Dla Cassandry Clare z podziękowaniem
za pozwolenie na wykorzystanie
wspaniałego imienia Magnus
1
Dzień dobry,
czas umierać!
Tak, wiem. Będziecie czytać o tym, jak umierałem w męczarniach,
i wykrzykiwać: „Rany! Nieźle to brzmi, Magnus! Mogę też umrzeć
w męczarniach?”.
Nie. Po prostu nie.
Nie skaczcie z żadnych dachów. Nie wbiegajcie na autostradę, nie
podpalajcie się. To tak nie działa. Nie skończycie tam, gdzie ja.
A poza tym wcale nie macie ochoty znaleźć się w mojej sytuacji.
Jeśli nie jesteście na tyle szaleni, żeby chcieć oglądać nieumarłych
wojowników rozwalających się wzajemnie w drobny mak, miecze
uderzające olbrzymy w nosy, mroczne elfy w modnych ciuchach,
nie powinniście nawet rozważać poszukiwania bramy z głową
wilka.
Nazywam się Magnus Chase. Mam szesnaście lat. Oto opowieść
o tym, jak moje życie stało się jeszcze gorsze, od kiedy dałem się
zabić.
Dzień zaczął się dość normalnie. Spałem na chodniku pod mostem
w parku, kiedy jakiś facet obudził mnie kopniakiem i oznajmił:
– Szukają cię.
Nawiasem mówiąc, od dwóch lat byłem bezdomny. Część z was
pomyśli pewnie: oj, ale to smutne. Inni raczej uśmieją się
i powiedzą: „Cha, cha, oferma!”. Ale gdybyście zobaczyli mnie
na ulicy, dziewięćdziesiąt dziewięć procent z was minęłoby mnie,
jakbym był niewidzialny. Modlilibyście się, żebym nie poprosił was
o pieniądze. Zastanawialibyście się, czy nie jestem starszy, niż
wyglądam, ponieważ nastolatek na pewno nie byłby owinięty
w stary cuchnący śpiwór w samym środku bostońskiej zimy. „Ktoś
powinien pomóc temu biedakowi!”
A następnie poszlibyście dalej.
Nieważne. Nie potrzebuję waszego współczucia. Przywykłem, że
ludzie się ze mnie wyśmiewają. Że mnie ignorują. Ruszajmy dalej.
Koleś, który mnie obudził, był znany jako Blitz. Jak zwykle
wyglądał, jakby właśnie przebiegł przez tornado śmieci. Z jego
kręconych czarnych włosów sterczały świstki papieru i gałązki.
Na twarzy koloru wytartej skóry osiadły kryształki lodu. Brodę miał
rozwichrzoną, a źrenice oczu tak rozszerzone, że zajmowały całą
tęczówkę. Dół długiego płaszcza, ciągnącego się wokół stóp – Blitz
ma z metr sześćdziesiąt wzrostu – ubrudzony był śniegiem. Jego
nieustannie zaniepokojona mina sprawiała, że wyglądał, jakby
w każdej chwili mógł zacząć krzyczeć.
Przetarłem zaspane oczy. W ustach czułem smak starego
hamburgera. Śpiwór był ciepły, naprawdę wcale nie pragnąłem
z niego wychodzić.
– Kto mnie szuka?
– Nie bardzo wiem. – Blitz potarł nos, który był tyle razy złamany,
że przypominał teraz zygzakowatą błyskawicę. – Rozdają ulotki
z twoim nazwiskiem i zdjęciem.
Zakląłem. Z przypadkowymi policjantami i strażnikami
parkowymi dawałem sobie radę. Kuratorzy szkolni, wolontariusze
uliczni, pijani studenci, narkomani szukający słabszej od siebie
ofiary do sponiewierania – wszyscy oni nie stanowili żadnego
problemu, gdy już się obudziłem.
Ale ktoś, kto zna moją twarz i nazwisko – to brzmiało niedobrze.
To oznaczało, że ktoś namierza konkretnie mnie. Może to ci ludzie
z noclegowni, którzy wściekli się na mnie za zepsucie ich sprzętu
audio. (Ale ich kolędy doprowadzały mnie do szału). Może jakaś
kamera zarejestrowała moją ostatnią kradzież kieszonkową
w Dzielnicy Teatralnej. (Ej, no, potrzebowałem na pizzę). A może,
jakkolwiek mało prawdopodobne to się wydawało, policja nadal
szuka mnie w związku z morderstwem mojej mamy…
Spakowałem rzeczy, co zajęło mi jakieś trzy sekundy. Śpiwór
zwijał się ciasno i mieścił do plecaka ze szczoteczką do zębów oraz
skarpetkami i bielizną na zmianę. To plus ciuchy, które miałem
na grzbiecie, stanowiło cały mój dobytek. Z plecakiem na ramieniu
i naciągniętym głęboko kapturem bez problemu wtapiałem się
w tłum. W Bostonie jest mnóstwo studentów. I część z nich wygląda
na jeszcze większych i młodszych obszarpańców niż ja.
– Gdzie widziałeś tych ludzi z ulotkami? – zapytałem Blitza.
– Na Beacon Street. Idą w tym kierunku. Biały facet w średnim
wieku i nastolatka, zapewne jego córka.
Zmarszczyłem brwi.
– To nie ma sensu. Kto…
– Nie mam pojęcia, chłopcze, ale muszę zmykać. – Blitz skrzywił
się w kierunku wschodzącego słońca, które malowało okna
wieżowców na pomarańczowo. Z powodów, których nigdy nie
zrozumiałem, Blitz nienawidził światła dnia. Może był najniższym,
najgrubszym bezdomnym wampirem na świecie.
– Powinieneś zobaczyć się z Hearthem. Włóczy się gdzieś
w okolicy Copley Square.
Starałem się nie zirytować. Okoliczni bezdomni w żartach
nazywali Heartha i Blitza moimi rodzicami, ponieważ któryś z nich
zawsze jakby miał na mnie oko.
– Bardzo dziękuję – odpowiedziałem. – Dam sobie radę.
Blitz obgryzał kciuk.
– No nie wiem, chłopcze. Nie dzisiaj. Musisz szczególnie uważać.
– Dlaczego?
Zerknął ponad moim ramieniem.
– Nadchodzą.
Nikogo nie widziałem. Kiedy się odwróciłem, Blitza nie było.
Nienawidziłem, kiedy to robił. Ot tak – puf. Ten facet był jak ninja.
Bezdomny wampir ninja.
Miałem teraz do wyboru: iść na Copley Square włóczyć się
z Hearthem albo skierować się ku Beacon Street i usiłować
rozpoznać poszukujących mnie ludzi.
Opis przedstawiony przez Blitza zaintrygował mnie. Facet
w średnim wieku i nastolatka poszukujący mnie o wschodzie słońca
w mroźny poranek. Dlaczego? Kim byli?
Poczołgałem się brzegiem stawu. Mogłem przyczaić się
na wzgórzu i widzieć wszystkich, którzy się zbliżali, samemu
pozostając niewidocznym.
Śnieg pokrywał ziemię. Niebo było jaskrawoniebieskie. Nagie
gałęzie drzew wyglądały jak zanurzone w szkle. Wiatr przewiewał
wszystkie warstwy mojego ubrania, ale nie przejmowałem się
zimnem. Mama zawsze żartowała, że jestem w połowie
niedźwiedziem polarnym. Przestań, Magnus, upomniałem sam
siebie.
Po dwóch latach wspomnienia były nadal jak pole minowe. Gdy
nastąpiłem na jedno, cały mój spokój rozpadał się w proch.
Usiłowałem się skupić.
W moim kierunku zbliżali się mężczyzna i dziewczyna.
Mężczyzna miał jasne włosy opadające poniżej kołnierza – nie
sprawiało to jednak wrażenia specjalnie wybranej fryzury, ale
raczej niedbałości. Jego zakłopotana mina przypominała
mi nauczycieli na zastępstwie: Wiem, że właśnie oberwałem kulką
z papieru, ale nie mam pojęcia, z której strony nadleciała. Jego
eleganckie buty zupełnie nie pasowały do bostońskiej zimy.
Skarpetki miał w dwóch różnych odcieniach brązu. Krawat
wyglądał, jakby został zawiązany, gdy jego właściciel kręcił się
w kółko w kompletnej ciemności.
Dziewczyna musiała być jego córką. Włosy miała równie gęste
i pofalowane, aczkolwiek jeszcze jaśniejsze. Ubrana była nieco
rozsądniej: w śniegowe botki, dżinsy i ciepłą kurtkę, spod której pod
szyją wystawał pomarańczowy podkoszulek. Wyraz twarzy miała
zdecydowany, gniewny. Ściskała w ręce plik ulotek, jakby były
to wypracowania, za które dostała zaniżoną ocenę.
Jeśli to ona mnie szukała, nie chciałem zostać znaleziony.
Wyglądała przerażająco.
Nie rozpoznawałem jej ani jej taty, ale coś wyczuwałem na samym
dnie czaszki… jakby magnes usiłował wydobyć stamtąd bardzo
stare wspomnienie.
Ojciec i córka zatrzymali się na rozwidleniu ścieżki. Rozejrzeli się
wokół siebie, jakby dopiero teraz zorientowali się, że stoją pośrodku
pustego parku o barbarzyńskiej godzinie w samym środku zimy.
– Niewiarygodne – odezwała się dziewczyna. – Chętnie bym
go udusiła.
Zakładając, że ma na myśli mnie, skuliłem się jeszcze bardziej.
Jej ojciec westchnął.
– Chyba powinniśmy powstrzymać się przed zabijaniem go.
To twój wujek.
– Ale dwa lata?! – wykrzyknęła dziewczyna. – Tato, jak on mógł
nam nie powiedzieć przez dwa lata?
– Nie potrafię wyjaśnić działań Randolpha. Nigdy nie potrafiłem,
Annabeth.
Wciągnąłem głośno powietrze i wystraszyłem się, że zaraz mnie
odkryją. Z mojego umysłu odpadł strup, ukazując piekące
wspomnienia z czasów, kiedy miałem sześć lat.
Annabeth. A to oznaczało, że jasnowłosy mężczyzna był… wujkiem
Frederickiem?
Wróciłem do ostatniego rodzinnego Święta Dziękczynienia:
Annabeth i ja chowamy się w gabinecie rezydencji wujka
Randolpha i gramy w domino, podczas gdy dorośli wrzeszczą
na siebie na dole.
„Masz szczęście, że mieszkasz z mamą”. Annabeth ustawiła
kolejną kostkę domina na swojej miniaturowej konstrukcji. Była
ona zaskakująco porządnie zbudowana, a z przodu miała kolumny
jak jakaś świątynia. „Ja będę musiała uciec”.
Nie wątpiłem, że mówi prawdę. Zawsze imponowała mi jej
pewność siebie.
A potem w progu pojawił się wujek Frederick z zaciśniętymi
pięściami. Jego ponura mina pozostawała w dziwacznym kontraście
z uśmiechniętym reniferem na jego swetrze. „Idziemy, Annabeth”.
Annabeth spojrzała na mnie. Jej szare oczy były nieco zbyt groźne
jak na pierwszoklasistkę. „Uważaj na siebie, Magnusie”.
Jednym pstryknięciem palca zburzyła swoją świątynię z klocków.
Wtedy widziałem ją ostatni raz.
Potem mama była niewzruszona. „Trzymamy się z dala od twoich
wujów. Zwłaszcza od Randolpha. Nie dam mu tego, czego chce.
Nigdy”.
Nie wyjaśniła, czego chciał Randolph ani o co kłóciła się
z Frederickiem i Randolphem.
„Musisz mi zaufać, Magnusie. Przebywanie w ich pobliżu… jest
zbyt niebezpieczne”.
Ufałem mojej mamie. Nawet po jej śmierci nie nawiązałem
żadnych kontaktów z krewnymi.
A teraz, znienacka, to oni mnie szukali.
Randolph osiadł w mieście, ale o ile wiedziałem, Frederick
i Annabeth nadal mieszkali w Wirginii. A jednak byli tu, rozdając
ulotki z moim imieniem i zdjęciem. Skąd oni w ogóle wzięli moje
zdjęcie?
W głowie szumiało mi tak paskudnie, że umknęła mi część ich
rozmowy.
– …znaleźć Magnusa – mówił wujek Frederick. Zerknął na swój
smartfon. – Randolph pytał w noclegowni na South End i nic. Może
powinniśmy sprawdzić schronisko dla młodzieży po drugiej stronie
parku.
– Skąd mamy pewność, że Magnus w ogóle żyje? – zapytała
żałośnie Annabeth. – Zaginął dwa lata temu? Mógł zamarznąć
w jakimś rowie!
Pewna cząstka mnie miała ochotę wychynąć z kryjówki
i krzyknąć: TA-DAM!
Chociaż nie widziałem Annabeth od dziesięciu lat, nie chciałem,
żeby się martwiła. Ale po takim czasie na ulicy nauczyłem się
jednego: nie pakuj się w nic, czego nie rozumiesz.
– Randolph jest pewny, że Magnus żyje – odparł wuj Frederick. –
Jest gdzieś w Bostonie. Jeśli jego życie jest rzeczywiście
w niebezpieczeństwie…
Ruszyli w kierunku Charles Street, a wiatr zagłuszył ich słowa.
Dygotałem teraz, ale nie z zimna. Miałem ochotę pobiec
za Frederickiem, zaczepić go i zażądać odpowiedzi. Skąd Randolph
wie, że nadal jestem w Bostonie? Dlaczego mnie szukają? Jakim
cudem moje życie jest bardziej w niebezpieczeństwie teraz niż
kiedykolwiek indziej?
Ale nie poszedłem za nimi.
Pamiętałem ostatnią rzecz, jaką powiedziała mi mama. Nie
miałem ochoty zwiewać schodami przeciwpożarowymi, nie
chciałem jej zostawić, ale chwyciła mnie za ręce i zmusiła
do spojrzenia sobie prosto w oczy. „Uciekaj, Magnusie. Ukryj się. Nie
ufaj nikomu. Ja cię znajdę. Cokolwiek się stanie, nie proś Randolpha
o pomoc”.
A potem, zanim zdążyłem wyskoczyć przez okno, drzwi naszego
mieszkania zamieniły się w stos drzazg. Z mroku wynurzyły się
dwie pary błyszczących niebieskich oczu…
Odepchnąłem to wspomnienie i patrzyłem, jak wujek Frederick
i Annabeth oddalają się, skręcając na wschód ku Common.
Wujek Randolph… Z jakiegoś powodu skontaktował się
z Frederickiem i Annabeth. Ściągnął ich do Bostonu. Przez cały ten
czas Frederick i Annabeth nie wiedzieli, że mama nie żyje, a ja
zniknąłem. Wydawało się to niemożliwe, ale jeśli było prawdą,
to dlaczego Randolph powiedział im akurat teraz?
Nie ryzykując bezpośredniej konfrontacji z wujem, mogłem
w tylko jeden sposób uzyskać informacje. Jego rezydencja
znajdowała się w Back Bay, niedaleko stąd. Z tego, co mówił
Frederick, wynikało, że Randolpha nie było w domu. Był gdzieś
na South End i mnie szukał.
Ponieważ nie ma nic lepszego na początek dnia niż małe
włamanko, postanowiłem odwiedzić jego dom.
2
Człowiek w żelaznym biustonoszu
Rodzinna rezydencja była do niczego.
Jasne, nie powiedzielibyście tak. Widzielibyście przed sobą
potężny czteropiętrowy budynek z ciemnego kamienia,
z gargulcami na rogach dachu, wielkimi witrażowymi oknami,
marmurowymi schodkami przed wejściem i wszelkimi innymi ple
ple detalami znamionującymi bogactwo, i zastanawialibyście się,
dlaczego właściwie sypiam na ulicach.
Dwa słowa: wujek Randolph.
To był jego dom. Jako najstarszy syn odziedziczył go po dziadkach,
którzy zmarli przed moim urodzeniem. Nigdy nie wiedziałem wiele
o telenowelowych dziejach rodziny, ale między trójką dzieci –
Randolphem, Frederickiem i moją mamą – nie układało się dobrze.
Po Wielkiej Schizmie Dziękczynienia nigdy więcej nie
odwiedziliśmy siedziby przodków. Nasze mieszkanie znajdowało się
mniej więcej kilometr stamtąd, ale Randolph mógłby równie dobrze
mieszkać na Marsie.
Mama wspominała go tylko wtedy, kiedy mijaliśmy rezydencję.
Wskazywała na nią tak, jak się pokazuje niebezpieczną przepaść.
Widzisz? Oto ona. Unikaj jej.
Kiedy zacząłem mieszkać na ulicy, czasami przechodziłem
tamtędy nocą. Zaglądałem w okna i widziałem oświetlone gabloty
z prastarymi mieczami i toporami, upiorne hełmy z maskami
wpatrującymi się we mnie ze ścian, sylwetki posągów rysujące się
na tle górnych okien niczym skamieniałe duchy.
Kilka razy rozważałem włamanie, żeby się rozejrzeć, ale nigdy nie
kusiło mnie, by zapukać. Proszę, wujku Randolphie, wiem, że
nienawidziłeś mojej mamy i nie widzieliśmy się przez dziesięć lat;
wiem, że bardziej zależy ci na tych pordzewiałych starociach niż
na rodzinie, ale czy mógłbym zamieszkać w twoim pięknym domu
i żywić się okruchami twojego chleba?
Nie, dziękuję. Wolałem być na ulicy i żywić się wczorajszym
falafelem z baru szybkiej obsługi.
A jednak… uznałem, że nie będzie trudno włamać się, rozejrzeć
i sprawdzić, czy umiem znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest
grane. A gdy już tam będę, może uda mi się znaleźć coś, co nada się
do zastawienia w lombardzie.
Przykro mi, jeśli obraża to wasze poczucie dobra i zła.
Och, zaraz. Nie, wcale nie jest mi przykro.
Nie kradnę byle komu. Wybieram wrednych drani, którzy i tak
mają za dużo. Jeśli jeździsz nowym bmw i parkujesz je na miejscu
dla inwalidów, nie mając odpowiedniej plakietki, to tak, nie mam
problemu z wybiciem ci okna i przywłaszczeniem sobie drobnych,
które trzymasz w schowku. Jeśli wychodzisz z eleganckiego sklepu
z torbą jedwabnych chusteczek do nosa i jesteś tak zajęty rozmową
przez telefon, że nawet nie dostrzegasz, jak spychasz ludzi z drogi,
to jestem obok ciebie, gotów zwinąć ci portfel. Jeśli możesz wydać
pięć tysięcy dolarów na wycieranie nosa, możesz też kupić
mi obiad.
Jestem sędzią, ławą przysięgłych i złodziejem. A jeśli chodzi
o wrednych drani, to nie da się znaleźć większego od wujka
Randolpha.
Dom stał przy Commonwealth Avenue. Skierowałem się na jego
tyły, wychodzące na zaułek o poetyckiej nazwie Public Alley 429.
Miejsce parkingowe Randolpha było puste. Do wejścia przez
piwnicę prowadziły schodki. Nie dostrzegłem śladów systemu
alarmowego. Drzwi wyglądały na zamykane na zwykły zamek,
nawet bez rygla. Dobra, Randolph. Mógłbyś przynajmniej rzucić
jakieś wyzwanie.
Dwie minuty później byłem już w środku.
W kuchni pożywiłem się kilkoma plastrami indyka, krakersami
i mlekiem z kartonu. Nie było falafela. A niech to. Akurat miałem
na niego ochotę. Znalazłem za to batonik czekoladowy, więc
wsunąłem go do kieszeni na później. (Czekoladę należy smakować,
a nie zjadać w pośpiechu). Następnie skierowałem się na górę
do mauzoleum mahoniowych mebli, orientalnych dywanów,
obrazów olejnych, marmurowych posadzek i kryształowych
żyrandoli… Trochę to było obciachowe. Kto tak mieszka?
Kiedy miałem sześć lat, nie potrafiłem docenić, jak bardzo
to wszystko było drogie, ale ogólne wrażenie z tego domu pozostało
takie samo: mroczny, opresyjny, upiorny. Trudno sobie wyobrazić
mamę dorastającą w tym miejscu. Łatwo się domyślić, dlaczego
została wielbicielką wielkich otwartych przestrzeni.
Nasze mieszkanie nad koreańskim barem w Allston było dość
przytulne, ale mama nigdy nie lubiła w nim przebywać. Zawsze
powtarzała, że jej prawdziwym domem są Blue Hills. Wybieraliśmy
się tam na wędrówki i biwaki przy każdej pogodzie – świeże
powietrze, brak ścian i sufitów, kaczki, gęsi i wiewiórki jako jedyne
towarzystwo.
Ten kamienny budynek w porównaniu z Blue Hills przypominał
więzienie. Kiedy stałem samotnie w holu, miałem wrażenie, że
obłażą mnie niewidzialne owady.
Wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro. W gabinecie
pachniało cytrynową pastą do mebli i skórą, tak jak zapamiętałem.
Pod jedną ze ścian stała podświetlona szklana gablota pełna
należących do Randolpha pordzewiałych wikińskich hełmów
i toporów. Mama mówiła mi kiedyś, że Randolph wykładał historię
na Harvardzie, dopóki nie został wyrzucony z powodu jakiejś
wielkiej afery. Nie wchodziła w szczegóły, ale najwyraźniej facet
nadal miał fiksację na punkcie staroci.
„Jesteś mądrzejszy od obu twoich wujków, Magnusie –
powiedziała mi pewnego razu mama. – Z twoimi ocenami mógłbyś
bez problemu dostać się na Harvard”.
Wtedy ona jeszcze żyła, ja chodziłem do szkoły i miałem
w perspektywie coś więcej niż znalezienie następnego posiłku.
W jednym z kątów gabinetu Randolpha stała wielka kamienna
płyta przypominająca nagrobek. Jej powierzchnię pokrywały ryte
i malowane na czerwono skomplikowane zawijasy. W samym
środku widniał nieporadny rysunek warczącego zwierzęcia – może
lwa albo wilka.
Wzdrygnąłem się. Nie myślmy o wilkach.
Podszedłem do biurka Randolpha. Miałem nadzieję znaleźć
komputer albo notatnik z jakimiś przydatnymi informacjami –
cokolwiek, co wyjaśniałoby, dlaczego mnie szukają. Na blacie leżały
jednak tylko kawałki cienkiego żółtawego pergaminu,
przypominającego łupinę cebuli. Wyglądały jak mapy, które jakiś
średniowieczny dzieciak zrobił w szkole na lekcję geografii: ledwie
widoczne szkice linii brzegowej, rozmaite miejsca podpisane
alfabetem, którego nie znałem. Na tym wszystkim, niczym przycisk
do papierów, spoczywała skórzana sakiewka.
Wstrzymałem oddech. Rozpoznałem tę sakiewkę. Rozwiązałem
rzemyki i wyjąłem jeden z klocków domina… ale to nie było
domino. Sześcioletni ja uznałem, że w to właśnie graliśmy
z Annabeth. Przez kolejne lata pamięć wzmacniała to przekonanie.
Ale zamiast kropek na tych klockach wymalowane były czerwone
znaki.
Ten, który trzymałem w ręce, miał kształt gałązki albo
zdeformowanej litery F:
Serce zabiło mi mocno. Nie bardzo wiedziałem dlaczego.
Zacząłem się zastanawiać, czy przyjście tutaj było naprawdę takim
dobrym pomysłem. Miałem wrażenie, że ściany zamykają się wokół
mnie. Wizerunek zwierzęcia na wielkim kamieniu stojącym w kącie
wydawał się szydzić ze mnie, a jego czerwony zarys połyskiwał jak
świeża krew.
Podszedłem do okna. Uznałem, że jeśli wyjrzę na zewnątrz,
dobrze mi to zrobi. Przez środek alei ciągnął się Commonwealth
Mall – wstęga parku przykrytego śniegiem.
Na nagich drzewach wisiały białe świąteczne lampki. Na końcu
ulicy, w obrębie żelaznego płotu, spiżowy posąg Leifa Eriksona stał
na swoim postumencie z dłońmi zwiniętymi wokół oczu. Leif
spoglądał ku przejazdowi Charlesgate, jakby mówił: „Patrzcie,
odkryłem autostradę!”.
Często żartowaliśmy z mamą z Leifa. Jego zbroja była dość skąpa:
krótka spódniczka i napierśnik wyglądający jak wikiński
biustonosz.
Nie miałem pojęcia, dlaczego ten posąg stał w samym centrum
Bostonu, ale uznałem, że raczej nie przez przypadek wujek
Randolph postanowił zająć się naukowo wikingami. Mieszkał
tu przez całe życie. Zapewne codziennie widywał Leifa przez okno.
Może w dzieciństwie Randolph pomyślał sobie: Chciałbym kiedyś
zająć się naukowo wikingami. Faceci w metalowych biustonoszach
są tacy fajni!
Mój wzrok powędrował ku cokołowi posągu. Ktoś tam stał…
i patrzył w moim kierunku.
Wiecie, jak to jest, kiedy widzicie kogoś tam, gdzie się go nie
spodziewacie, i zajmuje wam chwilę rozpoznanie go? W cieniu Leifa
Eriksona stał wysoki blady mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce,
czarnych motocyklowych spodniach i wysokich butach w szpic. Jego
krótko obcięte na jeża włosy były tak jasne, że prawie białe.
Jedynym kolorowym elementem był czerwono-biały szalik owinięty
wokół szyi i opadający na ramiona.
Gdybym go nie znał, uznałbym, że przebrał się za jakąś postać
z filmu anime. Ale ja go znałem. To był Hearth, mój bezdomny
towarzysz i zastępcza matka.
Byłem trochę przerażony, a trochę urażony. Zobaczył mnie
na ulicy i śledził? Nie potrzebowałem, żeby jakaś stalkerska wróżka
się mną opiekowała.
Rozłożyłem ręce, co miało oznaczać: Co ty tu robisz?
Hearth odpowiedział gestem, jakby wyciągał coś ze zwiniętej
dłoni i wyrzucał. Po dwóch latach w jego towarzystwie nauczyłem
się całkiem nieźle języka migowego.
Hearth mówił: UCIEKAJ.
Nie wyglądał na zaniepokojonego, ale u Heartha trochę to trudno
rozpoznać. Ilekroć się razem włóczyliśmy, on głównie gapił się
na mnie tymi bladoszarymi oczami, jakby spodziewał się, że lada
moment eksploduję.
Straciłem kilka cennych sekund na próbę wymyślenia, o co
mu chodzi i dlaczego stoi tutaj, skoro powinien być na Copley
Square.
Wykonał kolejny gest: zamachał dwa razy obiema dłońmi
z wyciągniętymi do przodu dwoma palcami. Pospiesz się.
– Dlaczego? – zapytałem na głos.
A za moimi plecami odezwał się głęboki głos:
– Witaj, Magnusie.
Omal nie wyskoczyłem z butów. W drzwiach gabinetu stał
potężny mężczyzna z krótko przyciętą siwą brodą i szpakowatymi
włosami. Miał na sobie beżowy kaszmirowy płaszcz narzucony
na ciemny wełniany garnitur. W dłoniach w rękawiczkach ściskał
rękojeść laski z polerowanego drewna, zakończonej żelazem. Kiedy
go ostatni raz widziałem, jego włosy były czarne, ale znałem ten
głos.
– Randolph.
Pochylił leciutko głowę.
– Co za miła niespodzianka. Cieszę się, że tu jesteś. – Nie sprawiał
wrażenia ani zaskoczonego, ani uradowanego. – Nie mamy zbyt
dużo czasu.
Jedzenie i mleko zaczęły się gotować w moim żołądku.
– D-dużo czasu… do czego?
Zmarszczył czoło. Zmarszczył nos, jakby wyczuł lekko
nieprzyjemny zapach.
– Dziś kończysz szesnaście lat, prawda? Oni przyjdą, żeby cię
zabić.
3
Nie dawaj się podwozić dziwacznym krewnym
No tak, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Czyżby dziś był trzynasty stycznia? Prawdę mówiąc, nie miałem
pojęcia. Czas leci bardzo szybko, kiedy śpi się pod mostami i je
ze śmietników.
A zatem oficjalnie skończyłem szesnaście lat. W prezencie
zostałem przyłapany przez Wujka Świra, który oznajmił mi, że
jestem kandydatem na ofiarę zabójstwa.
– Kto… – wydusiłem. – Wiesz co? Nieważne. Miło było cię widzieć,
Randolphie, ale będę już leciał.
Randolph nie ruszył się z progu, uniemożliwiając mi wyjście.
Wycelował we mnie żelazny czubek swojej laski. Mógłbym przysiąc,
że czułem, jak napiera na mój brzuch z drugiego końca pokoju.
– Musimy porozmawiać, Magnusie. Nie chcę, żeby cię dorwali. Nie
po tym, co stało się z twoją matką…
Cios w twarz zabolałby mniej.
Wspomnienia tamtej nocy wirowały w mojej głowie niczym
powodujący nudności kalejdoskop: nasz blok drżący w posadach,
krzyki z dolnego piętra, moja matka – która cały dzień była spięta
i zachowywała się jak paranoiczka – ciągnąca mnie w kierunku
wyjścia przeciwpożarowego, każąca mi uciekać. Drzwi
roztrzaskujące się w kawałki, wybuchające. Z korytarza wpadły
dwie bestie o futrach w kolorze brudnego śniegu i świecących
na niebiesko oczach. Moje palce ześlizgnęły się z barierki i spadłem
na stertę worków ze śmieciami w zaułku. Chwilę później okna
naszego mieszkania eksplodowały ogniem.
Mama kazała mi uciekać. Więc uciekłem. Obiecała, że mnie
znajdzie. To nigdy nie nastąpiło. Później dowiedziałem się
z mediów, że jej ciało odkryto w spalonym mieszkaniu. Policja mnie
szukała. Mieli mnóstwo pytań: o ślady podpalenia, moje kłopoty
z zachowaniem w szkole, zeznania sąsiadów o krzykach i głośnym
trzasku w naszym mieszkaniu tuż przed wybuchem, to, że
uciekłem. W żadnym z tych raportów nie było mowy o wilkach
ze świecącymi oczami.
Od tamtej nocy kryłem się, żyłem niezauważony, zbyt zajęty
przetrwaniem, żeby opłakać należycie mamę, zastanawiając się, czy
te potwory były jedynie złudzeniem… ale wiedziałem, że nie.
A teraz, po tych latach, wujek Randolph chciał mi pomóc.
Ściskałem mały klocek domina tak mocno, że wpił się w moją
dłoń.
– Nie masz pojęcia, co stało się z moją mamą. Nigdy cię nie
obchodziliśmy.
Randolph opuścił laskę. Oparł się na niej ciężko i wbił wzrok
w dywan. Mógłbym nawet uwierzyć, że zraniłem jego uczucia.
– Negocjowałem z twoją matką – odpowiedział. – Chciałem, żeby
cię tu przyprowadziła, żebyś mieszkał w miejscu, gdzie mógłbym cię
chronić. Ale ona odmówiła. Kiedy umarła… – Potrząsnął głową. –
Nie masz pojęcia, Magnusie, jak długo cię szukałem ani w jak
wielkim jesteś niebezpieczeństwie.
– Nic mi nie jest – odwarknąłem, aczkolwiek serce waliło mi w
piersi jak młot. – Całkiem nieźle sobie radziłem.
– Być może, ale ten czas się skończył. – Zmroziła mnie pewność
wyczuwalna w głosie Randolpha. – Teraz masz szesnaście lat, jesteś
mężczyzną. Uciekłeś im raz, tamtej nocy, kiedy zginęła twoja matka.
Drugi raz nie dadzą ci uciec. To nasza ostatnia szansa. Pozwól, że
ci pomogę, albo nie przeżyjesz tego dnia.
Zimowe światło przenikało przez witraż w oknie, barwiąc twarz
Randolpha na zmieniające się kolory, wskutek czego przypominał
kameleona.
Nie powinienem był tu przychodzić. Głupi, głupi, głupi. Mama
w kółko powtarzała mi jasno: „Nie idź do Randolpha”. A jednak
tu byłem.
Im dłużej go słuchałem, tym większe ogarniało mnie przerażenie
i tym bardziej rozpaczliwie chciałem wysłuchać, co miał
do powiedzenia.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Położyłem dziwaczne domino
na biurku. – Nie chcę…
– Wiem o wilkach.
To sprawiło, że urwałem.
– Wiem, co widziałeś – ciągnął Randolph. – A także kto wysłał
te stworzenia. Niezależnie od wszystkich ustaleń policji wiem
dokładnie, jak naprawdę zginęła twoja matka.
– Skąd…
– Magnusie, mam ci dużo do powiedzenia o twoich rodzicach,
o twoim dziedzictwie… O twoim ojcu.
Poczułem lodowaty dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa.
– Znałeś mojego ojca?
Nie chciałem dać Randolphowi żadnej przewagi. Życie na ulicy
nauczyło mnie, jak bardzo może to być niebezpieczne. Ale
połknąłem haczyk. Musiałem się tego dowiedzieć. Sądząc z błysku
w jego oku, wiedział o tym.
– Tak, Magnusie. Tożsamość twojego ojca, morderstwo twojej
matki, powody, dla których odrzucała moją pomoc… to wszystko się
ze sobą łączy. – Wskazał gablotę z wikińskimi gadżetami. – Przez
całe życie miałem jeden cel. Usiłowałem rozwiązać historyczną
zagadkę. Do niedawna nie widziałem całego obrazu. Teraz
go widzę. Wszystko prowadziło do tego dnia, twoich szesnastych
urodzin.
Cofnąłem się pod okno, byle dalej od wujka Randolpha.
– Słuchaj, nie rozumiem większości tego, co mówisz, ale jeśli
możesz mi powiedzieć coś o moim tacie…
Budynek zatrząsł się, jakby w pobliżu wystrzelono salwę
armatnią – grzmot był tak niski, że zadrżały mi zęby.
– Wkrótce tu będą – ostrzegł mnie Randolph. – Czas ucieka.
– Kim oni są?
Randolph pokuśtykał ku mnie, opierając się na lasce. Jego prawe
kolano chyba nie działało jak należy.
– Proszę cię o dużo, Magnusie. Nie masz powodów, żeby mi ufać.
Ale musisz teraz ze mną pójść. Wiem, gdzie znajduje się twoje
dziedzictwo. – Wskazał na stare mapy leżące na biurku. – Wspólnie
możemy odzyskać to, co do ciebie należy. Tylko to może cię
ochronić.
Zerknąłem przez ramię za okno. Hearth zniknął z Commonwealth
Mall. Powinienem był zrobić to samo. Podniosłem wzrok na wujka
Randolpha, usiłując dopatrzeć się podobieństwa do mojej mamy,
czegokolwiek, co mogłoby mnie zachęcić do zaufania mu. Nic
takiego nie znalazłem. Jego potężna postać, przenikliwe ciemne
oczy, pozbawiona poczucia humoru twarz i sztywne maniery…
stanowił przeciwieństwo mojej mamy.
– Mój samochód stoi z tyłu domu – powiedział.
– M-może powinniśmy zaczekać na Annabeth i wujka Fredericka.
Randolph się skrzywił.
– Oni mi nie wierzą. Nigdy mi nie wierzyli. W rozpaczy, jako
ostatnią deskę ratunku, sprowadziłem ich do Bostonu, żeby pomogli
mi w poszukiwaniach, ale skoro już tu jesteś…
Budynek zatrząsł się ponownie. Tym razem bum wydawało się
bliższe i mocniejsze. Chciałem wierzyć, że to odgłosy jakiejś
pobliskiej budowy albo ceremonii wojskowej, albo czegokolwiek,
co dawało się łatwo wytłumaczyć. Ale instynkt podpowiadał mi co
innego. Ten dźwięk brzmiał jak kroki gigantycznej stopy – jak to,
co zatrzęsło naszym mieszkaniem dwa lata temu.
– Proszę, Magnusie. – Głos Randolpha zadrżał. – Ja straciłem przez
te potwory swoją rodzinę: żonę i córki.
– Ty… ty miałeś rodzinę? Mama nigdy nic nie mówiła…
– Oczywiście, że nie mówiła. Ale twoja matka… Natalie była moją
jedyną siostrą. Kochałem ją. Cierpiałem z powodu jej straty. Nie
chcę stracić też ciebie. Chodź ze mną. Twój ojciec zostawił ci coś,
co musisz odnaleźć… coś, co odmieni światy.
Zbyt wiele pytań tłoczyło się w mojej głowie. Nie podobał mi się
błysk szaleństwa w oczach Randolpha. Nie podobało mi się, że
powiedział „światy”, w liczbie mnogiej. Nie wierzyłem w to, że
usiłował odnaleźć mnie po śmierci mojej mamy. Byłem nieustająco
czujny. Gdyby Randolph pytał o mnie po imieniu, któryś z moich
bezdomnych kumpli powiedziałby mi o tym, jak dziś Blitz
poinformował mnie o Annabeth i Fredericku.
Coś się zmieniło – coś, co sprawiło, że Randolph uznał mnie
za wartego odnalezienia.
– A jeśli po prostu ucieknę? – zapytałem. – Będziesz usiłował mnie
zatrzymać?
– Jeśli uciekniesz, oni cię odnajdą. I zabiją.
Miałem wrażenie, że moje gardło jest pełne waty. Nie ufałem
Randolphowi. Niestety mówił prawdę o tym, że ktoś chce mnie
zabić. Wierzyłem w to. Jego głos brzmiał szczerze.
– No dobrze – powiedziałem. – Ruszamy.
4
Ten facet
naprawdę nie umie prowadzić
Słyszeliście o fatalnych kierowcach z Bostonu? Jednym z nich jest
mój wujek Randolph.
Facet uruchomił swoje bmw 528i (oczywiście to musiało być
bmw) i popędził Commonwealth Avenue, ignorując światła, trąbiąc
na inne samochody, chaotycznie zmieniając pasy.
– Nie trafiłeś w przechodnia – zauważyłem. – Chcesz zawrócić i to
poprawić?
Randolph był zbyt roztargniony, żeby odpowiedzieć. Zerkał
co chwila na niebo, jakby wypatrywał chmur burzowych.
Przemknął pędem przez skrzyżowanie z Exeter.
– A więc – odezwałem się – dokąd jedziemy?
– Na most.
To wszystko wyjaśniało. W Bostonie jest około dwudziestu
mostów.
Pogładziłem dłonią podgrzewane skórzane siedzenie. Nie
jechałem samochodem z pół roku. Ostatnim razem była to toyota
pracownika opieki społecznej. Wcześniej radiowóz. I za pierwszym
razem, i za drugim posługiwałem się fałszywym nazwiskiem.
Uciekłem i pracownikowi opieki społecznej, i policjantom, ale przez
ostatnie dwa lata przywykłem do kojarzenia samochodów z celami
więziennymi. Nie byłem pewny, czy dziś cokolwiek się pod tym
względem zmieniło.
Czekałem, aż Randolph odpowie na te naglące drobne pytania,
które cisnęły mi się na usta. Takie jak, och: Kim jest mój tata? Kto
zabił moją mamę? Jak straciłeś żonę i dzieci? Czy w tej chwili masz
halucynacje? Czy naprawdę musisz używać goździkowej wody
kolońskiej?
Ale on był zbyt zajęty robieniem chaosu na jezdni.
W końcu spróbowałem zagaić rozmowę pytaniem:
– A zatem kto usiłuje mnie zabić?
Skręcił w prawo na Arlington. Minęliśmy Ogród Publiczny, konny
posąg Jerzego Waszyngtona, szeregi zabytkowych lamp gazowych
i pokrytych śniegiem żywopłotów. Kusiło mnie, żeby wyskoczyć
z auta, popędzić z powrotem do stawu z łabędziami i zaszyć się
w swoim śpiworze.
– Magnusie – odezwał się Randolph – pracą mojego życia były
studia nad skandynawską eksploracją Ameryki Północnej.
– Rany, dzięki – odparłem. – Świetna odpowiedź na moje pytanie.
Randolph nagle przypomniał mi mamę. Rzucił mi to samo
poirytowane spojrzenie spode łba, tak samo popatrzył znad
okularów, jakby mówił: Proszę cię, dziecko, daj spokój
z sarkazmem. Podobieństwo zabolało.
– Dobra – powiedziałem – niech ci będzie. Skandynawska
eksploracja. Masz na myśli wikingów.
Randolph się skrzywił.
– Cóż… Wiking oznacza rozbójnika. To raczej określenie profesji.
Nie wszyscy Skandynawowie byli wikingami. Ale tak, zasadniczo
chodzi o nich.
– Ten posąg Leifa Eriksona… Czy to oznacza, że wikingowie… eee,
Skandynawowie… odkryli Boston? Myślałem, że to robota ojców
pielgrzymów.
– Mógłbym ci zrobić trzygodzinny wykład na ten temat.
– Proszę, nie.
– Poprzestańmy na tym, że Skandynawowie eksplorowali
Amerykę Północną i nawet zbudowali tu osadę około roku
tysięcznego, prawie pięćset lat przed Krzysztofem Kolumbem.
Naukowcy są co do tego zgodni.
– Co za ulga. Nienawidzę, jak naukowcy nie są zgodni.
– Nie ma natomiast pewności co do tego, jak daleko na południe
się zapuścili. Czy dotarli na teren dzisiejszych Stanów
Zjednoczonych? Ten posąg Leifa Eriksona… to była obsesja pewnego
pasjonata z dziewiętnastego wieku, niejakiego Ebena Horsforda. Był
przekonany, że Boston to zaginiona skandynawska osada
Norumbega, najdalsze miejsce, do jakiego dotarli. Miał instynkt,
przeczucie, ale brakowało mu dowodów. Większość historyków
skreśliła go jako wariata.
Spojrzał na mnie znacząco.
– Niech no zgadnę… ty nie uważasz go za wariata. – Z trudem
oparłem się pokusie, żeby dodać, że wariat zrozumie wariata.
– Te mapy na moim biurku – odparł Randolph. – One stanowią
dowód. Moi koledzy uważają je za fałszerstwa, ale to nie są
falsyfikaty. Postawiłem na tę kartę całą moją reputację!
I za to wywalili cię z Harvardu, pomyślałem.
– Nordyccy odkrywcy dotarli tak daleko – ciągnął. – Szukali
czegoś… i znaleźli to tutaj. Jeden z ich statków zatonął w pobliżu.
Przez wiele lat sądziłem, że wrak znajduje się w zatoce
Massachusetts. Poświęciłem wszystko, żeby go odnaleźć. Kupiłem
własną łódź, zabierałem żonę i dzieci na wyprawy. Ostatnim
razem… – Głos mu się załamał. – Sztorm nadszedł nie wiadomo
skąd, płomienie…
Najwyraźniej nie miał ochoty mówić nic więcej, ale złapałem
ogólny zarys: stracił rodzinę na morzu. On naprawdę postawił
wszystko na tę szaloną teorię o wikingach w Bostonie.
Jasne, było mi go żal. Ale nie miałem ochoty zostać jego kolejną
ofiarą.
Zatrzymaliśmy się na rogu Boylston i Charles.
– Może ja tu wysiądę. – Sięgnąłem do klamki. Drzwi były
zablokowane przez kierowcę.
– Posłuchaj, Magnusie. To nie przypadek, że urodziłeś się
w Bostonie. Twój ojciec chciał, żebyś odnalazł to, co on zgubił dwa
tysiące lat temu.
Poczułem mrowienie w stopach.
– Czy ty powiedziałeś właśnie… dwa tysiące lat?
RICK RIORDAN Magnus Chase i bogowie Asgardu Tom I Miecz Lata PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA FULIŃSKA WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI Kraków 2015
Tytuł oryginału The Sword of Summer. Book One of Magnus Chase and the Gods of Asgard Copyright © 2015 by Rick Riordan. All rights reserved. Jacket illustration © 2015 by John Rocco Jacket design by SJI Associates, Inc. Rune art by Michelle Gengaro-Kokmen Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2015 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2015 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.com.pl) Redakcja Jacek Ring Korekta Katarzyna Kolowca-Chmura, Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2015 ISBN 978-83-64297-57-1 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Opracowanie wersji elektronicznej:
Dla Cassandry Clare z podziękowaniem za pozwolenie na wykorzystanie wspaniałego imienia Magnus
1 Dzień dobry, czas umierać! Tak, wiem. Będziecie czytać o tym, jak umierałem w męczarniach, i wykrzykiwać: „Rany! Nieźle to brzmi, Magnus! Mogę też umrzeć w męczarniach?”. Nie. Po prostu nie. Nie skaczcie z żadnych dachów. Nie wbiegajcie na autostradę, nie podpalajcie się. To tak nie działa. Nie skończycie tam, gdzie ja. A poza tym wcale nie macie ochoty znaleźć się w mojej sytuacji. Jeśli nie jesteście na tyle szaleni, żeby chcieć oglądać nieumarłych wojowników rozwalających się wzajemnie w drobny mak, miecze uderzające olbrzymy w nosy, mroczne elfy w modnych ciuchach, nie powinniście nawet rozważać poszukiwania bramy z głową wilka. Nazywam się Magnus Chase. Mam szesnaście lat. Oto opowieść o tym, jak moje życie stało się jeszcze gorsze, od kiedy dałem się zabić. Dzień zaczął się dość normalnie. Spałem na chodniku pod mostem w parku, kiedy jakiś facet obudził mnie kopniakiem i oznajmił: – Szukają cię. Nawiasem mówiąc, od dwóch lat byłem bezdomny. Część z was pomyśli pewnie: oj, ale to smutne. Inni raczej uśmieją się i powiedzą: „Cha, cha, oferma!”. Ale gdybyście zobaczyli mnie na ulicy, dziewięćdziesiąt dziewięć procent z was minęłoby mnie, jakbym był niewidzialny. Modlilibyście się, żebym nie poprosił was o pieniądze. Zastanawialibyście się, czy nie jestem starszy, niż
wyglądam, ponieważ nastolatek na pewno nie byłby owinięty w stary cuchnący śpiwór w samym środku bostońskiej zimy. „Ktoś powinien pomóc temu biedakowi!” A następnie poszlibyście dalej. Nieważne. Nie potrzebuję waszego współczucia. Przywykłem, że ludzie się ze mnie wyśmiewają. Że mnie ignorują. Ruszajmy dalej. Koleś, który mnie obudził, był znany jako Blitz. Jak zwykle wyglądał, jakby właśnie przebiegł przez tornado śmieci. Z jego kręconych czarnych włosów sterczały świstki papieru i gałązki. Na twarzy koloru wytartej skóry osiadły kryształki lodu. Brodę miał rozwichrzoną, a źrenice oczu tak rozszerzone, że zajmowały całą tęczówkę. Dół długiego płaszcza, ciągnącego się wokół stóp – Blitz ma z metr sześćdziesiąt wzrostu – ubrudzony był śniegiem. Jego nieustannie zaniepokojona mina sprawiała, że wyglądał, jakby w każdej chwili mógł zacząć krzyczeć. Przetarłem zaspane oczy. W ustach czułem smak starego hamburgera. Śpiwór był ciepły, naprawdę wcale nie pragnąłem z niego wychodzić. – Kto mnie szuka? – Nie bardzo wiem. – Blitz potarł nos, który był tyle razy złamany, że przypominał teraz zygzakowatą błyskawicę. – Rozdają ulotki z twoim nazwiskiem i zdjęciem. Zakląłem. Z przypadkowymi policjantami i strażnikami parkowymi dawałem sobie radę. Kuratorzy szkolni, wolontariusze uliczni, pijani studenci, narkomani szukający słabszej od siebie ofiary do sponiewierania – wszyscy oni nie stanowili żadnego problemu, gdy już się obudziłem. Ale ktoś, kto zna moją twarz i nazwisko – to brzmiało niedobrze. To oznaczało, że ktoś namierza konkretnie mnie. Może to ci ludzie z noclegowni, którzy wściekli się na mnie za zepsucie ich sprzętu audio. (Ale ich kolędy doprowadzały mnie do szału). Może jakaś kamera zarejestrowała moją ostatnią kradzież kieszonkową w Dzielnicy Teatralnej. (Ej, no, potrzebowałem na pizzę). A może, jakkolwiek mało prawdopodobne to się wydawało, policja nadal
szuka mnie w związku z morderstwem mojej mamy… Spakowałem rzeczy, co zajęło mi jakieś trzy sekundy. Śpiwór zwijał się ciasno i mieścił do plecaka ze szczoteczką do zębów oraz skarpetkami i bielizną na zmianę. To plus ciuchy, które miałem na grzbiecie, stanowiło cały mój dobytek. Z plecakiem na ramieniu i naciągniętym głęboko kapturem bez problemu wtapiałem się w tłum. W Bostonie jest mnóstwo studentów. I część z nich wygląda na jeszcze większych i młodszych obszarpańców niż ja. – Gdzie widziałeś tych ludzi z ulotkami? – zapytałem Blitza. – Na Beacon Street. Idą w tym kierunku. Biały facet w średnim wieku i nastolatka, zapewne jego córka. Zmarszczyłem brwi. – To nie ma sensu. Kto… – Nie mam pojęcia, chłopcze, ale muszę zmykać. – Blitz skrzywił się w kierunku wschodzącego słońca, które malowało okna wieżowców na pomarańczowo. Z powodów, których nigdy nie zrozumiałem, Blitz nienawidził światła dnia. Może był najniższym, najgrubszym bezdomnym wampirem na świecie. – Powinieneś zobaczyć się z Hearthem. Włóczy się gdzieś w okolicy Copley Square. Starałem się nie zirytować. Okoliczni bezdomni w żartach nazywali Heartha i Blitza moimi rodzicami, ponieważ któryś z nich zawsze jakby miał na mnie oko. – Bardzo dziękuję – odpowiedziałem. – Dam sobie radę. Blitz obgryzał kciuk. – No nie wiem, chłopcze. Nie dzisiaj. Musisz szczególnie uważać. – Dlaczego? Zerknął ponad moim ramieniem. – Nadchodzą. Nikogo nie widziałem. Kiedy się odwróciłem, Blitza nie było. Nienawidziłem, kiedy to robił. Ot tak – puf. Ten facet był jak ninja. Bezdomny wampir ninja. Miałem teraz do wyboru: iść na Copley Square włóczyć się z Hearthem albo skierować się ku Beacon Street i usiłować
rozpoznać poszukujących mnie ludzi. Opis przedstawiony przez Blitza zaintrygował mnie. Facet w średnim wieku i nastolatka poszukujący mnie o wschodzie słońca w mroźny poranek. Dlaczego? Kim byli? Poczołgałem się brzegiem stawu. Mogłem przyczaić się na wzgórzu i widzieć wszystkich, którzy się zbliżali, samemu pozostając niewidocznym. Śnieg pokrywał ziemię. Niebo było jaskrawoniebieskie. Nagie gałęzie drzew wyglądały jak zanurzone w szkle. Wiatr przewiewał wszystkie warstwy mojego ubrania, ale nie przejmowałem się zimnem. Mama zawsze żartowała, że jestem w połowie niedźwiedziem polarnym. Przestań, Magnus, upomniałem sam siebie. Po dwóch latach wspomnienia były nadal jak pole minowe. Gdy nastąpiłem na jedno, cały mój spokój rozpadał się w proch. Usiłowałem się skupić. W moim kierunku zbliżali się mężczyzna i dziewczyna. Mężczyzna miał jasne włosy opadające poniżej kołnierza – nie sprawiało to jednak wrażenia specjalnie wybranej fryzury, ale raczej niedbałości. Jego zakłopotana mina przypominała mi nauczycieli na zastępstwie: Wiem, że właśnie oberwałem kulką z papieru, ale nie mam pojęcia, z której strony nadleciała. Jego eleganckie buty zupełnie nie pasowały do bostońskiej zimy. Skarpetki miał w dwóch różnych odcieniach brązu. Krawat wyglądał, jakby został zawiązany, gdy jego właściciel kręcił się w kółko w kompletnej ciemności. Dziewczyna musiała być jego córką. Włosy miała równie gęste i pofalowane, aczkolwiek jeszcze jaśniejsze. Ubrana była nieco rozsądniej: w śniegowe botki, dżinsy i ciepłą kurtkę, spod której pod szyją wystawał pomarańczowy podkoszulek. Wyraz twarzy miała zdecydowany, gniewny. Ściskała w ręce plik ulotek, jakby były to wypracowania, za które dostała zaniżoną ocenę. Jeśli to ona mnie szukała, nie chciałem zostać znaleziony. Wyglądała przerażająco.
Nie rozpoznawałem jej ani jej taty, ale coś wyczuwałem na samym dnie czaszki… jakby magnes usiłował wydobyć stamtąd bardzo stare wspomnienie. Ojciec i córka zatrzymali się na rozwidleniu ścieżki. Rozejrzeli się wokół siebie, jakby dopiero teraz zorientowali się, że stoją pośrodku pustego parku o barbarzyńskiej godzinie w samym środku zimy. – Niewiarygodne – odezwała się dziewczyna. – Chętnie bym go udusiła. Zakładając, że ma na myśli mnie, skuliłem się jeszcze bardziej. Jej ojciec westchnął. – Chyba powinniśmy powstrzymać się przed zabijaniem go. To twój wujek. – Ale dwa lata?! – wykrzyknęła dziewczyna. – Tato, jak on mógł nam nie powiedzieć przez dwa lata? – Nie potrafię wyjaśnić działań Randolpha. Nigdy nie potrafiłem, Annabeth. Wciągnąłem głośno powietrze i wystraszyłem się, że zaraz mnie odkryją. Z mojego umysłu odpadł strup, ukazując piekące wspomnienia z czasów, kiedy miałem sześć lat. Annabeth. A to oznaczało, że jasnowłosy mężczyzna był… wujkiem Frederickiem? Wróciłem do ostatniego rodzinnego Święta Dziękczynienia: Annabeth i ja chowamy się w gabinecie rezydencji wujka Randolpha i gramy w domino, podczas gdy dorośli wrzeszczą na siebie na dole. „Masz szczęście, że mieszkasz z mamą”. Annabeth ustawiła kolejną kostkę domina na swojej miniaturowej konstrukcji. Była ona zaskakująco porządnie zbudowana, a z przodu miała kolumny jak jakaś świątynia. „Ja będę musiała uciec”. Nie wątpiłem, że mówi prawdę. Zawsze imponowała mi jej pewność siebie. A potem w progu pojawił się wujek Frederick z zaciśniętymi pięściami. Jego ponura mina pozostawała w dziwacznym kontraście z uśmiechniętym reniferem na jego swetrze. „Idziemy, Annabeth”.
Annabeth spojrzała na mnie. Jej szare oczy były nieco zbyt groźne jak na pierwszoklasistkę. „Uważaj na siebie, Magnusie”. Jednym pstryknięciem palca zburzyła swoją świątynię z klocków. Wtedy widziałem ją ostatni raz. Potem mama była niewzruszona. „Trzymamy się z dala od twoich wujów. Zwłaszcza od Randolpha. Nie dam mu tego, czego chce. Nigdy”. Nie wyjaśniła, czego chciał Randolph ani o co kłóciła się z Frederickiem i Randolphem. „Musisz mi zaufać, Magnusie. Przebywanie w ich pobliżu… jest zbyt niebezpieczne”. Ufałem mojej mamie. Nawet po jej śmierci nie nawiązałem żadnych kontaktów z krewnymi. A teraz, znienacka, to oni mnie szukali. Randolph osiadł w mieście, ale o ile wiedziałem, Frederick i Annabeth nadal mieszkali w Wirginii. A jednak byli tu, rozdając ulotki z moim imieniem i zdjęciem. Skąd oni w ogóle wzięli moje zdjęcie? W głowie szumiało mi tak paskudnie, że umknęła mi część ich rozmowy. – …znaleźć Magnusa – mówił wujek Frederick. Zerknął na swój smartfon. – Randolph pytał w noclegowni na South End i nic. Może powinniśmy sprawdzić schronisko dla młodzieży po drugiej stronie parku. – Skąd mamy pewność, że Magnus w ogóle żyje? – zapytała żałośnie Annabeth. – Zaginął dwa lata temu? Mógł zamarznąć w jakimś rowie! Pewna cząstka mnie miała ochotę wychynąć z kryjówki i krzyknąć: TA-DAM! Chociaż nie widziałem Annabeth od dziesięciu lat, nie chciałem, żeby się martwiła. Ale po takim czasie na ulicy nauczyłem się jednego: nie pakuj się w nic, czego nie rozumiesz. – Randolph jest pewny, że Magnus żyje – odparł wuj Frederick. – Jest gdzieś w Bostonie. Jeśli jego życie jest rzeczywiście
w niebezpieczeństwie… Ruszyli w kierunku Charles Street, a wiatr zagłuszył ich słowa. Dygotałem teraz, ale nie z zimna. Miałem ochotę pobiec za Frederickiem, zaczepić go i zażądać odpowiedzi. Skąd Randolph wie, że nadal jestem w Bostonie? Dlaczego mnie szukają? Jakim cudem moje życie jest bardziej w niebezpieczeństwie teraz niż kiedykolwiek indziej? Ale nie poszedłem za nimi. Pamiętałem ostatnią rzecz, jaką powiedziała mi mama. Nie miałem ochoty zwiewać schodami przeciwpożarowymi, nie chciałem jej zostawić, ale chwyciła mnie za ręce i zmusiła do spojrzenia sobie prosto w oczy. „Uciekaj, Magnusie. Ukryj się. Nie ufaj nikomu. Ja cię znajdę. Cokolwiek się stanie, nie proś Randolpha o pomoc”. A potem, zanim zdążyłem wyskoczyć przez okno, drzwi naszego mieszkania zamieniły się w stos drzazg. Z mroku wynurzyły się dwie pary błyszczących niebieskich oczu… Odepchnąłem to wspomnienie i patrzyłem, jak wujek Frederick i Annabeth oddalają się, skręcając na wschód ku Common. Wujek Randolph… Z jakiegoś powodu skontaktował się z Frederickiem i Annabeth. Ściągnął ich do Bostonu. Przez cały ten czas Frederick i Annabeth nie wiedzieli, że mama nie żyje, a ja zniknąłem. Wydawało się to niemożliwe, ale jeśli było prawdą, to dlaczego Randolph powiedział im akurat teraz? Nie ryzykując bezpośredniej konfrontacji z wujem, mogłem w tylko jeden sposób uzyskać informacje. Jego rezydencja znajdowała się w Back Bay, niedaleko stąd. Z tego, co mówił Frederick, wynikało, że Randolpha nie było w domu. Był gdzieś na South End i mnie szukał. Ponieważ nie ma nic lepszego na początek dnia niż małe włamanko, postanowiłem odwiedzić jego dom.
2 Człowiek w żelaznym biustonoszu Rodzinna rezydencja była do niczego. Jasne, nie powiedzielibyście tak. Widzielibyście przed sobą potężny czteropiętrowy budynek z ciemnego kamienia, z gargulcami na rogach dachu, wielkimi witrażowymi oknami, marmurowymi schodkami przed wejściem i wszelkimi innymi ple ple detalami znamionującymi bogactwo, i zastanawialibyście się, dlaczego właściwie sypiam na ulicach. Dwa słowa: wujek Randolph. To był jego dom. Jako najstarszy syn odziedziczył go po dziadkach, którzy zmarli przed moim urodzeniem. Nigdy nie wiedziałem wiele o telenowelowych dziejach rodziny, ale między trójką dzieci – Randolphem, Frederickiem i moją mamą – nie układało się dobrze. Po Wielkiej Schizmie Dziękczynienia nigdy więcej nie odwiedziliśmy siedziby przodków. Nasze mieszkanie znajdowało się mniej więcej kilometr stamtąd, ale Randolph mógłby równie dobrze mieszkać na Marsie. Mama wspominała go tylko wtedy, kiedy mijaliśmy rezydencję. Wskazywała na nią tak, jak się pokazuje niebezpieczną przepaść. Widzisz? Oto ona. Unikaj jej. Kiedy zacząłem mieszkać na ulicy, czasami przechodziłem tamtędy nocą. Zaglądałem w okna i widziałem oświetlone gabloty z prastarymi mieczami i toporami, upiorne hełmy z maskami wpatrującymi się we mnie ze ścian, sylwetki posągów rysujące się na tle górnych okien niczym skamieniałe duchy. Kilka razy rozważałem włamanie, żeby się rozejrzeć, ale nigdy nie kusiło mnie, by zapukać. Proszę, wujku Randolphie, wiem, że
nienawidziłeś mojej mamy i nie widzieliśmy się przez dziesięć lat; wiem, że bardziej zależy ci na tych pordzewiałych starociach niż na rodzinie, ale czy mógłbym zamieszkać w twoim pięknym domu i żywić się okruchami twojego chleba? Nie, dziękuję. Wolałem być na ulicy i żywić się wczorajszym falafelem z baru szybkiej obsługi. A jednak… uznałem, że nie będzie trudno włamać się, rozejrzeć i sprawdzić, czy umiem znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest grane. A gdy już tam będę, może uda mi się znaleźć coś, co nada się do zastawienia w lombardzie. Przykro mi, jeśli obraża to wasze poczucie dobra i zła. Och, zaraz. Nie, wcale nie jest mi przykro. Nie kradnę byle komu. Wybieram wrednych drani, którzy i tak mają za dużo. Jeśli jeździsz nowym bmw i parkujesz je na miejscu dla inwalidów, nie mając odpowiedniej plakietki, to tak, nie mam problemu z wybiciem ci okna i przywłaszczeniem sobie drobnych, które trzymasz w schowku. Jeśli wychodzisz z eleganckiego sklepu z torbą jedwabnych chusteczek do nosa i jesteś tak zajęty rozmową przez telefon, że nawet nie dostrzegasz, jak spychasz ludzi z drogi, to jestem obok ciebie, gotów zwinąć ci portfel. Jeśli możesz wydać pięć tysięcy dolarów na wycieranie nosa, możesz też kupić mi obiad. Jestem sędzią, ławą przysięgłych i złodziejem. A jeśli chodzi o wrednych drani, to nie da się znaleźć większego od wujka Randolpha. Dom stał przy Commonwealth Avenue. Skierowałem się na jego tyły, wychodzące na zaułek o poetyckiej nazwie Public Alley 429. Miejsce parkingowe Randolpha było puste. Do wejścia przez piwnicę prowadziły schodki. Nie dostrzegłem śladów systemu alarmowego. Drzwi wyglądały na zamykane na zwykły zamek, nawet bez rygla. Dobra, Randolph. Mógłbyś przynajmniej rzucić jakieś wyzwanie. Dwie minuty później byłem już w środku. W kuchni pożywiłem się kilkoma plastrami indyka, krakersami
i mlekiem z kartonu. Nie było falafela. A niech to. Akurat miałem na niego ochotę. Znalazłem za to batonik czekoladowy, więc wsunąłem go do kieszeni na później. (Czekoladę należy smakować, a nie zjadać w pośpiechu). Następnie skierowałem się na górę do mauzoleum mahoniowych mebli, orientalnych dywanów, obrazów olejnych, marmurowych posadzek i kryształowych żyrandoli… Trochę to było obciachowe. Kto tak mieszka? Kiedy miałem sześć lat, nie potrafiłem docenić, jak bardzo to wszystko było drogie, ale ogólne wrażenie z tego domu pozostało takie samo: mroczny, opresyjny, upiorny. Trudno sobie wyobrazić mamę dorastającą w tym miejscu. Łatwo się domyślić, dlaczego została wielbicielką wielkich otwartych przestrzeni. Nasze mieszkanie nad koreańskim barem w Allston było dość przytulne, ale mama nigdy nie lubiła w nim przebywać. Zawsze powtarzała, że jej prawdziwym domem są Blue Hills. Wybieraliśmy się tam na wędrówki i biwaki przy każdej pogodzie – świeże powietrze, brak ścian i sufitów, kaczki, gęsi i wiewiórki jako jedyne towarzystwo. Ten kamienny budynek w porównaniu z Blue Hills przypominał więzienie. Kiedy stałem samotnie w holu, miałem wrażenie, że obłażą mnie niewidzialne owady. Wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro. W gabinecie pachniało cytrynową pastą do mebli i skórą, tak jak zapamiętałem. Pod jedną ze ścian stała podświetlona szklana gablota pełna należących do Randolpha pordzewiałych wikińskich hełmów i toporów. Mama mówiła mi kiedyś, że Randolph wykładał historię na Harvardzie, dopóki nie został wyrzucony z powodu jakiejś wielkiej afery. Nie wchodziła w szczegóły, ale najwyraźniej facet nadal miał fiksację na punkcie staroci. „Jesteś mądrzejszy od obu twoich wujków, Magnusie – powiedziała mi pewnego razu mama. – Z twoimi ocenami mógłbyś bez problemu dostać się na Harvard”. Wtedy ona jeszcze żyła, ja chodziłem do szkoły i miałem w perspektywie coś więcej niż znalezienie następnego posiłku.
W jednym z kątów gabinetu Randolpha stała wielka kamienna płyta przypominająca nagrobek. Jej powierzchnię pokrywały ryte i malowane na czerwono skomplikowane zawijasy. W samym środku widniał nieporadny rysunek warczącego zwierzęcia – może lwa albo wilka. Wzdrygnąłem się. Nie myślmy o wilkach. Podszedłem do biurka Randolpha. Miałem nadzieję znaleźć komputer albo notatnik z jakimiś przydatnymi informacjami – cokolwiek, co wyjaśniałoby, dlaczego mnie szukają. Na blacie leżały jednak tylko kawałki cienkiego żółtawego pergaminu, przypominającego łupinę cebuli. Wyglądały jak mapy, które jakiś średniowieczny dzieciak zrobił w szkole na lekcję geografii: ledwie widoczne szkice linii brzegowej, rozmaite miejsca podpisane alfabetem, którego nie znałem. Na tym wszystkim, niczym przycisk do papierów, spoczywała skórzana sakiewka. Wstrzymałem oddech. Rozpoznałem tę sakiewkę. Rozwiązałem rzemyki i wyjąłem jeden z klocków domina… ale to nie było domino. Sześcioletni ja uznałem, że w to właśnie graliśmy z Annabeth. Przez kolejne lata pamięć wzmacniała to przekonanie. Ale zamiast kropek na tych klockach wymalowane były czerwone znaki. Ten, który trzymałem w ręce, miał kształt gałązki albo zdeformowanej litery F: Serce zabiło mi mocno. Nie bardzo wiedziałem dlaczego. Zacząłem się zastanawiać, czy przyjście tutaj było naprawdę takim dobrym pomysłem. Miałem wrażenie, że ściany zamykają się wokół mnie. Wizerunek zwierzęcia na wielkim kamieniu stojącym w kącie wydawał się szydzić ze mnie, a jego czerwony zarys połyskiwał jak świeża krew. Podszedłem do okna. Uznałem, że jeśli wyjrzę na zewnątrz, dobrze mi to zrobi. Przez środek alei ciągnął się Commonwealth Mall – wstęga parku przykrytego śniegiem.
Na nagich drzewach wisiały białe świąteczne lampki. Na końcu ulicy, w obrębie żelaznego płotu, spiżowy posąg Leifa Eriksona stał na swoim postumencie z dłońmi zwiniętymi wokół oczu. Leif spoglądał ku przejazdowi Charlesgate, jakby mówił: „Patrzcie, odkryłem autostradę!”. Często żartowaliśmy z mamą z Leifa. Jego zbroja była dość skąpa: krótka spódniczka i napierśnik wyglądający jak wikiński biustonosz. Nie miałem pojęcia, dlaczego ten posąg stał w samym centrum Bostonu, ale uznałem, że raczej nie przez przypadek wujek Randolph postanowił zająć się naukowo wikingami. Mieszkał tu przez całe życie. Zapewne codziennie widywał Leifa przez okno. Może w dzieciństwie Randolph pomyślał sobie: Chciałbym kiedyś zająć się naukowo wikingami. Faceci w metalowych biustonoszach są tacy fajni! Mój wzrok powędrował ku cokołowi posągu. Ktoś tam stał… i patrzył w moim kierunku. Wiecie, jak to jest, kiedy widzicie kogoś tam, gdzie się go nie spodziewacie, i zajmuje wam chwilę rozpoznanie go? W cieniu Leifa Eriksona stał wysoki blady mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce, czarnych motocyklowych spodniach i wysokich butach w szpic. Jego krótko obcięte na jeża włosy były tak jasne, że prawie białe. Jedynym kolorowym elementem był czerwono-biały szalik owinięty wokół szyi i opadający na ramiona. Gdybym go nie znał, uznałbym, że przebrał się za jakąś postać z filmu anime. Ale ja go znałem. To był Hearth, mój bezdomny towarzysz i zastępcza matka. Byłem trochę przerażony, a trochę urażony. Zobaczył mnie na ulicy i śledził? Nie potrzebowałem, żeby jakaś stalkerska wróżka się mną opiekowała. Rozłożyłem ręce, co miało oznaczać: Co ty tu robisz? Hearth odpowiedział gestem, jakby wyciągał coś ze zwiniętej dłoni i wyrzucał. Po dwóch latach w jego towarzystwie nauczyłem się całkiem nieźle języka migowego.
Hearth mówił: UCIEKAJ. Nie wyglądał na zaniepokojonego, ale u Heartha trochę to trudno rozpoznać. Ilekroć się razem włóczyliśmy, on głównie gapił się na mnie tymi bladoszarymi oczami, jakby spodziewał się, że lada moment eksploduję. Straciłem kilka cennych sekund na próbę wymyślenia, o co mu chodzi i dlaczego stoi tutaj, skoro powinien być na Copley Square. Wykonał kolejny gest: zamachał dwa razy obiema dłońmi z wyciągniętymi do przodu dwoma palcami. Pospiesz się. – Dlaczego? – zapytałem na głos. A za moimi plecami odezwał się głęboki głos: – Witaj, Magnusie. Omal nie wyskoczyłem z butów. W drzwiach gabinetu stał potężny mężczyzna z krótko przyciętą siwą brodą i szpakowatymi włosami. Miał na sobie beżowy kaszmirowy płaszcz narzucony na ciemny wełniany garnitur. W dłoniach w rękawiczkach ściskał rękojeść laski z polerowanego drewna, zakończonej żelazem. Kiedy go ostatni raz widziałem, jego włosy były czarne, ale znałem ten głos. – Randolph. Pochylił leciutko głowę. – Co za miła niespodzianka. Cieszę się, że tu jesteś. – Nie sprawiał wrażenia ani zaskoczonego, ani uradowanego. – Nie mamy zbyt dużo czasu. Jedzenie i mleko zaczęły się gotować w moim żołądku. – D-dużo czasu… do czego? Zmarszczył czoło. Zmarszczył nos, jakby wyczuł lekko nieprzyjemny zapach. – Dziś kończysz szesnaście lat, prawda? Oni przyjdą, żeby cię zabić.
3 Nie dawaj się podwozić dziwacznym krewnym No tak, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Czyżby dziś był trzynasty stycznia? Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia. Czas leci bardzo szybko, kiedy śpi się pod mostami i je ze śmietników. A zatem oficjalnie skończyłem szesnaście lat. W prezencie zostałem przyłapany przez Wujka Świra, który oznajmił mi, że jestem kandydatem na ofiarę zabójstwa. – Kto… – wydusiłem. – Wiesz co? Nieważne. Miło było cię widzieć, Randolphie, ale będę już leciał. Randolph nie ruszył się z progu, uniemożliwiając mi wyjście. Wycelował we mnie żelazny czubek swojej laski. Mógłbym przysiąc, że czułem, jak napiera na mój brzuch z drugiego końca pokoju. – Musimy porozmawiać, Magnusie. Nie chcę, żeby cię dorwali. Nie po tym, co stało się z twoją matką… Cios w twarz zabolałby mniej. Wspomnienia tamtej nocy wirowały w mojej głowie niczym powodujący nudności kalejdoskop: nasz blok drżący w posadach, krzyki z dolnego piętra, moja matka – która cały dzień była spięta i zachowywała się jak paranoiczka – ciągnąca mnie w kierunku wyjścia przeciwpożarowego, każąca mi uciekać. Drzwi roztrzaskujące się w kawałki, wybuchające. Z korytarza wpadły dwie bestie o futrach w kolorze brudnego śniegu i świecących na niebiesko oczach. Moje palce ześlizgnęły się z barierki i spadłem na stertę worków ze śmieciami w zaułku. Chwilę później okna naszego mieszkania eksplodowały ogniem. Mama kazała mi uciekać. Więc uciekłem. Obiecała, że mnie
znajdzie. To nigdy nie nastąpiło. Później dowiedziałem się z mediów, że jej ciało odkryto w spalonym mieszkaniu. Policja mnie szukała. Mieli mnóstwo pytań: o ślady podpalenia, moje kłopoty z zachowaniem w szkole, zeznania sąsiadów o krzykach i głośnym trzasku w naszym mieszkaniu tuż przed wybuchem, to, że uciekłem. W żadnym z tych raportów nie było mowy o wilkach ze świecącymi oczami. Od tamtej nocy kryłem się, żyłem niezauważony, zbyt zajęty przetrwaniem, żeby opłakać należycie mamę, zastanawiając się, czy te potwory były jedynie złudzeniem… ale wiedziałem, że nie. A teraz, po tych latach, wujek Randolph chciał mi pomóc. Ściskałem mały klocek domina tak mocno, że wpił się w moją dłoń. – Nie masz pojęcia, co stało się z moją mamą. Nigdy cię nie obchodziliśmy. Randolph opuścił laskę. Oparł się na niej ciężko i wbił wzrok w dywan. Mógłbym nawet uwierzyć, że zraniłem jego uczucia. – Negocjowałem z twoją matką – odpowiedział. – Chciałem, żeby cię tu przyprowadziła, żebyś mieszkał w miejscu, gdzie mógłbym cię chronić. Ale ona odmówiła. Kiedy umarła… – Potrząsnął głową. – Nie masz pojęcia, Magnusie, jak długo cię szukałem ani w jak wielkim jesteś niebezpieczeństwie. – Nic mi nie jest – odwarknąłem, aczkolwiek serce waliło mi w piersi jak młot. – Całkiem nieźle sobie radziłem. – Być może, ale ten czas się skończył. – Zmroziła mnie pewność wyczuwalna w głosie Randolpha. – Teraz masz szesnaście lat, jesteś mężczyzną. Uciekłeś im raz, tamtej nocy, kiedy zginęła twoja matka. Drugi raz nie dadzą ci uciec. To nasza ostatnia szansa. Pozwól, że ci pomogę, albo nie przeżyjesz tego dnia. Zimowe światło przenikało przez witraż w oknie, barwiąc twarz Randolpha na zmieniające się kolory, wskutek czego przypominał kameleona. Nie powinienem był tu przychodzić. Głupi, głupi, głupi. Mama w kółko powtarzała mi jasno: „Nie idź do Randolpha”. A jednak
tu byłem. Im dłużej go słuchałem, tym większe ogarniało mnie przerażenie i tym bardziej rozpaczliwie chciałem wysłuchać, co miał do powiedzenia. – Nie potrzebuję twojej pomocy. – Położyłem dziwaczne domino na biurku. – Nie chcę… – Wiem o wilkach. To sprawiło, że urwałem. – Wiem, co widziałeś – ciągnął Randolph. – A także kto wysłał te stworzenia. Niezależnie od wszystkich ustaleń policji wiem dokładnie, jak naprawdę zginęła twoja matka. – Skąd… – Magnusie, mam ci dużo do powiedzenia o twoich rodzicach, o twoim dziedzictwie… O twoim ojcu. Poczułem lodowaty dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. – Znałeś mojego ojca? Nie chciałem dać Randolphowi żadnej przewagi. Życie na ulicy nauczyło mnie, jak bardzo może to być niebezpieczne. Ale połknąłem haczyk. Musiałem się tego dowiedzieć. Sądząc z błysku w jego oku, wiedział o tym. – Tak, Magnusie. Tożsamość twojego ojca, morderstwo twojej matki, powody, dla których odrzucała moją pomoc… to wszystko się ze sobą łączy. – Wskazał gablotę z wikińskimi gadżetami. – Przez całe życie miałem jeden cel. Usiłowałem rozwiązać historyczną zagadkę. Do niedawna nie widziałem całego obrazu. Teraz go widzę. Wszystko prowadziło do tego dnia, twoich szesnastych urodzin. Cofnąłem się pod okno, byle dalej od wujka Randolpha. – Słuchaj, nie rozumiem większości tego, co mówisz, ale jeśli możesz mi powiedzieć coś o moim tacie… Budynek zatrząsł się, jakby w pobliżu wystrzelono salwę armatnią – grzmot był tak niski, że zadrżały mi zęby. – Wkrótce tu będą – ostrzegł mnie Randolph. – Czas ucieka. – Kim oni są?
Randolph pokuśtykał ku mnie, opierając się na lasce. Jego prawe kolano chyba nie działało jak należy. – Proszę cię o dużo, Magnusie. Nie masz powodów, żeby mi ufać. Ale musisz teraz ze mną pójść. Wiem, gdzie znajduje się twoje dziedzictwo. – Wskazał na stare mapy leżące na biurku. – Wspólnie możemy odzyskać to, co do ciebie należy. Tylko to może cię ochronić. Zerknąłem przez ramię za okno. Hearth zniknął z Commonwealth Mall. Powinienem był zrobić to samo. Podniosłem wzrok na wujka Randolpha, usiłując dopatrzeć się podobieństwa do mojej mamy, czegokolwiek, co mogłoby mnie zachęcić do zaufania mu. Nic takiego nie znalazłem. Jego potężna postać, przenikliwe ciemne oczy, pozbawiona poczucia humoru twarz i sztywne maniery… stanowił przeciwieństwo mojej mamy. – Mój samochód stoi z tyłu domu – powiedział. – M-może powinniśmy zaczekać na Annabeth i wujka Fredericka. Randolph się skrzywił. – Oni mi nie wierzą. Nigdy mi nie wierzyli. W rozpaczy, jako ostatnią deskę ratunku, sprowadziłem ich do Bostonu, żeby pomogli mi w poszukiwaniach, ale skoro już tu jesteś… Budynek zatrząsł się ponownie. Tym razem bum wydawało się bliższe i mocniejsze. Chciałem wierzyć, że to odgłosy jakiejś pobliskiej budowy albo ceremonii wojskowej, albo czegokolwiek, co dawało się łatwo wytłumaczyć. Ale instynkt podpowiadał mi co innego. Ten dźwięk brzmiał jak kroki gigantycznej stopy – jak to, co zatrzęsło naszym mieszkaniem dwa lata temu. – Proszę, Magnusie. – Głos Randolpha zadrżał. – Ja straciłem przez te potwory swoją rodzinę: żonę i córki. – Ty… ty miałeś rodzinę? Mama nigdy nic nie mówiła… – Oczywiście, że nie mówiła. Ale twoja matka… Natalie była moją jedyną siostrą. Kochałem ją. Cierpiałem z powodu jej straty. Nie chcę stracić też ciebie. Chodź ze mną. Twój ojciec zostawił ci coś, co musisz odnaleźć… coś, co odmieni światy. Zbyt wiele pytań tłoczyło się w mojej głowie. Nie podobał mi się
błysk szaleństwa w oczach Randolpha. Nie podobało mi się, że powiedział „światy”, w liczbie mnogiej. Nie wierzyłem w to, że usiłował odnaleźć mnie po śmierci mojej mamy. Byłem nieustająco czujny. Gdyby Randolph pytał o mnie po imieniu, któryś z moich bezdomnych kumpli powiedziałby mi o tym, jak dziś Blitz poinformował mnie o Annabeth i Fredericku. Coś się zmieniło – coś, co sprawiło, że Randolph uznał mnie za wartego odnalezienia. – A jeśli po prostu ucieknę? – zapytałem. – Będziesz usiłował mnie zatrzymać? – Jeśli uciekniesz, oni cię odnajdą. I zabiją. Miałem wrażenie, że moje gardło jest pełne waty. Nie ufałem Randolphowi. Niestety mówił prawdę o tym, że ktoś chce mnie zabić. Wierzyłem w to. Jego głos brzmiał szczerze. – No dobrze – powiedziałem. – Ruszamy.
4 Ten facet naprawdę nie umie prowadzić Słyszeliście o fatalnych kierowcach z Bostonu? Jednym z nich jest mój wujek Randolph. Facet uruchomił swoje bmw 528i (oczywiście to musiało być bmw) i popędził Commonwealth Avenue, ignorując światła, trąbiąc na inne samochody, chaotycznie zmieniając pasy. – Nie trafiłeś w przechodnia – zauważyłem. – Chcesz zawrócić i to poprawić? Randolph był zbyt roztargniony, żeby odpowiedzieć. Zerkał co chwila na niebo, jakby wypatrywał chmur burzowych. Przemknął pędem przez skrzyżowanie z Exeter. – A więc – odezwałem się – dokąd jedziemy? – Na most. To wszystko wyjaśniało. W Bostonie jest około dwudziestu mostów. Pogładziłem dłonią podgrzewane skórzane siedzenie. Nie jechałem samochodem z pół roku. Ostatnim razem była to toyota pracownika opieki społecznej. Wcześniej radiowóz. I za pierwszym razem, i za drugim posługiwałem się fałszywym nazwiskiem. Uciekłem i pracownikowi opieki społecznej, i policjantom, ale przez ostatnie dwa lata przywykłem do kojarzenia samochodów z celami więziennymi. Nie byłem pewny, czy dziś cokolwiek się pod tym względem zmieniło. Czekałem, aż Randolph odpowie na te naglące drobne pytania, które cisnęły mi się na usta. Takie jak, och: Kim jest mój tata? Kto zabił moją mamę? Jak straciłeś żonę i dzieci? Czy w tej chwili masz
halucynacje? Czy naprawdę musisz używać goździkowej wody kolońskiej? Ale on był zbyt zajęty robieniem chaosu na jezdni. W końcu spróbowałem zagaić rozmowę pytaniem: – A zatem kto usiłuje mnie zabić? Skręcił w prawo na Arlington. Minęliśmy Ogród Publiczny, konny posąg Jerzego Waszyngtona, szeregi zabytkowych lamp gazowych i pokrytych śniegiem żywopłotów. Kusiło mnie, żeby wyskoczyć z auta, popędzić z powrotem do stawu z łabędziami i zaszyć się w swoim śpiworze. – Magnusie – odezwał się Randolph – pracą mojego życia były studia nad skandynawską eksploracją Ameryki Północnej. – Rany, dzięki – odparłem. – Świetna odpowiedź na moje pytanie. Randolph nagle przypomniał mi mamę. Rzucił mi to samo poirytowane spojrzenie spode łba, tak samo popatrzył znad okularów, jakby mówił: Proszę cię, dziecko, daj spokój z sarkazmem. Podobieństwo zabolało. – Dobra – powiedziałem – niech ci będzie. Skandynawska eksploracja. Masz na myśli wikingów. Randolph się skrzywił. – Cóż… Wiking oznacza rozbójnika. To raczej określenie profesji. Nie wszyscy Skandynawowie byli wikingami. Ale tak, zasadniczo chodzi o nich. – Ten posąg Leifa Eriksona… Czy to oznacza, że wikingowie… eee, Skandynawowie… odkryli Boston? Myślałem, że to robota ojców pielgrzymów. – Mógłbym ci zrobić trzygodzinny wykład na ten temat. – Proszę, nie. – Poprzestańmy na tym, że Skandynawowie eksplorowali Amerykę Północną i nawet zbudowali tu osadę około roku tysięcznego, prawie pięćset lat przed Krzysztofem Kolumbem. Naukowcy są co do tego zgodni. – Co za ulga. Nienawidzę, jak naukowcy nie są zgodni. – Nie ma natomiast pewności co do tego, jak daleko na południe
się zapuścili. Czy dotarli na teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych? Ten posąg Leifa Eriksona… to była obsesja pewnego pasjonata z dziewiętnastego wieku, niejakiego Ebena Horsforda. Był przekonany, że Boston to zaginiona skandynawska osada Norumbega, najdalsze miejsce, do jakiego dotarli. Miał instynkt, przeczucie, ale brakowało mu dowodów. Większość historyków skreśliła go jako wariata. Spojrzał na mnie znacząco. – Niech no zgadnę… ty nie uważasz go za wariata. – Z trudem oparłem się pokusie, żeby dodać, że wariat zrozumie wariata. – Te mapy na moim biurku – odparł Randolph. – One stanowią dowód. Moi koledzy uważają je za fałszerstwa, ale to nie są falsyfikaty. Postawiłem na tę kartę całą moją reputację! I za to wywalili cię z Harvardu, pomyślałem. – Nordyccy odkrywcy dotarli tak daleko – ciągnął. – Szukali czegoś… i znaleźli to tutaj. Jeden z ich statków zatonął w pobliżu. Przez wiele lat sądziłem, że wrak znajduje się w zatoce Massachusetts. Poświęciłem wszystko, żeby go odnaleźć. Kupiłem własną łódź, zabierałem żonę i dzieci na wyprawy. Ostatnim razem… – Głos mu się załamał. – Sztorm nadszedł nie wiadomo skąd, płomienie… Najwyraźniej nie miał ochoty mówić nic więcej, ale złapałem ogólny zarys: stracił rodzinę na morzu. On naprawdę postawił wszystko na tę szaloną teorię o wikingach w Bostonie. Jasne, było mi go żal. Ale nie miałem ochoty zostać jego kolejną ofiarą. Zatrzymaliśmy się na rogu Boylston i Charles. – Może ja tu wysiądę. – Sięgnąłem do klamki. Drzwi były zablokowane przez kierowcę. – Posłuchaj, Magnusie. To nie przypadek, że urodziłeś się w Bostonie. Twój ojciec chciał, żebyś odnalazł to, co on zgubił dwa tysiące lat temu. Poczułem mrowienie w stopach. – Czy ty powiedziałeś właśnie… dwa tysiące lat?