AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 579
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 198

Patterson James - Maximum Ride 02 - Żegnaj szkoło, na zawsze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :715.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Patterson James - Maximum Ride 02 - Żegnaj szkoło, na zawsze.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

James PattersonJames Patterson Żegnaj, Szkoło - Na ZawszeŻegnaj, Szkoło - Na Zawsze Maximum Ride Tom II

Ostrzeżenie Jeżeli odważysz się to przeczytać, weźmiesz udział w Eksperymencie. Wiem, że brzmi to trochę tajemniczo, ale na razie mogę powiedzieć tylko tyle. Max

Część I ZERO RODZICOW, ZERO SZKOŁY, ZERO ZASAD

1 Szybowanie, śmiganie, szusowanie, swobodny lot, fantastyczne jazdy na prądach powietrznych - nie ma nic lepszego. Jak okiem sięgnąć, byliśmy jedynymi żywymi duszami w promieniu wielu kilometrów na tym bezkresnym, przejrzystym błękicie nieba. Chcecie, żeby wam skoczyła adrenalina? Złóżcie skrzydła i zapikujcie pionowo w dół, tak przez jakieś dwa kilometry, a potem szszu! Rozłóżcie skrzydła, wczepcie się w prąd powietrzny i prujcie przed siebie. Boże, nie ma nic lepszego, fajniejszego, bardziej podniecającego. Dobra, jesteśmy mutantami, odmieńcami, ale słuchajcie, fruwanie... No, nie bez powodu się o nim śni. - Jejuniu! - wrzasnął Gazownik z przejęciem. - UFO! Policzyłam do dziesięciu. Tam, gdzie wskazywał, nie było niczego. Jak zwykle. - Przez pierwsze pięćdziesiąt razy było zabawnie - wycedziłam. - A teraz to już sama nie wiem... Gazik zachichotał, odskoczywszy na bezpieczną odległość. Nie ma to jak poczucie humoru ośmiolatka. - Max! Daleko do Waszyngtonu? - spytała Kuks, doganiając mnie. Była zmęczona - mieliśmy za sobą długi, przykry dzień. Kolejny długi, przykry dzień z szeregu długich, przykrych dni. Gdyby mi się trafił dobry, przyjemny dzień, pewnie bym padła z wrażenia. - Za godzinę... może półtorej - oceniłam. Kuks nie odpowiedziała. Rzuciłam okiem na resztę stada. Kieł, Iggy i ja trzymaliśmy się, ale mamy kondycję. Młodsi też mają, zwłaszcza w porównaniu ze słabowitymi niezmutowanymi ludźmi, ale nawet oni w końcu się męczą. Sytuacja wygląda tak - mówię to do tych, którzy do nas dopiero dołączyli. Jest nas sześcioro: Angela, która ma sześć lat, ośmioletni Gazownik, Iggy, ślepy czternastolatek, jedenastoletnia Kuks, Kieł i ja (Max) - oboje też mamy po czternaście lat. Uciekliśmy z laboratorium, w którym nas wychowano, dano skrzydła i rozmaite umiejętności. Chcą nas odzyskać - za wszelką cenę. Ale my nie wrócimy. Nigdy. Wzięłam Totala pod drugą pachę, dziękując niebiosom, że nie waży więcej niż dziesięć kilo. Rozejrzał się sennie, ułożył mi się na ręce i znowu zasnął. Wiatr rozwiewał mu czarną sierść. Czy chciałam pieska? Nie. Czy potrzebowałam pieska? Znowu nie. Uciekamy w szóstkę, ratujemy własne życie, nie wiemy, kiedy trafi nam się jedzenie. Czy stać nas na karmienie psa? Jak wam się wydaje? Nie. - W porządku? - rzucił Kieł, zrównując się ze mną. Jego skrzydła były czarne i poruszały się prawie bezszelestnie, jak on sam.

- Z czym? - spytałam. Bo miałam problem z migreną, z chipem, z nieustannie nawijającym mi w głowie Głosem, z gojącą się raną postrzałową... - Możesz uściślić? - Ze śmiercią Ariego. Oddech uwiązł mi w gardle. Tylko Kieł mógł mi to powiedzieć w oczy. Tylko Kieł znał mnie na tyle dobrze i mógł sobie na to pozwolić. Podczas ucieczki z Instytutu w Nowym Jorku oczywiście zjawili się Likwidatorzy i fartuchy. Niech Bóg broni, żeby nam się coś czasem udało zrobić bez wysiłku. Likwidatorzy, o ile jeszcze nie wiecie, to wilkopodobne stwory, które ścigają nas nieustannie od chwili naszej ucieczki z laboratorium - albo Szkoły, jak je nazywaliśmy. Jednym z nich był Ari. Stoczyliśmy walkę, jak wiele razy przedtem, i nagle, ni stąd, ni zowąd, okazało się, że siedzę mu na piersi i patrzę w jego martwe oczy, a on ma skręcony kark i głowę odchyloną pod nieprawdopodobnym kątem. To wszystko wydarzyło się dwadzieścia cztery godziny temu. - Tylko jedno z was mogło przeżyć: ty albo on - powiedział spokojnie Kieł. - Cieszę się, że wybrałaś siebie. Odetchnęłam głęboko. Z Likwidatorami jest łatwo: zabicie kogoś to dla nich nie problem, więc lepiej się z nimi nie cackać. Ale Ari był inny. Znałam go, pamiętałam jako małego chłopca ze Szkoły. No i jeszcze chodziło o ten ostatni, straszny krzyk ojca Ariego, Jeda, ścigający mnie, gdy frunęłam tunelami: „Zabiłaś własnego brata!".

2 Oczywiście Jed jest kłamcą, oszustem i manipulatorem, więc dlaczego miałby powiedzieć prawdę. Ale jego ból wydawał się prawdziwy. I choć nienawidziłam Jeda i pogardzałam nim, ciągle czułam się, jakbym miała w piersi kamień. Musiałaś, Max. Ciągle walczysz o wyższe dobro. I nic nie może ci w tym przeszkodzić. Nic nie może ci przeszkodzić w misji ratowania świata. Wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte szczęki. Rany, Głos. Niedługo mi wyjawi, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Westchnęłam. Tak, słyszę Głos - inny niż te prawdziwe. Przypuszczam, że jeśli otworzycie słownik na słowie „świr", to znajdziecie moje zdjęcie. Kolejna zabawna umiejętność, którą mutanty dostają w ramach pakietu. - Mam go wziąć? - spytała Angela, wskazując psa. - Nie, w porządku - mruknęłam. Waga Totala wynosiła pewnie dwie trzecie ciężaru Angeli - nie mam pojęcia, jak małej udało się go dodźwigać aż tak daleko. - Wiem - dodałam z promiennym uśmiechem. - Kieł go poniesie. Załopotałam skrzydłami i zrównałam się z nim. - Masz - powiedziałam, wyciągając rękę z Totalem. - Potrzymaj sobie. Total, wielkością i wyglądem podobny nieco do teriera, trochę się powiercił, ale szybko znowu się umościł. Polizał lekko Kła, który zrobił taką minę, że musiałam zagryźć wargi, żeby nie zarechotać. Przyspieszyłam, wysunęłam się na czoło stada. Zapomniałam o zmęczeniu i mrocznym ciężarze tego, co się zdarzyło. Zmierzaliśmy na nowe terytorium - i tym razem mogliśmy nawet znaleźć naszych rodziców. Uciekliśmy Likwidatorom i fartuchom - naszym byłym „właścicielom". Byliśmy razem i nikt nie odniósł poważnych ran. Przez krótką chwilę poczułam się wolna i silna, jakby wszystko zaczęło się na nowo. Znajdziemy rodziców - czuję to. Czułam... Zastanowiłam się, szukając nazwy na to uczucie. Jakby optymizm. Mimo wszystko. Optymizm jest przereklamowany, odezwał się Głos. Lepiej zmierzyć się z rzeczywistością. Ciekawe, czy Głos widział ze środka mojej głowy, że przewróciłam oczami.

3 Godzinę temu zapadł zmierzch. Już powinien dostać wiadomości. Zaczął krążyć po polanie i nagle skrzywił się, bo w jego uchu eksplodowały trzaski. Przycisnął słuchawkę i zaczął słuchać. To, co usłyszał, wywołało jego uśmiech, choć czuł się marnie - mimo że płonęła w nim furia tak wściekła, jakby miała go zwęglić od środka. Jeden z jego Likwidatorów zobaczył wyraz jego twarzy i dał znak innym, żeby się uciszyli. A on sam skinął głową, powiedział: „Zrozumiałem" i wyłączył nadajnik. Spojrzał na swój oddział. - Mamy współrzędne - oznajmił. Mimo woli radośnie zatarł ręce. - Zmierzają na południe, na południowy zachód. Pół godziny temu minęli Filadelfię. Dyrektor ma rację - lecą do Waszyngtonu. - To pewna informacja? - spytał któryś z Likwidatorów. - Na mur-beton - odparł, robiąc przegląd swojego sprzętu. Przypiął jeden nóż do kostki, a drugi wsunął za pas na plecach. Podwinął rękawy, skrzywił się i wziął kolejną tabletkę przeciwbólową. - Gdzie jest beton? - nie zrozumiał inny Likwidator, nakładając na oko noktowizor. - Powiedzmy, że to wiadomość od naszego wewnętrznego informatora - rzucił dowódca Likwidatorów. Usłyszał radość we własnym głosie. Serce zabiło mu mocniej, palce go zaświerzbiły, tak bardzo chciały się zamknąć wokół chudej ptasiej szyjki. Potem zaczął się przekształcać. Cienką ludzką skórę jego dłoni wkrótce pokryła gęsta sierść, z czubków palców przebiły się zakrzywione pazury. Początkowo bolało - wilcze DNA nie wtopiło się gładko w jego komórki, jak to było z innymi Likwidatorami. Dlatego musiał przetrzymać trudne, bolesne chwile transformacji. Ale nie narzekał. Wszystko by oddał za ten moment, kiedy dostanie Max w swoje łapy i wydusi z niej życie. Wyobraził sobie jej zaskoczenie, jej opór. Potem będzie patrzył, jak w jej pięknych brązowych oczach powoli gaśnie światło. Wtedy przestanie już być taka harda. Nie będzie patrzeć na niego z wyższością albo gorzej, w ogóle omijać go wzrokiem. Uważała go za nic tylko dlatego, że nie był takim zmutowanym potworem jak ona. Obchodziło ją tylko stado. Jego ojca Jeda także. Kiedy Max umrze, wszystko się zmieni. A on, Ari, stanie się najważniejszy. Po to powstał z martwych.

4 Pokonaliśmy wielką część Pensylwanii i zobaczyliśmy w dole kręte pasmo oceanu między New Jersey i Delaware. - Spójrzcie na to w ten sposób: uczymy się geografii! - krzyknął Kieł, niby to z entuzjazmem. Ponieważ nigdy nie chodziliśmy do szkoły, uczymy się głównie z telewizji i internetu. A ostatnio od wszystkowiedzącego Głosu w mojej głowie. Jeszcze czterdzieści minut i znajdziemy się nad Waszyngtonem. Na tym mój plan się kończył. Interesowało mnie tylko zdobycie jedzenia i nocleg, jutro znajdę jakiś sposób, żeby rozszyfrować dane, które wynieśliśmy z Instytutu. Niesamowite, że udało nam się włamać do ich komputerów. Na ekranie pojawiły się strony dotyczące naszych prawdziwych rodziców. Zdążyłam je wydrukować, zanim nam przerwano. Kto wie - może jutro o tej porze będziemy już pukać do czyichś drzwi, żeby za chwilę spotkać się z rodzicami, którzy utracili nas dawno temu. Aż mnie przeszedł dreszcz. Byłam zmęczona. Jak my wszyscy. Kiedy więc odruchowo rozejrzałam się i zobaczyłam szybko nadciągającą czarną chmurę, jęknęłam przeciągle, z głębi serca. - Kieł! Co to jest? Za nami, na dziesiątej? Kieł zmarszczył brwi. - Za szybko się porusza jak na chmurę burzową. Za małe i za ciche na helikopter. To nie ptaki... za pękate. - Spojrzał na mnie. - Poddaję się. Co to? - Kłopoty - odparłam ponuro. - Angela, zejdź z drogi. Wszyscy, patrzeć w górę! Mamy towarzystwo! Odwróciliśmy się w stronę tego czegoś, co zbliżało się do nas baaardzo szybko. - Latające małpy? - rzucił Gazownik dla draki. - Jak w Czarnoksiężniku z krainy Oz. Wtedy mi zaświtało. - Nie - mruknęłam cierpko. - Gorzej. Latający Likwidatorzy.

5 Otóż to. Latający Likwidatorzy. Mieli skrzydła, co stanowiło nowe i rewolucyjne osiągnięcie na froncie produkcji Likwidatorów. Pół wilki, pół ludzie, a teraz jeszcze pół-ptaki? Co za miks. Pruli na nas z prędkością stu pięćdziesięciu na godzinę. - Likwidatorzy, wersja 6.5 - mruknął Kieł. Spadajcie stąd, Max. Myśl przestrzennie, odezwał się mój Głos. - Spadamy! - rozkazałam. - Kuks! Gazik! Na dziewiątą! Angela, w górę. Ruchy! Iggy i Kieł, osłaniać mnie z dołu! Kieł, rzuć psa! - Nieeeee! - pisnęła Angela. Likwidatorzy zwolnili i rozproszyli się; ich gigantyczne, masywne skrzydła łopotały na wietrze. Było ciemno jak w piekle, zero księżyca i świateł miasta. A jednak widziałam ich zęby, ostre kły, rozgorączkowane uśmiechy. Byli na polowaniu - dla nich to impreza! No to jazda, pomyślałam. Adrenalina zatętniła mi w żyłach. Rzuciłam się na największego, biorąc zamach nogą, żeby kopnąć go w pierś. Odrzuciło go do tyłu, ale odzyskał równowagę i skoczył na mnie z pazurami. Zrobiłam unik, a jego łapa śmignęła tuż koło mojej twarzy. Odwróciłam się gwałtownie w chwili, gdy twarda, włochata pięść grzmotnęła mnie w głowę. Spadłam trzy metry w dół, ale szybko wróciłam. Kątem oka widziałam Kła, który obiema rękami uderzył mocno w kudłate uszy Likwidatora. Ten wrzasnął, chwycił się za głowę i zaczął tracić wysokość. Kieł niósł Totala w plecaku. Uskoczył w bok, a ja zajęłam jego miejsce i kopnęłam innego Likwidatora w pysk. Chwyciłam go za rękę i mocno mu ją wykręciłam. W powietrzu walka była trudniejsza, ale i tak usłyszałam głośny trzask. Likwidator zawył i spadł, koziołkując w powietrzu. W końcu odzyskał równowagę i niezdarnie odfrunął z bezwładnie zwisającą ręką. Nade mną jakiś Likwidator rzucił się na Kuks, ale umknęła mu z drogi. Max? Rozmiary nie są najważniejsze, powiedział Głos.

6 No jasne! Likwidatorzy byli więksi i ciężsi, a ich skrzydła miały prawie dwukrotnie większą rozpiętość, ale w powietrzu te cechy działały na ich niekorzyść. Zdyszana uskoczyłam przed czarnym buciorem Likwidatora celującym w mój bok; czubek buta musnął mi żebra, ale niegroźnie. Śmignęłam do niego i zdzieliłam go pięścią, że aż mu głowa odskoczyła, po czym uciekłam. W porównaniu z Likwidatorami byliśmy zwinni jak osy, a oni ociężali i niezdarni jak latające krowy. Dwaj runęli na mnie z obu stron, ale śmignęłam w górę jak strzała, a tamci nie wyhamowali w porę i wpadli na siebie. Parsknęłam śmiechem. Gazik zrobił beczkę w powietrzu i kopnął Likwidatora w brodę. Ten zdzielił go pięścią w udo; Gazownik skrzywił się i wierzgnął, trafiając go w dłoń. Ilu ich tu było? Nie mogłam się doliczyć, wszystko działo się jednocześnie. Dziesięciu? Kuks, odezwał się Głos. I jednocześnie usłyszałam jej krzyk. Likwidator trzymał ją mocno; rozdziawiona paszcza zawisła nad jej gardłem. Już miał zadrasnąć jej skórę, kiedy skoczyłam na niego z góry. Jedną rękę zarzuciłam mu na szyję i mocno szarpnęłam, aż się zakrztusił. Drugą złapałam za nadgarstek pierwszej i pociągnęłam mocniej. Wypuścił Kuks. - Pryskaj! - rzuciłam. Krztusząc się, szybko odfrunęła. Mój Likwidator nadal walczył, ale tracił siły. - Lepiej zabierajcie się stąd - warknęłam mu do ucha - bo skopiemy wam te kudłate tyłki. - Teraz spadniesz - powiedziała Angela normalnym głosem. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak poważnie wpatruje się w Likwidatora, który wydawał się sparaliżowany i kompletnie ogłupiały. Angela przeniosła spojrzenie na mroczną wodę w dole. W oczach Likwidatora pojawił się strach. Skrzydła same mu się złożyły i spadł jak kamień. - Robisz się przerażająca, wiesz o tym? - rzuciłam do Angeli, właściwie wcale nie żartem. Ludzie! Likwidator złożył skrzydła i spadł do wody - bo tak mu kazała. Matko. I Iggy, odezwał się Głos. Rzuciłam się na pomoc Iggy’emu, który siłował się z Likwidatorem. - Ig! - wrzasnęłam, gdy chwycił Likwidatora za koszulę. - Max, uciekaj! - ryknął, puszczając tamtego i odskakując szybko na sporą odległość.

Zdążyłam jeszcze pomyśleć „oho" i mały ładunek wybuchowy, który Iggy wrzucił Likwidatorowi za koszulę, eksplodował, wyrywając paskudną, ziejącą dziurę. Likwidator z wyciem runął w dół. W jaki sposób Iggy zdołał ukryć na sobie najwyraźniej niewyczerpany zapas materiałów wybuchowych, i to tak, że nawet nie zauważyłam? Zagadka. - Jesteś... jak... skrzydlata... lodówka - wysapał Kieł, przy każdym słowie zadając cios Likwidatorowi. - A... my... jak... baletnice... Weź głęboki wdech, poradził Głos. Posłuchałam bez zastanowienia. W tej samej chwili poczułam uderzenie w plecy, między skrzydłami. Powietrze ze mnie uszło, a ja fiknęłam koziołka w powietrzu, zużywając tlen, który przed chwilą przyswoiłam, i walcząc o następny oddech. Wirując, obiema stopami walnęłam ze wszystkich sił w twarz Likwidatora i wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Ari! Odrzuciło go w tył, a ja umknęłam, rzężąc, chrypiąc i modląc się, żeby nie stracić przytomności. Ari! Przecież on nie żyje! Przecież go zabiłam. Prawda? Ari rzucił się na Kła w tej samej chwili, gdy wrzasnęłam „Kieł!". Udało mu się dziabnąć go pazurami w bok. Rozdarł mu kurtkę. Odskoczyłam, ledwie zipiąc, i oceniłam sytuację. Paru ocalałych Likwidatorów już się wycofywało. W dole zauważyłam biały rozbryzg - to jeden wpadł do oceanu. Musiało zaboleć. Został tylko Ari. Rozejrzał się i też wycofał się bliżej swoich. Nasza szóstka powoli się przegrupowała; Ari oddalił się niezdarnie, z wysiłkiem łopocząc skrzydłami, żeby utrzymać w powietrzu swoje ciężkie ciało. Jego oddział otoczył go - stado wielkich, włochatych, niewydarzonych wron. - Jeszcze wrócimy! - warknął. No, to był naprawdę głos Ariego. - Gość wraca jak bumerang. Zakochał się czy co? - odezwał się Kieł.

7 Przez parę minut unosiliśmy się w jednym miejscu na wypadek, gdyby Likwidatorzy nas znowu zaatakowali. Wyszło na to, że na razie jest spokojnie, więc zrobiłam spis strat. Kieł poruszał się jakoś niezdarnie, z ramieniem przyciśniętym do boku. - Przeżyję - rzucił krótko, pochwyciwszy moje spojrzenie. - Angela? Gazik? Kuks? Raportować - rozkazałam. - Noga mnie boli, ale będzie dobrze - zameldował Gazownik. - Nic mi nie jest - oznajmiła Angela. - Totalowi i Celestynie też. - Celestyna to mały misiaczek-aniołek, którego Angela... powiedzmy, że dostała w nowojorskim sklepie z zabawkami. - W porządku - odezwała Kuks, ale głos miała znękany. - Nos - mruknął Iggy, tamując krwotok. - Nic takiego. - No to pięknie - powiedziałam. - Jesteśmy prawie w Waszyngtonie. W dużym mieście łatwiej będzie nie rzucać się w oczy. Możemy ruszać? Wszyscy pokiwali głowami i ładnym, precyzyjnym łukiem wróciliśmy na szlak. - Tak... To o co chodzi z tymi latającymi Likwidatorami? - odezwał się Iggy po paru minutach. - Domyślam się, że to prototyp - powiedziałam. - Ale, kurczę, nieudany. Strasznie trudno im było latać i walczyć jednocześnie. - Jakby niedawno nauczyli się latać, nie? - zauważyła Kuks. - No wiecie, przy myszołowach wyglądamy jak pokraki. Ale w porównaniu z tymi hipopotamami jesteśmy jak latająca poezja. Uśmiechnęłam się pod nosem, dyskretnie sprawdzając własne kontuzje. - Źle latają - dodała Angela. - A w głowach mieli nie: „Zabić mutantów", jak zwykle, tylko: „Machać skrzydłami!". Parsknęłam śmiechem, bo mała naśladowała basowy, warczący głos Likwidatora. - Zauważyłaś coś jeszcze? - spytałam. - Oprócz tego, że Ari zmartwychwstał? - wtrącił nieco złośliwie Gazik. - Aha - mruknęłam. W tej samej chwili trafiłam na ciepły prąd wznoszący i przez chwilę szybowałam na nim, pławiąc się w błogiej rozkoszy. - No... żadnego nie znam - oznajmiła Angela po namyśle. Sześciolatka umiejąca czytać w myślach bardzo się przydaje. Czasami żałuję, że Angela nie potrafi być bardziej precyzyjna i że nie czyta w myślach wtedy, gdy jest nam to potrzebne. Może zdołałaby nas ostrzec, gdy jakiś Likwidator zechce do nas wpaść z wizytą. Ale czasami się jej boję. Zaczęła

panować siłą umysłu nad ludźmi - nie tylko Likwidatorami - i nie jestem pewna, kiedy przekroczy granicę... no, na przykład... czarnoksięstwa. Nieco później uświadomiłam sobie, że Kieł się gdzieś zapodział. Rozejrzałam się i zobaczyłam go w dole, jakieś sześć metrów pod nami. Milczał, co w jego przypadku nie jest niczym wyjątkowym, ale poruszał się z wysiłkiem i chwiejnie. Pobladł i mocno zaciskał usta. Zbliżyłam się do niego. - Co jest? - spytałam tonem, który wyklucza wygłupy. Na Kła co prawda to nie działało, ale człowiek musi mieć nadzieję. - Nic - burknął. Głos miał ochrypły i napięty. A to znaczyło, że łże jak pies. - Kieł... - zaczęłam i raptem dostrzegłam, że ta ręka, którą przyciskał do boku, jest mokra. Krew! - Twoja ręka! - Mmm... moja - wymamrotał. Raptem powieki mu opadły i runął w dół. Jak kamień.

8 - Iggy! - wrzasnęłam spanikowana. Tylko nie Kieł! Błagam, niech nic mu nie będzie. - Do mnie! Iggy i ja wsunęliśmy się pod Kła, podtrzymując go. Czułam na sobie jego ciężkie jak kamień ciało, widziałam zamknięte oczy i nagle zaczęłam się dusić. - Lądujmy, sprawdźmy, co się dzieje! - rzuciłam do Iggy’ego, który skinął głową. Jak najszybciej pofrunęliśmy w stronę wąskiego paska kamienistej plaży nad czarnym oceanem. Wylądowaliśmy niezdarnie, trzymając między sobą bezwładnego Kła. Młodsi podlecieli, żeby pomóc nam go dowlec na względnie płaskie, piaszczyste miejsce. Zatamuj krwotok, odezwał się Głos. - Co mu się stało? - spytała Kuks, przyklękając obok. Obejrzałam Kła. Jego koszula i kurtka były całe we krwi. Aż od niej lśniły. Z trudem się opanowałam. - Zobaczmy, w czym rzecz - odezwałam się spokojnie i szybko rozpięłam jego koszulę. Była podarta na strzępy - podobnie jak ciało Kła. Ari jednak zdążył zrobić to... to świństwo! Kuks jęknęła. Podniosłam głowę. - Bierz Gazika i Angelę i podrzyjcie jakąś koszulę czy coś. Zróbcie bandaże. Kuks gapiła się na Kła jak zahipnotyzowana. - Kuks! - rzuciłam ostrzej i wreszcie się ocknęła. - Eee... aha... Chodźcie, mam tu zapasową koszulę... i nóż... Odeszli, a wrażliwe dłonie Iggy’ego muskały ciało Kła jak motyle. - Kiepsko. Bardzo kiepsko - szepnął Iggy. - Dużo stracił krwi? - Mnóstwo - mruknęłam ponuro. Nawet dżinsy miał nią przesiąknięte. - Nnnic takiego - wymamrotał Kieł, usiłując otworzyć oczy. - Cśśśś! - syknęłam. - Powinieneś nam powiedzieć, że jesteś ranny! Zatrzymaj krwotok, powtórzył Głos. - Jak? - zawyłam z rozpaczy. - Co „jak"? - zdziwił się Iggy, ale tylko potrząsnęłam niecierpliwie głową. Uciśnij ranę, poradził Głos. Przykryj ją szmatką i naprzyj obiema rękami. Unieś mu stopy. - Iggy - rzuciłam - unieś mu stopy. Hej tam, bandaże gotowe? Gazik podał mi kłąb szmatek. Szybko złożyłam je i przycisnęłam do rozszarpanych ran na brzuchu Kła. Wyglądało to, jakbym chciała naprawić cieknącą rurę, wkładając w nią palec, ale skoro tylko tym dysponowałam, nie

mogłam wybrzydzać. Przycisnęłam gałgan obiema rękami. Piasek pod ciałem Kła zabarwił się na czerwono. - Ktoś się zbliża - oznajmiła Angela. Likwidatorzy? Podniosłam głowę i ujrzałam biegnącego po plaży mężczyznę. Prawie świtało, mewy zaczynały krzyczeć i kołować nad wodą. Na nasz widok mężczyzna zwolnił. Wyglądał zwyczajnie, ale pozory mogą mylić i na ogół mylą. - Dzieci, co tu robicie tak wcześnie? - zawołał. - Coś się stało? Na widok Kła wytrzeszczył oczy, a kiedy do niego dotarło, co oznacza ta ciemna plama, wyraźnie się przeraził. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wyszarpnął z kieszeni komórkę i zadzwonił na pogotowie.

9 Zerknęłam na Kła, a potem na zesztywniałego ze strachu Iggy’ego. W sekundę dotarło do mnie, że trzeba to znieść - Kieł był ciężko ranny. Potrzebowaliśmy pomocy z zewnątrz. Z całego serca chciałam złapać Kła, zawołać stado i spadać stamtąd w podskokach, byle dalej od obcych ludzi, lekarzy i szpitali. Ale wtedy Kieł by umarł. - Max... - W głosie Gazika słychać było strach. Nieznośne wycie syreny ambulansu stawało się z każdą chwilą głośniejsze. - Kuks - rzuciłam szybko. - Bierz Gazika i Angelę i znajdźcie jakąś kryjówkę. My pojedziemy do szpitala. Nie ruszajcie się stamtąd, wrócę, kiedy się da. Szybko, zanim przyjedzie karetka. - Nie - odpowiedział Gazownik, nie spuszczając z oczu Kła. Myślałam, że źle słyszę. - Coś ty powiedział? - Nie - powtórzył z uporem. - Nie zostawimy was. - Że co proszę? - zgrzytnęłam stalowym głosem. Krew Kła przemoczyła mi ubranie i skapywała z palców. - Mówię wam, że macie stąd spadać - dodałam lodowato. - Nie - zaprotestował Gazik. - Nieważne, co będzie. Nie damy się znowu zostawić. - Właśnie - poparła go Kuks, zakładając ręce na chudej piersi. Angela pokiwała głową. Nawet Total siedzący u jej stóp jakby przytakiwał. Otworzyłam usta, ale nie zdołałam wydobyć z nich głosu. Byłam ogłuszona - jeszcze nigdy dotąd nie odmówili wykonania rozkazu. Miałam ochotę na nich nawrzeszczeć, ale było już za późno: przez plażę biegli do nas dwaj sanitariusze z noszami. Migające koguty ambulansu rzucały nam na twarze różowe pasy. - Achtenga - wysyczałam w tajnym języku, który wymyśliliśmy w laboratorium. Używaliśmy go w chwilach wyjątkowego niebezpieczeństwa, kiedy nie chcieliśmy, żeby inni nas zrozumieli. - Ewak. Todo ustedes. Fruw. - Nie - oznajmił Gazownik, a usta zaczęły mu drżeć. - Neckerchu. - Co się dzieje? - Sanitariusz przykląkł przy Kle, wyjmując stetoskop. - Wypadek - powiedziałam, łypiąc strasznym wzrokiem na Gazika, Kuks i Angelę. Niechętnie oderwałam ręce od przemoczonego opatrunku. Kieł był blady, leżał bez ruchu. - Wypadek? - powtórzył sanitariusz, gapiąc się na rany. - Co, niedźwiedź go napadł? - Tak jakby - wymamrotałam.

Drugi sanitariusz zaświecił Kłowi w oczy latarką. Dotarło do mnie, że Kieł naprawdę stracił przytomność. Omal nie oszalałam ze strachu: nie tylko mieliśmy się znaleźć w szpitalu, co wszystkich nas doprowadza do panicznego lęku, ale być może okaże się, że to poświęcenie pójdzie na marne. Bo Kieł i tak umrze.

10 W karetce czułam się jak w więzieniu na kółkach. Od zapachu środków dezynfekujących żołądek mi się skręcał. Od razu wróciły koszmary ze Szkoły. Trzymałam zimną rękę Kła z wkłutą kroplówką. Nie mogłam rozmawiać ze stadem - nie w obecności sanitariuszy - a zresztą byłam zbyt zdenerwowana, przerażona i wściekła, żeby wydusić z siebie coś rozsądnego. Czy Kieł wyzdrowieje? - zwróciłam się w myślach do Głosu. Choć oczywiście nigdy mi nie odpowiedział na żadne pytanie. Teraz też nie raczył. - Cholera, migotanie komór - rzucił z niepokojem jeden z sanitariuszy. Wskazał na przenośne EKG, które wskazywało bardzo szybkie bicie serca. - Bierz elektrody! - Nie! - wrzasnęłam, aż wszyscy podskoczyli. Sanitariusz z elektrodami sam omal nie dostał zawału. - Jego serce zawsze tak szybko bije. Takie już jest. To u niego normalne. Nie wiem, czy i tak by go nie porazili, ale akurat wjechaliśmy na teren szpitala i zrobiło się piekło. Przybiegli ludzie z wózkiem, sanitariusze w ekspresowym tempie przekazywali pielęgniarce informacje o Kle i zaraz go gdzieś zabrali. Chciałam za nimi biec, ale pielęgniarka mnie zatrzymała. - Najpierw zbadają go lekarze - powiedziała, przewracając stronę w notesie. - Możesz mi podać parę informacji? Jak on się nazywa? To twój chłopak? - Nazywa się... Nick - skłamałam nerwowo. - Nick... eee... Ride. Jest moim bratem. Pielęgniarka przyjrzała się moim jasnym włosom i skórze i dałabym głowę, że w myślach porównuje mnie z Kłem, który ma czarne włosy, ciemne oczy i oliwkową skórę. - To nasz wszystkich brat - powiedziała Kuks niegramatycznie. Pielęgniarka przyjrzała się z kolei jej - Kuks jest ciemnoskóra - a potem reszcie. Wykazujemy zerowe podobieństwo do siebie, z wyjątkiem Angeli i Gazika, którzy są prawdziwym rodzeństwem. - Zostaliśmy adoptowani - błysnęłam inteligencją. - Nasi rodzice są... misjonarzami. Brawo! W duchu zaczęłam składać sobie gratulacje. Genialnie! Misjonarze! - Wyjechali... w krótką misję. Ja się nimi opiekuję. Podbiegł do nas lekarz w zielonym uniformie. Obrzucił wzrokiem mnie, a potem resztę. - Czy ktoś z was może ze mną pójść? - Myślisz, że już zauważył skrzydła? - wymamrotał ledwie dosłyszalnie Iggy.

Puknęłam go dwa razy w wierzch dłoni. To znaczyło: „Do mojego powrotu ty tu rządzisz". Skinął głową. Powlokłam się za lekarzem jak na ścięcie.

11 Idący szybko lekarz zerknął na mnie tym dość znanym mi spojrzeniem typu „Ale cudak". Zrobiło mi się zimno. Wszystkie moje najgorsze lęki zaczęły się urzeczywistniać. Już widziałam świat przez kraty psiego transportera. Cholerni Likwidatorzy! Jak ja ich nienawidzę! Zawsze nas doganiają i wszystko niszczą. Musisz szanować swojego wroga, odezwał się Głos. Nigdy go nie lekceważ. Kiedy to zrobisz, wróg cię zniszczy. Bądź mądra. Szanuj jego zdolności, nawet jeśli on nie szanuje twoich. Przełknęłam ślinę. Gadanie. Weszliśmy przez ciężkie podwójne drzwi i znaleźliśmy się w małym, wykładanym kafelkami, bardzo nieprzyjemnym pokoiku. Kieł leżał na stole. W gardle miał rurkę, a inne rurki były przytwierdzone do jego rąk. Przycisnęłam dłonie do ust. Nie pękam łatwo, ale przed oczami znowu stanęły mi niewyraźne, bolesne wspomnienia eksperymentów, które robiono na nas w Szkole. Szkoda, że Głos nie zaczął teraz gadać. Może by mnie wkurzył i odwrócił moją uwagę. Przy Kle stały lekarka i pielęgniarka. Rozcięły mu koszulę i kurtkę. Straszne, poszarpane rany w jego boku nadal krwawiły. Lekarz wyglądał, jakby nie miał pomysłu, co mi powiedzieć. - Czy... on... wyzdrowieje? - spytałam, lekko się dławiąc. Nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez Kła. - Nie wiemy - odparł z niepokojem lekarz. Lekarka wskazała Kła. - Znasz go? - To mój brat. - Jesteś... jak on? - Tak. Zacisnęłam zęby, nie odwracając oczu od Kła. Czułam, że sztywnieję, a nowa, niechciana fala adrenaliny pełznie mi lodowatym strumieniem przez żyły. Dobra, najpierw pchnę ten wózek na pielęgniarkę... - A więc możesz nam pomóc - powiedział lekarz z wyraźną ulgą. - Bo nie umiemy sobie poradzić. Co z jego sercem? Spojrzałam na EKG. Zygzaki biegły szybko i nieregularnie. - Powinno bić płynniej - odparłam. - I szybciej. Parę razy strzeliłam palcami, żeby zademonstrować tempo. - Czy mogę...? - spytał lekarz, wyciągając ku mnie stetoskop. Niechętnie skinęłam głową. Zaczął się przysłuchiwać mojemu sercu, zdziwiony jak nie wiem co.

Potem przyłożył stetoskop w paru miejscach do mojego brzucha. - Dlaczego słyszę tam powietrze? - spytał. - Mamy worki powietrzne - wyjaśniłam cicho, z zaciśniętym gardłem. Pięści same mi się zacisnęły. - Mamy płuca, ale także mniejsze worki powietrzne. I... inne żołądki. I kości. I krew. - Rety, dużo tego. - I macie... skrzydła? - spytała cicho lekarka. Skinęłam głową. - Jesteś hybrydą, skrzyżowaniem ptaka i człowieka. - Można tak powiedzieć - oznajmiłam zimno. Lepsze to niż na przykład zmutowany odmieniec. - Wolę nazywać siebie Awioamerykanką. Zerknęłam na pielęgniarkę, która wyglądała, jakby chciała stąd uciec na koniec świata. Jak ja ją rozumiałam. Lekarka nagle zaczęła się zachowywać bardzo rzeczowo. - Podajemy mu sól fizjologiczną, żeby złagodzić wstrząs, ale potrzebuje krwi. - Nie możecie mu podać ludz... zwykłej - powiedziałam. Przypomniało mi się wszystko, czego ukradkiem nauczyłam się przez lata eksperymentów. - Nasze czerwone krwinki mają jądra. Jak u ptaków. Lekarka pokiwała głową. - Przygotuj się do transfuzji - poleciła krótko.

12 Dwadzieścia minut później byłam lżejsza o litr krwi i ogłupiała jak ptak dodo. Nie powinnam oddawać aż tyle, ale to i tak było mało wobec potrzeb Kła. Teraz przewieźli go na salę operacyjną. Poszłam do poczekalni, gdzie było pełno ludzi - ale nie zobaczyłam żadnych dzieciaków ze skrzydłami. Szybko obeszłam salę, na wypadek gdyby stado schowało się pod krzesłami czy coś w tym stylu. Ani śladu. Zataczając się, bo w głowie mi wirowało, przemierzyłam parę korytarzy. Byłam osłabiona i lekko mnie mdliło, a na myśl o tym, że może zgubiłam stado, byłam gotowa w każdej chwili puścić efektownego pawia. - Są tam - odezwała się niska pielęgniarka o ciemnych włosach. Z trudem skupiłam na niej wzrok. Podała mi plastikową buteleczkę z sokiem jabłkowym i mufinkę. - Zjedz - powiedziała. - Przestanie ci się kręcić w głowie. Twoje... rodzeństwo jest w sali siódmej. - Wskazała kierunek. - Dzięki - wymamrotałam niepewnie. Sala numer siedem miała solidne drzwi. Otworzyłam je bez pukania. Spojrzały na mnie cztery pary zmartwionych oczu dzieci-ptaków. Od ulgi - choć przelotnej - ugięły mi się kolana. - Ty pewnie jesteś Max - odezwał się jakiś głos. No i po sprawie, pomyślałam, przyglądając się szaremu garniturowi, przepisowo krótkim włosom, niemal niewidocznej słuchawce w uchu. Likwidator? Z każdą nową generacją coraz trudniej było ich rozpoznać. Facet nie miał tego morderczego błysku w oku, ale nie zamierzałam tracić czujności. - Proszę, usiądź - odezwał się drugi głos.

13 Było ich troje, dwaj mężczyźni i kobieta. Bardzo urzędowi. Nawet siedzieli przy stole konferencyjnym, choć był ze sklejki. Iggy, Kuks, Gazik i Angela siedzieli obok nich. Przed nimi stały plastikowe tace z jedzeniem. Zauważyłam, że go nawet nie tknęli, choć pewnie umierali z głodu. Byłam z nich taka dumna, że omal się nie poryczałam. - Kim jesteście? - spytałam. Jakimś cudem mój głos był spokojny i chłodny. Punkt dla mnie. - Jesteśmy z FBI - oznajmił mężczyzna, podając mi wizytówkę, z pieczątką i wszystkim. Akurat dużo mi to mówiło. - I jesteśmy po waszej stronie. Właśnie dowiedzieliśmy się, że macie kłopoty, i chcemy sprawdzić, czy moglibyśmy wam pomóc. Prawie mu uwierzyłam. - Jak miło - mruknęłam i osunęłam się na krzesło. Jeszcze trochę i bym zemdlała. - Ale chyba wszyscy ludzie w szpitalu mają kłopoty? Wątpię, żeby FBI każdego odwiedzało. Więc czego od nas chcecie? Jeden agent stłumił uśmieszek. Zerknęli na siebie. Ten pierwszy, Dean Mickelson, jeśli wierzyć wizytówce, uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Wiele przeszłaś, Max. I bardzo nam przykro, że... Nick... jest ranny. Znaleźliście się w tarapatach, a my możemy wam pomóc. Byłam okropnie zmęczona i musiałam się zastanowić. Stado gapiło się na mnie. Czułam zapach ich śniadania. - Angela - zwróciłam się do niej - daj Totalowi trochę jedzenia i zobaczymy, czy wyżyje. Jeśli tak, możecie jeść. Total, jakby wiedział, że o niego chodzi, wskoczył na krzesło obok Angeli i pomerdał ogonkiem. Mała się zawahała - nie chciała ryzykować. - Patrz - odezwała się agentka. Wstała i zjadła trochę jajecznicy Angeli. Agenci poszli w jej ślady. Skosztowali po trochu z każdej tacy. W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi i pojawił się młodszy agent z piątą tacą - dla mnie. Zjadł odrobinę z mojego talerza i postawił tacę na stole. - W porządku? - spytał. Przyglądaliśmy się im z zainteresowaniem, czekając na chwilę, gdy złapią się za gardło i padną w konwulsjach na podłogę. Nic z tego. - Dobra, zajadać - pozwoliłam i stado rzuciło się na jedzenie jak... no, niestety, Likwidatorzy. Gazik skończył pierwszy - wciągał jak mały odkurzacz.

- Mogę prosić jeszcze dwie takie tace? - spytał. Zaskoczony Dean pokiwał głową i poszedł załatwić dokładkę. - A więc chcecie nam pomóc? - wybełkotałam z pełnymi ustami. - Skąd wiedzieliście, że tu będziemy? - Odpowiemy na wszystkie pytania - oznajmił agent - ale wy też musicie nam na parę odpowiedzieć. Uważamy, że łatwiej będzie nam rozmawiać w cztery oczy - to sprzyja skupieniu. Jeśli już skończyliście, to przeniesiemy się tam. Otworzył drzwi prowadzące do większej sali konferencyjnej. Kręciło się w niej paru innych agentów. Na nasz widok zamilkli. - Nie rozdzielicie nas - warknęłam. - Nie, chodzi tylko o oddzielne stoliki - wyjaśniła agentka. - W tym samym pomieszczeniu, widzisz? Jęknęłam w duchu. Kiedy ostatnio spaliśmy? Czy zaledwie dwa dni temu uciekaliśmy kanałami Nowego Jorku? A teraz Kieł poszedł pod nóż, a nas osaczyli nie wiadomo co za ludzie. Nie miałam pojęcia, jak z tego wybrnąć. Musielibyśmy zostawić Kła, a to nie wchodziło w grę. Westchnęłam, odsunęłam pustą tacę i dałam znak pozostałym. Zaczynajmy przesłuchanie.

14 - A więc jak się nazywasz, kochanie? - Ariel - oznajmiła Angela. - Dobrze, Ariel. Czy słyszałaś kiedyś o człowieku, który nazywa się Jed Batchelder? Agentka uniosła zdjęcie. Znajoma twarz Jeda spojrzała na Angelę, której serce zabiło boleśnie. - Nie. - Hm, no dobrze... Czy możesz mi powiedzieć, co cię łączy z Max? - Jest moją siostrą. Wie pani, to przez misjonarzy. Naszych rodziców. - Aha, rozumiem. A skąd masz tego pieska? - Znalazłam w parku. Angela poruszyła się niespokojnie i zerknęła na Max. Pomyślała: dobrze, to wystarczy. Możesz odejść. Agentka zamilkła i tępo spojrzała w notatki. - Eee... to chyba wystarczy - wyjąkała lekko oszołomiona. - Możesz odejść. - Dziękuję - powiedziała słodko Angela. Strzeliła palcami na Totala, który podreptał za nią. - Jak to się pisze? - spytał agent. - Kapitan, jak kapitan statku - wyjaśnił Gazownik. - I Terror, no, wie pan, T- E-R-R-O-R. - Nazywasz się Kapitan Terror. - Właśnie - potwierdził z zadowoleniem Gazownik. Zerknął na Max, która bardzo cicho rozmawiała ze swoim agentem. - Pan naprawdę jest z FBI? Agent uśmiechnął się przelotnie. - Tak. Ile masz lat? - Osiem. A pan? Agent jakby się zdziwił. - E... jesteś dość wysoki jak na ośmiolatka, co? - No. Wszyscy jesteśmy wysocy. I chudzi. I dużo jemy. Jeśli się trafi. - Aha, rozumiem. Powiedz mi... kapitanie... widziałeś kiedyś coś takiego? - Agent pokazał mu niewyraźne czarno-białe zdjęcie na wpół przekształconego Likwidatora. - Rety, nie - odparł Gazownik, szeroko otwierając oczka. - Co to takiego? Agent wyglądał, jakby zabrakło mu słów. - Jesteś niewidomy? - No - przyznał Iggy, siląc się na znudzony ton. - Taki się urodziłeś? - Nie.