. Z zamkniętymi oczami padł na naszą sponiewieraną sofę, trafiając bezbłędnie. Jego ślepota przeszkadzała nam tylko wtedy, Kiedy ktoś z nas o niej zapomni i przestawi jakiś mebel lub coś w tym rodzaju. - Cześć, Ig, słoneczko ty moje – powiedziałam - Weź się ugryź – wymamrotał przez sen.
-Proszę bardzo. Przepadnie ci śniadanie. Zajrzałam naiwnie do lodówki – może odwiedziła nas spożywcza wróżka – i poczułam ciarki na plecach. Szybko wyprostowałam się i obejrzałam. - Przestań, dobra? Kieł zawsze zjawiał się tak bezszelestnie, nie wiadomo skąd, jak żywy cień. Przyjrzał mi się spokojnie, ubrany, czujny, z długimi ciemnymi włosami spływającymi na plecy. Był ode mnie cztery miesiące młodszy, ale już przewyższał mnie o dziesięć centymetrów. - Co mam przestać? - spytał spokojnie. - Oddychać? Przewróciłam oczami. - Już ty wiesz co. Iggy podniósł się ze stęknięciem. - Zrobię jajka – oznajmił. Pewnie gdybym miała w sobie więcej z fembota, byłabym zła, że ślepy, młodszy ode mnie o pół roku smarkacz gotuje lepiej niż ode mnie. Ale nie mam. A więc nie byłam zła. Rozejrzałam się po kuchni. Śniadanie przygotowywało się aż miło. - Kieł, nakryj do stołu. Pójdę po Kuks i Angelę. Dziewczynki zajmowały najmniejszą sypialnię. Otworzyłam drzwi; jedenastoletnia Kuks spała, okręcona kołdrą. Z zamkniętymi ustami jest nierozpoznawalna, pomyślałam wrednie. Kiedy nie śpi, nazywamy ją Radiostacja Kuks – bo nadaje non stop, bez chwili przerwy. - Cześć, skarbie, wstajemy – powiedziałam łagodnie potrząsając ją za ramię. Śniadanie za dziesięć minut. Kuks zamrugała, z trudem skupiając na mnie spojrzenie brązowych oczy. - Sssso...?- Wymamrotała. - Nowy dzionek – obwieściłam. -Wstawaj i do boje. Kuks z jękiem dźwignęła się do pokręconej, ale zasadniczo wyprostowanej pozycji. Kąt po drugiej stronie pokoju oddzielała cienka zasłona. Angela zawsze lubiła małe, przytulne zakątki. Jej łóżeczko wyglądało jak gniazdko. -pełne pluszaków , książek, prawie wszystkich jej ubrań. Z uśmiechem rozsunęłam kotary. - Hej, Już się ubrałaś? - spytałam, obejmując ją. - Cześć, Max – powiedziała Angela, wyciągając jasne kędziorki zza kołnierza. Możesz mi zapiąć?
- Jasne. - Odwróciłam ją i zaczęłam zapinać guziki. Nigdy nie mówiłam tego innym, ale po prostu kocham, kocham, kocham Angelę. Może dlatego , że właściwie zajmuje się nią, od kiedy była niemowlęciem. A może dlatego, że jest niewiarygodnie słodka i pełna miłości. -A może dlatego, że jestem twoją małą córeczką – odezwała się Angela , zerkając na mnie prze ramię. -Ale nie martw się, nikomu nie powiem. Poza tym ja też ciebie kocham najbardziej. Zarzuciła mi na szyję chude ramionka i cmoknęła mnie w policzek trochę lepkimi ustami. Przytuliłam ją mocno. No tak – to jej kolejna wyjątkowa cecha. Angela czyta w myślach.
4 Chcę dziś zbierać poziomki – oznajmiła Angela zdecydowanie, nabierając na widelec jajecznicę. - Już dojrzały. -To dobrze, bo ja też – ucieszył się Gazownik. I jednocześnie przytrafił mu się kolejny wypadek, co go rozbawiło. - Rany, Gazik – powiedziałam karcąco. -Atak gazowy! - wyrzęził Iggy, chwytając się za gardło i udając, że się dusi. - Już skończyłem – oznajmił Kieł, szybko wstał i zaniósł talerz do zlewu. - Przepraszam – pokajał się rutynowo Gazownik, ale jadł dalej. - Masz rację, Angela – odezwała się Kuks. - Świeże powietrze wszystkim nam dobrze zrobi. Ja też pójdę. - Wszyscy pójdziemy – zdecydowałam. Na dworze było cudownie, jasno i słonecznie, pierwsze prawdziwe majowe uprawy. Wzięliśmy ze sobą wiaderka i koszyki, a Angela zaprowadziła na wielką polanę pełną poziomek. Chwyciła mnie za rękę. - Jeśli zrobisz ciasto, upiekę babeczki z poziomkami – oznajmiła radośnie. -Aha, chciałbym zobaczyć, jak Max robi ciasto – usłyszałam głos Iggy'ego.- Ja zrobię. Podskoczyłam jak ukłuta. - Wielkie dzięki! - warknęłam. - Dobra, może nie jestem genialną kucharką, ale jak ci skopię tyłek, to długo nie zapomnisz! Iggy roześmiał się i gwałtownie zamachał rękami. Kuks zdusiła chichot, nawet Kieł się uśmiechnął, a Gazownik wyglądał... jak kot. Który zeżarł kanarka. -To byłeś ty? - spytałam go. Wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami, bardzo się starając nie wyglądać na zbyt dumnego. Gazownik miał jakieś trzy latka, kiedy zorientowałam się, że potrafi dokładnie naśladować wszystkie dźwięki i głosy. Nawet nie wiem, ile razy Iggy i Kieł omal się nie pobili o to, co Gazik powiedział ich głosami. Niebezpieczny talent, a Gazownik posługuje się nim bez skrupułów.
Po prostu, kolejny dziwny dat – większość z nas jakiś ma. I cokolwiek to jest, życie z takim darem jest ciekawsze. Angela stanęła jak wryta i krzyknęła. Spojrzałam na nią zaskoczona, a sekundę później z nieba spuścili się jak pająki ludzie z wilczymi pyskami i ogromnymi kłami, o czerwonych, płonących oczach. Likwidatorzy! I tym razem to nie był sen.
5 Nie było czasu się zastanawiać. Jed nauczył nas tego, żeby wówczas tylko działać. Rzuciłam się na Likwidatora, podskoczyłam i z obrotu kopnęłam jego pękatą klatkę piersiową. Powietrze z niego uszła – ufff – i rozszedł się straszny smród, jakby szambo rozlała się i upadł. Potem wszystko potoczyło się jak w filmie – sceny jedna za drugą, aż nie do wiary. Walnęłam jeszcze raz, potem jakiś Likwidator zdzielił mnie pięścią tak mocno, że głowa mi odskoczyła, a z ust bluznęła krew. Kątem oka zobaczyłam Kła broniącego się przed innym Likwidatorem. A potem rzucili się na niego dwaj następni i upadł pod ciosami pazurzastych łap. Iggy jeszcze stał, ale jedno oko tak mu spuchło, że nie mógł go otworzyć. Pozbierałam się z ziemi, odrętwiała z szoku, i zobaczyłam nieprzytomnego Gazownika leżącego twarzą do ziem. Skoczyłam do niego, ale Likwidatorzy znowu mnie zaatakowali. Dwaj wykręcili mi ręce na plecach. Trzeci pochylił się – czerwone oczy błyszczały mu dziko, twarz całkowicie przekształciła się w pysk. Zamachnął się i zdzielił mnie pięścią w brzuch. Przeszył mnie niewiarygodny ból. Zgięłam się wpół i padłam na ziemię jak kłoda. Resztką świadomości zarejestrowałam krzyk Angeli i płacz Kuks. Wstawaj, powiedziałam sobie, usiłując zaczerpnąć powietrza. Wstawaj! Jesteśmy odmieńcami, mutantami, o wiele, wiele silniejszymi niż normalni dorośli ludzie. Ale Likwidatorzy nie są normalnymi dorosłymi ludźmi i mieli przewagę liczebną. Mogli nas zjeść na śniadanie. Z wysiłkiem dźwignęłam się na kolana, usiłując nie puścić pawia. Wstałam z żądzą mordu w oczach, gotowa zabijać. Dwóch Likwidatorów trzymało Kuks za ręce i nogi. Rozhuśtali ją i puścili; uderzyła głową w drzewo. Usłyszałam jej zduszony, bolesny krzyk; skuliła się wśród sosnowych igieł. Z ochrypłem, bulgoczącym krwią wrzaskiem rzuciłam się na Likwidatora i walnęłam go obiema rękami w kudłate uszy. Bębenki mu pękły, zawył, upadł na kolana. - Max! - pisnęła z przerażeniem Angela. Odwróciłam się. Likwidator trzymał ja za ramiona. Puściłam się pędem, przeskoczyłam Iggy'ego, który leżał nieprzytomny. Dwaj
Likwidatorzy dopadli mnie, przewrócili, jeden wgniótł mi w pierś ciężki kolano. Z trudem oddychając, próbowałam się wyrwać, ale on mocno uderzył mnie w twarz i rozdarł mi policzek zakrzywionymi pazurami. Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na ziemię. Tamci dwaj mnie przygnietli i z niewypowiedzianym przerażeniem ujrzałam, jak trzej inni wpychają Angelę, moje maleństwo, do brudnego worka. Krzyczała i płakała, a jeden ją uderzył. Szarpałam się gorączkowo, usiłując krzyczeć, ale zdołałam wydać z siebie tylko zachrypły, zdławiony szloch. - Puszczaj, ty głupi, obleśny... - wyrzęziłam i znowu mnie przygnietli. Jeden pochylił się nade mną z ohydnym uśmiechem. - Max – powiedział. Żołądek mi się ścisnął; czy ja go znam? - Miło cię znowu spotkać – dodał, jakbyśmy się sobie gawędzili. - Wyglądasz jak szmata. Zawsze strasznie zadzierałaś nosa, więc bardzo mnie to cieszy. - Kim jesteś? - wydyszałam.
Gdzieś w samym środku mojego jestestwa poczułam lodowate zimno. Likwidator wyszczerzył długie kły. Ledwie mieściły mu się w ustach. - Nie poznajesz mnie? Chyba trochę wyrosłem. Nagle zrozumiałam i oczy prawie wyszły mi z głowy. -Ari – szepnęłam, a on roześmiał się jak szalony. Potem wstał. Zobaczyłam jeszcze zbliżający się do mnie wielki, czarny bucior, kopniak odwrócił mi głowę na bok i zapadła ciemność. W ostatniej chwili zdążyłam się zdziwić: Ari był synem Jeda. Zrobili z niego Likwidatora. Miał siedem lat. 6 - Max? - głosik Gazownika był bardzo dziecinny, bardzo wystraszony. Usłyszałam okropny, chrapliwy jęk, a potem dotarło do mnie, że wyrwał się z mojego gardła. Gazownik i Kieł pochylali się nade mną i patrzyli z niepokojem. Sami mieli posiniaczone, zakrwawione twarze. - Jestem cała – wychrypiałam, choć wcale nie miałam tej pewności. Wróciły do mnie wspomnienie i usiłowałam się podnieść. -Gdzie Angela? Kieł nie patrzył mi w oczy. - Zabrali ją. Omal znowu nie zemdlałam. Przypomniało mi się, jak w wieku dziewięciu lat wyglądałam przez zakratowane okno laboratorium, patrząc w półmroku na Likwidatorów. Jeden biały fartuch wypuścił na teren Szkoły szympansy i poszczuł na nie nowo zrobionych Likwidatorów. Chodziło o naukę polowania. Ciągle słyszę te przerażone i bolesne krzyki małp. I właśnie oni mają Angelę. Ogarnęła mnie wściekłość – dlaczego nie wzięli mnie? Po co im kruche dziecko? Może ja miałabym szansę... Może. Wstałam rozdygotana. W głowie mi się kręciło i musiałam się oprzeć na ramieniu Kła, rozdrażniona swoją słabością. - Musimy ją odbić – powiedziałam gwałtownie, usiłując nie upaść. - Musimy ją odbić zanim... - Przed oczami mignęły mi straszne sceny; Angela ścigana, kaleczona, zabijana. Przełknęłam ślinę i wyłączyłam te obrazy. - Dobra, weźcie się w garść. Gotowi do pościgu? Przyjrzałam się całej czwórce. Wyglądali, jakby wpadli do szatkownicy.
-Tak – potwierdziła Kuks ze łzami w oczach. - Ja też – dodał Iggy, niewyraźnie, zapewne z powodu pękniętej wargi. Gazownik skinął poważnie głową. Straszne, ale na chwilę w oczach stanęły mi gorące łzy. Otarłam je i skupiłam się na wściekłości, żeby nie rozpaść się na kawałki. Iggy lekko przechylił głowę. To był dla mnie znak, żeby nadstawić ucha. Wtedy i ja to usłyszałam: cichy warkot silnika. -Tam! - rzucił Iggy, wskazując palcem.
Ruszyliśmy w piątkę – sztywno, niezdarnie - w stronę, skąd dochodził dźwięk. Po stu metrach przedzierania się przez las dotarliśmy do urwiska nad starą, nieużywaną szosą – ze trzydzieści metrów w dole. I zobaczyłam to: czarna terenówka, zakurzona i ubłocona, podskakiwała na bitej drodze. Serce mi załomotało. Od razu, bez pudła, wiedziałam, że w środku jest moje maleństwo, moja Angela. Wieźli ją tam, gdzie śmierć wydaje się błogosławieństwem. Po moim trupie. - Za nią! - krzyknęłam, po czym cofnęłam się o jakieś dziesięć kroków -pozostali ustąpili mi drogi – wzięłam rozbieg, popędziłam na skraj przepaści i zwyczajnie skoczyłam w powietrze. Zaczęłam spadać. Rozłożyłam skrzydła – szybko – chwytając powietrzny prąd. I pofrunęłam. 7 Jak widać, moje senne koszmary są nie do odróżnienia od prawdziwego życia. Naprawdę mieszkaliśmy w śmierdzącej wylęgarni zła zwanej Szkołą. Stworzyli nas naukowcy, „fartuchy”, którzy wszczepili nam do ludzkiego genomu ptasie DNA. Jed był kiedyś fartuchem, ale zrobiło mu się nas żal, serce mu zmiękło i wywiózł nas stamtąd. Jesteśmy dziećmi ptakami, sześcioosobowym stadem. A Likwidatorzy chcą nas zabić. Teraz mają sześcioletnią Angelę. Moje mięśnie ramion naprężyły się, poruszały w górę i w dół czterometrowymi skrzydłami. Przechyliłam się ostro na jedną stronę, pędząc za terenówką. Zerknęłam za siebie; Kuks już skoczyła, a za nią Iggy, Gazownik i Kieł. W ścisłym szyku spłynęliśmy w dół ku samochodowi. Kieł w locie ułamał z drzewa suchą gałąź. Zapikował i walnął nią w przednią szybę. Terenówka gwałtownie szarpnęła, jedno okno się otworzyło i ze środka wychyliła się lufa. Wokół mnie z drzew posypały się gałązki roztrzaskane kulami. W powietrzu rozszedł się zapach nagrzanego metalu i prochu. Schowałam się za drzewami, nieustannie podążając za samochodem. Kieł znowu walnął w przednią szybę. Z kilku okien świsnęły pociski. Kieł rozsądnie odfrunął.
-Angela! - wrzasnęłam. - Jesteśmy! Idziemy po ciebie! - Przed nami! - wrzasnął Kieł. Jakieś dwieście metrów przed nami znajdowała się polana. Widziałam przez drzewa zielonkawą sylwetkę helikoptera. Terenówka podskakiwała na wyboistej drodze. Spojrzałam Kłowi w oczy; skinął głową. Mieliśmy szansę przejąć Angelę, kiedy będą ją przenosić z samochodu do helikoptera.
Ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Terenówka zahamowała niezgrabnie, z poślizgiem, w błocie. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Z samochodu wyskoczył Likwidator. Kieł spadł na niego, ale cofnął się z krzykiem. Z ręki bluznęła mu krew. Likwidator popędził do helikoptera i dał susa w otwarty właz. Drugi szczerząc wielkie żółte zęby, wyprysnął z samochodu i rzucił coś w powietrze. Kuks z krzykiem chwyciła Iggy'ego za rękę i szybko się wycofali; granat wybuchł tuż przed nimi, bryzgając na wszystkie strony odłamkami metalu i korą z drzew. Wirnik helikoptera śmigał coraz szybciej; wypadłam spomiędzy drzew. Nie zabiorą mi mojego maleństwa! Nie zabiorą jej w tamto miejsce! Ari wyskoczył z samochodu. Niósł worek z Angelą. Runęłam na helikopter; ze strachu i z wściekłości szumiało mi w uszach. Ari cisnął worek w otwarty właz helikoptera. Skoczył za nim, niesamowicie zwinnie. Z rykiem furii rzuciłam się za nim i chwyciłam płozę śmigłowca w chwili, gdy oderwał się od ziemi. Metalowy pręt był rozpalony od słońca i zbyt szeroki, żeby go objąć dłonią. Zaczepiłam o niego ramieniem, usiłując zachować równowagę. Potężny podmuch powietrza od wirnika omal nie złamał mi skrzydeł. Wyciągnęłam je, a Likwidatorzy ze śmiechem wytykali mnie palcami, zamykając szklany właz. Widziałam Ariego. Podniósł karabin i wycelował we mnie. - Zdradzę ci tajemnicę, staruszko! - wrzasnął. - Wszystko ci się pomyliło. To my jesteśmy ci dobrzy! -Angela – szepnęłam, bliska łez. Ari położył pazur na spuście. Zrobi to. A martwa na nic się nikomu nie przydam. Z łamiącym się sercem puściłam płozę i spadłam; w tej samej chwili zobaczyłam małą, rozczochraną blond główkę, wyswobadzającą się z worka. Moje maleństwo odleciało na spotkanie ze śmiercią. I wierzcie mi, czymś o wiele gorszym od śmierci. 8 Wszyscy mamy świetny wzrok – sokoli po prostu. Dlatego bolesne odprowadzanie wzrokiem helikoptera z Angelą trwało w naszym przypadku o wiele dłużej. Gardło ściskało mi się od płaczu. Angela, którą opiekowałam się, gdy była jeszcze niemowlakiem, ze śmiesznymi kurczęcymi skrzydełkami! Czułam się, jakby ktoś mi odrąbał prawe skrzydło, po którym została ziejąca, krwawa rana.
- Mają moją siostrę! -zawył Gazownik, rzucając się na ziemię. Zawsze strasznie starał się być twardzielem, ale miał tylko osiem lat i przed chwilą zobaczył, jak jego siostrę porywają psy z piekła rodem. Uderzył pięścią w ziemię; Kieł ukląkł przy nim, obejmując go za ramiona. - Max, co zrobimy? - w oczach Kuks kręciły się łzy. Była cała posiniaczona i zakrwawiona. Niespokojnie zaciskała pięści. - Porwali Angelę. Nagle poczułam , że zaraz się załamię. Wzbiłam się w powietrze, rozłożyłam skrzydła i odleciałam najszybciej, jak umiałam.
Odleciałam poza zasięg ich wzroku i słuchu. Przed sobą zobaczyłam wielki świerk; wylądowałam niezgrabnie na jednej z wyższych gałęzi, jakieś pięćdziesiąt metrów nad ziemią, rozpaczliwie usiłując się uchwycić gałęzi, ponieważ trochę nie wycelowałam. Zdyszana, przylgnęłam do drzewa. Dobra, Max, myśl. Myśl! Zrób coś! Znajdź jakieś rozwiązanie. W mojej głowie kotłowało się zbyt wiele: myśli, emocje, rozterki, wściekłość, ból. Musiałam się wziąć w garść. Ale nie mogłam. Czułam się, jakbym straciła młodszą siostrę. - O Boże! Angela, Angela, Angela! Rycząc na całe gardło, pięściami bębniłam w grubą korę sosny, raz po raz, aż w końcu do mojej rozgorączkowanej świadomości przedarła się informacja o bólu. Spojrzałam na kostki palców, zobaczyłam krew, zdartą skórę, drzazgi. Ból fizyczny sprawia o wiele mniejsze cierpienie niż ten psychiczny. Moja Angela, moje maleństwo! Zabrali ją. Była z drapieżnymi mutantami, pół ludźmi, pół wilkami, spragnionymi jej krwi. Zabiorą ją do tych obleśnych świrów z laboratorium, którzy rozłożą ją na części. Dosłownie. I nagle się rozpłakałam, wczepiona w to drzewo jak w szalupę z „Titanica”. Łkałam i łkałam, aż zrobiło mi się niedobrze. Powoli szlochy przeszły w dygot. Otarłam twarz rękawem, rozmazując krew. Siedziałam na drzewie, aż oddech mi się uspokoił, a mózg znowu ruszył pełną parą. Ale ręce bolały jak cholera. Zapamiętaj: przestań boksować się z przedmiotami nieożywionymi. Dobra. Pora zejść na ziemię, być silną, zorganizować wszystkich i wymyślić plan awaryjny. I jeszcze jedno: w głowie nieustannie łomotały mi ostatnie słowa Ariego: „To my jesteśmy ci dobrzy” 9 Nawet nie pamiętam lotu do domu. Byłam zrozpaczona i odrętwiała, a kiedy
weszliśmy do kuchni, pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to talerz Angeli na stole. Iggy zawył i jednym ruchem ręki zmiótł z kuchennego blatu kubek, który śmignąl w powietrze i uderzył Kła w skroń. - Oczu nie masz idioto?! - ryknął Kieł z furią. Potem zdał sobie sprawę, co powiedział, zacisnął zęby i spojrzał na mnie bezsilnie. Po moich policzkach płynęły strumienie łez. Sól wżerała mi się w rany po pazurach Likwidatora. Automatycznie poszłam po apteczkę i zaczęłam dezynfekować Gazownikowi ranki i otarcia. Rozejrzałam się. Z policzka Kuks ciekła krew; widać drasnął ją odłamek. Przynajmniej raz przestała gadać – skuliła się na kanapie i płakała. Gazownik zerknął na mnie. Jak mogłaś do tego dopuścić? Sama zadawałam sobie to pytanie.
Jasne, jestem tu szefową, jestem Max. Niezwyciężona – ale jestem też czternastoletnim dzieckiem. I od czasu do czasu, na przykład kiedy do mnie dotrze, że Jed nie wróci, że jesteśmy zdani na siebie, że pozostali zależą ode mnie i nie wolno ich zawieść, no, to wtedy zaliczam doła. Nagle staję się małym dzieckiem, które pragnie, żeby Jed do nas wrócił, albo nawet, kurczę, żebym była normalna! Albo miała rodziców. I co jeszcze. - Sam nie masz oczu! - wrzasnął Iggy na Kła. - Co się stało? Przecież wy wszyscy widzicie, nie? Dlaczego nie mogliście odbić Angeli? - Bo mieli helikopter! - wrzasnął Gazownik, wyszarpując mi się z rąk. - I broń! Nie jesteśmy kuloodporni! - Hej! Hej! - włączyłam się. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Ale nie jesteśmy wrogami! Nie my, tylko tamci! Przyklepałam plaster Gazownikowi i zaczęłam krążyć po kuchni. - Zamknijcie się na chwilę i dajcie pomyśleć – dodałam spokojniej. To nie ich wina, że nasza misja ratunkowa zakończyła się totalną porażką. To nie ich wina, że porwano Angelę. Ale ich wina, że kuchnia sprawiała wrażenie, jakby należała do rodziny wychowanych na śmietniku szakali. Z tym postanowiłam rozprawić się później. Kiedy takie sprawy znowu staną się ważne. Jeśli w ogóle. Iggy podszedł do sofy i prawie przygniótł Kuks. Zdążyła się przetoczyć na bok, a kiedy usiadł, położyła mu głowę na ramieniu. Pogładził ją po włosach. - Oddychaj głęboko – poradził mi Gazownik, bardzo zatroskany. Znowu omal się nie poryczałam. Pozwoliłam porwać jego siostrę, nie zdołałam jej ocalić, a on się o mnie martwi! Kieł zapadł w ponure milczenie. Nie spuszczał ze mnie oczu, otwierając grubo obandażowaną ręką puszkę ravioli i biorąc widelec. - Wiesz, gdyby chcieli zabić ją albo nas, to by to zrobili – odezwała się Kuks rozdygotanym głosem. - Mieli broń. Z jakiegoś powodu Angela była im potrzebna żywa .I nie obchodzi ich, czy my żyjemy. Nie pofatygowali się sprawdzić, by sprawdzić, czy nas na pewno zabili. Rozumiecie, co chcę powiedzieć. Dlatego uważam, że jeszcze zdążymy uratować Angelę. -Ale oni mieli helikopter – przypomniał Gazownik. - Zrobili kawał drogi. Mogą być wszędzie. - Wargi mu zadrżały. Zacisnął zęby. - Na przykład w Chinach czy gdzieś. - Nie sądzę, żeby zabrali ją do Chin. - Wiemy, dokąd ją wzięli. - Spokojne słowa Kła padły jak kamienie. Jego widelec zazgrzytał o dno puszki. - Czyli? - spytał Iggy, unosząc głowę.