AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony117 491
  • Obserwuję107
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań68 974

Riordan Rick - Asgard -02. Młot Thora

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Riordan Rick - Asgard -02. Młot Thora.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 97 osób, 100 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 413 stron)

Przełożyły Agnieszka Fulińska i Marta Duda-Gryc Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2016

Tytuł oryginału The Hammer of Thor. Book Two of Magnus Chase and the Gods of Asgard Copyright © 2016 by Rick Riordan. All rights reserved. Jacket illustration © 2016 by John Rocco Jacket design by SJI Associates, Inc. Rune art by Michelle Gengaro-Kokmen Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska and Marta Duda-Gryc, 2016 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2016 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.pl) Redakcja Katarzyna Kolowca-Chmura Korekta Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2016 ISBN 978-83-65534-37-8 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Opracowanie wersji elektronicznej:

Dedykuję tę książkę J.R.R. Tolkienowi, który otworzył przede mną świat mitologii nordyckiej

1 Proszę przestać zabijać mi kozła! Lekcja do zapamiętania: jeśli zaprosisz walkirię na kawę, będziesz musiał zapłacić rachunek, a na dokładkę dostaniesz truposza. Nie widziałem się z Samirą al-Abbas od sześciu tygodni, więc kiedy ni stąd, ni zowąd zadzwoniła do mnie i powiedziała, że musimy pogadać, że to sprawa życia i śmierci, od razu się zgodziłem. (Formalnie już jestem nieżywy, więc ta cała sprawa życia i śmierci nie bardzo mnie dotyczy, ale mimo wszystko… W głosie Sam słychać było niepokój). Kiedy dotarłem do kawiarni Thinking Cup przy Newbury Street, Samiry jeszcze nie było. W środku kłębił się jak zwykle tłum, więc stanąłem w kolejce po kawę. Kilka sekund później Sam wleciała (dosłownie!) do środka nad głowami klientów. Nikt nawet okiem nie mrugnął. Zwykli śmiertelnicy nie zauważają magii, i bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie bostończycy spędzaliby większość czasu, uciekając w panice przed olbrzymami, trollami, ogrami i einherjarami trzymającymi topór w jednej ręce, a kubek latte w drugiej. Sam wylądowała obok mnie. Miała na sobie szkolny strój: białe adidasy, spodnie w kolorze khaki i granatową bluzkę z długimi rękawami, ozdobioną logo King Academy. Włosy zakrywał jej zielony hidżab, a u pasa zwisał topór. Byłem prawie pewien, że topór nie jest typowym elementem szkolnego stroju. Bardzo się ucieszyłem na jej widok, zauważyłem jednak, że miała mocniej niż zwykle podkrążone oczy, a do tego chwiała się na nogach. – Cześć – powiedziałem. – Wyglądasz okropnie.

– Też się cieszę, że cię widzę, Magnus. – Nie, nie chodziło mi o to… Nie wyglądasz okropnie w sensie „inaczej niż zwykle”. Okropnie, czyli jakbyś była okropnie wykończona. – Podać ci łopatę, żebyś mógł wkopać się jeszcze bardziej? Uniosłem ręce na znak, że się poddaję. – Gdzie się podziewałaś przez półtora miesiąca? Wzdrygnęła się. – Przywaliła mnie robota w tym semestrze, ledwo żyję. Po szkole daję korki dzieciakom. Dodatkowo, jak może pamiętasz, mam pracę na niepełny etat: odprowadzam dusze zmarłych bohaterów i wykonuję tajne misje dla Odyna. – Och, te dzisiejsze dzieciaki z napiętym harmonogramem… – A oprócz tego… jest jeszcze szkoła lotnicza. – Szkoła lotnicza? – Przesunęliśmy się trochę do przodu razem z kolejką. – Z samolotami? – Wiedziałem, że Sam chce kiedyś zostać zawodowym pilotem, ale nie miałem pojęcia, że już zaczęła się tego uczyć. – Można to robić już w wieku szesnastu lat? Jej oczy aż błyszczały z podniecenia. – Dziadków nigdy by na to nie było stać, ale Fadlanowie mają znajomego, który prowadzi taką szkołę. Przekonali w końcu Jida i Bibi… – Aha. – Uśmiechnąłem się. – Czyli lekcje latania są prezentem od Amira. Sam zarumieniła się. Była jedyną znaną mi nastolatką, która miała prawdziwego narzeczonego, i było wprost urocze, jaka zakłopotana się robiła, kiedy mówiła o Amirze Fadlanie. – Te lekcje to naprawdę najbardziej przemyślany, najbardziej taktowny… – Westchnęła z rozmarzeniem. – Ale dość o tym. Nie umówiłam się z tobą, żeby rozmawiać o moim planie zajęć. Musimy się spotkać z informatorem. – Z informatorem? – To może być przełom, na który czekałam. Jeśli ma dobre informacje… Zabrzęczał jej telefon. Wyjęła go z kieszeni, zerknęła na ekran i zaklęła. – Muszę iść.

– Ale dopiero przyszłaś. – Sprawy walkirii. Potencjalny kod trzy osiem jeden: heroiczna śmierć w toku. – Wymyśliłaś to na poczekaniu. – Wcale nie. – No więc… jak to jest? Ktoś myśli, że zaraz umrze, i pisze do ciebie esemesa: „Umieram! Pilnie potrzebna walkiria!”, po czym wkleja serię smutnych emotek? – O ile pamiętam, również twoją duszę zabrałam do Walhalli, a nie musiałeś pisać do mnie żadnych esemesów. – Nie, ale ja jestem wyjątkowy. – Po prostu zajmij stolik na zewnątrz – powiedziała – i spotkaj się z informatorem, a ja wrócę tak szybko, jak będę mogła. – Nie wiem przecież, jak on wygląda. – Rozpoznasz go, kiedy go zobaczysz – zapewniła Sam. – Odwagi. I weź mi ciastko. Po czym wyleciała z kawiarni niczym Supermuzułmanka, zostawiając mi do zapłacenia cały rachunek. * * * Kupiłem dwie duże kawy i dwa ciastka i znalazłem wolny stolik na zewnątrz. W tym roku wiosna wcześnie zawitała do Bostonu. Płaty brudnego śniegu nadal zalegały na poboczach niczym kamień nazębny, ale wiśnie już okryły się białoróżowymi pąkami. W witrynach luksusowych butików rozkwitły pastelowe, wzorzyste ubrania. Turyści spacerowali po mieście, ciesząc się słońcem. Siedziałem tak sobie wygodnie przed kawiarnią w świeżo wypranych dżinsach, koszulce i katanie i właśnie wtedy dotarło do mnie, że to pierwsza wiosna od trzech lat, kiedy nie byłem bezdomny. Rok temu w marcu grzebałem w śmietnikach. Spałem pod mostem w parku Public Garden, wałęsałem się z kumplami – Hearthem i Blitzenem, unikałem glin i po prostu starałem się przetrwać. A potem, dwa miesiące temu, umarłem w walce z ognistym olbrzymem. I zbudziłem się w hotelu Walhalla jako

jeden z einherjarów – wojowników Odyna. Teraz miałem czyste ubranie. Codziennie brałem prysznic. Spałem co noc w wygodnym łóżku. Mogłem siedzieć przy kawiarnianym stoliku, jedząc coś, za co sam zapłaciłem, i nie musiałem się zastanawiać niespokojnie, kiedy wyrzuci mnie stąd personel. Od kiedy ponownie się narodziłem, przyzwyczaiłem się do wielu dziwnych rzeczy. Podróżowałem przez dziewięć światów, miałem okazję spotkać bogów nordyckich, elfy, krasnoludy i całe tłumy potworów, których nazw nie byłem w stanie wymówić. Załatwiłem sobie magiczny miecz, który wisiał teraz na mojej szyi, zamieniony w wisiorek w postaci kamienia runicznego. Odbyłem nawet niezwykłą rozmowę z moją kuzynką Annabeth o greckich bogach, którzy szwendają się po Nowym Jorku i utrudniają jej życie. Jak widać, w Stanach aż roi się od starożytnych bogów. Mamy prawdziwą boską inwazję. Jakoś udało mi się przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Ale siedzieć sobie w Bostonie w ładny wiosenny dzień jak zwykły żywy nastolatek – to dopiero było dziwne uczucie. Wpatrzyłem się w tłum pieszych, szukając informatora Sam. „Rozpoznasz go, kiedy go zobaczysz”, powiedziała. Byłem ciekaw, jakie informacje mógł mieć ten gość i dlaczego Sam uważała, że to sprawa życia i śmierci. Zatrzymałem wzrok na sklepie na końcu szeregu budynków. Błyszczący srebrno-mosiężny szyld nad drzwiami nadal dumnie głosił: „BLITZEN’S BEST”, ale sklep był zamknięty. Szyba w drzwiach była oklejona od środka papierem, na którym ktoś nabazgrał czerwonym flamastrem: „Zamknięte na czas remontu. Zapraszamy niebawem!”. Chciałem zapytać o to Samirę. Nie miałem pojęcia, czemu mój stary kumpel Blitz tak nagle zniknął. Kilka tygodni temu przechodziłem tędy i zobaczyłem, że drzwi są zatrzaśnięte na głucho. Od tego czasu Blitzen i Hearthstone nie dali o sobie znać, a to nie było do nich podobne. Tak się pogrążyłem w tych rozmyślaniach, że informatora zauważyłem niemal dopiero wtedy, kiedy stał tuż przede mną. Ale

Sam miała rację – cokolwiek się wyróżniał. W końcu na co dzień raczej nie widuje się kozłów w płaszczach. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, wciśnięty między zakrzywione rogi. Pysk zdobiły mu okulary przeciwsłoneczne. Trencz zaczepiał mu się o tylne kopyta. Pomimo tego sprytnego przebrania rozpoznałem go od razu. Zabiłem przecież i zjadłem w innym świecie tego właśnie kozła – to wspólne doświadczenie z gatunku tych, które zapadają głęboko w pamięć. – Otis – powiedziałem. – Ciii… Jestem tutaj incognito. Nazywaj mnie… Otis. – Nie jestem pewien, czy tak właśnie działa bycie incognito, ale nie ma sprawy. Otis, pseudo Otis, wspiął się na krzesło, które zostawiłem dla Sam. Usiadł na zadzie, a przednie racice położył na stoliku. – Gdzie jest walkiria? Ona też jest incognito? Zerknął na torebkę z ciastkiem, jakby Sam kryła się w środku. – Samira musiała pójść po jakąś duszę – wyjaśniłem. – Niedługo wróci. – Cóż, pewnie miło jest mieć cel w życiu – westchnął Otis. – No dobra, dzięki za jedzenie. – Ej, to nie dla… Otis złapał torebkę z ciastkiem dla Sam i zaczął je pałaszować – razem z opakowaniem. Starsza para przy stoliku obok spojrzała na mojego koźlego kumpla i uśmiechnęła się. Może ich śmiertelne zmysły uznały, że to urocze dziecko albo zabawny pies. – No więc… – Patrzenie, jak Otis je ciastko, rozsypując okruszki na klapach płaszcza, sprawiało mi ból. – Podobno chciałeś nam coś powiedzieć? Otis beknął. – Chodzi o mojego pana. – Thora. Wzdrygnął się. – Tak. Gdybym to ja pracował dla boga burz, również wzdrygałbym się, słysząc jego imię. Otis i jego brat Marvin ciągnęli rydwan Thora.

Stanowili dla niego również niewyczerpane źródło koźlego mięsa. Każdego wieczoru Thor zabijał ich i zjadał na kolację, a każdego poranka wskrzeszał. Właśnie dlatego powinniście iść na studia, ludzie – żebyście nie musieli kiedyś pracować jako magiczny kozioł. – Mam w końcu trop – powiedział Otis. – Dotyczy pewnej rzeczy, która zaginęła mojemu panu. – Masz na myśli jego mł… – Nie wypowiadaj tego na głos! – ostrzegł Otis. – Tak, jego mł. Przypomniało mi się, jak w styczniu po raz pierwszy spotkałem boga piorunów. Świetnie się wtedy bawiliśmy: siedzieliśmy przy ognisku i słuchaliśmy, jak Thor pierdzi, rozprawia o swoich ulubionych serialach, pierdzi, narzeka, że zaginął jego młot, którego używał do zabijania olbrzymów i oglądania ulubionych seriali, i znów pierdzi. – Nadal go nie znalazł? – zapytałem. Otis zabębnił przednimi kopytami w blat stolika. – Oficjalnie oczywiście znalazł. Gdyby olbrzymy wiedziały na pewno, że Thor nie ma swojego-wiesz-czego, napadłyby na światy śmiertelników, niszcząc wszystko, co się da, i napędzając mi strachu że ho, ho! Ale nieoficjalnie… nie. Szukamy od miesięcy i nic. Wrogowie Thora robią się coraz odważniejsi. Wyczuwają słabość. Powiedziałem mojemu psychiatrze, że to przypomina mi czasy, gdy byłem jeszcze koziołkiem w koziej zagrodzie, a dręczyciele przyglądali mi się uważnie. – Otis patrzył w dal zamglonymi żółtymi oczyma o dziwacznie prostokątnych źrenicach. – Myślę, że tak się zaczął mój stres pourazowy. Wyglądało na to, że następnych kilka godzin powinienem spędzić, rozprawiając z Otisem o jego uczuciach. Jestem jednak okropnym człowiekiem, więc powiedziałem tylko: „Współczuję” i zmieniłem temat. – Otis – zagadnąłem – kiedy się ostatnio widzieliśmy, znaleźliśmy Thorowi solidną żelazną laskę jako zastępczą broń. Nie jest więc zupełnie bezbronny. – Nie, ale laska nie jest tak skuteczna jak jego… mł. Nie budzi w olbrzymach aż takiego strachu. A poza tym Thor robi się marudny, kiedy musi oglądać na niej seriale. Ekran jest malutki, a rozdzielczość okropna. Nie lubię, gdy Thor zrzędzi. Trudno

mi wtedy znaleźć wewnętrzny spokój. Coś się tutaj zdecydowanie nie zgadzało. Dlaczego Thor miałby takie trudności z odnalezieniem swojego młota? Jakim cudem zdołałby ukrywać to tak długo przed olbrzymami? Czy ktoś taki jak kozioł naprawdę może znaleźć wewnętrzny spokój? – Thor chce, żebyśmy mu pomogli. – Wniosek nasuwał się sam. – Nieoficjalnie. – Oczywiście, że nieoficjalnie. Będziemy musieli wszyscy nosić trencze i okulary. – To znakomity pomysł – przytaknął Otis. – W każdym razie powiedziałem walkirii, że będę ją na bieżąco informował, ponieważ, jak sam wiesz, wykonuje dla Odyna… specjalne misje. To pierwsza wiarygodna wskazówka o położeniu naszego obiektu. Mojemu źródłu można ufać. To kozioł, który chodzi do tego samego psychiatry. Podsłuchał rozmowę na ten temat na podwórzu w swoim gospodarstwie. – Chcesz, żebyśmy zbadali trop na podstawie plotki zasłyszanej na podwórzu, którą opowiedziano ci w poczekalni u psychiatry. – Właśnie tak! – Otis pochylił się tak mocno w moją stronę, że aż się zaniepokoiłem, czy nie spadnie z krzesła. – Musicie jednak zachować wielką ostrożność. Oj, musiałem się mocno hamować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Grałem już w złap-piłkę-z-lawy z ognistymi olbrzymami, przelatywałem wraz z orłem nad dachami bostońskich budynków, wyciągnąłem Węża Świata z zatoki Massachusetts i pokonałem kłębkiem sznurka Wilka Fenrira. A tu kozioł mówi mi, że mam być ostrożny. – A więc gdzie jest mł? – zapytałem. – W Jötunheimie? W Niflheimie? W Pierdheimie? – Droczysz się ze mną. – Okulary zsunęły się Otisowi na pysk. – Ale mł jest rzeczywiście w niebezpiecznym miejscu, tyle że gdzieś indziej. W Provincetown. – Provincetown – powtórzyłem. – Na końcu półwyspu Cape Cod. Miałem o tym miejscu niejasne wspomnienia. Mama zabrała mnie tam na weekend latem, kiedy miałem jakieś osiem lat. Pamiętałem plażę, ciągutki, homary i mnóstwo galerii sztuki. Najbardziej niebezpieczną rzeczą, na jaką się tam natknęliśmy, była

mewa z zespołem jelita drażliwego. – W Provincetown jest kopiec. Kopiec upiora. – Otis zniżył głos. – Ale że co, po prostu tam straszy, tak? – Nie, nie. Upiór… – Otis zadrżał. – Cóż, upiór to potężna nieumarła istota, która uwielbia kolekcjonować magiczny oręż. Ten akurat mieszka w grobowcu pod kopcem. Przepraszam, trudno mi mówić o upiorach. Przypominają mi o moim ojcu. Po takim stwierdzeniu aż chciałoby się zadać Otisowi masę pytań o jego dzieciństwo, ale postanowiłem zostawić to jego psychiatrze. – Czy w Provincetown jest dużo takich siedlisk nieumarłych wikingów? – zapytałem. – Tylko jedno, z tego co wiem. To i tak o jedno za dużo. Jeżeli nasz obiekt tam jest, bardzo trudno go będzie odzyskać. Jest ukryty pod ziemią i chroniony przez potężną magię. Przyda ci się pomoc przyjaciół: krasnoluda i elfa. No jasne – gdybym miał chociaż blade pojęcie, gdzie oni się teraz podziewali. Miałem nadzieję, że Sam będzie wiedziała na ten temat więcej ode mnie. – Dlaczego Thor nie pójdzie do kopca i sam tego nie sprawdzi? – spytałem. – Czekaj, niech zgadnę… Nie chce zwracać na siebie uwagi. Albo chce nam dać szansę, byśmy mogli wykazać się bohaterstwem. A może to trudne zadanie, a on ma parę seriali do nadrobienia. – Będę szczery – rzekł Otis. – Właśnie zaczęli nadawać pierwszy sezon Jessiki Jones. To nie wina kozła, powiedziałem sobie. Nie możesz go uderzyć. – Dobrze – zgodziłem się. – Gdy Sam wróci, ustalimy strategię. – To chyba nie jest dobry pomysł, żebym czekał na nią z tobą. – Otis zlizał okruch z klapy płaszcza. – Powinienem wspomnieć o tym wcześniej… Bo wiesz, sądzę, że ktoś… albo coś… mnie śledzi. Poczułem, że jeżą mi się włoski na karku. – Czy ten ktoś śledził cię aż tutaj? – Nie jestem pewien – odparł Otis. – Mam nadzieję, że moje przebranie go zmyliło. Świetnie, pomyślałem. Rozejrzałem się po ulicy, jednak nie zauważyłem, aby ktoś przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– Przyjrzałeś się dobrze temu komuś czy czemuś? – Nie – przyznał Otis. – Ale Thor ma mnóstwo wrogów, którzy chętnie powstrzymaliby nas przed odnalezieniem jego mł. Nie chcieliby też, abym dzielił się z tobą tymi informacjami, szczególnie ostatnią. Musisz ostrzec Samirę, że… ŁUP. Mieszkając w Walhalli, przywykłem, że od czasu do czasu pojawia się znikąd śmiercionośna broń, ale i tak zaskoczyło mnie, kiedy z owłosionej piersi Otisa nagle wyłonił się topór. Rzuciłem się przez stolik, aby mu pomóc. Jako syn Frejra, boga płodności i zdrowia, potrafiłem udzielać magicznej pierwszej pomocy, jeśli było to jeszcze możliwe. Gdy jednak dotknąłem kozła, wiedziałem od razu, że było za późno. Topór przebił mu serce. – O rety… – Otis kaszlnął krwią. – Teraz… po prostu… umrę. Jego głowa odchyliła się do tyłu, a kapelusz potoczył się po chodniku. Kobieta za nami zaczęła krzyczeć, jakby dopiero teraz zauważyła, że Otis nie był słodkim pieskiem, ale – no cóż – martwym kozłem. Omiotłem spojrzeniem dachy budynków naprzeciwko. Sądząc z kąta, pod jakim utkwił topór, musiał zostać rzucony mniej więcej z tamtego miejsca… O tak. Spostrzegłem ruch, gdy ktoś ukrył się przed moim wzrokiem – sylwetka ubrana w czerń, w dziwnym metalowym hełmie. To by było tyle, jeżeli chodzi o picie w spokoju kawy. Ściągnąłem magiczny wisiorek z łańcuszka na szyi i pognałem za zabójcą kóz.

2 Standardowa scena gonitwy po dachach z gadającymi mieczami i wojownikami ninja Powinienem jeszcze przedstawić swój miecz. Jack, to są ludzie. Ludzie, to jest Jack. W rzeczywistości nazywa się Sumarbrander, Miecz Lata, ale Jack z pewnych powodów woli Jacka. Kiedy ma ochotę na drzemkę, czyli niemal zawsze, wisi sobie u mnie na szyi, na łańcuszku, w postaci wisiorka z runą Frejra, fehu. Kiedy potrzebuję jego pomocy, zmienia się w miecz i zabija. Czasem robi to, gdy trzymam go w ręku. A czasem walczy sam, latając naokoło i śpiewając irytujące piosenki pop. Taki to już magiczny miecz. Pędziłem Newbury Street, a Jack przybrał w mojej dłoni swój prawdziwy kształt. Klinga – ponad siedemdziesiąt centymetrów obusiecznej stali z domieszką sproszkowanych kości – była ozdobiona runami, które lśniły różnokolorowo, gdy Jack mówił. – Co się dzieje? – zapytał. – Kogo zabijamy? Jack twierdzi, że nie zwraca uwagi na moje rozmowy, kiedy ma postać wisiorka. Twierdzi, że zazwyczaj ma założone słuchawki. Nie wierzę w to, bo Jack nie ma słuchawek. Ani uszu. – Ścigamy zabójcę – wydyszałem, omijając taksówkę. – Zabił kozła. – Jasne – powiedział Jack. – Czyli nic nowego.

Skoczyłem na ścianę gmachu Pearson Publishing. Spędziłem ostatnie dwa miesiące, ucząc się, jak używać mocy einheriego, i teraz jednym susem znalazłem się na występie trzy piętra nad głównym wejściem – zrobiłem to bez trudu, nawet z mieczem w ręce. A potem, skacząc i wspinając się, dzięki swoim wewnętrznym pokładom hulkowatości dotarłem na gzyms nad białą marmurową fasadą. W końcu znalazłem się na górze. Na drugim końcu dachu ciemna, dwunożna postać właśnie znikała za rzędem kominów. Zabójca kóz miał humanoidalną sylwetkę, co wykluczało zabójstwo w obrębie jednego gatunku, ale widziałem już tyle z dziewięciu światów, by wiedzieć, że humanoidalny kształt nie musi oznaczać człowieka. Mógł to być elf, krasnolud, mały olbrzym, a może nawet bóg mordujący toporami. (Błagam, tylko nie bóg mordujący toporami). Zanim dotarłem do kominów, ścigany przeskoczył na sąsiedni dach. Może nie wydaje się to czymś nadzwyczajnym, ale kolejny budynek – ceglana rezydencja – stał jakieś piętnaście metrów dalej, za małym parkingiem. Zabójca kóz nie raczył nawet połamać sobie nóg w kostkach po tym dalekim skoku – bezczelny! Wykonał salto i od razu poderwał się do biegu. Przeskoczył przez Newbury Street i wylądował na iglicy kościoła Przymierza. – Nienawidzę tego faceta – powiedziałem. – Skąd wiesz, że to facet? – spytał Jack. Mój miecz z pewnością nie był tępy (przepraszam za żarcik słowny, ale nie mogłem się powstrzymać). Luźny, czarny strój zabójcy kóz i metalowy hełm bitewny sprawiały, że trudno było ustalić, jakiej był płci, ale postanowiłem, że będę o nim myślał na razie jako o mężczyźnie. Nie jestem pewien dlaczego. Chyba uznałem, że facet zabijający kozły jest bardziej irytujący. Cofnąłem się, rozpędziłem i hop! – skoczyłem w kierunku kościoła. Naprawdę chciałbym powiedzieć, że wylądowałem na wieży, założyłem zabójcy kajdanki i oznajmiłem: „Aresztuję cię za mordowanie żywego inwentarza!”. Zamiast tego… Cóż, kościół Przymierza ma przepiękne witraże, zaprojektowane przez Tiffany’ego w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Po lewej stronie świątyni w jednym z okien jest u góry duże

pęknięcie. Moja wina. Spadłem na stromą połać dachu, ześlizgnąłem się w dół i w ostatniej chwili złapałem prawą ręką za rynnę. Ostry ból zaatakował końce moich palców. Wisząc na krawędzi dachu, machałem bezładnie nogami… i kopnąłem ten piękny witraż prosto w Dzieciątko Jezus. Plusem było to, że huśtanie się na rynnie uratowało mi życie. Właśnie kiedy bujnęło mną w jedną stronę, tuż obok mnie przeleciał rzucony z góry topór, obcinając guziki katany. Centymetr bliżej, a rozciąłby mi klatkę piersiową. – Hej! – wrzasnąłem. Mam w zwyczaju skarżyć się, kiedy ludzie usiłują mnie zabić. Oczywiście w Walhalli jest tak, że einherjarzy, do których się zaliczam, bezustannie się mordują, a potem zostają wskrzeszeni w sam raz na obiad. Ale poza Walhallą byłem zdecydowanie zabijalny. Gdybym zmarł w Bostonie, nie dostałbym kosmicznej drugiej szansy. Zabójca kóz patrzył na mnie z dachu. Dzięki bogom, chyba skończyły mu się topory. Niestety nadal miał u boku miecz. Jego legginsy i tunika były wykonane z czarnego futra. Pobrudzona sadzą kolczuga wisiała na nim luźno. Czarny żelazny hełm miał doczepioną kolczugową plecionkę – zwaną przez nas, w świecie wikingów, kołnierzem kolczym – całkowicie okrywającą kark i szyję. Twarz była zasłonięta przyłbicą przypominającą pysk warczącego wilka. Oczywiście musiał to być wilk. Wszyscy w dziewięciu światach wprost uwielbiają wilki. Mają tarcze z wilkami, wilcze hełmy, wilcze wygaszacze ekranu, piżamy w wilki i wilcze kinderbale. Ja sam za wilkami zbytnio nie przepadam. – Ostrzegam cię, Magnusie Chase! – Głos zabójcy łamał się, oscylował między sopranem a barytonem, jak gdyby był przepuszczony przez urządzenie do zniekształcania głosu. – Trzymaj się z dala od Provincetown. Palce lewej dłoni zacisnęły mi się na rękojeści miecza. – Jack, bierz się za robotę. – Jesteś pewien? – spytał Jack. Zabójca aż syknął. Z jakiegoś powodu ludzi często szokuje

odkrycie, że mój miecz mówi. – Chodzi mi o to – ciągnął Jack – że wiem, ten gość zabił Otisa, ale wszyscy zabijają Otisa. Bycie zabijanym jest elementem pracy Otisa. – Po prostu utnij mu głowę albo coś! – wrzasnąłem. Zabójca, nie będąc idiotą, odwrócił się i uciekł. – Za nim! – poleciłem Jackowi. – Dlaczego to ja muszę odwalać całą brudną robotę? – poskarżył się miecz. – Bo ja tu wiszę, a ciebie nie da się zabić! – To, że masz rację, nie oznacza, że jest to w porządku. Rzuciłem go w górę. Jack zniknął mi z oczu, wirując. Leciał za zabójcą kóz, śpiewając swoją wersję Shake It Off Taylor Swift (nigdy nie udało mi się go przekonać, że to nie jest piosenka o szejkach). Choć moja lewa ręka była już wolna, podciągnięcie się na dach zajęło mi trochę czasu. Skądś z północy dobiegło mnie odbijające się od ceglanych budowli echo uderzających o siebie kling. Popędziłem w tym kierunku, przeskakując wieżyczki kościelne i Berkeley Street. Mknąłem z dachu na dach, aż usłyszałem, jak w oddali Jack krzyczy: „AU!”. Większość ludzi nie rusza z zapałem do boju, by sprawdzić, jak się czuje ich miecz. Ale ja właśnie to zrobiłem. Na rogu Boylston Street wdrapałem się po ścianie wielopiętrowego parkingu na dach, gdzie zobaczyłem, jak Jack walczy o… noo, może nie o swoje życie, ale na pewno o godność. Jack często przechwalał się, że jest najlepszym mieczem w dziewięciu światach. Był w stanie przeciąć wszystko i walczyć z dwunastoma wrogami naraz. Zazwyczaj wierzyłem w te opowieści, bo sam widziałem, jak pokonywał olbrzymy wysokie jak wieżowiec. Ale zabójca kóz z łatwością spychał go w tył. Choć niewysoki, był silny i szybki. Jego miecz z ciemnego żelaza aż iskrzył, uderzając o Jacka. Za każdym razem gdy klingi się zderzały, Jack wydawał z siebie bolesny okrzyk: „Au! Au!”. Nie wiedziałem, czy Jackowi grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, ale musiałem mu przecież pomóc. Nie miałem innej broni, nie chciałem też stawać do walki z pustymi rękami. Podbiegłem więc do najbliższej latarni i wyrwałem ją z betonu, w którym była

osadzona. Brzmi to tak, jakbym chciał poszpanować. Ale naprawdę nie zamierzałem tego robić. Latarnia była po prostu najpraktyczniejszą rzeczą podobną do broni w okolicy – poza zaparkowanym obok lexusem, ale nie miałem tyle siły, by stanąć do boju, dzierżąc w ręce luksusowy samochód. Zaatakowałem zabójcę kóz siedmiometrową świetlną kopią turniejową. O tak, to zwróciło jego uwagę. Gdy odwrócił się w moim kierunku, Jack zrobił wypad do przodu, zadając przeciwnikowi głęboki cios w udo. Ten jęknął i potknął się. To była okazja, z której powinienem był skorzystać. Mogłem go pokonać. Ale gdy dzieliły nas zaledwie trzy metry, w powietrzu rozbrzmiało odległe wycie, które zamieniło mnie w słup soli. „Rany, Magnus – myślicie pewnie. – Daleko stąd coś gdzieś wyje. W czym problem?” Może już wspominałem, że nie lubię wilków. Kiedy miałem czternaście lat, dwa takie stwory o błyszczących niebieskich oczach zabiły mi matkę. Niedawne zaś spotkanie z Fenrirem w żaden sposób nie przyczyniło się do zwiększenia mojej sympatii do tego gatunku. To konkretne wycie było zdecydowanie wyciem wilka. Dochodziło skądś zza parku Boston Common, odbijając się echem od drapaczy chmur i mrożąc mi krew we freon. Był to dokładnie ten sam dźwięk, który słyszałem w noc, gdy zginęła mama – wygłodniałe i triumfujące ujadanie potwora, który znalazł ofiarę. Latarnia wyślizgnęła mi się z dłoni, uderzając z głośnym brzękiem o asfalt. Jack podfrunął do mnie. – Eee, señor… walczymy nadal z tym gościem czy nie? Zabójca zatoczył się w tył. Na czarnym futrze legginsów zalśniła krew. – Zaczęło się! – Tembr jego głosu zdawał się zmieniać jeszcze szybciej. – Strzeż się, Magnusie. Jeśli udasz się do Provincetown, zrobisz to, czego chce twój wróg. Spojrzałem na przyłbicę w kształcie warczącego wilka. Czułem się tak, jakbym znów miał czternaście lat i krył się w uliczce za domem, wtedy gdy zginęła mama. Pamiętam, że patrzyłem na schody

przeciwpożarowe, z których właśnie zeskoczyłem, że słyszałem, jak wilki wyją w naszym salonie. A potem z okien buchnął ogień. – Kim… kim jesteś? – wyjąkałem. Zabójca roześmiał się gardłowo. – Złe pytanie. Prawidłowe pytanie brzmi: czy jesteś gotów na utratę przyjaciół? Jeśli nie, powinieneś zostawić w spokoju zaginiony młot Thora. Cofnął się aż do krawędzi dachu i rzucił się w dół. Podbiegłem do brzegu dokładnie w chwili, gdy z dołu uniosło się stado gołębi niczym szaroniebieska chmura i odleciało skłębione daleko, nad las kominów Back Bay. Na ziemi zaś nie poruszało się nic, nie było zwłok – ani śladu po zabójcy. Jack zawisł w powietrzu obok mnie. – Poradziłbym sobie z nim. Po prostu byłem nieprzygotowany. Nie miałem czasu na rozgrzewkę. – Miecze nie robią rozgrzewki – odparłem. – Och, przepraszam bardzo, panie Ekspercie od Prawidłowych Technik Rozgrzewki! Maleńkie piórko gołębia opadło, wirując, na skraj dachu i przylepiło się do rozmazanej krwi zabójcy. Podniosłem je i popatrzyłem, jak wsiąka w nie czerwona ciecz. – Co teraz? – spytał Jack. – I o co chodziło z tym wilczym wyciem? Zrobiło mi się zimno, a w ustach poczułem gorzki smak. – Nie wiem – powiedziałem. – Cokolwiek to było, już nie wyje. – Idziemy sprawdzić? – Nie! To znaczy… zanim się zorientujemy, skąd ten dźwięk dochodził, będzie za późno, byśmy cokolwiek mogli z tym zrobić. W dodatku… Przyjrzałem się zakrwawionemu piórku gołębia. Zastanawiało mnie, jak zabójca kóz mógł tak skutecznie rozpłynąć się w powietrzu, ciekawiło mnie też to, co wiedział o zaginionym młocie Thora. Jego zniekształcony głos wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie: „Czy jesteś gotów na utratę przyjaciół?”. Coś w tym zabójcy budziło moje najgorsze przeczucia… a jednocześnie coś w nim wydawało się bardzo znajome. – Musimy wracać do Sam. – Chwyciłem rękojeść Jacka i poczułem, jak ogarnia mnie znużenie.

Minusem posiadania miecza, który potrafi sam walczyć, jest to, że za wszystko, co robił Jack, cenę płaciłem ja, gdy tylko wracał do mojej dłoni. Czułem, jak sińce pokrywają mi ramiona – jeden za każde uderzenie, które przyjął Jack podczas walki. Nogi drżały mi tak, jakbym ćwiczył wypady cały ranek. Gardło aż ścisnęło mi się z emocji – ze wstydu Jacka, że pozwolił zabójcy kóz zapędzić się w kozi róg. – Ej, słuchaj – powiedziałem do niego. – Przynajmniej go zraniłeś. Mnie nawet tyle się nie udało. – No cóż… – Jack wydawał się zakłopotany. Wiedziałem, że nie lubi rozmawiać ze mną o przykrych sprawach. – Może powinieneś odpocząć przez chwilę, señor. Nie dasz rady… – Nic mi nie jest – odparłem. – Dzięki, Jack. Dobrze sobie radziłeś. Zmieniłem go z powrotem w wisiorek, a potem umocowałem na łańcuszku, który nosiłem na szyi. Jack miał rację w jednym: musiałem odpocząć. Miałem ochotę wczołgać się do tego fajnego lexusa i uciąć sobie drzemkę, ale gdyby zabójca kóz postanowił wrócić do kawiarni, gdyby zaatakował tam znienacka Sam… Ruszyłem do biegu przez dachy, w nadziei że zdążę na czas.

3 Przyjaciele chronią mnie, nie mówiąc mi absolutnie nic. Dzięki, przyjaciele! Sam stała nad trupem Otisa w kawiarni. Klienci wchodzili do środka i wychodzili, omijając szerokim łukiem martwego kozła. Nie wyglądali na zaniepokojonych. Może wydawało im się, że Otis to śpiący bezdomny. Wśród moich najlepszych kumpli byli bezdomni, którym zdarzało się tak spać na chodniku. Wiedziałem, jak skutecznie działa to na tłum. Sam spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi. Pod lewym okiem miała świeży, żółtawy siniec. – Czemu nasz informator nie żyje? – Długa historia – odparłem. – Kto cię uderzył? – Też długa historia. – Sam… Zbyła mój niepokój machnięciem ręki. – Nic mi nie jest. Powiedz mi tylko, proszę, że nie zabiłeś Otisa dlatego, że zjadł moje ciastko. – Nie. Za to gdyby zjadł moje… – Cha, cha, cha. Co się stało? Wciąż niepokoiło mnie, co się przydarzyło oku Sam, ale postarałem się zrelacjonować jak najdokładniej całą sprawę z zabójcą kóz. Tymczasem Otis zaczął zanikać – roztapiał się w kłęby białej pary niczym suchy lód. Niebawem zostały po nim tylko trencz, okulary, kapelusz i topór, którym go zabito. Sam podniosła broń zabójcy. Ostrze nie było szersze od smartfona, ale krawędź wyglądała na ostrą. Na ciemnym metalu widniały wygrawerowane czarne runy. – Żelazo wykute przez olbrzymy – oceniła Sam. – Zaczarowane.

Idealnie wyważone. To zbyt cenna broń, by ją tak porzucać. – To miło. Przykro by mi było, gdyby Otis zginął od byle jakiego złomu. Sam zignorowała mnie. Całkiem nieźle jej to ostatnio wychodziło. – Mówisz, że zabójca miał hełm w kształcie wilka? – To zawęża grono podejrzanych do połowy złych charakterów w dziewięciu światach. – Wskazałem na pusty płaszcz Otisa. – A co się stało z jego trupem? – Otis? Nic mu nie będzie. Magiczne istoty są stworzone z mgły z otchłani Ginnungagap. Kiedy umierają, ich ciała zamieniają się z powrotem w mgłę. Otis powinien odzyskać żywą postać gdzieś w pobliżu swojego pana. Mam nadzieję, że stanie się to na tyle wcześnie, by Thor mógł go znów zabić, na kolację. Dziwne wydało mi się, że można mieć nadzieję na coś takiego, ale nie było to dziwniejsze niż mój dzisiejszy poranek. Zanim kolana zdążyły się pode mną ugiąć, usiadłem i zacząłem popijać moją zimną już kawę. – Zabójca kóz wiedział, że młot zaginął – powiedziałem. – Mówił, że jeśli pojedziemy do Provincetown, zrobimy to, czego chce nasz wróg. Jak myślisz, może miał na myśli… – Lokiego? – Sam usiadła po przeciwnej stronie stolika i położyła na blacie topór. – Jestem pewna, że macza w tym palce. Zawsze to robi. Trudno było mieć jej za złe gorycz w głosie. Sam nie lubiła mówić o bogu oszustwa i podstępu. Oprócz tego że był zły, był również jej ojcem. – Kontaktował się z tobą ostatnio? – spytałem. – Miałam tylko parę snów. – Sam obróciła kubek z kawą w jedną, a potem w drugą stronę, jak tarczę na drzwiach sejfu. – Szepty, ostrzeżenia… Interesowało go głównie… Zresztą nic. Nieważne. – Nie wydaje się to takie nieważne. Oczy Sam rozjarzyły się intensywnie niczym polana w kominku tuż przed tym, jak stają całe w płomieniach. – Mój ojciec usiłuje zniszczyć mi życie osobiste – powiedziała. – Nic nowego. Chce odwrócić moją uwagę. Dziadkowie, Amir… – Jej głos się załamał. – Poradzę sobie z tym. Nie ma to nic wspólnego z naszym młotkowym problemem.

– Jesteś pewna? Wyraz jej twarzy był czytelny: „Odczep się”. Dawniej, kiedy za bardzo naciskałem, przypierała mnie do muru i przygniatała mi ramieniem gardło. To, że teraz nie przydusiła mnie do nieprzytomności, oznaczało, że nasza przyjaźń się pogłębia. – W każdym razie – dodała Sam – Loki nie może być twoim zabójcą kóz. Nie mógłby posługiwać się w ten sposób toporem. – Dlaczego nie? To znaczy wiem, że teoretycznie tkwi w jakimś asgardzkim ciężkim więzieniu za morderstwo czy coś takiego, ale nie przeszkadza mu to w pojawianiu się przede mną, ilekroć mu na to przyjdzie ochota. – Mój ojciec potrafi projektować na odległość swój wizerunek albo pokazywać się komuś we śnie – wyjaśniła Sam. – Jeśli mocno się skupi, może nawet na krótko wysłać dokądś tyle swojej mocy, by przybrać fizyczną postać. – Jak wtedy, kiedy chodził z twoją mamą. Sam znów okazała wobec mnie ciepłe uczucia, nie waląc mnie po głowie, aż mózg wyjdzie mi uszami. Obchodziliśmy tu, w kawiarni Thinking Cup, prawdziwe święto przyjaźni. – Tak – odparła. – Potrafi w ten sposób radzić sobie z uwięzieniem, ale nie może przybrać na tyle trwałej postaci, by posługiwać się magicznym orężem. Bogowie nałożyli na jego więzy specjalne zaklęcia, które to uniemożliwiają. Gdyby mógł władać magiczną klingą, w końcu sam by się uwolnił. No dobrze, miało to jakiś absurdalny, nordycko-mitologiczny sens. Wyobraziłem sobie, jak Loki spoczywa w jaskini, z rozłożonymi szeroko rękami i nogami, unieruchomionymi więzami z – uch, trudno mi było wokół tego pozbierać myśli – jelit jego zamordowanych synów. Urządzili to tak bogowie. Ponoć umieścili również nad głową Lokiego węża, z którego paszczy na twarz więźnia ma przez całą wieczność kapać jad. Sprawiedliwość w Asgardzie nie miała litości w wielkim poważaniu. – Zabójca kóz może jednak pracować dla Lokiego – zauważyłem. – Może być olbrzymem. Może być… – Może być kimkolwiek – odparła Sam. – Twój opis, jak walczył, jak się poruszał, wskazuje na einheriego. A może nawet na walkirię. Poczułem gulę w żołądku. Wyobraziłem sobie, jak robi mi w nim

dziurę i toczy się po chodniku, zatrzymując się koło kapelusza Otisa. – Ktoś z Walhalli… Ale dlaczego ktoś miałby…? – Nie wiem – powiedziała Sam. – Ktokolwiek to jest, nie chce, byśmy szli tym tropem w poszukiwaniu młota Thora. Ale nie myślę, żebyśmy mieli wybór. Musimy działać szybko. – Skąd ten pośpiech? – spytałem. – Młota nie ma od miesięcy, a olbrzymy nadal nie zaatakowały. Coś w oczach Sam przypomniało mi sieci bogini morza Ran, to, jak falowały w oceanie, budząc dusze topielców. To nie było miłe wspomnienie. – Magnusie – powiedziała – wszystko dzieje się coraz szybciej. Moje ostatnie misje do Jötunheimu… Olbrzymy burzą się. Ukrywają za potężnymi zaklęciami to, nad czym pracują, ale jestem pewna, że mają tam już całe armie. Szykują się do inwazji. – Do inwazji? Na co? Pod podmuchem wiatru hidżab zafalował wokół jej twarzy. – Na nasz świat, Magnusie. A jeśli przyjdą, by zniszczyć Midgard… Choć siedzieliśmy w ciepłych promieniach słońca, poczułem chłód. Sam wyjaśniła mi kiedyś, że Boston znajduje się pośrodku Yggdrasila, Drzewa Świata. To właśnie tędy najłatwiej jest przechodzić między dziewięcioma światami. Ujrzałem oczyma wyobraźni, jak cienie olbrzymów padają na Newbury, jak ziemia drży pod naporem podkutych żelazem butów wielkości czołgów. – Jedyne, co je powstrzymuje – kontynuowała Sam – to strach przed Thorem. Tak jest już od wieków. Nie rzucą wszystkich sił do ataku, dopóki nie zyskają całkowitej pewności, że Thor ma jakiś słaby punkt. Ale stają się coraz śmielsze. Zaczynają podejrzewać, że nadchodzi ich czas… – Ale Thor to tylko jeden z bogów – powiedziałem. – A co z Odynem? Albo Tyrem? Albo moim tatą, Frejrem? Co, oni nie mogą walczyć z olbrzymami? Kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, dotarła do mnie ich niedorzeczność. Odyn był nieprzewidywalny. Gdy się zjawiał, bardziej od walki interesowało go pokazywanie motywacyjnych prezentacji w PowerPoincie. Nigdy nie spotkałem Tyra, boga męstwa i walki. A co do Frejra… Mój tato był bogiem lata i urodzaju. Jeśli chcesz, by ładnie kwitły kwiaty, udawały się zbiory albo zagoiła

się ranka, bo skaleczyłeś się papierem, wal w ciemno do Frejra. Ale jeśli chodzi o przegnanie hord olbrzymów z Jötunheimu… może lepiej dać mu spokój. – Musimy powstrzymać inwazję, zanim do niej dojdzie – powiedziała Sam. – A to znaczy, że musimy znaleźć Mjöllnir. Jesteś pewien, że Otis mówił o Provincetown? – Tak. O kopcu upiora. To złe wieści? – W skali od jednego do dziesięciu ta informacja ma prawie trzydzieści. Będziemy potrzebować Hearthstone’a i Blitzena. Pomimo całej tej sytuacji wizja spotkania z moimi kumplami z dawnych czasów podniosła mnie na duchu. – Wiesz, gdzie są? Sam zawahała się. – Wiem, jak się z nimi skontaktować. Chowają się w jednej z kryjówek Mimira. Miałem problem z ogarnięciem tej wiadomości. Mimir, pozbawiona ciała głowa boga, która częstowała wodą ze źródła wiedzy w zamian za lata służby; która – kiedy żyłem na ulicy – kazała Blitzowi i Hearthowi mieć mnie na oku, bo byłem „ważny dla losów światów”; która działała w międzynarodowym biznesie japońskich automatów do gier i prowadziła inne podejrzane interesy – ten właśnie Mimir kolekcjonował również mieszkania kryjówki. Ciekawe, ile kazał płacić moim kumplom za wynajem. – Czemu Blitz i Hearth się ukrywają? – To oni powinni ci to wyjaśnić – odparła Sam. – Nie chcieli cię martwić. To było tak mało zabawne, że aż się zaśmiałem. – Zniknęli bez słowa, bo nie chcieli mnie MARTWIĆ? – Słuchaj, Magnus, potrzebowałeś czasu na trening, czasu na to, żeby się dobrze poczuć w Walhalli i przyzwyczaić do mocy einheriego. Hearthstone’owi i Blitzenowi wyszedł zły znak w runach. Podjęli więc środki ostrożności i się ukryli. Ale na tę misję… – Zły znak… Sam, zabójca powiedział, że muszę być gotów na utratę przyjaciół. – Wiem! – Gdy podniosła kubek z kawą, zobaczyłem, że drży jej dłoń. – Będziemy ostrożni, Magnusie. Ale w wypadku grobowca