Dla mojej matki,
która nauczyła mnie kreatywności,
i dla MaryKay,
która pokazała mi, że naprawdę mogę pisać
Rozdział 1
Trzy miesiące temu mogłam zginąć. Od tamtego dnia nic
już nie było takie samo. To wydarzyło się ostatniego dnia
szkoły. Szłam przez parking niedaleko siłowni, kiedy z ucha
wypadło mi srebrne koło, którego zapięcie zawsze się
otwierało. Bardzo lubiłam te kolczyki - dostałam je od matki
zaledwie kilka miesięcy wcześniej, na szesnaste urodziny.
Kucnęłam, aby poszukać zguby. To, co zaszło potem, zlało się
w mojej pamięci w trzysekundowy majak: auto Glorii
Beckham pędzące przez parking. Ja na kolanach,
znieruchomiała, pewna, że auto wyhamuje, gdy tylko
dziewczyna mnie zobaczy.
Nie wyhamowało.
Pędziło w moim kierunku, w kierunku dwóch bramek
hokejowych, które Todd McCaffrey zostawił na środku placu,
gdy poszedł po resztę sprzętu. W pewnym momencie
usłyszałam, że jakiś chłopak woła do Glorii:
- Stój!
Wóz jednak wbił się w bramki z taką siłą, że zmiażdżył je
pod kołami. I to wcale nie był koniec. Nie zwalniając ani
trochę, auto sunęło w moją stronę.
Podejrzewam, że serce mi przyspieszyło, a poziom
adrenaliny wzrósł wręcz niewiarygodnie, jak wówczas gdy
organizm szykuje się na niebezpieczeństwo. Jednak na to, co
nastąpiło, nie byłabym w stanie się przygotować.
Zostałam zepchnięta z drogi.
Uderzyłam o krawężnik z taką siłą, że sińce i zadrapania
na moich plecach nie zniknęły przez kilka tygodni.
Skóra zapiekła, gdy bluzka się podwinęła i przejechałam
plecami po chodniku.
A on dotykał mnie w taki przedziwny sposób.
- Jesteś cała? - spytał tajemniczy chłopak. Otworzyłam
usta, by coś powiedzieć - spytać, co się stało, sprawdzić, co z
Glorią, by dowiedzieć się, kim jest. Ale...
- Ciii... Nie próbuj nic mówić - wyszeptał.
Prawda jest taka, że nie zdołałabym nic wykrztusić.
Czułam, jakby ktoś otworzył mi klatkę piersiową i skradł
oddech.
- Mrugnij raz, jeśli jesteś cała - mówił dalej. - Dwa razy,
jeśli musisz jechać do szpitala.
Zamrugałam raz, ale słowo daję, nie chciałam.
Wiedziałam, że to nieodpowiedni moment, by się tak gapić,
ale nie mogłam przestać na niego patrzeć ani przez ułamek
sekundy - na jego ostre rysy twarzy, ciemnoszare oczy ze
złotymi plamkami... I na bladoróżowe usta zaciśnięte teraz z
niepokoju.
Obejrzał się, szukając wzrokiem Todda, który pomagał
Glorii.
- Zadzwoniłem pod 911! - krzyknął Todd.
Chłopak, prawdopodobnie rok lub dwa starszy niż ja,
ponownie skupił na mnie uwagę. Szerokie, silne ramiona
schowane pod granatową koszulką prawie dotykały mojego
biustu.
- Na pewno nic ci nie będzie? - Twarz nieznajomego
znajdowała się tak blisko, że czułam zapach jego skóry:
słodycz zmieszaną z potem.
Skinęłam i odetchnęłam z ulgą, że moje płuca wciąż
jeszcze pracują.
- Co z Glorią? - spytałam bezgłośnie.
Spojrzał w kierunku jej auta, które zatrzymało się dopiero
w połowie porośniętego trawą wzgórza obok szkoły.
Chłopak zdał sobie chyba sprawę, jak blisko jesteśmy, bo
odsunął się trochę i kucnął, przeczesując dłonią ciemne włosy.
A potem poczułam dotyk.
Jego dłoń spoczęła na moim brzuchu chyba przez
przypadek, bo wydawał się tym gestem bardziej zaskoczony
niż ja. Wpatrywał się we mnie intensywnie, szeroko
otwartymi oczami, lekko rozchyliwszy usta.
- Co to? - spytałam, kiedy spostrzegłam bliznę na jego
przedramieniu. Była wąska jak po ranie ciętej, w pewnym
miejscu rozwidlała się niczym pęknięte konary drzewa.
Zamiast odpowiedzieć, chłopak mocniej przycisnął dłoń i
zamknął oczy. Jego nadgarstek dotykał mojej nagiej skóry tuż
nad pępkiem w miejscu, gdzie sweter wciąż miałam
podciągnięty.
I znów niemal straciłam dech.
Chwilę potem, przy akompaniamencie syren i
błyskających czerwienią i bielą świateł, na parking wjechała
karetka. Chłopak zabrał dłoń.
Podniósł się, podbiegł do swojego motoru, wsiadł.
Zawarczał silnik i nieznajomy odjechał z piskiem opon. Nie
zdążyłam nawet poznać jego imienia.
Nie zdążyłam podziękować za uratowanie mi życia.
Rozdział 2
Wiedziałem to już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem
jej długie kręcone loki w kolorze karmelu, krągłe biodra i usta
czerwone niczym ogień.
Rozmawiała wówczas z jakimiś dziewczynami. Ja też tam
byłem. Stałem spory kawałek dalej. Obserwowałem ją.
Zastanawiałem się, jaka jest w istocie - czy jej policzki są
naturalnie różowe niczym morskie muszle? Może była
zawstydzona albo miała makijaż?
Patrzyłem na jej usta, gdy podczas rozmowy lekko się
dąsała. I później, gdy uśmiechała się szeroko. Ja też się
wówczas śmiałem. Nie umiałem przestać na nią patrzeć,
wyobrażać sobie, jak te wargi by wyglądały, gdyby mówiła,
że mnie kocha, chciała pocałować...
Tamtego dnia złożyłem sobie cichą przysięgę.
Odkryję prawdę o jej policzkach i o tym, jak smakują jej
pocałunki. Dowiem się wszystkiego, bo po prostu muszę
wiedzieć. Czułem, że pragnę ją mieć. Wciąż czuję.
I pewnego dnia tak się stanie.
Rozdział 3
Od wypadku minęły trzy miesiące i chociaż moje
zadrapania się zagoiły, a sińce zniknęły, wciąż nie czułam się
do końca dobrze. Nie, nie chodzi o serce czy coś równie
sentymentalnego. Nie jestem jedną z tych dramatyzujących
damulek w opałach, czekających z niecierpliwością, aż
przybędzie książę i je uratuje. Proszę tylko o możliwość
zamknięcia sprawy - spotkanie tego chłopaka jeszcze jeden
jedyny raz - by móc mu podziękować i spytać, co on w ogóle
robił na tym parkingu. By dowiedzieć się, czemu dotknął mnie
w ten sposób.
- Odczuwamy frustrację? - spytała Kimmie, dostrzegając,
z jakim zacięciem rozrabiam glinę.
Siedziałyśmy na zajęciach z garncarstwa, a ja poprzez
ubijanie, ugniatanie i rozciąganie starałam się usunąć z
lepkiej, czerwonej masy bańki powietrza.
- Szczerze mówiąc, dziwię się, że się kompletnie nie
załamałaś - mówiła dalej.
- Nie powinnaś aby rozgniatać gliny? - spytałam.
- Nie powinnaś aby mieć jakiegoś życia?
Zignorowałam jej uwagę i przypomniałam tylko, że rzeźba
z niewyrobionej gliny zapewne pęknie jej na kawałki podczas
wypalania.
- Może ja lubię kawałki?
- A lubisz muł? Bo właśnie to zaczyna przypominać twoja
praca. - Podałam jej gąbkę, by zebrała nadmiar wody.
- Wiesz co, Camelia? Ta twoja mania kontroli zaczyna
mnie już nudzić. Naprawdę powinnaś częściej wychodzić z
domu.
Przyjaźnię się z Kimmie od przedszkola - od konkursu
„Kto zrobi największy balon z Hubby Bubby" aż po ósmą
klasę, kiedy Jim Konarski zakręcił butelką i musiałam go
pocałować. A tak na marginesie, wciąż mi dokuczają za to, że
nie trafiłam w jego usta i wsadziłam mu język do nosa.
- Nic mi nie jest - zapewniłam ją.
Przez chwilę przyglądała się moim nieokiełznanym lokom
w kolorze brudnego blondu, żyrafiej szyi i po raz enty
stwierdziła u mnie kompletny brak gustu, z którego
oczywiście zdawałam sobie sprawę. Dzisiaj miałam na sobie
koszulkę z długim rękawem, ciemne dżinsy i balerinki.
Wyglądałam zupełnie jak manekin w Gapie.
- Doprawdy? - zapytała, formując glinę w coś, co
przypominało faceta: miało kaloryfer, bicepsy i takie tam. -
Pannie Spędzam - Soboty - Na - Zabawie - W - Makijaż - Z -
Dziewięcioletnią - Sąsiadką nic nie jest?
- Dla twojej wiadomości: to się zdarzyło raz, a jej matka
organizowała imprezę z kosmetykami Mary Kay.
- Nieważne - ucięła, ściszając głos.
Na garncarstwie panowały bardzo luźne zasady, ale i tak
pani Mazur nalegała, byśmy ze względu na skupienie na
sztuce mówili po cichu.
- Szybko, jeden do dziesięciu, John Kenneally -
wyszeptała Kimmie.
- Odmawiam grania z tobą w tę grę.
- Oj, daj spokój. - Dźgnęła mnie palcem. - Mamy nowy
rok szkolny. Jesteśmy w trzeciej klasie, a plotka głosi, że jest
wolny. Osobiście dałabym mu co najmniej osiem i pół za styl,
siedem za wygląd i dziewięć za osobowość. Facet jest
przezabawny.
- Strasznie mi przykro, że ci to mówię, ale nie interesuje
mnie John Kenneally.
- A kto, Królewno Śnieżko?
Potrząsnęłam głową, wciąż myśląc o chłopaku z parkingu
- o jego słodkim zapachu, ciemnoszarych oczach...
I o tym, jak mnie dotykał.
Po wypadku, kiedy Gloria Beckham całkiem wydobrzała -
okazało się, że wpadła we wstrząs hipoglikemiczny (stąd
zdezorientowanie, pomylenie hamulca z pedałem gazu i
przejechanie przez parking z prędkością, która w niektórych
stanach zagwarantowałaby jej odsiadkę) - przewertowałam
szkolne roczniki, chcąc odkryć tożsamość tamtego chłopaka.
Bez rezultatu.
Przerwałam na chwilę torturowanie gliny i sięgnęłam
dłonią do miejsca nad pępkiem. Jakimś cudem wciąż czułam
tam jego palce.
- Okej. Koniec - stanowczo stwierdziła Kimmie. -
Naprawdę musisz znaleźć sobie faceta.
- Oj, proszę cię. - Udając, że chcę jedynie poprawić
fartuch, przejechałam dłonią po szwie. - Przecież nie robię nic
skandalicznego.
- To pewnie więcej roboty ręcznej, niż doświadczyłaś
przez cały rok, nie? A zresztą zapomnij: nie chcę wiedzieć.
Masz - powiedziała, podsuwając mi swojego glinianego
faceta. - Przywitaj się z Seymourem. Nie jest idealny, ale to
najlepsze, co mogę wykombinować w tak krótkim terminie.
Rozdział 4
Podczas lunchu zagarnęłyśmy z Kimmie jedno z
najbardziej popularnych miejsc w części stołówki zajmowanej
przez starsze klasy - znajdowało się zaledwie dwa stoliki od
maszyny z napojami i rzut okruchem chleba od drzwi. Dla
takich przeciętniaczek jak my było to jak wygrana w lotka.
Planowałyśmy utrzymać ten stan rzeczy aż do końca roku.
Nasz kumpel, Wes, siedział z nami. Przygarnęłyśmy go
już w pierwszej klasie, kiedy biedak pojawił się na imprezie z
okazji Halloween przebrany za metrową parówkę. Kilku
graczy w lacrosse pomyślało, że fajnie będzie pozbawić go
bułki, przez co wyglądał niemal obscenicznie. Wes zgłosił
sprawę opiekunom imprezy i żartownisie zostali zawieszeni.
W ten właśnie sposób dorobił się zaszczytnej ksywki Parówa.
- Fajna fryzura. - Uśmiechnął się z kpiną, widząc u
Kimmie nową fryzurkę a la paź. Niedawno przefarbowała
włosy na czarno i obcięła prawie pół metra swoich
oszałamiających loków.
- Tak dla twojej informacji, to pasuje do mojego stylu.
- Tak? A cóż to za styl? Pokręcona gotka?
- Staromodny wamp - wyjaśniła, pokazując swój strój:
staromodną sukienkę w grochy o kroju z lat sześćdziesiątych,
wojskowe buty i falbaniastą czerwoną apaszkę. Grube czarne
kreski zrobione konturówką Maybelline podkreślały jej jasne
oczy. - Kiedy zostanę sławną i bogatą projektantką mody z
własnym programem telewizyjnym o metamorfozach,
przestanie ci być do śmiechu.
- Chwila... W tym programie to ty zostaniesz poddana
metamorfozie, tak? - spytał Wes, poprawiając okulary na
nosie.
- Odczep się - mruknęłam, grożąc mu nadzianym na
widelec makaronem z serem, wycelowanym w jego
nażelowane brązowe włosy.
- Nie zrobisz tego! - Rzucał mi wyzwanie. - Pomyśl, jaki
bałagan by się zrobił na stole.
- Wielki włochaty bałagan - prychnęła Kimmie,
powstrzymując śmiech.
- Szczególnie, kiedy odpowiem moim klopsem
niespodzianką. - Wes się uśmiechnął.
Położyłam widelec z powrotem na talerzu, unikając tym
samym potężnej bitwy na jedzenie.
- Rozumiem, że Camelia Kameleon jest dziś wrogo
nastawiona do świata? - spytał.
- Bardzo zabawne - odparłam. Nienawidziłam mojego
imienia i tego, że dołączał do niego nazwę gada.
- A skoro mowa o wrogości - ciągnął - czy któraś z was
słyszała o tym nowym? Ponoć jest zabójczy.
- Zabójczo przystojny? - spytała Kimmie, wkładając do
ust łyżeczkę masła orzechowego.
- Zabójczy w sensie, że jest mordercą - wyjaśnił Wes. -
Plotka głosi, że uśmiercił swoją dziewczynę... Zepchnął ją z
klifu. Spadła na skały i się zabiła.
- Ktoś się naoglądał Kryminalnych zagadek - rzuciła
Kimmie.
- Kryminalnych zagadek nigdy za wiele - skontrował
Wes.
- Chwila. - Odsunęłam makaron z serem na bok. - Skąd
pewność, że ta plotka jest prawdziwa?
- No tak. - Kimmie uśmiechnęła się złośliwie. - Camelia
nie wierzy w plotki... Od dnia, w którym ktoś wymyślił plotkę
o niej.
Wes zaczął się śmiać. Dobrze wiedział, o czym mówiła
Kimmie. Jessica Peet była wściekła, bo nie pozwoliłam jej od
siebie ściągać podczas testu z historii. Postanowiła się
zemścić, mówiąc wszystkim, że wolę wysikać się pod
prysznicem w przebieralni niż iść do ubikacji. Przez cały
semestr ludzie unikali kabin prysznicowych, z których
wcześniej korzystałam.
Nim zdołałam cokolwiek odpowiedzieć, przyszedł Matt i
rzucił książki na końcu naszego stolika.
- Witajcie, drogie panie - zaczął od nas. - Cześć, Parówo.
- Skinął głową Wesowi.
- I kto się teraz śmieje? - Uśmiechnęłam się złośliwie do
Wesa.
Matt i ja byliśmy kiedyś razem, ale teraz się tylko
przyjaźnimy. Niektórzy (patrz: Kimmie) nalegali, żebyśmy
spróbowali jeszcze raz, ale szczerze mówiąc, już ta pierwsza
próba nie powinna była mieć miejsca. Wydrążyła bowiem
dziurę w naszej pięknej, platonicznej przyjaźni. Od tamtego
czasu między nami nie jest już tak jak dawniej.
- Ależ w tym roku jesteśmy boscy, co? - Kimmie zaczęła
zlizywać masło orzechowe z łyżeczki w jakże - podniecający -
i - uwodzący - sposób, rozbierając przy tym Matta wzrokiem z
kolejnych warstw jego ciuchów Abercrombie.
Matt wcale nie uznał jej zachowania za komplement, ale
to nie nowość. Zignorował ją i skoncentrował się na mnie.
- Wciąż jesteśmy umówieni w tym roku do kółka
naukowego? Przyda mi się pomoc we francuskim.
- Tak - odparłam. - Sprawdzę swój grafik i zobaczę, kiedy
jestem wolna.
Matt skinął głową i się oddalił, a Kimmie sprzedała mi
pod stołem kopniaka.
- Oszalałaś? - spytała. - Facet trenował. Pełna dziewiątka
w skali jeden do dziesięciu.
- Jeśli się lubi wysokich przystojnych blondynów, to
może - stwierdził Wes, z nonszalancją szczypiąc swój
mikroskopijny biceps. - Osobiście uważam, że dziewczyny
wolą urok i osobowość.
- Szkoda, że i w tym nie jesteś dobry, nie? - Kimmie
mrugnęła do Wesa żartobliwie.
- Matt i ja jesteśmy tylko przyjaciółmi - przypomniałam
jej.
- Tere - fere kuku - stwierdziła. - Potrzebujesz faceta.
Spojrzałam na zegar, mając nadzieję, że za chwilę zabrzmi
dzwonek. I wówczas go zobaczyłam. Chłopak z parkingu.
Poczułam, że wstaję. Serce podeszło mi do gardła. On
również mnie zauważył. Wiem, że tak było.
- Em... Camelia, wszystko w porządku? - spytała Kimmie,
kierując wzrok tam gdzie ja.
- Patrzcie - Wes również zerknął. - To on - koleś, który
kropnął swoją dziewczynę.
Chłopak przystanął, popatrzył na mnie przez chwilkę,
odwrócił się i wyszedł.
Rozdział 5
Nazywa się Ben Carter.
Wiem, bo wszyscy w szkole o nim mówią. Jeszcze przed
piątą lekcją, czyli niecałe trzy godziny po tym, jak
zauważyłam go w stołówce, plotka obrosła w tyle szczegółów,
że można by na jej podstawie nakręcić film. Ludzie
powtarzali, że tamtego dnia Ben udusił swoją dziewczynę,
nim zepchnął ją z klifu, że gdy policjanci przeszukali jego
plecak, odkryli rolkę taśmy izolacyjnej,
piętnastocentymetrowy nóż i listę innych dziewcząt, które
miał zamiar zaatakować.
Podczas ostatniej, akurat wolnej lekcji, wraz z Kimmie
wymknęłyśmy się z biblioteki kilka minut wcześniej.
Stałyśmy w odległości zaledwie dwóch sal od szafki Bena.
Czekałam, by znów go ujrzeć.
Nie chodzi o to, że jestem jakąś świrniętą masochistką,
zakochaną w byłym kryminaliście. Po prostu muszę mu
podziękować - spojrzeć mu w oczy, powiedzieć, że doceniam,
iż ocalił mi życie, a potem zwyczajnie odejść.
Zakończyć sprawę raz na zawsze.
- Muszę przyznać, jesteś odważna - stwierdziła Kimmie,
drapiąc się w głowę ołówkiem. - Możliwe, że to nie ten facet.
- To on - odparłam, spoglądając na wiszący w korytarzu
zegar. Do dzwonka pozostały tylko dwie minuty.
- Więc jesteś przekonana, że chłopak, który
prawdopodobnie zabił swoją dziewczynę, to ten sam, który
uratował ci życie?
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wierzysz w plotki? Nie
znamy wszystkich faktów.
- Fakty szmakty. - Kimmie przewróciła oczami. - No
dobra, uratował ci życie i dotknął twojego brzucha. Mnóstwo
osób dotykało różnych części mojego ciała, ale ja nie robię z
tego wielkiego halo.
- W moim słowniku uratowanie komuś życia to jest
wielkie halo. Poza tym nie chodzi o to, że mnie dotknął, a
sposób, w jaki to zrobił.
- Aha. Jasne. - Kimmie ziewnęła. - Dostałaś gęsiej skórki,
a serce zaczęło tańczyć kankana. Jakże mogłabym zapomnieć?
Zamiast spróbować znów jej to wytłumaczyć, ponownie
spojrzałam na zegar. Wskazówka minutowa przysuwała się do
dwunastki. Zastanawiałam się, czy naprawdę starczy mi
odwagi, by z nim porozmawiać.
Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na dzwonek. Rozległ się
dwie sekundy później - tak głośny, że wibracje odczułam
całym ciałem.
Korytarz wypełnił się dzieciakami, ludzie zaczęli się
przepychać obok nas, prawdopodobnie zirytowani, że stoimy,
blokując ruch.
I wówczas go dostrzegłam.
Stał w drzwiach do sali senory Lynch, która uczyła
hiszpańskiego. Czekał, aż tłum się przerzedzi.
- Co on robi? - spytała Kimmie.
Potrząsnęłam głową i dalej patrzyłam w jego kierunku.
Miałam nadzieję nawiązać kontakt wzrokowy, ale on nawet
nie spojrzał w moją stronę. Ani razu.
Tłum się nie rozstępował, ale chłopak postanowił ruszyć
do swojej szafki.
To oczywiste, że ludzie go zauważali. Gapili się i
wymieniali spojrzenia pełne ekscytacji. Zupełnie jakby jego
pojawienie się było największą sensacją, jaka wydarzyła się w
naszym małomiasteczkowym świecie.
- To twoja szansa. - Kimmie lekko mnie pchnęła. - Teraz
albo nigdy.
- Wiem - odparłam drżącym głosem. Przedzierałam się
przez tłum w jego kierunku. Twarz mi płonęła. Ben zerwał
kartkę z szafki, rzucił ją na ziemię i zaczął otwierać zamek,
ignorując fakt, że stoję tuż obok.
- Ben? - spytałam, czując, że moje tętno przyspiesza. -
Możemy porozmawiać?
Wciąż mnie ignorował.
- Ben? - powtórzyłam, tym razem głośniej. Wreszcie
spojrzał zza drzwiczek.
- W czym mogę pomóc?
- Pamiętasz mnie?
Chłopak pokręcił głową i ponownie przeniósł wzrok do
szafki, jakby czegoś szukał.
- Trzy miesiące temu. Na parkingu za szkołą... W moim
kierunku pędziło auto, a ty mnie odepchnąłeś.
- Przykro mi - wymamrotał.
- Uratowałeś mi życie - wyszeptałam, kątem oka
zauważając kartkę, którą rzucił na podłogę. Była wyrwana z
notesu. Ktoś napisał na niej: „MORDERCA". - To auto by we
mnie wjechało.
- Serio, nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Zatrzasnął
drzwi szafki.
- To byłeś ty - wyrzuciłam z siebie.
Przecież nie mógł zapomnieć o czymś tak istotnym.
Jednak on się upierał:
- Nie. Pomyliłaś mnie z kimś innym.
Pokręciłam głową, po czym skupiłam się na jego twarzy -
na oczach w kształcie migdałów i na linii szczęki. Przeciągnął
dłonią między włosami - może z frustracji - i wówczas to
dostrzegłam.
Bliznę na przedramieniu.
Ze zdumienia szerzej otworzyłam oczy, a serce zaczęło mi
walić jeszcze mocniej.
Ben zauważył, że dostrzegłam bliznę, opuścił ramię i
schował dłoń do kieszeni.
- Muszę iść - powiedział, zerkając za siebie.
Wokół nas zebrało się kilka osób: Davis Miller i jego
przypominające boys band stado kumpli, jakaś grupa
dziewcząt z drużyny softballu, dwóch chłopaków
zmierzających do kozy i kilku członków grupy aktorskiej
udających się do szkolnego teatru.
- Po prostu chciałam podziękować - powiedziałam,
ignorując ich.
- To nie byłem ja - powiedział i odwrócił się. Znów mnie
zostawił.
Rozdział 6
Chciałem z nią porozmawiać. Miałem świetną okazję, ale
wszystko zawaliłem. Jest taka idealna - słodka, nieśmiała i
niesamowicie seksowna - że się zdenerwowałem.
Łatwiej jest obserwować ją z daleka, na przykład w
bibliotece. Chowam się za stertami książek i wyobrażam
sobie, jakby to było zabrać ją w jakieś miłe miejsce. Widzę ją
w eleganckiej restauracji, czekającą na moje przyjście, a nie
siedzącą w bibliotece, zagrzebaną w szkolnych zadaniach.
Zauważyłem, że wybrała stolik przy oknie wychodzącym
na podwórko. Wciąż przez nie zerkała, zupełnie jakby wolała
znaleźć się na zewnątrz.
Cóż bym dał, aby być z nią - spacerować wśród leżących
na ziemi złotych liści, słyszeć ich szelest pod stopami i
całować ją, gdy owiewałby nas chłodny jesienny wiatr...
Wiem, że kiedyś tak się stanie. Doprowadzę do tego. Albo
zginę, próbując.
Rozdział 7
Dobra, co powiedział? - spytała Kimmie. - Chcę usłyszeć
każde słowo. Siedziałyśmy przy jednym ze stolików w Brain
Freeze, lodziarni mieszczącej się przy tej samej ulicy co nasza
szkoła, ale kawałek dalej.
- Aaa, Boże! Czekaj! - powiedziała, gdy tylko
otworzyłam usta, by coś powiedzieć. - Widziałaś Johna
Kenneally'ego?
Rozejrzałam się po sali.
- Nie tutaj - pisnęła, rozciągając każdą sylabę słowa. - W
korytarzu, gdy rozmawiałaś z tym całym Benem. Przyglądał
się. Chyba chciał z tobą pogadać. Już prawie poklepał cię w
ramię, ale się odwróciłaś i poszłaś w drugą stronę.
- Nie zauważyłam go. Kimmie westchnęła.
- Oczywiście. Tylko ty możesz przegapić takie ciacho.
Ale jeśli ty się za niego nie weźmiesz, ja to zrobię.
- Jest cały twój - powiedziałam, biorąc na łyżeczkę lody o
smaku moccachino.
- No więc, co powiedział? - spytała.
- John?
- Nie. Ben.
- Niewiele. Powiedział, że to nie on, że go z kimś
pomyliłam.
- Widzisz, a nie mówiłam?
- Skłamał - stwierdziłam. - Wiem, że to był on.
- Czemu miałby w tej sprawie kłamać? - Kimmie
siorbnęła łyk swojej orzechowej frappe.
Wzruszyłam ramionami.
- Może jest jedną z tych zamkniętych w sobie osób.
Pewnie dlatego zniknął zaraz po tym, jak mnie uratował.
- Wątpliwa teoria - odparła. - Pomyśl chwilę: gdyby to
ciebie oskarżono o morderstwo, nie chciałabyś mieć
możliwości poprawienia sobie reputacji? Uratowanie kogoś
przed śmiercią bardzo by mu pomogło.
- Brzmi poważnie. - Wes zakradł się do nas od tyłu. Z
łyżeczką i słomką w jednej dłoni, drugą podstawił sobie
krzesło i zaczął częstować się naszymi deserami. - Plotka
głosi, że dziś po szkole molestowałaś Rzeźnika.
- Gdzie to słyszałeś? - spytałam, odtrącając jego łyżeczkę.
- Od ludzi - uśmiechnął się drwiąco.
- Jakich ludzi?
Jego uśmieszek zmienił się w pełnowymiarowy uśmiech,
przez co naszym oczom ukazał się niewielki ubytek w jego
przednim zębie.
- Wszyscy o tym mówią.
- Ale z ciebie baran - wtrąciła Kimmie. - Lekcje
skończyły się godzinę temu.
- To nie ma znaczenia. - Poprawił swoje okulary w
drucianych oprawkach. - Mam uszy... I oczy.
- Znów podglądałeś damską drużynę softballu? -
przygadała Kimmie. - Wiesz, jakie to żenujące, prawda?
Wes wzruszył ramionami, nie mając na to odpowiedzi.
- Głosuję za tym, byś zapomniała o Panu Dotykalskim -
stwierdziła Kimmie, celując we mnie słomką.
- Chyba że chcesz skończyć jako ofiara tygodnia - dodał
Wes. - Lepiej zacznij nosić czystą bieliznę. Nigdy nie
wiadomo, kiedy skończysz, leżąc gdzieś półnaga.
- Dobra rada - przytaknęła moja przyjaciółka.
- Nie jestem niczyją ofiarą - odparłam.
- Ja też nie, ale możesz mnie trochę pognębić -
wymruczał, oblizując swoją łyżkę.
- Nieważne. - Postanowiłam go zignorować. - Łatwiej
powiedzieć, że muszę o nim zapomnieć, niż to zrobić.
Widziałam bliznę.
- Jaką bliznę? - spytała Kimmie. Opowiedziałam im o
szramie, którą dostrzegłam na przedramieniu Bena, i o tym, że
zauważyłam ją już w dniu, gdy mnie uratował.
- Czyżbym wyczuwał w powietrzu nadciągający skandal?
- spytał Wes, usiłując nadać swojemu głosowi dorosłe i
głębokie drżenie.
Kimmie wciągnęła nosem powietrze.
- Ten smród to nie skandal... To zwykła trucizna.
W ramach odwetu Wes pociągnął od niej wielkiego łyka
frappe.
- Camelia, zapomnij o nim. - Kimmie zwróciła się w moją
stronę. - Tak, wiem. Uratował ci życie. Zachował się jak
dżentelmen. I owszem, to prawdziwe ciacho. Ale domykanie
spraw jest według mnie przereklamowane.
- Może masz rację - westchnęłam, siadając głębiej w
fotelu.
- Żadne „może". Zajmij się lepiej kimś fajniejszym -
nalegała.
- Niby kim? Mattem czy Johnem Kenneallym?
- No, skoro już o nich wspomniałaś... W odpowiedzi
przewróciłam oczami.
- No, ale faktycznie... - mówiła dalej. - Matt nie był
dobry, o ile dobrze pamiętam. Wiecznie wydzwaniał i dawał
ci urocze prezenciki...
- Robił ci rosół, kiedy byłaś chora. - Wes dołączył do
wyliczanki.
- Nie był jadalny - odparłam, wspominając tajemnicze
szare kawałki niewiadomego pochodzenia pływające w zupie.
- Nieistotne. - Kimmie kontynuowała wywód. - Daj mi
faceta, który potrafi otworzyć słoik gotowego dania z Chef
Boyardee, a będę jego.
- Mam w domu puszkę Twistaroni z twoim imieniem -
zażartował Wes.
- Matt był miły... - broniłam się. - Ale jest taki moment,
że „miłe" zmienia się w „zbyt miłe". Był zaborczy, jeszcze
zanim zaczęliśmy się umawiać.
- Jasne - odparł. - Ty potrzebujesz psychotycznego
mordercy.
W tym momencie przeprosiłam, wstałam od stołu i
zaczęłam się zbierać. Obiecałam mamie, że wieczorem
pomogę jej z kolacją.
Odkąd zaczęłam pracować na pół etatu w Knead,
pracowni garncarskiej w centrum miasteczka, mama nabawiła
się obsesji na punkcie spędzania ze mną czasu. Ostatecznie
stało się to rytuałem - przynajmniej raz w tygodniu, kiedy nie
pracuję, łączymy siły, by wspólnie przygotować jedzenie.
- Robimy dziś makaron z kabaczkiem, masłem sojowym i
sosem z bazylii, ciasto daktylowo - orzechowe i świeży sok
kapuściewkowy - oświadczyła mama, gdy wróciłam.
- Kapuściewkowy?
Mama skinęła głową i zdjęła z szafki jedną ze zrobionych
przeze mnie ceramicznych misek - szeroką, niebieską z
żółtymi wiatraczkami.
- Sok z włoskiej kapusty i marchewek.
- Brzmi smakowicie - skłamałam.
Mama stała się fanatyczką zdrowego trybu życia, od
czubka głowy i zafarbowanych henną włosów, aż po palce
stóp skryte w tenisówkach z organicznej bawełny. W
rezultacie przynajmniej dwa razy w tygodniu lądowaliśmy z
tatą w Taco Bell.
- Chodź - przywołała mnie do wyspy na środku kuchni. -
Chcę usłyszeć wszystko o pierwszym dniu szkoły. Jacyś fajni
chłopcy? Inspirujący nauczyciele? Jak lunch?
- Nie. Ani jednego. Mdlący - odpowiedziałam po kolei na
pytania, zdrapując przy tym mój perłowy lakier do paznokci.
- Oto zdrowe podejście.
- Przecież przesadzam. - Wślizgnęłam się na stołek. - Tak
jakby.
Mama, która wciąż była ubrana w strój do jogi, wzięła
głęboki oczyszczający oddech i popiła go domowej roboty
herbatką z mniszka lekarskiego.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Innym razem - odparłam. Myślałam o Benie.
- A może chcesz przyjść na nasze dzisiejsze spotkanie? W
nocy z okazji pełni. Przekonasz się, jakie to oczyszczające
doświadczenie. - Odgarnęła kilka loków, które opadły na jej
ciemnozielone oczy.
- Nie, dzięki - odparłam. Noc szczekania do księżyca i
spontaniczny taniec brzucha to nie moja definicja
oczyszczającego doświadczenia.
Mama skinęła i wzięła pojemnik z daktylami. Wrzuciła je
do blendera.
- Nie zapomniałaś o czymś? - spytałam.
Chwilę jej to zajęło, ale zauważyła. Nie usunęła pestek -
jest to kulinarna zniewaga, którą popełniłam dawno temu,
kiedy próbowałyśmy zrobić daktylowe cukierki. Na szczęście
mama nie włączyła jeszcze maszyny.
Mama wyjęła owoce. Miała załzawione oczy, jak gdyby
możliwość stępienia ostrzy było najgorszą rzeczą na świecie.
- Mamo?
- Ciocia Alexia dziś zadzwoniła - powiedziała, chcąc
usprawiedliwić łzy.
- Aha. - Przygotowałam się na cios. Mama wytarła oczy,
próbując się uspokoić.
- To nic złego. Po prostu jej głos nie brzmiał zbyt dobrze.
To wszystko.
- Bo z nią nie jest dobrze.
- Pracuje - kontynuowała mama. - Stara się być zajęta i
wrócić do normalnego życia. Dwa razy w tygodniu chodzi na
terapię grupową, a w sobotnie popołudnia na kurs malarstwa.
- A potem co?
Mama pokręciła głową. Kąciki jej ust opadły. Przez
sekundę wyglądała, jakby znów się miała rozkleić.
- Będzie dobrze - powiedziała wreszcie. - Jestem tego
pewna.
Znów odetchnęła i po chwili wzięła się do drylowania
daktyli.
- Mamo? - Wciąż wyczuwałam jej niepokój.
Ale ona wyraźnie nie chciała ciągnąć tematu. Zamiast tego
kazała mi obrać kabaczek, namoczyć bazylię i pokruszyć
orzechy. W okamgnieniu wyczarowałyśmy danie godne
samego sir Paula „Weganina" McCartneya. Zabrałam talerze i
poszłam nakryć do stołu. Właśnie wtedy dostrzegłam dużą
kopertę z czerpanego papieru zaadresowaną do mnie. Leżała
na modlitewnych koralikach mamy. Podniosłam ją i od razu
zauważyłam, że nie ma znaczka ani pieczątki poczty. Ani
adresu zwrotnego. Rozerwałam ją i wyjęłam zawartość.
W środku było zdjęcie, a na nim ja. Stałam przed szkołą.
Zrobiono je dzisiejszego ranka, poznałam po ubraniu. Ktoś
wydrukował je na błyszczącym papierze A4 i namalował
wokół mnie czerwone serce.
Odwróciłam fotografię, szukając imienia ofiarodawcy albo
jakiejś wiadomości, ale tył był pusty.
- Czy ktoś to dziś przyniósł? Mama pokręciła głową.
- Było w skrzynce razem z resztą korespondencji.
- O której wyjmowałaś pocztę? - spytałam.
Zastanawiałam się, kiedy ktoś znalazł czas na zrobienie
zdjęcia, wydrukowanie go i podrzucenie do skrzynki, zanim
wróciłam ze szkoły.
Mama przerwała drylowanie daktyli i spojrzała na mnie.
- Koło piątej, tuż przed twoim przyjściem. Czemu pytasz?
Pokazałam jej zdjęcie.
- Głupi kawał.
- Mnie to wygląda na tajemniczego wielbiciela.
Przeciągnęłam palcami po zdjęciu, myśląc o poranku
przed szkołą. Próbowałam sobie przypomnieć, kto się
wówczas kręcił w pobliżu.
- Camelia, wszystko w porządku? - Mama nie dawała za
wygraną. - Czy coś się stało w szkole?
Wzruszyłam ramionami. Kusiło mnie, by opowiedzieć jej
o Benie - o tych wszystkich plotkach, ale wydawała się taka
zaabsorbowana przygotowywaniem soku. Przyglądała się
wielkiej pustej misce.
- To był zwyczajny pierwszy dzień szkoły.
Wsunęłam zdjęcie do koperty i poszłam do pokoju, by
zadzwonić do Kimmie.
Może i brakowało adresu zwrotnego, ale taki numer
pachnie nią na kilometr.
Dotyk Śmiertelny sekret Laurie Faria Stolarz
Dla mojej matki, która nauczyła mnie kreatywności, i dla MaryKay, która pokazała mi, że naprawdę mogę pisać
Rozdział 1 Trzy miesiące temu mogłam zginąć. Od tamtego dnia nic już nie było takie samo. To wydarzyło się ostatniego dnia szkoły. Szłam przez parking niedaleko siłowni, kiedy z ucha wypadło mi srebrne koło, którego zapięcie zawsze się otwierało. Bardzo lubiłam te kolczyki - dostałam je od matki zaledwie kilka miesięcy wcześniej, na szesnaste urodziny. Kucnęłam, aby poszukać zguby. To, co zaszło potem, zlało się w mojej pamięci w trzysekundowy majak: auto Glorii Beckham pędzące przez parking. Ja na kolanach, znieruchomiała, pewna, że auto wyhamuje, gdy tylko dziewczyna mnie zobaczy. Nie wyhamowało. Pędziło w moim kierunku, w kierunku dwóch bramek hokejowych, które Todd McCaffrey zostawił na środku placu, gdy poszedł po resztę sprzętu. W pewnym momencie usłyszałam, że jakiś chłopak woła do Glorii: - Stój! Wóz jednak wbił się w bramki z taką siłą, że zmiażdżył je pod kołami. I to wcale nie był koniec. Nie zwalniając ani trochę, auto sunęło w moją stronę. Podejrzewam, że serce mi przyspieszyło, a poziom adrenaliny wzrósł wręcz niewiarygodnie, jak wówczas gdy organizm szykuje się na niebezpieczeństwo. Jednak na to, co nastąpiło, nie byłabym w stanie się przygotować. Zostałam zepchnięta z drogi. Uderzyłam o krawężnik z taką siłą, że sińce i zadrapania na moich plecach nie zniknęły przez kilka tygodni. Skóra zapiekła, gdy bluzka się podwinęła i przejechałam plecami po chodniku. A on dotykał mnie w taki przedziwny sposób.
- Jesteś cała? - spytał tajemniczy chłopak. Otworzyłam usta, by coś powiedzieć - spytać, co się stało, sprawdzić, co z Glorią, by dowiedzieć się, kim jest. Ale... - Ciii... Nie próbuj nic mówić - wyszeptał. Prawda jest taka, że nie zdołałabym nic wykrztusić. Czułam, jakby ktoś otworzył mi klatkę piersiową i skradł oddech. - Mrugnij raz, jeśli jesteś cała - mówił dalej. - Dwa razy, jeśli musisz jechać do szpitala. Zamrugałam raz, ale słowo daję, nie chciałam. Wiedziałam, że to nieodpowiedni moment, by się tak gapić, ale nie mogłam przestać na niego patrzeć ani przez ułamek sekundy - na jego ostre rysy twarzy, ciemnoszare oczy ze złotymi plamkami... I na bladoróżowe usta zaciśnięte teraz z niepokoju. Obejrzał się, szukając wzrokiem Todda, który pomagał Glorii. - Zadzwoniłem pod 911! - krzyknął Todd. Chłopak, prawdopodobnie rok lub dwa starszy niż ja, ponownie skupił na mnie uwagę. Szerokie, silne ramiona schowane pod granatową koszulką prawie dotykały mojego biustu. - Na pewno nic ci nie będzie? - Twarz nieznajomego znajdowała się tak blisko, że czułam zapach jego skóry: słodycz zmieszaną z potem. Skinęłam i odetchnęłam z ulgą, że moje płuca wciąż jeszcze pracują. - Co z Glorią? - spytałam bezgłośnie. Spojrzał w kierunku jej auta, które zatrzymało się dopiero w połowie porośniętego trawą wzgórza obok szkoły. Chłopak zdał sobie chyba sprawę, jak blisko jesteśmy, bo odsunął się trochę i kucnął, przeczesując dłonią ciemne włosy. A potem poczułam dotyk.
Jego dłoń spoczęła na moim brzuchu chyba przez przypadek, bo wydawał się tym gestem bardziej zaskoczony niż ja. Wpatrywał się we mnie intensywnie, szeroko otwartymi oczami, lekko rozchyliwszy usta. - Co to? - spytałam, kiedy spostrzegłam bliznę na jego przedramieniu. Była wąska jak po ranie ciętej, w pewnym miejscu rozwidlała się niczym pęknięte konary drzewa. Zamiast odpowiedzieć, chłopak mocniej przycisnął dłoń i zamknął oczy. Jego nadgarstek dotykał mojej nagiej skóry tuż nad pępkiem w miejscu, gdzie sweter wciąż miałam podciągnięty. I znów niemal straciłam dech. Chwilę potem, przy akompaniamencie syren i błyskających czerwienią i bielą świateł, na parking wjechała karetka. Chłopak zabrał dłoń. Podniósł się, podbiegł do swojego motoru, wsiadł. Zawarczał silnik i nieznajomy odjechał z piskiem opon. Nie zdążyłam nawet poznać jego imienia. Nie zdążyłam podziękować za uratowanie mi życia.
Rozdział 2 Wiedziałem to już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem jej długie kręcone loki w kolorze karmelu, krągłe biodra i usta czerwone niczym ogień. Rozmawiała wówczas z jakimiś dziewczynami. Ja też tam byłem. Stałem spory kawałek dalej. Obserwowałem ją. Zastanawiałem się, jaka jest w istocie - czy jej policzki są naturalnie różowe niczym morskie muszle? Może była zawstydzona albo miała makijaż? Patrzyłem na jej usta, gdy podczas rozmowy lekko się dąsała. I później, gdy uśmiechała się szeroko. Ja też się wówczas śmiałem. Nie umiałem przestać na nią patrzeć, wyobrażać sobie, jak te wargi by wyglądały, gdyby mówiła, że mnie kocha, chciała pocałować... Tamtego dnia złożyłem sobie cichą przysięgę. Odkryję prawdę o jej policzkach i o tym, jak smakują jej pocałunki. Dowiem się wszystkiego, bo po prostu muszę wiedzieć. Czułem, że pragnę ją mieć. Wciąż czuję. I pewnego dnia tak się stanie.
Rozdział 3 Od wypadku minęły trzy miesiące i chociaż moje zadrapania się zagoiły, a sińce zniknęły, wciąż nie czułam się do końca dobrze. Nie, nie chodzi o serce czy coś równie sentymentalnego. Nie jestem jedną z tych dramatyzujących damulek w opałach, czekających z niecierpliwością, aż przybędzie książę i je uratuje. Proszę tylko o możliwość zamknięcia sprawy - spotkanie tego chłopaka jeszcze jeden jedyny raz - by móc mu podziękować i spytać, co on w ogóle robił na tym parkingu. By dowiedzieć się, czemu dotknął mnie w ten sposób. - Odczuwamy frustrację? - spytała Kimmie, dostrzegając, z jakim zacięciem rozrabiam glinę. Siedziałyśmy na zajęciach z garncarstwa, a ja poprzez ubijanie, ugniatanie i rozciąganie starałam się usunąć z lepkiej, czerwonej masy bańki powietrza. - Szczerze mówiąc, dziwię się, że się kompletnie nie załamałaś - mówiła dalej. - Nie powinnaś aby rozgniatać gliny? - spytałam. - Nie powinnaś aby mieć jakiegoś życia? Zignorowałam jej uwagę i przypomniałam tylko, że rzeźba z niewyrobionej gliny zapewne pęknie jej na kawałki podczas wypalania. - Może ja lubię kawałki? - A lubisz muł? Bo właśnie to zaczyna przypominać twoja praca. - Podałam jej gąbkę, by zebrała nadmiar wody. - Wiesz co, Camelia? Ta twoja mania kontroli zaczyna mnie już nudzić. Naprawdę powinnaś częściej wychodzić z domu. Przyjaźnię się z Kimmie od przedszkola - od konkursu „Kto zrobi największy balon z Hubby Bubby" aż po ósmą klasę, kiedy Jim Konarski zakręcił butelką i musiałam go
pocałować. A tak na marginesie, wciąż mi dokuczają za to, że nie trafiłam w jego usta i wsadziłam mu język do nosa. - Nic mi nie jest - zapewniłam ją. Przez chwilę przyglądała się moim nieokiełznanym lokom w kolorze brudnego blondu, żyrafiej szyi i po raz enty stwierdziła u mnie kompletny brak gustu, z którego oczywiście zdawałam sobie sprawę. Dzisiaj miałam na sobie koszulkę z długim rękawem, ciemne dżinsy i balerinki. Wyglądałam zupełnie jak manekin w Gapie. - Doprawdy? - zapytała, formując glinę w coś, co przypominało faceta: miało kaloryfer, bicepsy i takie tam. - Pannie Spędzam - Soboty - Na - Zabawie - W - Makijaż - Z - Dziewięcioletnią - Sąsiadką nic nie jest? - Dla twojej wiadomości: to się zdarzyło raz, a jej matka organizowała imprezę z kosmetykami Mary Kay. - Nieważne - ucięła, ściszając głos. Na garncarstwie panowały bardzo luźne zasady, ale i tak pani Mazur nalegała, byśmy ze względu na skupienie na sztuce mówili po cichu. - Szybko, jeden do dziesięciu, John Kenneally - wyszeptała Kimmie. - Odmawiam grania z tobą w tę grę. - Oj, daj spokój. - Dźgnęła mnie palcem. - Mamy nowy rok szkolny. Jesteśmy w trzeciej klasie, a plotka głosi, że jest wolny. Osobiście dałabym mu co najmniej osiem i pół za styl, siedem za wygląd i dziewięć za osobowość. Facet jest przezabawny. - Strasznie mi przykro, że ci to mówię, ale nie interesuje mnie John Kenneally. - A kto, Królewno Śnieżko? Potrząsnęłam głową, wciąż myśląc o chłopaku z parkingu - o jego słodkim zapachu, ciemnoszarych oczach... I o tym, jak mnie dotykał.
Po wypadku, kiedy Gloria Beckham całkiem wydobrzała - okazało się, że wpadła we wstrząs hipoglikemiczny (stąd zdezorientowanie, pomylenie hamulca z pedałem gazu i przejechanie przez parking z prędkością, która w niektórych stanach zagwarantowałaby jej odsiadkę) - przewertowałam szkolne roczniki, chcąc odkryć tożsamość tamtego chłopaka. Bez rezultatu. Przerwałam na chwilę torturowanie gliny i sięgnęłam dłonią do miejsca nad pępkiem. Jakimś cudem wciąż czułam tam jego palce. - Okej. Koniec - stanowczo stwierdziła Kimmie. - Naprawdę musisz znaleźć sobie faceta. - Oj, proszę cię. - Udając, że chcę jedynie poprawić fartuch, przejechałam dłonią po szwie. - Przecież nie robię nic skandalicznego. - To pewnie więcej roboty ręcznej, niż doświadczyłaś przez cały rok, nie? A zresztą zapomnij: nie chcę wiedzieć. Masz - powiedziała, podsuwając mi swojego glinianego faceta. - Przywitaj się z Seymourem. Nie jest idealny, ale to najlepsze, co mogę wykombinować w tak krótkim terminie.
Rozdział 4 Podczas lunchu zagarnęłyśmy z Kimmie jedno z najbardziej popularnych miejsc w części stołówki zajmowanej przez starsze klasy - znajdowało się zaledwie dwa stoliki od maszyny z napojami i rzut okruchem chleba od drzwi. Dla takich przeciętniaczek jak my było to jak wygrana w lotka. Planowałyśmy utrzymać ten stan rzeczy aż do końca roku. Nasz kumpel, Wes, siedział z nami. Przygarnęłyśmy go już w pierwszej klasie, kiedy biedak pojawił się na imprezie z okazji Halloween przebrany za metrową parówkę. Kilku graczy w lacrosse pomyślało, że fajnie będzie pozbawić go bułki, przez co wyglądał niemal obscenicznie. Wes zgłosił sprawę opiekunom imprezy i żartownisie zostali zawieszeni. W ten właśnie sposób dorobił się zaszczytnej ksywki Parówa. - Fajna fryzura. - Uśmiechnął się z kpiną, widząc u Kimmie nową fryzurkę a la paź. Niedawno przefarbowała włosy na czarno i obcięła prawie pół metra swoich oszałamiających loków. - Tak dla twojej informacji, to pasuje do mojego stylu. - Tak? A cóż to za styl? Pokręcona gotka? - Staromodny wamp - wyjaśniła, pokazując swój strój: staromodną sukienkę w grochy o kroju z lat sześćdziesiątych, wojskowe buty i falbaniastą czerwoną apaszkę. Grube czarne kreski zrobione konturówką Maybelline podkreślały jej jasne oczy. - Kiedy zostanę sławną i bogatą projektantką mody z własnym programem telewizyjnym o metamorfozach, przestanie ci być do śmiechu. - Chwila... W tym programie to ty zostaniesz poddana metamorfozie, tak? - spytał Wes, poprawiając okulary na nosie. - Odczep się - mruknęłam, grożąc mu nadzianym na widelec makaronem z serem, wycelowanym w jego nażelowane brązowe włosy.
- Nie zrobisz tego! - Rzucał mi wyzwanie. - Pomyśl, jaki bałagan by się zrobił na stole. - Wielki włochaty bałagan - prychnęła Kimmie, powstrzymując śmiech. - Szczególnie, kiedy odpowiem moim klopsem niespodzianką. - Wes się uśmiechnął. Położyłam widelec z powrotem na talerzu, unikając tym samym potężnej bitwy na jedzenie. - Rozumiem, że Camelia Kameleon jest dziś wrogo nastawiona do świata? - spytał. - Bardzo zabawne - odparłam. Nienawidziłam mojego imienia i tego, że dołączał do niego nazwę gada. - A skoro mowa o wrogości - ciągnął - czy któraś z was słyszała o tym nowym? Ponoć jest zabójczy. - Zabójczo przystojny? - spytała Kimmie, wkładając do ust łyżeczkę masła orzechowego. - Zabójczy w sensie, że jest mordercą - wyjaśnił Wes. - Plotka głosi, że uśmiercił swoją dziewczynę... Zepchnął ją z klifu. Spadła na skały i się zabiła. - Ktoś się naoglądał Kryminalnych zagadek - rzuciła Kimmie. - Kryminalnych zagadek nigdy za wiele - skontrował Wes. - Chwila. - Odsunęłam makaron z serem na bok. - Skąd pewność, że ta plotka jest prawdziwa? - No tak. - Kimmie uśmiechnęła się złośliwie. - Camelia nie wierzy w plotki... Od dnia, w którym ktoś wymyślił plotkę o niej. Wes zaczął się śmiać. Dobrze wiedział, o czym mówiła Kimmie. Jessica Peet była wściekła, bo nie pozwoliłam jej od siebie ściągać podczas testu z historii. Postanowiła się zemścić, mówiąc wszystkim, że wolę wysikać się pod prysznicem w przebieralni niż iść do ubikacji. Przez cały
semestr ludzie unikali kabin prysznicowych, z których wcześniej korzystałam. Nim zdołałam cokolwiek odpowiedzieć, przyszedł Matt i rzucił książki na końcu naszego stolika. - Witajcie, drogie panie - zaczął od nas. - Cześć, Parówo. - Skinął głową Wesowi. - I kto się teraz śmieje? - Uśmiechnęłam się złośliwie do Wesa. Matt i ja byliśmy kiedyś razem, ale teraz się tylko przyjaźnimy. Niektórzy (patrz: Kimmie) nalegali, żebyśmy spróbowali jeszcze raz, ale szczerze mówiąc, już ta pierwsza próba nie powinna była mieć miejsca. Wydrążyła bowiem dziurę w naszej pięknej, platonicznej przyjaźni. Od tamtego czasu między nami nie jest już tak jak dawniej. - Ależ w tym roku jesteśmy boscy, co? - Kimmie zaczęła zlizywać masło orzechowe z łyżeczki w jakże - podniecający - i - uwodzący - sposób, rozbierając przy tym Matta wzrokiem z kolejnych warstw jego ciuchów Abercrombie. Matt wcale nie uznał jej zachowania za komplement, ale to nie nowość. Zignorował ją i skoncentrował się na mnie. - Wciąż jesteśmy umówieni w tym roku do kółka naukowego? Przyda mi się pomoc we francuskim. - Tak - odparłam. - Sprawdzę swój grafik i zobaczę, kiedy jestem wolna. Matt skinął głową i się oddalił, a Kimmie sprzedała mi pod stołem kopniaka. - Oszalałaś? - spytała. - Facet trenował. Pełna dziewiątka w skali jeden do dziesięciu. - Jeśli się lubi wysokich przystojnych blondynów, to może - stwierdził Wes, z nonszalancją szczypiąc swój mikroskopijny biceps. - Osobiście uważam, że dziewczyny wolą urok i osobowość.
- Szkoda, że i w tym nie jesteś dobry, nie? - Kimmie mrugnęła do Wesa żartobliwie. - Matt i ja jesteśmy tylko przyjaciółmi - przypomniałam jej. - Tere - fere kuku - stwierdziła. - Potrzebujesz faceta. Spojrzałam na zegar, mając nadzieję, że za chwilę zabrzmi dzwonek. I wówczas go zobaczyłam. Chłopak z parkingu. Poczułam, że wstaję. Serce podeszło mi do gardła. On również mnie zauważył. Wiem, że tak było. - Em... Camelia, wszystko w porządku? - spytała Kimmie, kierując wzrok tam gdzie ja. - Patrzcie - Wes również zerknął. - To on - koleś, który kropnął swoją dziewczynę. Chłopak przystanął, popatrzył na mnie przez chwilkę, odwrócił się i wyszedł.
Rozdział 5 Nazywa się Ben Carter. Wiem, bo wszyscy w szkole o nim mówią. Jeszcze przed piątą lekcją, czyli niecałe trzy godziny po tym, jak zauważyłam go w stołówce, plotka obrosła w tyle szczegółów, że można by na jej podstawie nakręcić film. Ludzie powtarzali, że tamtego dnia Ben udusił swoją dziewczynę, nim zepchnął ją z klifu, że gdy policjanci przeszukali jego plecak, odkryli rolkę taśmy izolacyjnej, piętnastocentymetrowy nóż i listę innych dziewcząt, które miał zamiar zaatakować. Podczas ostatniej, akurat wolnej lekcji, wraz z Kimmie wymknęłyśmy się z biblioteki kilka minut wcześniej. Stałyśmy w odległości zaledwie dwóch sal od szafki Bena. Czekałam, by znów go ujrzeć. Nie chodzi o to, że jestem jakąś świrniętą masochistką, zakochaną w byłym kryminaliście. Po prostu muszę mu podziękować - spojrzeć mu w oczy, powiedzieć, że doceniam, iż ocalił mi życie, a potem zwyczajnie odejść. Zakończyć sprawę raz na zawsze. - Muszę przyznać, jesteś odważna - stwierdziła Kimmie, drapiąc się w głowę ołówkiem. - Możliwe, że to nie ten facet. - To on - odparłam, spoglądając na wiszący w korytarzu zegar. Do dzwonka pozostały tylko dwie minuty. - Więc jesteś przekonana, że chłopak, który prawdopodobnie zabił swoją dziewczynę, to ten sam, który uratował ci życie? - Chyba nie chcesz powiedzieć, że wierzysz w plotki? Nie znamy wszystkich faktów. - Fakty szmakty. - Kimmie przewróciła oczami. - No dobra, uratował ci życie i dotknął twojego brzucha. Mnóstwo osób dotykało różnych części mojego ciała, ale ja nie robię z tego wielkiego halo.
- W moim słowniku uratowanie komuś życia to jest wielkie halo. Poza tym nie chodzi o to, że mnie dotknął, a sposób, w jaki to zrobił. - Aha. Jasne. - Kimmie ziewnęła. - Dostałaś gęsiej skórki, a serce zaczęło tańczyć kankana. Jakże mogłabym zapomnieć? Zamiast spróbować znów jej to wytłumaczyć, ponownie spojrzałam na zegar. Wskazówka minutowa przysuwała się do dwunastki. Zastanawiałam się, czy naprawdę starczy mi odwagi, by z nim porozmawiać. Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na dzwonek. Rozległ się dwie sekundy później - tak głośny, że wibracje odczułam całym ciałem. Korytarz wypełnił się dzieciakami, ludzie zaczęli się przepychać obok nas, prawdopodobnie zirytowani, że stoimy, blokując ruch. I wówczas go dostrzegłam. Stał w drzwiach do sali senory Lynch, która uczyła hiszpańskiego. Czekał, aż tłum się przerzedzi. - Co on robi? - spytała Kimmie. Potrząsnęłam głową i dalej patrzyłam w jego kierunku. Miałam nadzieję nawiązać kontakt wzrokowy, ale on nawet nie spojrzał w moją stronę. Ani razu. Tłum się nie rozstępował, ale chłopak postanowił ruszyć do swojej szafki. To oczywiste, że ludzie go zauważali. Gapili się i wymieniali spojrzenia pełne ekscytacji. Zupełnie jakby jego pojawienie się było największą sensacją, jaka wydarzyła się w naszym małomiasteczkowym świecie. - To twoja szansa. - Kimmie lekko mnie pchnęła. - Teraz albo nigdy. - Wiem - odparłam drżącym głosem. Przedzierałam się przez tłum w jego kierunku. Twarz mi płonęła. Ben zerwał
kartkę z szafki, rzucił ją na ziemię i zaczął otwierać zamek, ignorując fakt, że stoję tuż obok. - Ben? - spytałam, czując, że moje tętno przyspiesza. - Możemy porozmawiać? Wciąż mnie ignorował. - Ben? - powtórzyłam, tym razem głośniej. Wreszcie spojrzał zza drzwiczek. - W czym mogę pomóc? - Pamiętasz mnie? Chłopak pokręcił głową i ponownie przeniósł wzrok do szafki, jakby czegoś szukał. - Trzy miesiące temu. Na parkingu za szkołą... W moim kierunku pędziło auto, a ty mnie odepchnąłeś. - Przykro mi - wymamrotał. - Uratowałeś mi życie - wyszeptałam, kątem oka zauważając kartkę, którą rzucił na podłogę. Była wyrwana z notesu. Ktoś napisał na niej: „MORDERCA". - To auto by we mnie wjechało. - Serio, nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Zatrzasnął drzwi szafki. - To byłeś ty - wyrzuciłam z siebie. Przecież nie mógł zapomnieć o czymś tak istotnym. Jednak on się upierał: - Nie. Pomyliłaś mnie z kimś innym. Pokręciłam głową, po czym skupiłam się na jego twarzy - na oczach w kształcie migdałów i na linii szczęki. Przeciągnął dłonią między włosami - może z frustracji - i wówczas to dostrzegłam. Bliznę na przedramieniu. Ze zdumienia szerzej otworzyłam oczy, a serce zaczęło mi walić jeszcze mocniej. Ben zauważył, że dostrzegłam bliznę, opuścił ramię i schował dłoń do kieszeni.
- Muszę iść - powiedział, zerkając za siebie. Wokół nas zebrało się kilka osób: Davis Miller i jego przypominające boys band stado kumpli, jakaś grupa dziewcząt z drużyny softballu, dwóch chłopaków zmierzających do kozy i kilku członków grupy aktorskiej udających się do szkolnego teatru. - Po prostu chciałam podziękować - powiedziałam, ignorując ich. - To nie byłem ja - powiedział i odwrócił się. Znów mnie zostawił.
Rozdział 6 Chciałem z nią porozmawiać. Miałem świetną okazję, ale wszystko zawaliłem. Jest taka idealna - słodka, nieśmiała i niesamowicie seksowna - że się zdenerwowałem. Łatwiej jest obserwować ją z daleka, na przykład w bibliotece. Chowam się za stertami książek i wyobrażam sobie, jakby to było zabrać ją w jakieś miłe miejsce. Widzę ją w eleganckiej restauracji, czekającą na moje przyjście, a nie siedzącą w bibliotece, zagrzebaną w szkolnych zadaniach. Zauważyłem, że wybrała stolik przy oknie wychodzącym na podwórko. Wciąż przez nie zerkała, zupełnie jakby wolała znaleźć się na zewnątrz. Cóż bym dał, aby być z nią - spacerować wśród leżących na ziemi złotych liści, słyszeć ich szelest pod stopami i całować ją, gdy owiewałby nas chłodny jesienny wiatr... Wiem, że kiedyś tak się stanie. Doprowadzę do tego. Albo zginę, próbując.
Rozdział 7 Dobra, co powiedział? - spytała Kimmie. - Chcę usłyszeć każde słowo. Siedziałyśmy przy jednym ze stolików w Brain Freeze, lodziarni mieszczącej się przy tej samej ulicy co nasza szkoła, ale kawałek dalej. - Aaa, Boże! Czekaj! - powiedziała, gdy tylko otworzyłam usta, by coś powiedzieć. - Widziałaś Johna Kenneally'ego? Rozejrzałam się po sali. - Nie tutaj - pisnęła, rozciągając każdą sylabę słowa. - W korytarzu, gdy rozmawiałaś z tym całym Benem. Przyglądał się. Chyba chciał z tobą pogadać. Już prawie poklepał cię w ramię, ale się odwróciłaś i poszłaś w drugą stronę. - Nie zauważyłam go. Kimmie westchnęła. - Oczywiście. Tylko ty możesz przegapić takie ciacho. Ale jeśli ty się za niego nie weźmiesz, ja to zrobię. - Jest cały twój - powiedziałam, biorąc na łyżeczkę lody o smaku moccachino. - No więc, co powiedział? - spytała. - John? - Nie. Ben. - Niewiele. Powiedział, że to nie on, że go z kimś pomyliłam. - Widzisz, a nie mówiłam? - Skłamał - stwierdziłam. - Wiem, że to był on. - Czemu miałby w tej sprawie kłamać? - Kimmie siorbnęła łyk swojej orzechowej frappe. Wzruszyłam ramionami. - Może jest jedną z tych zamkniętych w sobie osób. Pewnie dlatego zniknął zaraz po tym, jak mnie uratował. - Wątpliwa teoria - odparła. - Pomyśl chwilę: gdyby to ciebie oskarżono o morderstwo, nie chciałabyś mieć
możliwości poprawienia sobie reputacji? Uratowanie kogoś przed śmiercią bardzo by mu pomogło. - Brzmi poważnie. - Wes zakradł się do nas od tyłu. Z łyżeczką i słomką w jednej dłoni, drugą podstawił sobie krzesło i zaczął częstować się naszymi deserami. - Plotka głosi, że dziś po szkole molestowałaś Rzeźnika. - Gdzie to słyszałeś? - spytałam, odtrącając jego łyżeczkę. - Od ludzi - uśmiechnął się drwiąco. - Jakich ludzi? Jego uśmieszek zmienił się w pełnowymiarowy uśmiech, przez co naszym oczom ukazał się niewielki ubytek w jego przednim zębie. - Wszyscy o tym mówią. - Ale z ciebie baran - wtrąciła Kimmie. - Lekcje skończyły się godzinę temu. - To nie ma znaczenia. - Poprawił swoje okulary w drucianych oprawkach. - Mam uszy... I oczy. - Znów podglądałeś damską drużynę softballu? - przygadała Kimmie. - Wiesz, jakie to żenujące, prawda? Wes wzruszył ramionami, nie mając na to odpowiedzi. - Głosuję za tym, byś zapomniała o Panu Dotykalskim - stwierdziła Kimmie, celując we mnie słomką. - Chyba że chcesz skończyć jako ofiara tygodnia - dodał Wes. - Lepiej zacznij nosić czystą bieliznę. Nigdy nie wiadomo, kiedy skończysz, leżąc gdzieś półnaga. - Dobra rada - przytaknęła moja przyjaciółka. - Nie jestem niczyją ofiarą - odparłam. - Ja też nie, ale możesz mnie trochę pognębić - wymruczał, oblizując swoją łyżkę. - Nieważne. - Postanowiłam go zignorować. - Łatwiej powiedzieć, że muszę o nim zapomnieć, niż to zrobić. Widziałam bliznę.
- Jaką bliznę? - spytała Kimmie. Opowiedziałam im o szramie, którą dostrzegłam na przedramieniu Bena, i o tym, że zauważyłam ją już w dniu, gdy mnie uratował. - Czyżbym wyczuwał w powietrzu nadciągający skandal? - spytał Wes, usiłując nadać swojemu głosowi dorosłe i głębokie drżenie. Kimmie wciągnęła nosem powietrze. - Ten smród to nie skandal... To zwykła trucizna. W ramach odwetu Wes pociągnął od niej wielkiego łyka frappe. - Camelia, zapomnij o nim. - Kimmie zwróciła się w moją stronę. - Tak, wiem. Uratował ci życie. Zachował się jak dżentelmen. I owszem, to prawdziwe ciacho. Ale domykanie spraw jest według mnie przereklamowane. - Może masz rację - westchnęłam, siadając głębiej w fotelu. - Żadne „może". Zajmij się lepiej kimś fajniejszym - nalegała. - Niby kim? Mattem czy Johnem Kenneallym? - No, skoro już o nich wspomniałaś... W odpowiedzi przewróciłam oczami. - No, ale faktycznie... - mówiła dalej. - Matt nie był dobry, o ile dobrze pamiętam. Wiecznie wydzwaniał i dawał ci urocze prezenciki... - Robił ci rosół, kiedy byłaś chora. - Wes dołączył do wyliczanki. - Nie był jadalny - odparłam, wspominając tajemnicze szare kawałki niewiadomego pochodzenia pływające w zupie. - Nieistotne. - Kimmie kontynuowała wywód. - Daj mi faceta, który potrafi otworzyć słoik gotowego dania z Chef Boyardee, a będę jego. - Mam w domu puszkę Twistaroni z twoim imieniem - zażartował Wes.
- Matt był miły... - broniłam się. - Ale jest taki moment, że „miłe" zmienia się w „zbyt miłe". Był zaborczy, jeszcze zanim zaczęliśmy się umawiać. - Jasne - odparł. - Ty potrzebujesz psychotycznego mordercy. W tym momencie przeprosiłam, wstałam od stołu i zaczęłam się zbierać. Obiecałam mamie, że wieczorem pomogę jej z kolacją. Odkąd zaczęłam pracować na pół etatu w Knead, pracowni garncarskiej w centrum miasteczka, mama nabawiła się obsesji na punkcie spędzania ze mną czasu. Ostatecznie stało się to rytuałem - przynajmniej raz w tygodniu, kiedy nie pracuję, łączymy siły, by wspólnie przygotować jedzenie. - Robimy dziś makaron z kabaczkiem, masłem sojowym i sosem z bazylii, ciasto daktylowo - orzechowe i świeży sok kapuściewkowy - oświadczyła mama, gdy wróciłam. - Kapuściewkowy? Mama skinęła głową i zdjęła z szafki jedną ze zrobionych przeze mnie ceramicznych misek - szeroką, niebieską z żółtymi wiatraczkami. - Sok z włoskiej kapusty i marchewek. - Brzmi smakowicie - skłamałam. Mama stała się fanatyczką zdrowego trybu życia, od czubka głowy i zafarbowanych henną włosów, aż po palce stóp skryte w tenisówkach z organicznej bawełny. W rezultacie przynajmniej dwa razy w tygodniu lądowaliśmy z tatą w Taco Bell. - Chodź - przywołała mnie do wyspy na środku kuchni. - Chcę usłyszeć wszystko o pierwszym dniu szkoły. Jacyś fajni chłopcy? Inspirujący nauczyciele? Jak lunch? - Nie. Ani jednego. Mdlący - odpowiedziałam po kolei na pytania, zdrapując przy tym mój perłowy lakier do paznokci. - Oto zdrowe podejście.
- Przecież przesadzam. - Wślizgnęłam się na stołek. - Tak jakby. Mama, która wciąż była ubrana w strój do jogi, wzięła głęboki oczyszczający oddech i popiła go domowej roboty herbatką z mniszka lekarskiego. - Chcesz o tym porozmawiać? - Innym razem - odparłam. Myślałam o Benie. - A może chcesz przyjść na nasze dzisiejsze spotkanie? W nocy z okazji pełni. Przekonasz się, jakie to oczyszczające doświadczenie. - Odgarnęła kilka loków, które opadły na jej ciemnozielone oczy. - Nie, dzięki - odparłam. Noc szczekania do księżyca i spontaniczny taniec brzucha to nie moja definicja oczyszczającego doświadczenia. Mama skinęła i wzięła pojemnik z daktylami. Wrzuciła je do blendera. - Nie zapomniałaś o czymś? - spytałam. Chwilę jej to zajęło, ale zauważyła. Nie usunęła pestek - jest to kulinarna zniewaga, którą popełniłam dawno temu, kiedy próbowałyśmy zrobić daktylowe cukierki. Na szczęście mama nie włączyła jeszcze maszyny. Mama wyjęła owoce. Miała załzawione oczy, jak gdyby możliwość stępienia ostrzy było najgorszą rzeczą na świecie. - Mamo? - Ciocia Alexia dziś zadzwoniła - powiedziała, chcąc usprawiedliwić łzy. - Aha. - Przygotowałam się na cios. Mama wytarła oczy, próbując się uspokoić. - To nic złego. Po prostu jej głos nie brzmiał zbyt dobrze. To wszystko. - Bo z nią nie jest dobrze.
- Pracuje - kontynuowała mama. - Stara się być zajęta i wrócić do normalnego życia. Dwa razy w tygodniu chodzi na terapię grupową, a w sobotnie popołudnia na kurs malarstwa. - A potem co? Mama pokręciła głową. Kąciki jej ust opadły. Przez sekundę wyglądała, jakby znów się miała rozkleić. - Będzie dobrze - powiedziała wreszcie. - Jestem tego pewna. Znów odetchnęła i po chwili wzięła się do drylowania daktyli. - Mamo? - Wciąż wyczuwałam jej niepokój. Ale ona wyraźnie nie chciała ciągnąć tematu. Zamiast tego kazała mi obrać kabaczek, namoczyć bazylię i pokruszyć orzechy. W okamgnieniu wyczarowałyśmy danie godne samego sir Paula „Weganina" McCartneya. Zabrałam talerze i poszłam nakryć do stołu. Właśnie wtedy dostrzegłam dużą kopertę z czerpanego papieru zaadresowaną do mnie. Leżała na modlitewnych koralikach mamy. Podniosłam ją i od razu zauważyłam, że nie ma znaczka ani pieczątki poczty. Ani adresu zwrotnego. Rozerwałam ją i wyjęłam zawartość. W środku było zdjęcie, a na nim ja. Stałam przed szkołą. Zrobiono je dzisiejszego ranka, poznałam po ubraniu. Ktoś wydrukował je na błyszczącym papierze A4 i namalował wokół mnie czerwone serce. Odwróciłam fotografię, szukając imienia ofiarodawcy albo jakiejś wiadomości, ale tył był pusty. - Czy ktoś to dziś przyniósł? Mama pokręciła głową. - Było w skrzynce razem z resztą korespondencji. - O której wyjmowałaś pocztę? - spytałam. Zastanawiałam się, kiedy ktoś znalazł czas na zrobienie zdjęcia, wydrukowanie go i podrzucenie do skrzynki, zanim wróciłam ze szkoły. Mama przerwała drylowanie daktyli i spojrzała na mnie.
- Koło piątej, tuż przed twoim przyjściem. Czemu pytasz? Pokazałam jej zdjęcie. - Głupi kawał. - Mnie to wygląda na tajemniczego wielbiciela. Przeciągnęłam palcami po zdjęciu, myśląc o poranku przed szkołą. Próbowałam sobie przypomnieć, kto się wówczas kręcił w pobliżu. - Camelia, wszystko w porządku? - Mama nie dawała za wygraną. - Czy coś się stało w szkole? Wzruszyłam ramionami. Kusiło mnie, by opowiedzieć jej o Benie - o tych wszystkich plotkach, ale wydawała się taka zaabsorbowana przygotowywaniem soku. Przyglądała się wielkiej pustej misce. - To był zwyczajny pierwszy dzień szkoły. Wsunęłam zdjęcie do koperty i poszłam do pokoju, by zadzwonić do Kimmie. Może i brakowało adresu zwrotnego, ale taki numer pachnie nią na kilometr.