Alexandra_Black

  • Dokumenty369
  • Odsłony40 575
  • Obserwuję50
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań17 543

Stolarz Laurie Faria - Dotyk 02 - Smiertelne klamstwa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :540.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Stolarz Laurie Faria - Dotyk 02 - Smiertelne klamstwa.pdf

Alexandra_Black EBooki Laurie Stolarz - Dotyk
Użytkownik Alexandra_Black wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

Dotyk Śmiertelne kłamstwa Laurie Faria Stolarz

Dla Eda, Ryana i Shawn z miłością i wdzięcznością

Rozdział 1 Miałam kłopoty ze snem. Przez większość nocy leżałam na łóżku całkiem rozbudzona. Nie mogłam zasnąć. Ani przestać o nim myśleć. O tym jak pachniał - słodyczą i potem. O długiej bliźnie na jego przedramieniu. Odkąd Ben wyjechał cztery miesiące temu, obsesyjnie myślę o drobiazgach. Staram się sobie przypomnieć, czy jego blizna ma trzy, czy cztery rozgałęzienia, czy to jego lewy, czy prawy przegub kciuka wygląda na wiecznie opuchnięty, czy jego zapach bardziej przypominał cukier puder z pączków, czy raczej watę cukrową. Czasami wydaje mi się, że zaczynam wariować. Nie, nie mówię tego tak sobie. Naprawdę kwestionuję moją poczytalność. Ostatnio coś jest ze mną nie w porządku. I chyba właśnie to przeraża mnie najbardziej. Na przykład ostatnia noc. Znów nie mogłam spać, więc przemknęłam korytarzem do piwnicy. Tata, który głęboko wierzy, że każdy powinien mieć przestrzeń tylko dla siebie, zorganizował mi za półką z narzędziami kącik garncarski. Znajdowało się tam moje własne koło garncarskie, wiadra wypełnione przyrządami do żłobienia i pudła pełne gliny. Miałam na sobie jedynie koszulę nocną i kapcie i postanowiłam, że popracuję w ciemności. Delikatne światło księżyca wpadało przez okno, dzieląc mój stół na pół srebrzystą ścieżką. Ucięłam spory kawałek gliny i zaczęłam ją ugniatać. Zamknęłam oczy. Czułam, jak księżycowe promienie muskają końcówki moich włosów, rozświetlają skórę i otulają dłonie. Skupiałam się na konsystencji gliny, a nie na tym, co tworzyłam. Starałam się rozluźnić, uspokoić chaos panujący w myślach.

I nagle to zobaczyłam. Blizna Bena pojawiła mi się przed oczami. Zaczęłam ją rzeźbić - poddałam się tej dziwnej, palącej potrzebie uformowania jego przedramienia - od koniuszków palców aż do łokcia. Moje palce pracowały szybko, niezależnie od woli - jak gdyby same dobrze wiedziały, jak to powinno wyglądać. Jakby mózg nie nadążał. Jakieś pół godziny później, długo po tym jak skóra na moich palcach pomarszczyła się z wilgoci, odsunęłam się od stołu, by obejrzeć, co ulepiłam, i zastanowić, co to oznacza. Na blacie leżała gliniana kopia przedramienia Bena. Była dokładnie taka, jak być powinna. Teraz pamiętałam. Jego blizna miała trzy rozgałęzienia, nie cztery. I to lewy kciuk wyglądał na lekko opuchnięty, a nie prawy. Odpowiedzi na pytania o te wszystkie szczegóły, nad którymi tyle się zastanawiałam, leżały przede mną. Wyrzeźbiłam je, co całkiem zbiło mnie z tropu. I wtedy go usłyszałam: - Camelia - szeptał. Jego głos brzmiał dokładnie jak w moich wspomnieniach - był miękki i głęboki. Pozbawiał mnie tchu i sprawiał, że serce waliło jak szalone. Obejrzałam się, ale prócz księżycowej poświaty jedyne, co za sobą dostrzegłam, to ciemność. Zimna piwnica o betonowej podłodze, sterty pudeł umieszczonych jedno na drugim i stare rowery pod ścianą. Ale wytężałam wzrok, zastanawiając się, czy ktoś tam jest. Może wślizgnął się przez garaż? Czy mama znów zapomniała zamknąć drzwi? - Ben? - wyszeptałam w mrok. Wytarłam dłonie i przeszłam kawałek, ale nic nie zauważyłam. Poczułam ucisk w żołądku. I wtedy znów dobiegł mnie głos:

- Camelia - mruczał, tym razem głośniej. Drżącymi rękami chwyciłam nóż, tak na wszelki wypadek, i zapaliłam górne światło. Dwie z trzech żarówek wybuchły. Deszcz iskier posypał się na podłogę i w jednej chwili wszystko pogrążyło się w ciemności. Cofnęłam się w kierunku betonowej ściany. Usłyszałam za sobą jakiś dźwięk. Odwróciłam się, by sprawdzić co to. Wpadłam na puszkę z farbą, która poturlała się po podłodze. Gęsty, czerwony płyn się rozlał. Wyglądał jak krew. Odetchnęłam i odeszłam na tył piwnicy, gdzie trzymaliśmy nasz sprzęt narciarski i łopaty. Wiedziałam, że on musiał gdzieś tu być. Obserwował mnie. - Ben?! - zawołałam, skupiając uwagę na stercie pudeł w rogu pomieszczenia. Rozdygotana podeszłam kilka kroków i potknęłam się o pompkę do roweru. Krzyknęłam cicho. Piec zawarczał, sprawiając, że wzdłuż kręgosłupa przeszły mnie ciarki. Zerknęłam na drzwi, zastanawiając się, czy rodzice mnie usłyszeli i czy może zejdą tutaj. - To ty? - wyszeptałam. Czułam, jak szybko bije mi serce. Nikt się nie poruszył. Nic się nie stało. Popchnęłam stertę pudeł tak, że spadły na ziemię, a schowane w nich stare ubrania wypadły na podłogę. - Camelia... Wołanie rozlegało się ze szczytu schodów. Chwyciłam nóż i ruszyłam w tamtym kierunku. Szłam tam, gdzie prowadził mnie jego głos, przez ciemną kuchnię, jeszcze ciemniejszy korytarz, aż do mojej sypialni. Zapaliłam światło - raziło w oczy - i rozejrzałam się po pokoju. Sprawdziłam wewnątrz szafy i pod łóżkiem. Nigdzie ani śladu chłopaka.

- Ben? - szepnęłam, zastanawiając się, czy wyślizgnął się przez okno. Upuściłam nóż. Szeroko otworzyłam okno. Zimne, styczniowe powietrze otuliło moją skórę. Wreszcie go zobaczyłam. Stał po drugiej stronie ulicy, zasłonięty przez nagie gałęzie drzew rosnących przed domem sąsiada. Patrzył w moim kierunku. W głowie mi wirowało, ale zdołałam mu pomachać. Drugą ręką uszczypnęłam się, myśląc, czy za kilka chwil się nie obudzę. Ale to nie był sen. Ktoś naprawdę tam stał. Zegar przy moim łóżku wskazywał 2:49. Ponownie mu pomachałam, ale nie reagował. Wzięłam więc komórkę i wybrałam jego numer. Odebrał po jednym sygnale. - Ben? - zaczęłam, choć nie usłyszałam „halo". Znów wyjrzałam przez okno, licząc, że zobaczę go z telefonem przy uchu. Ale postać zniknęła. Chwilę później połączenie zostało przerwane. Kiedy zadzwoniłam ponownie, od razu odezwała się poczta głosowa.

Rozdział 2 22 stycznia 1984 Drogi Pamiętniczku! Dziś skończyłam trzynaście lat, a moja siostra, Jilly, podarowała mi Ciebie, Pamiętnik, jako prezent. Opakowała Cię w śliczny obrazek wazonu z różami, namalowany przez nią farbą akrylową. Jilly kazała mi przysiąc, że nikomu nic nie powiem, bo jeśli mama usłyszy, skąd Cię mam, ona już nigdy więcej się do mnie nie odezwie. Mama nie chce, żebym dostawała prezenty. Mama nie chce mnie. Kropka. Obiecałam Jilly, że zrobię wszystko, co powie. Chcę, żeby mnie lubiła. Chcę więcej prezentów takich jak ty. I chcę mieć kogoś, komu sama mogłabym dawać podarunki. Zamiast tortu wzięłam jeden z moich rysunków, wymazałam większość wściekłych napisów i myśląc o życzeniu, zdmuchnęłam wiórki papieru i gumki z kartki. Życzyłam sobie, żeby mój świat był tak ładny jak wazon z różami. Życzyłam sobie, bym przestała się przez cały czas nienawidzić. Z miłością Alexia

Rozdział 3 Chwila. Co takiego? - spytała Kimmie. Gwałtownie postawiła na stoliku swoją latte. Jej jasnobłękitne oczy skryte za rogowymi oprawkami otworzyły się szeroko ze zdumienia. Była niedziela - ostatni wieczór ferii zimowych - i Kimmie, Wes i ja siedzieliśmy w Press & Grind, kafejce w centrum miasteczka, i dogadzaliśmy sobie legalnymi używkami pod postacią kofeiny i czekolady. - To prawda - zapewniłam. - Nie wiem, jak to się stało. - No dobra, po kolei - zaczął Wes. - Była druga rano, nie mogłaś spać, myślałaś o głupotach... Może wypaliłaś coś dziwnego? Ja na pewno miałbym wówczas ochotę wyrzeźbić coś nieprzyzwoitego. - Że niby ramię jest nieprzyzwoite? - wtrąciła Kimmie. - Tak, bo, jak wiemy, Camelia rzeźbi tylko rzeczy dozwolone od lat osiemnastu. Gdybym to była ja... - Wyrzeźbiłabyś mój tyłek? - rzucił Wes. - Tylko gdybym chciała się z czegoś pośmiać - odparła. - Tajemnicze skręty wyjaśniałyby głosy, o których mówisz - zasugerował Wes. - Okno w twojej sypialni było zamknięte? - spytała moja przyjaciółka. Skinęłam głową, przypominając sobie, że nim je uchyliłam, otworzyłam zamek. - Więc to tylko twoja wyobraźnia - mówiła dalej. - W przeciwnym razie okno byłoby otwarte, prawda? No bo jak można wymknąć się przez okno, a potem zamknąć je od wewnątrz? - Wiem. - Westchnęłam. - To nie ma sensu. - Czekaj. Czy twój tata nie zainstalował aby alarmu? - spytał Wes.

- Miał taki zamiar, ale zamiast tego kupił naklejki na szyby i znaki trawnikowe, żeby nasz dom wyglądał na opancerzony. - Spryciarz z niego, co? - Wes uśmiechnął się pod nosem. - Niesamowity. - Przewróciłam oczami. - Na podjeździe dodał też hiperaktywny czujnik ruchu, kamerę przemysłową skierowaną na schody, ale niepokazującą nic, no i przyciął krzaki. - To najlepsza ochrona! - Kimmie się śmiała. - Oczywiście to wszystko nie ma żadnego znaczenia - mówiłam dalej - bo wiecznie zostawia okno w piwnicy otwarte na oścież. Narzeka, że opary garncarskie przyprawiają go o ból głowy. Jakby coś takiego w ogóle istniało. - Cóż, odłóżmy na bok względy bezpieczeństwa. Skoro mówisz, że słyszysz głosy, to my ci wierzymy - oświadczył Wes, podnosząc kciuk (oczywiście miał na myśli coś odwrotnego). - Nie zapominajmy też o twojej palącej potrzebie wyrzeźbienia części ciała Bena. - Właśnie - przytaknęła Kimmie. - Wierzymy też w Zębową Wróżkę, Świętego Mikołaja i to, że Wes jest prawdziwym ogierem. Chłopak odwrócił się do Kimmie i środkowym palcem wytarł piankę z ust. - Nie uważacie, że to dziwne: w jednej chwili leżę w łóżku i myślę o tym, jak wygląda jego blizna, a niecałą godzinę później, niemal nieświadomie, rzeźbię jego ramię, dokładnie takie, jak być powinno? - Takie, jak ci się wydaje, że być powinno - poprawił mnie Wes. Pokręciłam głową pewna, że moja rzeźba jest zgodna z oryginałem. - Tym, co ja uważam za dziwne - mówiła Kimmie - jest fakt, że próbujesz nam wmówić, że twój rozum i ciało nie

współdziałały. Jakby twoje dłonie przejęli jacyś obcy, czy coś w tym stylu. Wes zdusił śmiech, biorąc kęs czekoladowej babeczki. - Tak czy inaczej - ciągnęła niezrażona Kimmie - podświadomość działa w tajemniczy sposób. Pogódź się z tym i żyj dalej. - To nie była podświadomość - upierałam się. - Nie spałam. - Może lunatykowałaś? - zaproponował Wes. - Nie rozumiecie - wyjaśniałam coraz bardziej sfrustrowana, że nie wiedzą, o czym mówię. A przecież sama nie potrafiłam tego wytłumaczyć. - To nie pierwszy raz, kiedy coś takiego się zdarzyło. - To znaczy, że już wcześniej rzeźbiłaś w środku nocy różne części ciała Bena? - Wes próbował przejechać palcami po swoich postawionych na sztorc włosach (serio, miał warstwę stwardniałego żelu, wtartą piankę i wymodelowane ciemnobrązowe szpice). - Proszę, opowiedz. - Kimmie przysunęła się i zaczęła mrugać pokrytymi tuszem rzęsami. Opowiedziałam im więc o tym, co miało miejsce tydzień wcześniej. Wyrzeźbiłam klucz, bo odczuwałam taką potrzebę. Jeszcze tego samego dnia, kiedy wróciłam z pracy, okazało się, że nie mogę znaleźć kluczy, a rodziców nie było. - Sterczałam przed domem przez ponad dwie godziny. Wes i Kimmie przyglądali mi się bez słowa - dziewczyna ze zdziwienia otworzyła rubinowe usta, a chłopak poprawiał na nosie okulary, jakby miało to coś zmienić i pomóc mu odnaleźć sens tam, gdzie go nie było. - I co myślisz... - zaczęła Kimmie. - Że miewasz jakieś dziwne artystyczne przeczucia?

- Być może - odparłam, lekko zagryzając dolną wargę. Teraz, gdy zostało to powiedziane, zrozumiałam, jak strasznie głupio brzmi ta teoria. - Dobra, załóżmy przez chwilę - rzekł Wes - że u ciebie w domu nie było Bena, że jakieś dziwne przeczucie w twojej głowie stworzyło ten głos, by poprowadził cię na górę, abyś mogła w świetle nocy wyjrzeć przez okno. Jak myślisz, co Ben robił przed twoim domem? - Nie wiem. - Sączyłam cappuccino. - Może chciał ze mną porozmawiać. - Więc czemu milczał, kiedy do niego zadzwoniłaś? - spytała Kimmie. - Jesteś pewna, że to Bena widziałaś przed domem? Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam przyznać, że pomimo lamp ulicznych niewiele dostrzegłam. Widziałam tylko, że ten ktoś jest wysoki, szczupły i ubrany w czarny płaszcz. - No tak. To mógł być jakikolwiek inny przypadkowy prześladowca - zasugerował Wes. - Na przykład Matt - podsunęła Kimmie. - Chłopak jest wolny jak ptak. Wczoraj widziałam go na pasach. - I Kimmie nie mówi o pasach na więziennym wdzianku - wtrącił Wes, nawiązując do kary Matta. Dwa miesiące wcześniej, podczas procesu, został skazany na dwa lata w zawieszeniu. - Widziałaś chociaż motor Bena? - spytał. Pokręciłam głową i głębiej zatonęłam w moim siedzeniu. Byłam pewna, że zauważyłabym jednoślad - albo przynajmniej bym go usłyszała. - Hmm... - Kimmie uniosła zakolczykowaną brew. Może nie chciała być tą, która wypowie na głos, że mówię jak skończona wariatka. Ale abstrahując od wszelkich świrów, odkąd Ben Carter pojawił się (chociaż lepiej byłoby rzec: wepchnął się) przed

siedmioma miesiącami do mojego życia, wszystko się zmieniło. Szłam wtedy przez parking na tyłach szkoły. Ni stąd, ni zowąd pojawił się rozpędzony samochód. Następne, co pamiętam, to osoba spychająca mnie z drogi dosłownie w ostatniej chwili. To był Ben. Tamtego dnia mnie dotknął. Położył dłoń na moim brzuchu i wówczas stało się coś naprawdę dziwnego. Spojrzał na mnie uważnie szeroko otwartymi oczami. W jego wzroku był niepokój, a usta miał lekko rozchylone. Zupełnie jakby odkrył coś, czego ja nie wiedziałam. Okazało się, że Ben ma dar psychometrii - jest to umiejętność wyczuwania różnych rzeczy poprzez dotyk. Dzięki niemu zorientował się, że jestem w niebezpieczeństwie - i nie chodziło o wpadnięcie pod samochód. Im lepiej Ben mnie poznawał, tym bardziej wyraźne stawało się przeczucie zagrożenia. I rzeczywiście, byłam w niebezpieczeństwie. Mój ekschłopak, Matt, postanowił więzić mnie w przyczepie kempingowej swoich rodziców - myślał, że w ten chory sposób uratuje nasz związek. Na szczęście Ben po raz drugi mnie ocalił. Można by przypuszczać, że coś takiego nas zbliży. Ale oddaliliśmy się od siebie. - Chcesz poznać moją teorię? - spytała Kimmie, biorąc kęs ekierki. - Uważam, że tęsknisz za Benem do entej potęgi i twoja podświadomość zaczyna ci płatać figle. - Spójrzmy prawdzie w oczy, panno Kameleon - zaczął Wes. - W twoim spojrzeniu jest więcej tęsknoty niż w mojej szafie stylowego obuwia. - Nazywasz to stylowym obuwiem? - Kimmie z pogardą spojrzała na jego chodaki.

- No co? Ekspedientka powiedziała mi, że wyglądam w nich sexy. Wybuliłem za nie od groma. - Gromy to dopiero na ciebie spadną za noszenie czegoś takiego. - I to mówi dziewczyna, która ubiera się jak skrzyżowanie narzeczonej Frankensteina i June Cleaver? Zmierzył Kimmie wzrokiem od góry do dołu. Miała na sobie różowo - białą sukienkę przypominającą krojem fartuszki szpitalnych wolontariuszek z lat siedemdziesiątych, naszyjnik zrobiony z zardzewiałych gwoździ, podarte kabaretki i glany, a swoje ufarbowane na czarno loki schowała pod czapeczką z daszkiem. - Czyżbym wyczuwała zazdrość, bo ja pewnego dnia będę sławną i bogatą projektantką? - spytała go Kimmie. - Tak, zaprojektujesz kostiumy do serii Noc żywych trupów. - Wes wyciągnął do przodu ręce i zaczął szurać nogami, udając zombie. Ja tymczasem wyjrzałam przez okno na ulicę. Myślałam o następnym dniu. Od aresztowania Matta cztery miesiące temu Ben uczył się w domu. Plotka głosiła, że po feriach nareszcie wróci do szkoły. - Zastanawiam się, jak będą teraz traktować Bena - powiedziałam. Dwa lata przed tym, jak się poznaliśmy, Ben na spacerze nad morzem dotknął swojej dziewczyny, Julie, i wyczuł, że go zdradzała. Nie umiejąc kontrolować swojej mocy, chwycił ją zbyt gwałtownie. Chciał dowiedzieć się więcej. Julie wyrwała się, przerażona siłą jego dotyku. I chociaż starał się ją powstrzymać, dziewczyna cofała się, aż spadła z klifu. Zginęła na miejscu. Po tym wypadku Ben był załamany do tego stopnia, że unikał z kimkolwiek fizycznego kontaktu. Bał się swojej mocy i tego, co mógłby wyczuć. Przez całe dwa lata nikogo nie

dotykał. A potem trafił do naszego liceum, licząc na w miarę normalne życie. I wtedy mnie dotknął. - Dziwię się, że w ogóle wraca - stwierdził Wes. - Upokorzono go tutaj ponad wszelkie granice. Taka była prawda. Z powodu tego, co się stało z Julie, wszyscy w szkole - łącznie z administracją - zadbali o to, by czuł się tu wybitnie niechciany. Do dyrekcji napływały niezliczone skargi od rodziców i wybuchł chaos spowodowany głupimi dowcipami uczniów. Pojawili się nawet pozerzy twierdzący, że są ofiarami mrocznych postępków chłopaka. Nikt nie chciał dać mu szansy. Nawet ja. - Mam swoją teorię, dlaczego chce wrócić. - Kimmie puściła do mnie oko. - No bo kto z własnej woli chodzi do szkoły, by się uczyć? Zagryzłam dolną wargę. Nie chciałam robić sobie nadziei. Gdy go ostatnio widziałam, pocałował mnie i powiedział „żegnaj". Stwierdził, że nie możemy być razem, bo komuś takiemu jak on nie można w pełni ufać. I że kiedyś to zrozumiem. - Po prostu mam nadzieję, że między nami wszystko wróci do normy - mruknęłam. - Przykro mi to mówić, Cam - zaczęła Kimmie - ale macanie kogoś w poszukiwaniu wskazówek mających pomóc udaremnić spisek psychoprześladowcy to nie jest norma. - Wszystko zależy, jak na to spojrzeć. - Wes uśmiechnął się pod nosem. - Zawsze możesz udawać, że znów jesteś w niebezpieczeństwie - podsunęła Kimmie. - Mogę ci pomóc wyczarować jakieś dobre liściki od prześladowcy.

- Szkopuł w tym, że Ben wyczułby fałszerstwo - odparłam, przebijając jej balonik fantazji szpilką rzeczywistości. - Nie, jeśli naprawdę postanowiłbym cię zabić - powiedział Wes złowrogim tonem. Dźgnął przy tym swoją babeczkę plastikowym nożem. - Bo niby co może mnie za to spotkać? - Wyrok w zawieszeniu, ot co - oświadczyła Kimmie, po raz kolejny nawiązując do żałosnej kary Matta. - Chłopak wykpił się ledwie klapsem - rzekł Wes z oburzeniem. - Poważnie, za obnażanie się w miejscu publicznym dostaje się surowszy wyrok. - Oczywiście wiesz to tylko z opowiadań - dogryzła mu Kimmie. - Najważniejsze - przerwałam im - że Matt nie wróci do szkoły. - Ale Ben wróci - powiedziała znacząco moja przyjaciółka. - I kto wie? Może dotknie cię i zobaczy coś bardzo seksownego? - Bardziej seksownego niż szalony prześladowca z plastikowym nożem? - skomentował Wes, cały czas dźgając swoją babeczkę. Żarty na bok. Miałam nadzieję, że Ben ze mną porozmawia - powie, że to on stał wczoraj w nocy przed moim oknem. I że tęskni za mną równie mocno jak ja za nim.

Rozdział 4 Usiadłam na łóżku i patrzyłam w lustro. Znów nie mogłam zasnąć. Moje oczy straciły blask, a białka były przekrwione. Jasne falujące włosy plątały się w nieładzie. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co się wydarzyło ubiegłej nocy. Wyjrzałam przez okno na' drzewa rosnące po drugiej stronie ulicy. Mogłabym przysiąc, że widziałam tam Bena. Gałęzie były całkiem nagie, oświetlone przez uliczną latarnię. Czy możliwe, że to wszystko mi się przywidziało, że to tylko dzieło mej podświadomości? A jednak zamykając oczy, nadal słyszałam głos Bena wołający do mnie w piwnicy, wiodący mnie do pokoju. - Camelia? - usłyszałam za sobą szept. Zlękłam się, jednak po chwili dotarło do mnie, że to mama mnie woła. Zastukała lekko w uchylone drzwi. - Już po północy. Czemu jeszcze nie śpisz? Odwróciłam się do niej. Wciąż miała na sobie strój do jogi, w którym udzielała lekcji. - Mogłabym cię spytać o to samo. Weszła i usiadła na brzegu łóżka. Nie powiedziała, czemu jeszcze nie śpi, chociaż zwykle zasypia przed dziesiątą. - Wszystko w porządku? - spytała. Wzruszyłam ramionami. - To chyba kolejna niespokojna noc. - W piątek też nie mogłaś zasnąć, prawda? Wydawało mi się, że słyszałam, jak wstajesz. - Naprawdę? - spytałam. - Słyszałaś coś jeszcze? - Co na przykład? - Zmrużyła oczy. - Nic - odparłam, zmuszając się do lekkiego uśmiechu. - To wspaniale, że masz rzeźbiarstwo - mówiła. - To ważne, by znaleźć jakiś sposób wyrażania siebie i

rozładowywania stresu i nerwów. Bo właśnie to robiłaś, prawda? Chyba słyszałam, jak schodzisz do warsztatu. - Tylko na trochę - odparłam, jakby to, że nie zarwałam całej nocy, miało uspokoić mamę. - Czemu masz kłopoty ze snem? - Spojrzała na moje odbicie w lustrze. Jej ufarbowane czerwoną henną sprężykowate loki zebrane były z tyłu jasnoniebieską opaską, co podkreśliło sercowaty kształt jej twarzy. Wzruszyłam ramionami. Kusiło mnie, by powiedzieć jej o Benie, ale nie sądzę, by ucieszyło ją, że ten chłopak znów pojawi się w moim życiu. Oczywiście fakt, że dwukrotnie mnie ocalił, bardzo świadczył na jego korzyść, ale jestem przekonana, że każdy rodzic, słysząc, że córka ma obsesję na punkcie chłopaka niegdyś oskarżonego o morderstwo - niezależnie od werdyktu sądu - byłby niespokojny. - Spróbuję zasnąć - skłamałam. - Chcesz rumianek i mleko migdałowe? - Nie, dziękuję. - Skrzywiłam się na wspomnienie ostatniego razu, gdy zaproponowała mi swoje ziołowe specyfiki. Skończyłam wówczas z paskudną wysypką - i to na tyłku. Mama pocałowała mnie w czoło i opatuliła szczelnie kołdrą, przyzywając przez okno nocne wróżki i nucąc melodię, która ukołysze mnie do snu - zupełnie jak za dawnych czasów. Starałam się nie chichotać. Zamknęłam oczy, ale nie zobaczyłam nocnych wróżek. Zobaczyłam Bena. Przekręciłam się na drugą stronę, wyobrażając sobie, że wjeżdża na motorze na nasz podjazd, puka do mojego okna i prowadzi na zewnątrz. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża. Przesiąknięty zapachem morza wiatr plątał mi włosy i sprawiał, że wargi smakowały solą.

Można by przypuszczać, że ta wizja mnie rozluźni, ale tak się nie stało. Nie pozwoliła mi zasnąć, przypominając o tamtej wrześniowej nocy, kiedy również leżałam rozbudzona. Zadzwoniłam do Bena krótko przed północą, by po mnie przyjechał. Kazałam mu zawieźć nas do Knead, studia garncarskiego, w którym pracuję. Całowaliśmy się tam przez bite dwie godziny. Na stole. Wilgotna glina przylgnęła do naszych palców i zaschła na skórze. Nadal miałam dreszcze. Przez całą noc nie udało mi się przespać więcej niż dwie godziny i następnego dnia w szkole byłam nie do życia. Była pierwsza lekcja - zajęcia z garncarstwa. Z całych sił starałam się skupić na pracy - na tym, co mówiła pani Mazur o instynkcie i emocjach zawartych w rzeźbie. Kimmie nie była zainteresowana. Zamiast słuchać, pouczała mnie w sprawie mojego ensemble du jour. - Doprawdy, Camelio, prążkowany czarny golf i ołówkowa spódnica? Masz szesnaście, nie sześćdziesiąt lat. Sądziłam, że po czterech miesiącach usychania z tęsknoty wybierzesz coś bardziej efektownego. - Przykro mi, że cię rozczarowałam. - Niech ci nie będzie przykro ze względu na mnie. To o ciebie się martwię. Ten strój prędzej zapewni ci zniżkę w supermarkecie w dniu emeryta, niż zadziała na pewnego dotykalskiego. - Nieważne. - Westchnęłam. Postanowiłam, że marudzenie przyjaciółki mnie nie zdenerwuje. - Oczywiście to nie twoja wina - kontynuowała ściszonym głosem. - Powinnam była zadzwonić do ciebie rano i sprawdzić, jak stoją sprawy z twoją garderobą, ale tata golił klatę i całkiem mnie rozproszył. Mówię serio: zmonopolizował na ten poranek łazienkę i jeszcze miał czelność zostawić na podłodze nieporządek.

Kimmie paplała dalej - coś o konieczności zmiany rajstop z powodu wdepnięcia w pozostawiony przez ojca bałagan. Kiwałam głową, starając się za nią nadążyć, chociaż dużo bardziej interesowało mnie to, co mówiła pani Mazur. Pozwalała nam wyrzeźbić, co tylko zechcemy, pod warunkiem że w świadomy i znaczący sposób obudzi to jakieś emocje. - Co robisz? - spytała Kimmie, rolując glinę w ogromną kulę. Wzruszyłam ramionami. Sama jeszcze nie byłam pewna. Zamknęłam oczy i gładziłam palcami grudę, tworzyłam krzywizny i zagłębienia, starałam się przelać w pracę emocje, tak jak prosiła nauczycielka. Po kilku minutach otworzyłam oczy i dostrzegłam, że trzymam coś, co przypomina twarz. Poszłam tym tropem, wyrzeźbiłam powieki i oczy. Potem stworzyłam wokół ramę, zupełnie jakby ktoś patrzył przez okno. - Dobra robota, Camelio - powiedziała pani Mazur, stając tuż za mną. - Czuć w tym napięcie. Uśmiechnęłam się, przyjemnie połechtana tym komplementem. Szczególnie, że tak właśnie było - odczuwałam ogromne napięcie. - Ale czy jest ono tak wielkie jak w złamanym obcasie szpilek kogoś, kto schodzi właśnie po schodach Metropolitan Museum? - spytała Kimmie, wskazując wyrzeźbiony przez siebie but. - Urocze - skwitowała pani Mazur. - Nie taki był mój zamysł - powiedziała Kimmie z oburzeniem. - Uważam, że słowo „tragedia" najlepiej opisuje moje dzieło. Pani Mazur uniosła brwi i bez słowa odeszła, by obejrzeć rzeźby pozostałych uczniów. Ja tymczasem dalej pracowałam nad moimi oczami ujętymi w ramę. Jakieś dwadzieścia minut

później wokół mnie zebrał się tłum. Pani Mazur wykorzystała moją pracę, by opisać wyraz desperacji i pragnienia. - Rama symbolizuje oglądanie wszystkiego od zewnątrz - bycie odciętym - podczas kiedy jedyne, czego się pragnie, to znaleźć się wewnątrz. Lily „Pacyfistka" Randal położyła dłoń na moim ramieniu. Jej hippisowski pierścionek ocierał się o moją szyję. - Czy czasami czujesz się uwięziona i bezbronna? - Pomyśl, do kogo mówisz - wtrącił się Davis Miller, mój sąsiad z boysbandu, mieszkający przy tej samej ulicy. - Jeszcze nie tak dawno Camelia była związana, nafaszerowana narkotykami i uwięziona w starej przyczepie kempingowej. - Racja - odparła Lily. - Suuuuper. - Nadal się do mnie uśmiechała i kiwała głową, zupełnie jakby bycie uwięzionym wydawało się czymś ekscytującym. Nerwowy uśmieszek pojawił się na moich ustach. Starałam się nie dopuścić, by przemienił się w głośny śmiech - pomimo tematu rozmowy - ale wówczas Kimmie upuściła swój gliniany but. Wylądował na podłodze z głośnym plaskiem. - Cholera jasna! - Zdenerwowała się. Ale nie mówiła o bucie. Chwyciła mnie za ramię i obróciła w stronę drzwi. Chwilę to trwało, ale wreszcie zauważyłam parę oczu przyglądających mi się przez szybkę. Nie było widać twarzy, tylko same oczy. Zupełnie takie jak w mojej rzeźbie. - To pokręcone - stwierdziła Lily, kiwając głową. - To jak z tą dziwną rzeźbą klucza, o której nam mówiłaś - przypomniała mi Kimmie. Przytaknęłam głową, drżąc z wrażenia. Od razu rozpoznałam te oczy. Szare, szeroko otwarte, o intensywnym spojrzeniu. Nie miałam wątpliwości - należały do Bena.

Rozdział 5 Powiedziałam pani Mazur, że muszę iść do toalety, jednak zanim wyszłam na korytarz, Ben zniknął. Zobaczyłam natomiast Johna Kenneally'ego, dawny obiekt płomiennych uczuć Kimmie. Wychodził właśnie z laboratorium fizycznego. - Hej - powiedział, skinąwszy głową w moim kierunku. Niechętnie podeszłam, by się przywitać. W ręku trzymałam wielką przepustkę łazienkową - naturalnych rozmiarów replikę przepychacza, wyrzeźbioną w drewnie przez byłego ucznia naszego liceum. - Jak ci minęły ferie? - spytał. - Dobrze. - Nie przestawałam rozglądać się za Benem. - Tylko dobrze? - Zaczął opowiadać o tym, jak sam spędził przerwę w nauce: że co drugi dzień miał trening koszykówki, co wieczór chodził na imprezy, a w weekendy na randki, żeby zapełnić sobie czas. - Tak wiele dziewcząt, a tak mało czasu. Mówię ci, praca łamacza serc nigdy się nie kończy. Był taki żałosny. Zerknęłam przez ramię. Zastanawiałam się, czy Ben ma teraz okienko - może szedł z biblioteki. - Wszystko w porządku? - John przeczesał dłonią ciemnoblond włosy. Zauważyłam, że były teraz dłuższe i w większym nieładzie niż kiedyś. Może przechodzi jakąś fazę stylizacji na rockmana, chociaż jest sportowcem. - Widziałeś tu gdzieś może Bena? - spytałam. - Bena? Bena Rozpruwacza? - Szerzej otworzył brązowe oczy. Niechętnie przytaknęłam, bo naprawdę nie miałam teraz ochoty na kłótnię. - Przecież on już nie chodzi do naszej szkoły - odparł John, jakby myślał, że przez ostatnich kilka miesięcy byłam odcięta od cywilizacji.

- Nie - poprawiłam go. - Wraca w tym semestrze. Przynajmniej tak słyszałam. - Serio? - Uśmiechnął się. - Facet ma jaja, trzeba mu to przyznać. Na jego miejscu nie pokazywałbym się w promieniu tysiąca kilometrów od tego miejsca. - Więc go nie widziałeś? - rzuciłam. - Daj spokój, Camelia. Nie dość ci zabawy z twoim byłym w roli prześladowcy? Naprawdę chcesz się zadawać z pełnokrwistym mordercą? - Zapomnij, że pytałam - odparłam, mocniej ściskając drewniany przepychacz. Ruszyłam korytarzem. Weszłam do łazienki i przy umywalce ochlapałam twarz chłodną wodą. To nie John Kenneally wyprowadził mnie z równowagi - w każdym razie nie tylko. Wiem, że wyrażał obiegową opinię - że są dziesiątki osób, które powiedziałyby coś podobnego, gdyby zobaczyły mnie rozmawiającą z Benem. Po prostu drażni mnie, że nie wiem, czemu Ben jest taki tajemniczy - najpierw obserwuje mój dom, teraz stoi przed salą. Odetchnęłam głęboko, próbując wziąć się w garść. Chwilę później usłyszałam stukanie do drzwi. Z początku je zignorowałam, ale potem pukanie się powtórzyło. Tym razem głośniejsze. Rozejrzałam się, ale z miejsca, w którym stałam, nic nie mogłam zobaczyć. Między drzwiami wejściowymi a umywalkami była ściana. Odwróciłam się, lecz pukanie nie ustawało. Miałam wrażenie, że ktoś wali w drzwi pięścią. Chwyciłam przepustkę i ruszyłam w stronę wyjścia. Wówczas jednak usłyszałam coś innego. Drzwi zaskrzypiały - ktoś je otworzył. Zawiasy zazgrzytały jękliwie. Światła zgasły i wszystko zalała ciemność.

Zastygłam w miejscu, nasłuchując, myśląc o tym, czy ktoś wszedł do środka. Otworzyłam usta, by zawołać, ale nie mogłam nic wykrztusić. Podeszłam bliżej. Przepustkę trzymałam w gotowości, niczym kij baseballowy. - Kto tam?! - zawołałam wreszcie. Brak odpowiedzi. - Wiem, że tam jesteś. Zamachnęłam się w przestrzeń, powoli przesuwając się w stronę drzwi. Nic nie stanęło mi na drodze. Sięgnęłam ręką, szukając na ścianie włącznika światła. Moje palce dotknęły zimnych, twardych cegieł, nie znalazły jednak kontaktu. Natrafiłam na klamkę. Pociągnęłam, by otworzyć drzwi, ale te nie drgnęły. Jakby ktoś mnie zamknął. Ciągnęłam i przekręcałam uchwyt z całą siłą, ale bez skutku. Zaczęłam krzyczeć i walić w drzwi. Nikt się nie pojawił. Miałam wrażenie, że z każdym oddechem kawałki stłuczonego szkła ranią mi płuca. Cofnęłam się, starając nie tracić koncentracji. Z kranu za mną monotonnie kapała woda. Dźwięk odbijał się echem w moim mózgu. Kilka chwil później ponownie spróbowałam znaleźć włącznik światła. Tym razem się udało i zapaliłam lampę. Ulżyło mi, gdy przekonałam się, że jestem sama. Ale wówczas zauważyłam u swoich stóp złożoną kartkę. Ktoś musiał wsunąć ją pod drzwiami. Sięgnęłam po nią, czując, że zaczyna mi się kręcić w głowie. Podparłszy się o ścianę, rozłożyłam liścik. Słowa „TO JESZCZE NIE KONIEC!" ukłuły mnie prosto w serce, a chłód przeszył ciało aż do szpiku kości.

Rozdział 6 Klamka wreszcie ustąpiła i udało mi się otworzyć drzwi. Szybko przemierzałam korytarz ze świstkiem zmiętym w dłoni. Chwilę potem rozległ się dzwonek. Hall wypełnił się ludźmi, a moje serce zaczęło walić szybciej. Przepchnęłam się przez tłum i skierowałam wprost do szkolnej psycholog. Drzwi do gabinetu pani Beady były ledwie uchylone, ale i tak weszłam. - Muszę z panią porozmawiać - rzuciłam, chociaż widziałam, że rozmawia przez telefon. - Proszę sekundkę zaczekać - rzekła do słuchawki. - Camelio, czy to nie może zaczekać? Może spotkamy się po lunchu? Pokręciłam głową, a ona przyjrzała mi się przez chwilę. Chyba zauważyła, że jestem roztrzęsiona. Wreszcie powiedziała do swojego rozmówcy, że oddzwoni. - Nie możesz tu wpadać bez pukania - zakomunikowała, gdy już się rozłączyła. - To był ważny telefon. - To też jest ważne. Wskazała, bym usiadła na jednym z winylowych krzeseł stojących przed biurkiem. - Co się dzieje? - spytała. - To ja powinnam panią o to zapytać - powiedziałam, nie ruszając się z miejsca. Zmarszczyła brwi, jakby nie miała pojęcia, o czym mówię. - Wrócił - rzuciłam ze złością. - Powiedzieliście mi, że został wydalony ze szkoły. Że będę tu bezpieczna. - Poczekaj - przerwała mi, zakładając za ucho kosmyk siwych włosów. - Zwolnij. Zakładam, że mówisz o Matcie. - A czy jakiś inny uczeń był ostatnio posądzony o porwanie i napaść z użyciem niebezpiecznego przedmiotu?

- Matta tutaj nie ma - powiedziała. - Naprawdę został wyrzucony ze szkoły. Powinnaś się czuć pewnie. On tu nie wróci. - Już wrócił. - Rzuciłam liścik na jej biurko. Pani Beady rozprostowała kartkę i odczytała wiadomość. - Skąd to masz? - Znalazłam przed chwilą w łazience. Ktoś zgasił światło, zamknął mnie w środku i wsunął kartkę pod drzwiami. - Więc możliwe, że to nawet nie jest wiadomość dla ciebie. - Żartuje pani? Proszę spojrzeć na te litery. Na czerwony marker, którym to napisano. Wszystko wygląda tak samo jak wcześniej. - Uspokój się - powtórzyła ponownie, wskazując na krzesło. - Nie pomoże mi pani, prawda? - Oczywiście, że pomogę. Po prostu nie widzę powodu, by wyciągać pochopne wnioski. - Sądzi pani, że to przypadek? - Sądzę, że musimy to przedyskutować - rzekła. - Niestety, jak dobrze wiesz, mamy tu mnóstwo dzieciaków, które lubią robić takie numery, szczególnie komuś, kto niedawno doświadczył jakiejś tragedii lub miał kłopoty. - I tym kimś jestem ja - mruknęłam, żeby wszystko było jasne. - To pierwszy dzień po feriach - mówiła. - Sekretariat już wydał cztery polecenia kozy i zawiesił dwóch uczniów za głupie dowcipy, a nie ma jeszcze południa. - Ale dlaczego teraz? Czemu ktoś miałby robić takie żarty cztery miesiące po czasie? - A jak sądzisz? - spytała, patrząc mi w oczy. Zacisnęłam usta, domyślając się, że chodzi o powrót Bena.