Amanexx

  • Dokumenty240
  • Odsłony45 199
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów420.3 MB
  • Ilość pobrań29 056

Inne anioły - Tom II - Zdrada

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Inne anioły - Tom II - Zdrada.pdf

Amanexx Lili St. Crow Inne anioły
Użytkownik Amanexx wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

PROLOG "Więc wysyłasz nas, chociaż wiesz, że tam będzie zdrajca? - Broda Gravesa wbiła się jeszcze mocniej w moją głowę. Siedziałam, myśląc o tym wszystkim i nie czując nic poza przelotnym zaskoczeniem. - Mam w Scholi przyjaciół, zaopiekują się nią tak, jak ja bym to zrobił. Będzie absolutnie bezpieczna. A jak już tam będzie, może zdoła się dowiedzieć, kto przekazuje Siergiejowi informacje. No i zostanie przyjęta do Zakonu. Graves zesztywniał. - A jak nie zechce tam pójść? - To wkrótce będzie po was. Jeśli nie dorwie was Ash, zrobi to ktoś inny. Tajemnica wyszła na jaw, a skoro Siergiej wie, że jest kolejna swietocza, inne wampiry wiedzą o tym również. Zaczną na nią polować, a potem wyrwą jej serce. - Wycieraczki zapiszczały po szybie. - Dru? Słyszysz mnie? Wyślę cię do bezpiecznego miejsca i pozostaniemy w kontakcie, rozumiesz? - Myślę, że cię słyszy. - Graves westchnął. - A co z samochodem? Z jej rzeczami? - Również dotrą do Scholi. Teraz najważniejsza sprawa to wydostać się stąd, zanim zajdzie słońce i Siergiej odzyska siły. Nie zabiliśmy go, jedynie wkurzyliśmy 0chwilowo unieszkodliwiliśmy. - A jak chcesz... - Bądź cicho. - Nie powiedział tego ostro czy nieuprzejmie, ale Graves umilkł. - Dru? Posłuchaj mnie... O Boże, daj mi spokój. Ale uniosłam głowę i popatrzyłam na deskę rozdzielczą. Naprawdę nie miałam innego wyjścia. Włosy spadły mi na twarz, mokre pasma zwisały. Choć raz się nie skręciły. - Słucham - odezwałam się cicho. - Miałaś bardzo dużo szczęścia. Jeśli jeszcze kiedykolwiek narazisz się na takie niebezpieczeństwo, będziesz mieć ze mną do czynienia. Jasne? Zupełnie jakbym słyszała tatę... Zakłuło mnie w piersi. - Jasne - odparłam. Bolało mnie całe ciało, nawet włosy. Byłam mokra i było mi zimno, a mój mózg świdrowało wspomnienie martwych oczu wampira i jego melodyjny głos. Zabił mojego ojca. Przemienił go w zombie. Zabił mamę... - Moja matka... - Mój głos nadal brzmiał obojętnie i płasko. Szok. Może byłam w szoku? Tata wiele mówił o szoku... Przez chwilę panowała cisza, ale w końcu Christophe zlitował się nade mną. A może doszedł do wniosku, że mam prawo wiedzieć? Że teraz będę go słuchać? Gdy mówił, jego głos był schrypnięty, ale nie wiem, czy z powodu bólu, czy z zimna. - Była swietoczą. Postanowiła rzucić to wszystko, przestać polować, wyjść za jakiegoś miłego marinę pochodzącego ze wsi i mieć z nim dziecko. Ale nosferatu nie zapominają o nas i nie przestają się nami bawić tylko dlatego, że zabraliśmy zabawki i poszliśmy do domu. Odciągała nosferatu od swojego domu i dziecka, i w końcu ją dopadł, z dala od jej azylu. - Samochód ruszył, wycieraczki chodziły szybko. - Bardzo... bardzo mi przykro. - Co jeszcze wiesz? - Odsunęłam się od Grauesa, jego ręka opadła. Wyglądał na zakłopotanego, wokół jego oczu pojawiły się wielkie sińce niczym karnawałowa maska. Nos wydawał się złamany. - Pojedziesz do Scholi i tam się dowiesz. Wiele cię nauczą, pokażą ci rzeczy, o których mogłaś jedynie marzyć. Bóg jeden wie, jak bliska jesteś rozkwitu, a gdy już się to stanie... - Christophe zapatrzył się w przednią szybę, jego profil był wyraźny i surowy jak zawsze, jasne oczy błyszczały w szarym świetle. Jego twarz pokrywała zaschnięta krew, kropelki świeżej spadały z rozcięcia na linii włosów, ale chyba nie zwracał na to uwagi. -A gdy już się to stanie, znajdę ci

zadanie godne twojego talentu. Na przykład wyjaśnienie, przez kogo omal tu nie zginęłaś. Samochód radził sobie znakomicie; stara dobra amerykańska stal. Portfel taty wypychał moją kieszeń ciężką, oskarżycielską bryłą. Christophe odmierzył na kierownicy odległość dwoma palcami i przyjrzał jej się uważnie. - No to jak, Dru? Będziesz grzeczną dziewczynką i pójdziesz do szkoły? Po co właściwie pytał? Przecież i tak nie miałam wyboru. Mimo to chciałam zadać jeszcze jedno pytanie. - Co z Gravesem? Graves popatrzył na mnie. Nie wiedziałam, czy był mi wdzięczny, czy nie, zresztą to nieważne. I tak nie po-jechałabym nigdzie bez niego. Naprawdę był wszystkim, co miałam. On, medalion, portfel taty i pełen bagaży samochód. Przez twarz Christophe'a przemknął cień. Cisza, jaka zapadła, trwała wystarczająco długo, bym zrozumiała, co sobie o mnie pomyślał i że rozważał prawdopodobieństwo problemów, jakie mogłam sprawić. A może chciał mi uświadomić, że i tak nie mam dokąd pójść. - Może pojechać z tobą. Są tam też wilkołaki, jeden czy dwóch loup-garou. Będzie arystokratą. Jego również nauczą różnych rzeczy. W takim razie zgoda. Skinęłam głową, znów zabolała mnie szyja. - Pojadę. - Dobrze. - Christophe zdjął stopę z hamulca. -A tak na wszelki wypadek: gdy następnym razem poproszę cię o kluczyki, po prostu mi je daj. Nie odpowiedziałam. Graves przysunął się odrobinę bliżej mnie, ale niemal nie zwróciłam na to uwagi. Objęłam go i się przytuliłam. Nieważne, że bolały mnie ramię, żebra, kark i wszystkie inne części ciała, a najbardziej serce. Kiedy jesteś rozbitkiem, możesz zrobić tylko jedno, prawda? Chwycić się czegoś. I trzymać się bardzo mocno. Dziesięć godzin później czarna furgonetka zatoczyła półkole i stanęła. - Koniec trasy - oznajmił ciemnowłosy chłopak. -Wysiadamy. Ogromny gmach z zimnego szarego kamienia tonął w mroku. Miał dwa boczne skrzydła i wieże. Przypominał gotycki zamek. Dwa betonowe lwy siedziały tyłem do dużego półokrągłego podjazdu, wpatrując się w wąską wstęgę zniszczonego asfaltu prowadzącego od autostrady, którą tu przyjechaliśmy. Węźlaste łodygi bluszczu pięły się po ścianach, przypominając długie kościste palce. Poranna mgła wisiała w powietrzu niczym szara zasłona, nagie, ociekające wodą drzewa rosły ciasno wokół budynku. Graves nadal ściskał moją rękę, palce już dawno mi zdrętwiały. Kierowca i ciemnowłosy chłopak, który siedział na miejscu pasażera, zeskoczyli zgrabnie z samochodu, uzbrojeni w strzelbę i AK-47. - W porządku? - zapytał Graves po raz setny. Odchrząknęłam. Zmęczona, omal nie zasnęłam w ciepłym samochodzie. Nadal bolały mnie plecy i zesztywniałam jak stuletnia staruszka. I bardzo chciało mi się sikać. W horrorach nigdy nie mówi się o tym, że gdy stajesz twarzą w twarz z czymś naprawdę przerażającym, najbardziej ze wszystkiego potrzebujesz toalety. Moje włosy były tłuste i splątane. Najpierw zmokły od śniegu, potem wyschły od nawiewanego powietrza w samochodzie, potargały się, tworząc plątaninę brudnych loków. Strasznie chciałam je umyć, w ogóle chciałam się cała umyć. Może jeśli mocno się wyszoruję, pozbędę się lepkiego strachu, który czułam cały czas. Zupełnie jakby wysmarowano mnie czekoladą, z tą różnicą, że strach nie był ciepły i słodki. W wolnej ręce ściskałam torbę - wszystko, co zostało z mojego życia, gdy oddałam Christophe'owi kluczyki i furgonetkę z moimi rzeczami.

Znalazłam się na łasce i niełasce tych chłopaków, ale nie miałam nic przeciwko temu, pod warunkiem że dadzą mi łóżko i pozwolą się trochę przespać. Potem mogą sobie robić, co chcą. Nawet mnie zabić. O nie, Dru. Nigdy tak nie mów. Nawet żartem. - Jeden podchodzi do drzwi - mruczał Graves. Przez cały czas zdawał mi relację z tego, co się dzieje, jakbym sama nie mogła zobaczyć. W każdym razie mogłabym, gdybym chciała - bo prawie przez cały czas miałam zamknięte oczy. Wszystko miałam gdzieś. - Koleś z bronią stoi przed samochodem. Normalka. - Stoi na straży - wyjaśniłam. Zaschło mi w gardle. Chciało mi się pić niemal tak bardzo jak sikać. Co za ironia. - Na wszelki wypadek. - Jak się czujesz? - Graves odwrócił się od zaciemnionej szyby i popatrzył na mnie z niepokojem. Jego zielone oczy płonęły w mroku, podobnie jak kolczyk w lewym uchu, srebrna czaszka z piszczelami. Czarne włosy miał rozczochrane. Teraz, gdy samochód się zatrzymał, poczułam, jak zimno jest przed świtem. Gdy silnik jest wyłączony, ciepło utrzymuje się w samochodzie niedługo, ucieka wszystkimi szczelinami, znika jak miłość. Zastanawiałam się nad jakąś błyskotliwą odpowiedzią, w końcu zdecydowałam się powiedzieć wprost: - Chce mi się siku. Graves zaśmiał się - tym szczególnym gorzkim śmiechem, który brzmiał jak krótki szczek. On chyba też był wyczerpany. I niemal siny. Jego twarz nie była już tak dziecinna jak dawniej. Nic dziwnego. Zważywszy na to, co przeszliśmy. - Mnie też. - Graves spoważniał. - Ciągle ktoś nas pilnuje, odkąd zabrał nas helikopter. Myślisz, że... Nie dowiedziałam się, o co chciał zapytać, ponieważ koleś z AK-47 otworzył drzwi. - Droga wolna - powiedział i uśmiechnął się do mnie, jakby chciał dodać mi otuchy. Był bardzo przystojny, z niedużym nosem, ciemnymi, delikatnymi włosami, jasno-brązowymi, niemal żółtymi oczami i czarującym uśmiechem. Jednak jego broń i sposób, w jaki spojrzał przez ramię, sprawdzając teren pomiędzy vanem i frontowymi drzwiami, świadczył o profesjonalizmie. Widziałam coś takiego wiele razy, towarzysząc tacie w polowaniach na stwory z Prawdziwego Świata pojawiające się i atakujące w nocy. Profesjonalizm widać było w każdym jego ruchu. Wszyscy członkowie Zakonu, których do tej pory po-znałam, mieli wygląd nastolatków, z wyjątkiem przyjaciela taty, Augusta, który wyglądał na dwadzieścia pięć lat. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, dlatego po prostu siedziałam i gapiłam się na rzednącą mgłę. - Panno Anderson? - Chłopak pochylił się, lufa karabinu skierowała się w dół. - Już wszystko w porządku. Jesteśmy w Scholi, tu jest bezpiecznie. Teraz już nigdzie nie jest bezpiecznie. Poruszyłam się, co Graves potraktował jako sygnał do przesunięcia się na siedzeniu, puszczenia mojej ręki i wyskoczenia z samochodu. Odwrócił się niezgrabnie, chyba chciał pomóc mi wysiąść. Ciemnowłosy chłopak odsunął Gravesa i wyciągnął do mnie rękę. - Zapraszam. Naprawdę wszystko w porządku. - Kolejny czarujący uśmiech, błysk płonących oczu. Wysiadłam z samochodu, ignorując wyciągniętą dłoń. Drzwi zamknęły się za mną. - Wejdźmy do środka. - Chłopak zrobił nieznaczny ruch ręką, jakby zaganiał kurczęta. Szczyt absurdu. Zimne powietrze musnęło moje policzki, poczułam zapach śniegu i zbutwiałych liści, specyficzną woń lasu zimą. Mgła opadała, tłumiąc dźwięki. Dotknęłam twarzy i ze

zdumieniem stwierdziłam, że mam mokre policzki. Czyżbym płakała? Weszliśmy po granitowych, masywnych schodach do potężnych, dębowych, okutych żelazem drzwi, które otworzyły się powoli. Prowadził nas koleś z AK-47. Wyciągnęłam rękę, szukając po omacku dłoni Gravesa, w końcu znalazłam i ścisnęłam mocno. Graves miał podbite oczy, złamany nos, ale opuchlizna schodziła zadziwiająco szybko. Pokonywał schody szybko, za to ja człapałam powoli, przystając na każdym stopniu - mój kręgosłup groził roz-padnięciem się na kawałki, nogi mi się trzęsły. Zerknęłam na niebo. Nic nie zapowiadało opadów śniegu, na szczęście. Śnieżyc miałam już powyżej uszu. Ale było zimno. W powietrzu unosił się metaliczny zapach zmarzniętych roślin i biała zasłona mgły. Broda opadła mi na pierś, usłyszałam miękki szelest sowich skrzydeł. Sowa babci, ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. Powinnam była powiedzieć tacie, że ją widziałam, wtedy, półtora tygodnia temu. Może zostałby w domu i nadal żył. Jezu, wystarczył tydzień z kawałkiem, żeby mój świat wywrócił się do góry nogami. To chyba jakiś rekord. - Rany - powiedział chłopak idący przodem. - To rzeczywiście prawda. Nawet nie spojrzałam w górę. Wspięliśmy się na schody i Graves ścisnął mi dłoń, zanim nas rozłączono. Zabrało mnie trzech chłopaków, pewnie byli starsi, niż się wydawało. Słyszałam jakieś głosy, tajemnicze szmery, ale nie zwracałam na nie uwagi. Prowadzili mnie korytarzami, słyszałam szepty dzieciaków gromadzących się przy drzwiach. Czułam się jak pod ostrzałem, dlatego zamknęłam się w sobie, koncentrując wyłącznie na stawianiu kolejnych kroków. W końcu dotarliśmy do pokoju z niebieskim dywanem na podłodze. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną - usłyszałam czyjś głos. - Jesteś głodna? Chcesz się czegoś napić? Co możemy... Zobaczyłam łóżko i westchnęłam. - Nie, dzięki. Chciałabym się tylko przespać. Chciałabym się położyć i umrzeć w spokoju. - Dobrze. - Twarz mojego rozmówcy była rozmazaną plamą. Byłam potwornie zmęczona. Nie miałam nawet siły zapytać, gdzie jest Graves. - W takim razie odpocznij. Łazienka jest tam, a... Tego już nie słyszałam. Podeszłam do łóżka i utonęłam w nim, rejestrując kątem oka, że narzuta również była niebieska. Nie miałam już siły na „zamykanie" ścian. Babcia i tata by mi nawtykali. To było jak cios. Babcia i tata. Oboje odeszli. Powinnam wstać i pójść się wysikać, pomyślałam, a potem zapadłam się w ciemność. Śniła mi się sowa babci, lecąca w mroku, każde jej pióro było obramowane światłem księżyca. Otuliło mnie niejasne poczucie zagrożenia, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować. Tak właśnie wyglądały moje pierwsze chwile w Scholi.

ROZDZIAŁ 1 Tydzień później już miałam kłopoty. W szkole pełnej chłopaków, którzy uczą się, jak zabić wampira, zwykłe bójki stają się widowiskami. To jakby bijatyka w normalnej szkole, z tą różnicą, że nauczyciele nie interweniują, a w każdym razie nie widziałam, żeby interweniowali w tych czterech przypadkach, których byłam świadkiem. Wokół walczących zbiera się tłum, wszyscy krzyczą i cała akcja kończy się dopiero wtedy, gdy ktoś zaczyna krwawić. Albo jeszcze gorzej. Ponieważ jednak wszystkie rany goiły się szybko, zadawanie sobie ran było na porządku dziennym. Moje rany goiły się wolniej - ja jeszcze „nie rozkwitłam". Z jednej strony byłam kimś szczególnym, z drugiej bywałam równie bezbronna jak pierwszy lepszy cywil. Ale jeśli prawie całe życie uczysz się, jak krzywdzić stwory nocy, nie poddajesz się tak łatwo. Właśnie zerwałam się z podłogi, a Irving złapał mnie za nadgarstek. Wykorzystał mój impet i pociągnął, ale byłam przygotowana - podrapałam mu twarz paznokciami. Tata nazywał to „brudną walką", ale akceptował w przypadku dziewczyn. W trakcie walki nie ma żadnych zasad - jeśli myślisz, że są, możesz zginąć. Tata w kółko to powtarzał: walczysz, żeby wygrać, żeby przeżyć. Żadnych efektownych zagrań, żadnego dawania szansy przeciwnikowi. „Nie myśl o tacie, Dru. Masz teraz inne problemy". Irving założył się, że pokona mnie w dwie minuty. Mi-nęło już dziewięćdziesiąt sekund, a ja nadal byłam górą. Takiego zakładu po prostu nie da się przegrać. Nie, jeśli twój ojciec, były marinę, całe lata uczył cię, jak skopać tyłek przeciwnikowi. Nie kiedy wrzący kwas bulgocze ci w piersi. Nie jeśli jesteś jedyną dziewczyną w szkole pełnej chłopaków. I żeby tylko chłopaków! Kolesi, którzy w jednej chwili mogą przemienić się we wredny futrzany dywanik. Dampirów, obdarzonych niewiarygodną prędkością i mogących stosować inne sztuczki, które w spowolnionym świecie dnia są jak tandetne efekty specjalne. Chłopcy dampiry nie muszą czekać na „rozkwit". Są szybsi i silniejsi od razu na starcie, a potem, kiedy dojrzeją, stają się tylko lepsi. Niektórzy osiągają pełnię mocy później, w wieku dwudziestu kilku lat, ale nawet oni wiedzą i potrafią znacznie więcej niż jakikolwiek człowiek. Odwróciłam się, moje trampki zaryły w postrzępioną matę, i kopnęłam Irvinga w kolano. Usłyszałam trzask kości i głośny warkot - i natychmiast padłam na podłogę, szorując gołymi łokciami po macie; miałam na sobie tylko koszulkę na ramiączka i dżinsy. Nie jestem głupia. Gdy słyszysz charakterystyczny odgłos przemieniającego się wilkołaka, najlepiej od razu padnij na ziemię. No dobra, ale Irving nie był wilkołakiem, tylko dampi-rem. To skąd ten dźwięk? Przekręciłam się i zobaczyłam, że wisi w powietrzu nade mną - blada twarz, złote pasemka wśród kasztanowych włosów; jego aspekt się uaktywnił. Świat na chwilę zwolnił, powietrze zgęstniało jak syrop, zdążyłam się poderwać i napiąć wszystkie mięśnie. W mojej głowie rozległ się krótki trzask, jakby czyjeś zręczne palce strzeliły z gumki i czas zaczął biec z normalną prędkością - Irving spadł na matę metr ode mnie - dokładnie tam, gdzie byłam przed chwilą. Jego kolano uderzyło w podłogę - zabrakło tam mojej twarzy, która miała zamortyzować upadek -i chłopak krzyknął głośno. Na jego policzkach płonęły ślady po moich paznokciach, kręcone włosy się zjeżyły. Teraz nie chodziło już o zachowanie twarzy przed bandą kolegów. Teraz wszystko było na serio. A do końca walki zostało dwadzieścia sekund. Dobrze. Zerwałam się na równe nogi i odskoczyłam. Tłum gapiów odsunął się, robiąc nam miejsce. Irving podskakiwał chwilę, jakby wypełniono go helem, jego włosy falowały jak w reklamie szamponu, a potem nagle skoczył do przodu z nadludzką prędkością.

Prędkością, o jakiej mogłam tylko pomarzyć - przynajmniej na razie. To był odruch - skoncentrowałam się i walnęłam Irvinga w twarz. Zareagowałam prawidłowo, ale tata by mnie za to nie pochwalił. Koleś był niesamowicie szybki i walka wręcz to kiepski pomysł. Jestem zbyt szczupła, nie mam porządnych piersi. Wyglądają jak... nieważne, jak wyglądają. Przynajmniej nie przeszkadzają, jak włożę sportowy stanik. Nie twierdzę, że bycie dziewczyną jest do kitu, ale czasami mogłoby być lepiej. Powinnam była złapać Irvinga za rękę, wykręcić i pociągnąć za siebie, wykorzystując jego rozpęd, a potem rąbnąć nim o ścianę. A zamiast tego walnęłam go w nos. Rozległ się trzask, Irving wpadł na mnie jak pociąg towarowy i razem polecieliśmy na ścianę. Zdążyłam jeszcze pomyśleć przelotnie, że zaraz cholernie zaboli. I tak by się stało, gdyby w ostatniej chwili coś nie uderzyło w nas z boku. Usłyszałam ryk, dostałam łokciem w twarz i poleciałam na wystrzępione, poplamione maty. Wylądowałam na plecach i leżałam tak przez chwilę. Dzwoniło mi w głowie, a świat wydawał się bardzo odległy. Po dłuższej chwili zamrugałam i spojrzałam na sklepienie. Kiedyś była tu kaplica, przerobiona potem na arsenał i salę treningową. W powietrzu unosiło się wspomnienie zapachu kadzidła; maty, na których leżałam, przesycone potem zdrowych chłopaków, zdecydowanie pamiętały lepsze czasy. Gdyby był dzień, promienie słabego światła prześlizgiwałyby się między prętami w oknach i przeszywały zakurzony półmrok. Ale w dzień Schola śpi. Teraz była północ, a ja miałam poważne kłopoty. - Dru? - Ktoś pochylił się nade mną, potrząsnął za ramię. Spróbowałam go odepchnąć, ale ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Poczułam panikę jak w koszmarnych snach i podniosłam się, znów słysząc krótki trzask. Salę wypełniało mamrotanie, pomruki i krzyki. O rany. To chyba jednak nie był dobry pomysł. Chwyciłam wyciągnięte do mnie ręce i wstałam. W głowie mi dzwoniło, plecy przeszywał ból. - Co tu się dzieje, do cholery? - Słowa przebiły się przez harmider i warkot. Potrząsnęłam głową, poczułam ciepłą wilgoć pod nosem i wcisnęłam się między dwóch dampirów - Clarence'a, którego proste, czarne, przycięte na pazia włosy były mokre od potu i podniecenia, i Tho-ra. Jego aspekt się uaktywnił, we włosach błyszczały żółte pasemka. Obaj byli ode mnie wyżsi, ale przepchnęłam się między nimi i znalazłam w pierwszym rzędzie. Graves powalił Irvinga na maty, zacisnął na jego szyi smagłe palce. Oczy Gravesa płonęły zielonym ogniem, z jego gardła wydobywał się warkot tak głośny, że powietrze wokół niego wibrowało - dźwięk naprawdę wkurzonego zmiennokształtnego. Pewnie nie mógł teraz mówić, jego szczęki dopasowały się do wydłużonych zębów. Usłyszałam trzask kości, ale Graves nie porastał futrem. Nie był wilkołakiem, lecz loup-garou z piętnem wilkołactwa i zdolnością do przemiany, który teraz postanowił skrzywdzić przeciwnika i był tak wkurzony, że nie martwił się o to, jak bardzo go zrani. To już się zdarzało. Dwa razy w Dakocie, gdy znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie - a raczej, gdy Graves myślał, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, bo jak się potem okazało, Christophe nie był naszym wrogiem. I pierwszego wieczoru w Scholi, kiedy w stołówce jakiś dampir zapytał Gravesa o mnie. Rzucił się na niego, było dużo krzyku, popisów i warczenia, dopóki nie kazałam im przestać. Nie wiem, czy były jeszcze jakieś inne przypadki, Gra-ves nie lubił o tym mówić. No a teraz to. - Co do... - powtórzył Dylan, przepychając się przez tłum. Zignorowałam go i ruszyłam przed siebie. Bolała mnie prawa noga i coś ciekło mi po górnej wardze. Trzy kroki, cztery, moje buty zapadają się w matę i w końcu kładę rękę na ramieniu Gravesa. Jego ciało wibrowało warczeniem, czułam się tak, jakbym dotknęła transformatora. Czarne farbowane włosy zjeżyły się, strzelając iskrami. Wyraziste rysy jego twarzy teraz wydawały się inne, nos był mniej wystający, kości policzkowe wyżej niż zwykle. Twarz mu

poczerwieniała, „permanentna opalenizna" nabrała głębszego odcienia. - Spokojnie - powiedziałam. Zabrzmiało to niewyraźnie, miałam kompletnie zatkany nos i załzawione oczy. - Jezu! - Zabrzmiało to jak „Jebu", roześmiałabym się, gdyby to wszystko w ogóle było śmieszne. - Cisza! - Dylan skrzyżował ramiona, jego skórzana kurtka zatrzeszczała. Uciszyło się; tu, w Scholi, wszyscy milkną, gdy odzywa się nauczyciel. - Cofnąć się! Już! Graves znowu zawarczał, Irving wyglądał, jakby się dusił, jego twarz nabrała głębokiego odcienia purpury. Próbował tiilwwnc dłoń Gravesa od swojej szyi, ale rękę miał wykręconą pod siebie, a na sobie wkurzonego skinchangera. Szarpnęłam Gravesa za ramię i poczułam, jak moje plecy przeszywa ból. - Chodź, stary. Uspokój się. To nie ma sensu. - Czemu na mnie nie zaczekałeś? - Dylan zwrócił się do powietrza nad moją głową. - Zaczynam mieć już dość... O Boże, dziewczyno, ty krwawisz! Graves puścił Irvinga i zerwał się na równe nogi. Jego wargi były rozchylone, zęby lśniły, oczy płonęły dzikim blaskiem. Zrozumiałam, że wilkołaki stanęły za nim murem, napięcie stało się prawie namacalne. Niektóre z nich były teraz trochę bardziej kudłate, wydawały się jakby większe i szersze w ramionach. Postać wilka przyjmowały dopiero w ostateczności, ale już teraz można było bez trudu odróżnić je od dampirów. To było coś w sposobie poruszania się - jakby sunęły przez zalaną słońcem trawę, inaczej niż pełne bolesnej gracji półwampiry. Dampiry nie zmieniały się, ale ich natura dawała o sobie znać - przez włosy biegły fale zmieniających się barw, oczy błyszczały, pojawiły się dołeczki w miejscu, gdzie kły dotykały dolnej wargi. Rany. Ci faceci. Tata zawsze powtarzał, że wilkołaki i wampiry nie przepadają za sobą; zaczynałam myśleć, że to kwestia genów. Tu, w Zakonie, dampiry i wilkołaki tworzyły wspólny front przeciwko wampirom, co wcale nie znaczyło, że się lubiły. Odepchnęłam Gravesa i wysunęłam się przed niego. Próbował mnie odsunąć, złapałam go za ramiona, niegdyś kościste, i potrząsnęłam nim. Moje palce wbiły mu się w ciało, ale było mi wszystko jedno, czy go boli, czy nie. Jego głowa zakołysała się, nasze spojrzenia się spotkały. Warczenie umilkło. Patrzyłam mu w oczy przez całą wieczność. W końcu zamrugał, jego ramiona rozluźniły się odrobinę. Wtedy odwróciłam się i zobaczyłam Dylana, stojącego nad Irvin-giem ze skrzyżowanymi rękami i uniesioną brwią. Dampiry nadal tkwiły nieruchomo, błyskając oczami i wysuwając kły. Testosteron. Teraz można by go kroić nożem. - Trenowaliśmy trochę. Zrobiłam błąd... - wyjaśniłam Dylanowi, robiąc kolejne dwa kroki. Stąpnęłam zbyt mocno i kręgosłup przeszył ból. - Wszystko w porządku? - zwróciłam się do Irvinga, który kasłał i charczał, ale nie był już purpurowy. Popatrzył na mnie, a ja poczułam wyrzuty sumienia. W końcu to był tylko przyjacielski trening, nic więcej! Mogłam pozwolić się pokonać, dać mu się wykazać, a zamiast tego się na nim wyżyłam. A przecież powinnam być mądrzejsza niż chłopaki w tym wieku! - Przepraszam. - Plecy znów zabolały, wciągnęłam powietrze ustami. Pomruki i warkot ucichły odrobinę, wyciągnęłam rękę do Irvinga, żeby pomóc mu wstać. - Powinnam złapać cię za rękę i pchnąć na ścianę, a nie walić w nos. Ale wiesz, jak to jest... - Niełatwo wygłaszać przemowę, kiedy kapie ci z górnej wargi. Miałam tylko nadzieję, że to nie smarki. To byłoby obrzydliwe. Pociągnęłam nosem i krople krwi spadły w dół. Irving znieruchomiał, wpatrzony we mnie, jego źrenice się zwęziły. Krople jasnoczerwonej krwi zawisły w powietrzu, a potem spadły - prosto na jego ubranie i matę.

- O cholera! - Dylan skoczył do niego. - Wyprowadźcie ją stąd! Poczułam dotyk ciepłych rąk na nagich ramionach. Wyciągnęli mnie stamtąd, cała reszta działa się już beze mnie. Dzwonienie w mojej głowie nasiliło się, usłyszałam szmer sowich skrzydeł. Wilkołaki wyprowadziły mnie z kaplicy, słyszałam jeszcze krzyk Irvinga, przytrzymywanego przez Dylana. Głód krwi zmienił jego głos w skrzek. Tak. Kolejna noc w Scholi. Walczymy do pierwszej krwi. Tylko że jeśli to była moja krew, dampiry dostawały świra. Byłam swietoczą tuż przed rozkwitnięciem i w mojej krwi było coś, co doprowadzało do szału każdego, kto choćby w części był wampirem. Gdy osiągnę pełnię mocy, stanę się nadludzko silna i szybka. A to coś w mojej krwi będzie tak zabójcze dla wampirów, jak raid dla owadów. Ale na razie byłam zupełnie bezbronna i pachniałam jak smakowita przekąska. Dylan wbijał mi to do głowy przez cały ostatni tydzień, powtarzał, że nie powinnam trenować z dampira-mi, ponieważ nie zdołają zapanować nad głodem krwi, mogą mi zrobić krzywdę, i tak dalej, i tak dalej. A przecież Christophe nic o tym nie mówił. O wielu rzeczach mi nie powiedział. Wilkołaki wyciągnęły mnie na korytarz, hałas w mojej głowie stał się jeszcze głośniejszy. Pomyślałam przelotnie, że zaraz stracę przytomność. Świat wydawał się taki odległy i niewyraźny, jedynym punktem zaczepienia był głos Gravesa. Teraz, gdy gniew już minął i znowu mógł mówić, powtarzał w kółko to samo: - W porządku, Dru. Wszystko w porządku. Ale wyglądało na to, że sam w to nie wierzy.

ROZDZIAŁ 2 Trzymałam przy nosie woreczek z lodem. Piekło i szczypało, ale miało zmniejszyć opuchliznę. Odetchnęłam głęboko, poruszyłam się i zamrugałam, pozbywając się gorących łez. Graves pamiętał, żeby zabrać moją kurtkę, teraz przykrywała gęsią skórkę na moich ramionach. - To moja wina - powtórzyłam uparcie. - Powinnam pociągnąć Irvinga za siebie, a nie walić go w nos. - Nie w tym rzecz - westchnął Dylan. Bywały dni, że wzdychał częściej, a czasami jakby nic innego nie robił, tylko wzdychał. Jego twarz można by bić na monetach w starożytnym Rzymie, a jego prawdziwe imię było podobno bardzo gockie i nie do wymówienia. Nie pozersko współcześnie gockie, ale naprawdę barbarzyńskie. W tej szkole nigdy nic nie wiadomo. Każdy nauczyciel wyglądał na nastolatka, najstarsi najwyżej na dwadzieścia lat. Ale oni są wiecznymi tułaczami, nigdy nie wyglądają na starszych niż dwadzieścia kilka lat. Przyjaciel mojego taty, August, ten, który potwierdził w swoim czasie słowa Christophe'a, musiał być jednym z nich. Zastanawiałam się nad tym, ale uznałam, że takie pytanie byłoby niegrzeczne. Dylan przeczesał palcami ciemne włosy i usiadł wygodniej. Jego biurko było zawalone papierami, obok nich stał duży srebrny przedmiot. Gdy byłam tu po raz pierwszy, gapiłam się na niego dopóty, dopóki nie zrozumiałam, że to czaszka zanurzona w połyskliwym metalu. Widać było długie kły i ostre siekacze; po raz kolejny po-wstrzymałam się od pytania, czy to prawdziwa czaszka wampira. Za Dylanem stały na półkach zakurzone książki w skórzanych oprawach, spowite pajęczyną. Pachniało tu skórą, kurzem i piżmem (zapach hormonów nastolatka) i jednak był to gabinet dyrektora. Bywałam częstym gościem w takich gabinetach w kolejnych szkołach, do których chodziłam, dopóki nie zrozumiałam, że najlepszy sposób na przetrwanie to się nie wychylać. Ostatnio jakoś mi to nie wychodziło. Graves stał za mną, Dylan nie proponował mu, żeby usiadł. Nie spodobało mi się to, zwłaszcza że wcześniej oznajmił, że nie siądzie i nie będzie rozmawiał, dopóki ja nie usiądę. W oknach były nieodzowne metalowe pręty. Gdy przyszłam tu po raz pierwszy, spytałam żartem, czy te kraty mają powstrzymać nas przed wyjściem, czy wampiry przed wejściem. Martwa cisza, jaka wtedy zapadła i niewyraźne miny wszystkich obecnych dały mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jak się zamknę. Przez zakratowane okna widziałam trawniki zalane światłem księżyca i posrebrzone strzeliste drzewa z nagimi czarnymi gałęziami oplatanymi widmowymi nitkami mgły. Poprawiłam chrzęszczący woreczek z lodem i zerknęłam na Dylana. - Posłuchaj mnie - zaczął cierpliwie. - Musisz trochę zaczekać na treningi, zaczną się dopiero wtedy, gdy rozkwitniesz. A jeśli już musisz trenować, rób to z nauczycielami, nie z uczniami. Graves nie może interweniować za każdym razem, gdy myśli, że ktoś robi ci krzywdę. To niebezpieczne zarówno dla ciebie, jak i dla niego. Dylan wielkodusznie przemilczał fakt, że to moja krew doprowadziła Irvinga do szału. Miło z jego strony. Czekałam, aż Graves coś powie, ale on milczał uparcie, choć rzucałam mu wymowne spojrzenia. Jego oczy błyszczały pod strzechą czarnych włosów, twarz nabrała kolorów, a fioletowy siniak nad kością policzkową puchł powoli. Do jutra powinno zejść. Rany loup-garou goiły się jeszcze szybciej niż rany wilkołaków. Loup- garou zgarniali wszystkie plusy przemiany, stawali się szybcy i silni, za to nie musieli martwić się o alergię na srebro czy ryzyko utraty kontroli.

No proszę. W ciągu tygodnia dowiedziałam się więcej o wilkołakach niż przez całe lata wertowania starych książek i polowania na dziwne stwory. Graves stał za moim krzesłem z zaciśniętymi ustami, patrząc wyzywająco na Dylana. Srebrny kolczyk błyskał delikatnie pod włosami. Aha, czyli od Gravesa nie należało spodziewać się pomocy. Musiałam sobie radzić sama. - To była moja wina - powtórzyłam. - Żaden nauczyciel nie ma czasu, żeby ze mną trenować; traktują mnie jak powietrze. Zajęcia, które wyznaczyliście, to bzdety, których mogłam uczyć się w pierwszym lepszym liceum. Nigdy nie nauczę się niczego nowego! - Jesteś swietoczą, Dru. Jesteś bezcenna. Nie wyobrażasz sobie, jak wiele znaczysz - martwa dla nosferatu, żywa dla nas. - Dylan oparł łokcie o blat biurka, przesunięte papiery zaszeleściły. - Ile razy mam ci to tłumaczyć? Jeszcze nie rozkwitłaś. Dopiero, gdy się to stanie, będziesz mogła zacząć poważne treningi, a na razie... - A na razie mam siedzieć i ładnie wyglądać? Nic z tego. - Wysunęłam podbródek jak klasyczny „trudny przypadek". - Chcę pomóc. Polowałam z tatą, gdy większość tych kolesi uczyła się, po czym poznać wampira. Nie możecie trzymać mnie w przedszkolu! Czy on nie rozumie? Nie byłam zwykłą laską, której życie polegało na malowaniu się i chodzeniu na randki. Byłam łowcą! Pomagałam tacie! - Błagam, nie zaczynajmy od początku - Dylan westchnął. Jego oczy były zaczerwienione i podkrążone, wyglądał na zmęczonego i zmartwionego, jak zwykle zresztą, ale wcale nie stawał się mniej przystojny. - Masz złe nawyki amatora, Dru. Najwyższa pora się ich pozbyć, a to znaczy, że musisz zacząć naukę od początku, jak każdy uczeń. To odgórna dyrektywa, mam związane ręce. -Spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem i mówił dalej: - Irving dojdzie do siebie przed upływem dwunastu godzin, twój przyjaciel loup-garou przed upływem osiemnastu. Tobie zajmie to więcej czasu, jesteś wolniejsza, słabsza i mniej wytrzymała. Nie jesteś nawet gotowa do zajęć praktycznych, a tym bardziej do najłatwiejszych misji dla juniorów. Nie mówiąc już o tym, że każdy wampir, który się o tobie dowie, będzie chciał zrobić sobie z ciebie posiłek albo dostarczyć cię do... - urwał. - Do Siergieja - dokończyłam. To imię znów sparzyło mnie w język, miałam wrażenie, że powietrze zgęstniało. Tu, w Scholi, nie mówiło się o nim. Poza tym nazywanie wampira po imieniu przynosi pecha - może są w stanie usłyszeć? Nawet tacy łowcy jak tata używali jedynie inicjałów lub haseł. Ale ja już nieraz miałam okazję wymówić to imię na głos. Dylan nie wzdrygnął się, jedynie znowu westchnął. - Dru. Jeszcze nie rozkwitłaś. Nie dorastasz do pięt prefektom i starszym uczniom, a nawet oni nie zdołają nad sobą zapanować, gdyby coś się - nie daj Boże - stało, gdybyś zaczęła naprawdę krwawić. Gdyby... - zamilkł nagle. - Gdyby był tutaj Christophe, wszystko wyglądałoby inaczej - rzuciłam. - Daj spokój, Dylan. Nie jestem głupia. Christophe'a tu nie ma i nikt inny nie może mnie trenować, a on zniknął bez śladu i nawet się o nim nie mówi. A przecież uratował mi życie! O co tu chodzi? - To bardzo skomplikowane. - Zerknął na srebrną czaszkę na swoim biurku i zacisnął kształtne usta. Każ-dy chłopak w tej szkole miał ładną cerę, błyszczące oczy i białe zęby; czułam się, jakbym utknęła w jakimś głupim sitcomie. Nauczyciela można było odróżnić od ucznia tylko wtedy, gdy akurat uczył. Albo po tym, jak niektórzy starsi zatrzymywali się, przechylając głowę i nieruchomiejąc. Wydawało się, że nie oddychają i zwykle oznaczało to „alarm". Co z kolei wiązało się z tym, że ja lądowałam w swoim pokoju, podczas gdy wszyscy inni zajmowali stanowiska bojowe. Były również regularne próbne alarmy, coś w rodzaju próbnych alarmów przeciwpożarowych w zwyczajnym, głupim świecie. Naprawdę nie ma nic lepszego niż być zamkniętą w swoim pokoju, zwłaszcza ze świadomością, że wszyscy inni gdzieś tam walczą. Lód w woreczku zachrzęścił, gdy poruszyłam się na krześle. Jakimś cudem udało mi się posiniaczyć nawet pośladki, a w

każdym razie tak się czułam. - Jestem bystra, spróbuj mi wytłumaczyć - rzuciłam. - Twoja inteligencja nie ma tu nic do rzeczy, Dru. Nie wiadomo, czy to bezpieczne, skoro Christophe twierdzi, że w Zakonie jest wtyczka. Jesteś pierwszą swietoczą, jaką mamy od ponad trzydziestu lat - inne ginęły, zanim je tu sprowadziliśmy. Musimy mieć pewność, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, musisz więc przejść odpowiedni trening, od samego początku. Dlaczego jednak cię tu przysłano i dlaczego otrzymaliśmy takie a nie inne wy-tyczne... - Znowu zamilkł. Rozmowa z Dylanem zawsze tak wyglądała: przerywał nagle w pół zdania i wpatrywał się w swoje biurko bezdennie smutnymi oczami. Normalnie zaczynałam mu współczuć. Położyłam woreczek z lodem na kolanach, cienkie strużki wilgoci wsiąkały w moje dżinsy. - Czemu nauczyciele nie mają dla mnie czasu, skoro jestem tak cholernie ważna? Dlaczego czekamy na Chri-stophe'a, skoro ta twoja Rada ma z nim taki problem? - To nie Rada ma problem, ale jej niektórzy członkowie, a to nie to samo. Nie myśl o tym, masz wystarczająco dużo innych spraw - Zerknął na mnie. - Opuchlizna nie zejdzie tak szybko. Może weź ibuprom i idź do łaźni. Innymi słowy - spadaj. - Nie odpowiadasz mi na pytania - mruknęłam, znów przykładając lód do twarzy. - Wielkie dzięki za zero informacji. - Proszę bardzo. Za to nie ukarzę twojego przyjaciela za to, że niepotrzebnie się wtrąca i pogarsza sytuację... -Chyba od razu pożałował, że to powiedział. Gdy odwróciłam się na pięcie, zobaczyłam, jak gwałtownie zamyka usta. I wtedy Graves wreszcie coś zrobił - złapał mnie za ramię i wyprowadził z gabinetu Dylana. Minęliśmy dwie zardzewiałe, pokryte pajęczyną zbroje przy drzwiach i znaleźliśmy się w cichym korytarzu. - Daj spokój, Dru - odezwał się Graves, gdy dotarliśmy do końca korytarza, a z mroku wyłoniły się spiralne schody. - To zwykłe straszenie. O, jednak otworzył dziób? - Dzięki za informację. Wiem. - Nie ma za co. Chodź, zaprowadzę cię do łaźni. -Szedł obok mnie, grzebiąc w kieszeniach długiego ciemnego płaszcza, aż wyjął zmiętą paczkę winstonów. Prawie codziennie wychodził poza kampus po papierosy. Łaził sobie z wilkołakami, dokąd chciał, i nie towarzyszyły mu ciągłe szepty. Trenował i chodził na zajęcia, zaczynał łapać tutejsze dowcipy, zdobywać nowych kumpli. A ja? Ja byłam jedyną dziewczyną w męskiej szkole i trzymali mnie w zamknięciu, kiedy wszyscy inni wychodzili i świetnie się bawili. Nie żebym miała ochotę gdziekolwiek wychodzić, nie po tamtych obłąkanych dniach wśród śnieżycy. Zasadniczo nie było mi tu źle, jedzenie było okej, zamówili mi spodnie i koszulki, mogłam dostać tyle papieru do rysowania i innych rzeczy, ile tylko chciałam. Wystarczyło powiedzieć Dylanowi albo innemu „opiekunowi" i szast-prast, zamówienie lądowało pod moimi drzwiami następnego ranka. Czy wieczoru. Ale to wszystko było takie dziwne. I za każdym razem, gdy chciałam się przejść po zimowym ogrodzie, wyjść poza dziedziniec, od razu zjawiał się jakiś „opiekun". Zwykle był to Dylan, który nawet nie udawał, że przechodził czy kręcił się w pobliżu. Nie, on po prostu zjawiał się i gapił na mnie niesamowitym wzrokiem, z niepokojem. Co pewnie miało mi dać do myślenia. Szkoda tylko, że nie wiedziałam, co konkretnie miało mi dać do myślenia. - Jak długo już tu jesteśmy? - Popatrzyłam na Grave-sa zza woreczka z lodem. - Z tydzień? Graves rzucił mi swoje spojrzenie kujona. - Dziewięć dni, plus minus. - Pochylił szczupłe ramiona, które nadawały mu ptasi wygląd.

Jednak jego twarz miała inny wyraz, teraz wyglądał na bardziej zaniepokojonego i doroślejszego niż zwykle. - Może naprawdę idź do łaźni. Siniak cały czas puchnie i w ogóle dziwnie wygląda. Woreczek z lodem przeciekał. Zimna woda spływała strużką na mój nadgarstek, wsiąkając w rękaw kurtki -zielonej wojskowej kurtki mojego taty. Jego portfel leżał pod moim łóżkiem. To nie było su-perbezpieczne miejsce, ale zawsze... Przeszył mnie ból. W piersiach poruszyła się zimna wściekłość i coś jeszcze. Wzięłam się w garść i uspokoiłam, oddychając urywanie. - Dobra, pójdę. A tak przy okazji, dlaczego się na niego rzuciłeś? Jakbym nie wiedziała. Ale liczyłam, że może tym razem coś powie. Nie powiedział. Popatrzył na korytarz, przygarbił się jeszcze bardziej, jego szczupłe palce miętosiły paczkę papierosów. - Krwawiłaś. Otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że wtedy jeszcze nie. Ale gdy wciągnęłam powietrze, poczułam zapach miedzi - zapach krwi, moją skórę pokrywała zaschnięta skorupa. Pomyślałam, że skoro wilkołak potrafi wyczuć krew, zanim się ona pojawi, loup-garou potrafi to również. - Dzięki - powiedziałam, mając nadzieję, że udało mi się wyrazić wdzięczność. Lód zachrzęścił, do mojego rękawa spłynęła kolejna porcja zimnej wody. Ekstra. - Nie ma sprawy, Dru. Idziemy dziś na hamburgera, przynieść ci? - spytał z nadzieją. Ucisk w piersi. - Nie, nie trzeba - odparłam, choć wiedziałam, że robię mu przykrość. - I tak by ostygł, zanim wrócisz. Zjem coś w stołówce. I przez całą drogę, schodząc po schodach i słuchając jego milczenia, wyrzucałam sobie, że się nie zgodziłam. Po stronie chłopców przy kaplicy treningowej znajdowało się długie pomieszczenie z rzędem wbudowanych w podłogę wanien o kamiennych brzegach. Mieli tu pełno przepierzeń i wspólnych wanien, podobno zawsze ktoś z nich korzystał. Po dziewczęcej stronie również była długa sala, a w niej cztery duże kilkuosobowe wanny, sześć przedziałów łazienkowych, granitowa podłoga i wszystko wypucowane na wysoki połysk. Z wyjątkiem dość paskudnych kątów - cóż, wilgoć królowała tu od dawna. Nawet chlor nie mógł sobie z tym poradzić. Było ciepło, w powietrzu unosiła się para, a wanny wypełniała bulgocząca ciecz. I z całego tego przepychu korzystałam wyłącznie ja. Zanurzyłam się w najdalszej wannie, ubranie leżało skotłowane nieopodal. Rzuciłam woreczek z lodem do lśniącego kosza na śmieci stojącego obok umywalek, ale chybiłam, woreczek zawisł na brzegu, woda kapała na podłogę. Niech sobie kapie. Parująca ciecz bulgotała, pachniała delikatnie wodą mineralną. W dotyku nie przypominała prawdziwej wody, była zbyt galaretowata. Na początku zawsze wydaje się strasznie gorąca, potem jakby przykleja się do skóry, bąbelki stają się przezroczyste. Dzięki takiej kąpieli rany goją się znacznie szybciej - chwała Bogu, przecież treningi tutaj są jak walki full-contact. Jeśli jesteś chłopakiem. Dziwnie się czułam, siedząc tam sama. Tak samo dziwnie czułam się ze świadomością, że mam pokój wyłącznie dla siebie, podczas gdy chłopcy śpią w wieloosobowych salach w internacie. I żaden z nich nie ma pustych półek na książki, własnego odtwarzacza CD ani swojego opiekuna, który reaguje na każde kichnięcie. Ani też komputera z ulubionymi stronami, na których można robić zakupy, ani karty kredytowej 19

zarejestrowanej na Sunrise LLC, leżącej w papierowej okładce na palisandrowym biurku, obok informacji, dokąd należy dostarczyć zamówione rzeczy - skrytka i specjalny kod pocztowy. Dziwnie. Tata nigdy nie używał karty kredytowej, w każdym razie nie własnej. Łowcy wolą gotówkę. Ale ci goście byli członkami Zakonu. Byli dorośli, a utrzymanie Scholi musiało sporo kosztować. Chociaż wcale nie była taka duża, jak twierdził Christophe, co z kolei dawało do myślenia. Nigdy nie używałam takich stron jak GPS ping, żeby dowiedzieć się, gdzie właściwie jestem. Nie grzebałam w rejestrze gruntów, żeby sprawdzić, kto jest właścicielem szkoły. Nie sprawdzałam też, czy były jakieś wiadomości o tym, że ja i Graves zniknęliśmy. Wolałam nie zostawiać śladów w kompie, który nie należał do mnie. Czyli żadnych zakupów i żadnego pożytku z komputera. Również dobrze mógłby być zabawką. Rozkład zajęć - posługiwanie się aspektem, historia, algebra, WOS - został przymocowany do moich drzwi dwa dni po przyjeździe, ale już po pierwszym dniu tych nudów zwinęłam go w kulkę i zaczęłam nękać Dylana, żeby wysłał mnie na coś ciekawszego. Nawet posługiwanie się aspektem nie było niczym specjalnym, po prostu godzina wychowawcza dla pięciu dampirów, które świetnie się bawiły, opowiadając sprośne dowcipy i ćwicząc na mnie widzenie obwodowe. Za to historię prowadził nauczyciel o jasnych włosach, który w trakcie wykładu spoglądał na mnie z taką mocą, jakby miał nadzieję, że jednak zniknę. Dlatego odpuściłam sobie lekcje. Kręcenie się w pobliżu zbrojowni wydawało się znacznie lepszym zajęciem. Graves ciągle miał o to pretensje. „Nie powinnaś wagarować, Dru. Lekcje są ważne". Jasne. Niczego nie potrzebuję bardziej niż WOS-u. I tak wszystkim wisi, co robię, pod warunkiem że siedzę na tyłku. A mnie wiszą te ich lekcje. Przecież cały mój świat wywrócił się do góry nogami. Mój tata odszedł. Nie myśl o tym. Kamień był chropowaty i śliski zarazem. Znalazłam ławkę i się zakrztusiłam. Nabrałam na dłonie trochę płynu z wanny i opłukałam nim twarz. Zapiekło i poczułam ulgę, ciepło uśmierzyło ból. Z moich ust wyrwał się pół szloch, pół westchnienie i odbił echem od ścian. Lustra były zaparowane, jak zwykle. Zawsze gdy tu byłam, zastanawiałam się, czy moja mama też kiedyś leżała w tej wannie. Czy siedziała tu i słuchała swojego głosu, odbijającego się od kamienia, szkła i metalu. Czy kiedykolwiek czuła się samotna. Christophe i Dylan twierdzili, że należała do Zakonu. Ale na ogół o niej nie mówili, jakby była kłopotliwym wspomnieniem. Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle się tu uczyła. Ta Schola mimo swoich pokaźnych rozmiarów czasem wydawała się taka mała. Miała najwyżej czterystu uczniów i nie wyglądała, jakby dysponowała helikopterami na zawołanie. Ale mogłam się mylić, w końcu informacje, jakie wyciągnęłam od Christophe'a, były bardzo skąpe. Starałam się nie myśleć o tym tak długo, jak się dało. Ale mi nie wychodziło. Otworzyłam oczy, płyn spływał ze mnie białymi kroplami. Moje mokre włosy wisiały w strąkach, loki znowu próbowały się skręcić. Dotknęłam gładkiego metalowego medalionu na szyi i skrzywiłam się, jakbym uraziła bolące miejsce. Medalion zwisał poniżej obojczyków. Ciężkie srebro, długości mojego kciuka, serce i krzyż wygrawerowane z przodu, nieznany symbol z tyłu. Tak często widziałam go na szyi taty, który się z nim nie rozstawał, że teraz przeżywałam szok za każdym razem, gdy zerkałam w lustro albo przypadkiem dotknęłam medalionu ręką. Zupełnie jakby moje palce trafiały do gniazdka. Noszenie medalionu wydawało mi się

niewłaściwe. Od razu pojawiła się kolejna bolesna myśl. Nie mogłam już dłużej jej od siebie odpychać. Tata. Szedł dalej w głąb korytarza, a buczenie nasiliło się, wyrzucając mnie ze snu. Obraz odpływał szybko, nikł w oddali, a ja ciągle próbowałam powiedzieć coś, cokolwiek, żeby go ostrzec. Nawet nie spojrzał w górę. Po prostu szedł w stronę drzwi, a sen odchodził zalewany ciemnością. Próbowałam krzyczeć, gdy tata wyciągnął rękę, powoli niczym lunatyk, i przekręcił gałkę w drzwiach. A ciemność za nim śmiała się, śmiała się, śmiała... Zamknęłam oczy i się zanurzyłam. Płyn zamknął się nade mną, ciepło przenikało mnie aż do kości. Jednak chłód we mnie był zbyt głęboko, by ciepło do niego dotarło i nie miał nic wspólnego z moją kondycją. On nie żyje, Dru. Wiesz, kto to zrobił. I wiesz dlaczego. Naprawdę? Wiem, że tata miał do mnie wrócić. Powinien wrócić - a nie zostawić mnie w pustym domu. Zawsze po mnie wracał, prędzej czy później. Właściwie to tak jakby wrócił - tylko martwy. Zastrzeliłam zombie w moim salonie i tym zombie był mój ojciec. Jezu Chryste. Ze wszystkich rzeczy, które mogą zniszczyć człowiekowi psychikę, ta zasługiwała na specjalną kategorię. Wiem, kto go zabił i przemienił w zombie. Ta sama osoba, która - jak twierdzili Christophe i Dylan - zabiła moją mamę. Siergiej. Nosferatu, który wyglądał jak nastolatek, z lśniącymi czarnymi kędziorami i oczami, które mogły pożreć cię żywcem. Ten sam wampir, który próbował zabić mnie. To właśnie przez niego siedziałam 21 w Scholi i nie mogłam wyjść nawet do ogrodu zimowego. To znaczy, mogłam, ale wyłącznie z nauczycielem, który obserwowałby każdy mój ruch. Ponieważ Siergiej na pewno się nie poddał i nadal chciał mnie dorwać. Był grubą rybą wśród wampirów, niemal ich królem, i wiedział, że żyję. Wzdrygnęłam się. Moje płuca płonęły. Dziwna ciecz bulgotała wokół mnie, kojące, balsamiczne ciepło wsączało się w mięśnie. Ból przeszył moją twarz i zniknął. Dygotałam coraz bardziej i unosząc się pod powierzchnią wody, myślałam, żeby otworzyć usta i wpuścić ten płyn do środka, żeby wypełnił moje ciało, wlał się do krtani i... Wynurzyłam się z głośnym pluskiem. Płyn ściekał mi z włosów, spływał po twarzy, skwiercząc w zetknięciu z powietrzem, pokrywając moją skórę dziwnym białawym, jakby woskowym nalotem. Zmycie go z włosów pewnie zajmie chwilę pod prysznicem. Zamrugałam i odetchnęłam głęboko, wciągając haust przesyconego parą powietrza. Białe światło raziło, przenikając przez chaos w mojej głowie. Oddychałam głęboko, równo, każdy wydech kończył się krótką przerwą. Moje ciało pokrywała dziwna biała skorupka, ale krople łez nadal były wielkie i gorące. Spływały po twarzy, ale na szczęście nie było tu nikogo, kto by je zobaczył. Usiadłam na kamiennej ławce, podciągnęłam kolana i objęłam je, płacząc. A potem poszłam do swojego głupiego pokoju, gdzie też płakałam, dopóki świt nie przebił się przez całun chmur. Wtedy zapadłam w płytki, niespokojny sen.

ROZDZIAŁ 3 Stołówka była wąska i długa; każda listwa i poręcz została wykonana z ciemnego drewna, ściany były kamienne, do połowy wyłożone dębowymi panelami impregnowanymi patyną czasu - za to na podłodze leżało jaskrawoniebieskie linoleum. Całe wyposażenie nosiło ślady intensywnego użytkowania, stoły i plastikowe krzesła wyglądały dokładnie tak samo, jak w każdej amerykańskiej szkole. Czerwone plastikowe tace były poobijane i porysowane, naczynia - z taniej białej porcelany, sztućce - stalowe. Siedziałam przy wyjściu na korytarz prowadzący do zachodniego skrzydła, drugie wyjście wiodło do skrzydła szpitalnego i biblioteki. Tęskniłam za swoją kuchnią. Za talerzami, nawet tymi nie od kompletu, za czarno-białym słoikiem na ciastka w kształcie krowy, który należał do mamy... Brakowało mi mojego materaca, ubrań, CD i broni taty. Każdego ranka (czyli wieczoru) kręciłam się przed arsenałem, wynajdując preteksty, żeby postać chwilę przed ladą i powdychać zapach smaru i metalu. Tęskniłam za pudłami, za naszym samochodem, za wszystkim. Tęskniłam nawet za gotowaniem - choć wydawało się to nieprawdopodobne. Tutejsze jedzenie nie było złe, po prostu stołówkowe. No i jeszcze nigdy nie widziałam żadnego kucharza, jedynie niewyraźne kształty za zasłoną pary, która unosiła się niczym mgła, co noc wypełzająca z lasu. To sporo mówi o moim dawnym życiu, skoro ściana pary zasłaniająca kuchnię dziwiła mnie tylko umiarkowanie. Jedzenie serwowano na stołach przed ścianą pary. Makaron, sałatki, desery; hamburgery, pizza i frytki dla młodszych oraz tych, którzy lubią takie żarcie. Do tego świeże mięso dla wilkołaków, w tym wątróbka i inne podroby, którym wolałam się nie przyglądać, a także kartoniki i pudełka oraz małe buteleczki wina, od których trzymałam się z daleka. Dzisiaj był makaron kokardki w sosie śmietanowym z prosciutto i groszkiem, a do tego sałatka ze świeżych pomidorów (sos do wyboru) i całkiem niezły chleb czosnkowy. Do picia - mleko czekoladowe w kartonikach i napój energetyzujący w niebieskiej puszce. Niebieska puszka, białe talerze i zielone punkciki groszku na czerwonej tacy - gdybym miała swoje kred-ki, mogłabym to narysować i zatytułować Martwa natura z glutaminianem sodu. Miałam ogromną ochotę coś narysować, wszystko jedno co, ale gdy tylko usiadłam ze szkicownikiem w ręku, chęć minęła. Po raz pierwszy w życiu w ogóle nie rysowałam. Nie miałam ochoty, nawet moje barwne sny nie mogły mnie sprowokować. Czułam się tak, jakby mój organizm przyczaił się w oczekiwaniu. W stołówce panował gwar, od ścian odbijały się setki głosów, wygłupy, żarty. Sprawdzony przepis na kłopoty -zgromadzić w stołówce kilkudziesięciu chłopaków. Wilkołaki miały oddzielne stoliki, dampiry również, zazwyczaj lepsze, w pobliżu kuchni i obok „szpitalnego" wyjścia. Nawet tu byli równi i równiejsi. Siedziałam sama. Kilka osób próbowało się dosiąść, ale zniechęciło ich moje uparte milczenie. Nie miałam ochoty rozmawiać, czułam się jak nowa uczennica każdego cholernego dnia. Irving próbował wcześniej do mnie zagadać, ale spuściłam głowę i uciekłam. Nadal miałam wyrzuty sumienia, że załatwiłam go na oczach kumpli. Czułam się skrępowana... Poza tym co, do licha, mogłabym mu powiedzieć? Nie miałam doświadczenia w takich sprawach. No i nie szukałam przyjaciół. Po co? I tak prędzej czy później coś się wydarzy i już mnie tu nie będzie. Zawsze tak było. W żadnej szkole nie zabawiłam dłużej niż trzy miesiące - w każdym razie od śmierci babci. Dylan ciągle powtarzał, jakie to ważne, a jednak żaden nauczyciel nie miał dla mnie czasu, nikt ze mną nie trenował. Gdy próbowałam sama trenować kata w kaplicy, nieodmiennie towarzyszył mi szmer widowni, co było nie do zniesienia. Do tej pory jedynym moim widzem

był tata, który zawsze siedział cicho, ewentualne komentarze zostawiając na później. Teraz fala szeptów towarzyszyła mi wszędzie. Dlatego tai chi trenowałam w swoim pokoju, ale nawet to nie przynosiło ulgi. Spokój i odprężenie, które przychodziły, gdy wykonywałam ruchy wystarczająco długo, teraz się nie pojawiały. Wszystkie sposoby, którymi ratowałam się do tej pory, zwyczajnie nie działały. Siedziałam przy stole, czując na sobie spojrzenia. Nie cierpiałam tego. Irving siedział dwa stoły dalej. Zerkał na mnie od czasu do czasu, w końcu oparł się dłońmi o blat i już miał wstać, gdy zmienił zdanie i usiadł, wpatrując się w swoją tacę. Graves odsunął krzesło obok mnie. - Cześć, mała. - Cześć. - Puściłam medalion mamy, jakby ukłuł mnie w palce, podniosłam wzrok i się uśmiechnęłam. Początkowo z wysiłkiem, ale potem poczułam rozpływającą się falę ciepła i uśmiech wypadł naturalniej. Poczułam ulgę. - Jak ci minął ranek? To znaczy wieczór? No, wszystko jedno - zapytałam. Położył tacę na stole, usiadł. - Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy. Wiesz, że niektóre wampiry, które mają uszkodzenie mózgu, nie są w stanie przekroczyć rzeki, strumienia ani autostrady między stanowej? I najczęściej występujący typ poltergei-sta żywi się niemal wyłącznie bioenergią nastolatek? -Uniósł znacząco zrośnięte, grube brwi, których nikt nie kazał mu depilować. Po raz setny pomyślałam, żeby mu to zasugerować, i po raz setny dałam sobie spokój. Zielone oczy płonęły dziwnym ogniem i to wcale nie była moja wyobraźnia. Jego twarz wyglądała teraz inaczej, mniej dziecinnie, bardziej wyraziście. Coraz bardziej przypominał wilkołaka. - Tak, to o poltergeistach wiedziałam. Na takim zadupiu w Luizjanie... - urwałam. Nie chciałam o tym gadać. Tata trzymał tamtą dziewczynę, a ja załatwiałam poltergei-sta słoną wodą i jarzębinową różdżką babci. Poltergeist ciskał w nas przedmiotami i tata nieźle oberwał w głowę filiżanką, zanim wpadłam na to, żeby odgrodzić łóżko, do którego przywiązana była dziewczyna. W ten sposób odcięłam poltergeistowi dostęp do jej energii, osłabiłam go i mogłam bez problemu rozproszyć. Tata nigdy nie robił mi z tego powodu wyrzutów. Nie musiał, i tak się zadręczałam, że jestem głupia. I po czymś takim miałabym chodzić na te nudne, banalne zajęcia wyrównawcze? Nie ma mowy. Graves pstryknął palcami. Stały przed nim dwie kawy z mlekiem w papierowych kubeczkach, jedną podsunął mnie. - Ziemia do Dru! Chcesz o tym pogadać? - Nie. - Przygarbiłam się. - Hm, nie wiedziałam tego 0nosferatu. Uszkodzenie mózgu? - Robiliśmy dzisiaj eksperymenty ze święconą wodą 1chusteczkami higienicznymi. Mówię ci, super. Jak zaliczę podstawy, będę mógł robić komputerowy model migracji wampirów. Przynajmniej skorzystam z tego, że mam świra na punkcie matmy. - Jego oczy się rozjaśniły, napił się kawy, a potem rzucił okiem na moją tacę: - Chcesz hamburgera? On miał prawdziwe zajęcia, a ja miałam zdychać na WOS-ie. Wzruszyłam ramionami. - Nie jestem głodna. Wiesz, jeszcze nigdy nie widziałam tych ludzi, co tu gotują. Skinął głową i wiedziałam, że załapał, o co mi chodzi. - Właśnie. Wiesz, że zupełnie niczego nie czuję przez tę chmurę? Dlatego trzymam się smażonego żarcia, nie biorę pieczonego czy gotowanego. Nie mogę się przestawić na surowe mięso... Słuchaj, dowiedziałem się czegoś ciekawego! - Kącik jego ust uniósł się w

szczególnym gorzkim uśmiechu. - No, nie chcesz wiedzieć? Uśmiechnęłam się odruchowo. - Jasne, że chcę. Czego się dowiedziałeś? - Wszystkie wilkołaki tutaj to kolesie, którzy sprawiali kłopoty. Mama wilkołak i tata wilkołak wysyłają chłopaków do Scholi, a dziewczyny zostawiają w domu i uczą je walczyć. Co ty na to? Dziewczyny zostawiają w domu... Czyli była więcej niż jedna Schola? Hm, to miałoby sens... - Czemu tych kłopotliwych wysyłają właśnie tutaj? To jakiś poprawczak? Graves rozjaśnił się, jakby tylko czekał na to pytanie. - No, coś w tym rodzaju. Dyscyplina, samodzielność, takie tam. Ale jest coś jeszcze. Do Scholi wysyła się nie tylko tych kłopotliwych, ale w ogóle wszystkich chłopców. To jakby umowa między wilkołakami trzymającymi władzę i dampirami prowadzącymi Zakon. Zakon walczy z wampirami, ale oprócz tego stanowi oficjalną siłę i ma potężną infrastrukturę. Zapewnia dzieciakom bezpieczeństwo w czasie treningów i obiecuje wsparcie rodzinom wilkołaków dopóty, dopóki ci przysyłają co roku kontyngent nastolatków. Nazywają to Dziesięciną. To sporo wyjaśnia... - A są jakieś rodziny dampirów? - Niektóre dampiry żenią się albo po prostu łączą z ludzkimi dziewczynami. Większość z nich żyje incognito, bo polują na nie wampiry. Niektórzy zostawiają dziewczynę, gdy już się dowiedzą, czy urodziła dampira. Ale to nie jest reguła. Wiesz co, Dru, może zacznij chodzić na zajęcia? Jest nawet określenie na takich kolesi... - Jak będę miała takie fajne zajęcia jak ty. Napiłam się ostrożnie kawy. Była za gorąca, ale znośna w smaku, chociaż nie umywała się do kawy, którą parzył tata. Wzdrygnęłam się na myśl o tacie. Jak zwykle. - A co u ciebie? - Graves wziął swojego hamburgera i odgryzł potężny kęs. Za każdym razem, gdy spotykaliśmy się przy posiłku, pytał o to samo. Za każdym razem siedział ze mną, zamiast pójść do swoich nowych kumpli. Na drugim końcu sali rozpoczęła się przepychanka między ciemnowłosym dampirem i wysokim kościstym wilkołakiem. Warczenie i krzyki wybiły się ponad zwykły harmider i nauczyciel wilkołak - skórzane spodnie, podkoszulek z zespołem Kiss i bokobrody niepasujące do gładkiej twarzy - w końcu się wtrącił, odpychając wilkołaka w jedną stronę, a dampira w drugą. Dampir poczekał, aż nauczyciel się odwróci, a potem wykonał obraźliwy gest. A myślałam, że nastolatki w Prawdziwym Świecie nie zachowują się jak przygłupie mięśniaki. Myliłam się. Wypuściłam powietrze ze świstem, dopiero teraz zauważając, że wstrzymywałam oddech. - Ekstra - mruknęłam, odstawiając kubek. - Nie chcesz się przejść? Graves z trudem przełknął ślinę. - Mam zaraz trening. Mówię ci, koszmar. W życiu bym nie przypuszczał, że może tak boleć... - Trening? - No proszę, uczą go walczyć. Jaasne. A dla mnie nikt nie ma czasu. - I czego cię uczą? Graves wzruszył ramionami. - Shanks przerabia ze mną podstawy. Mówi, że muszę się przełamać i przestać się bać ciosów. Ze powinienem dużo trenować - to właśnie treningi mnie uratują, gdy wpadnę w furię. - Shanks? Jego włosy zafalowały, gdy skinął głową. - Ma na imię Bobby, Shanks to ksywka. Taki wysoki, zwłaszcza, jak się zmienia. Długie nogi. - Aha. - No proszę, nowi kumple. - Wychodzisz gdzieś po lekcjach?

- Tak, idziemy biegać. Za dwa tygodnie będzie pełnia, kilku chłopaków przejdzie swoją pierwszą przemianę. Jeśli tylko zaliczę parkour. - Parkour... Śmieszne słowo, nie? - powiedziałam to po raz kolejny, a on po raz kolejny odpowiedział uśmiechem. - Spodobałoby ci się. - Jego oczy rozświetliły się, cała jego twarz zajaśniała. - Freerun jest niesamowity. A jak już nauczysz się skakać i upadać, staje się naprawdę prosty. - Ale tylko dla wilkołaków? Wzruszenie ramionami. - Możesz się przyłączyć, niektóre dampiry tak robią. Ale tylko w trakcie ćwiczeń, a nie prawdziwego biegu. - Graves! Hej, Graves! - zawołał ktoś i Graves spojrzał w tamtym kierunku. Wilkołak o kręconych włosach krzyknął coś przez całą salę i Graves pokazał mu środkowy palec tak szybko, że aż trudno to było dostrzec. Przez stołówkę przemknął głośny szmer, ale ucichł, gdy Graves popatrzył chmurnie na tamtego kędzierzawego wilkołaka zwężonymi jaskrawozielonymi oczami. Sto lat temu w Dakocie nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Był na samym końcu łańcucha pokarmowego, podobnie jak ja. Ale teraz stawał się... no cóż, popularny. A w każdym razie znalazł się na dobrej drodze. Nic dziwnego, był przecież loup-garou, co oznaczało wszystkie plusy bycia wilkołakiem minus szaleństwo i brak przemiany w długi na dwa metry włochaty dywanik. Christophe mówił, że będzie tu jakby księciem. Wyglądało na to, że się nie mylił. Utkwiłam wzrok w swojej tacy. Nie znalazłam nic, co miałabym ochotę zjeść, więc tylko napiłam się kawy. Spłynęła do żołądka, zabulgotała i ucichła. - Czego on chciał? - spytałam. Graves wzruszył ramionami. - Niczego. Po prostu się drażnił. - Dlaczego? - Dlatego, że siedzisz z Kobietą Zakaźną? - Nieważne, Dru. Masz. - Odsunął moją tacę i podał mi mały talerzyk z hamburgerem i frytkami. - To przynajmniej jest ciepłe. Wsuwaj. Wzięłam jedną frytkę. Graves przyniósł nawet keczup, wyciskał go właśnie na talerz. Przez chwilę nic nie mówiliśmy, zapadła niekrępująca cisza, tak głęboka, że mogłaby wchłonąć puste krzesła stojące przy naszym stoliku. Może cierpiałam na jakąś chorobę towarzyską? Zresztą i tak nie miałam ochoty na rozmowę. Wyjątkiem był Graves, ale nawet jemu nie miałam chwilowo nic do powiedzenia. Nagle zrozumiałam, że naprawdę jestem głodna. W hamburgerze były plasterki ogórka konserwowego, ale ani śladu cebuli. Graves chciał mieć pewność, że zjem. - Dzięki - westchnęłam. - Nie ma sprawy. Pierwsza działka gratis. Na moje usta wypłynął nieproszony uśmiech. - Tylko że to nie jest pierwszy hamburger, którego mi dajesz. - I pewnie nie ostatni. Ale pierwszy dzisiaj, więc po prostu go zjedz, dobra? Mam półgodziny, zanim pójdę dać sobie skopać tyłek, więc opowiadaj. Zamówiłaś sobie coś w końcu? - Nie. - Ubrania, które miałam na sobie, zjawiły się w paczce z numerem skrytki pocztowej, ale innym niż na kartce w moim pokoju. Przepisałam go i schowałam do torby, zawsze to jakaś informacja. Ktoś odgadł, jaki noszę rozmiar, i przysłał ubrania. A wilkołaki zabierały Grave-sa „do miasta" - niedaleko stąd, chociaż Schola była na strasznym zadupiu - żeby się tam obkupić w ciuchy. Ale mnie nie zabierali. Przecież nikt nie mógł wiedzieć, że w szkole pojawiła się dziewczyna. Zastanawiałam się, skąd oni mają kasę, i doszłam do wniosku, że chyba nie chcę wiedzieć. Miałam gotówkę w zniszczonej czarnej torbie, a zdobycie więcej pieniędzy nie powinno być trudne. A jednak, nigdy wcześniej nie musiałam o tym myśleć. Pewnie, że wiedziałam jak, ale tata

zawsze był obok i... - Halo? Ziemia do Dru! - Graves zamachał mi przed oczami dłonią o smukłych palcach. - O czym myślisz? Chyba coś poważnego. Wzdrygnęłam się i wzięłam kolejną frytkę. - Zastanawiałam się, skąd mają pieniądze. Utrzymanie takiej szkoły nie jest tanie. I zastanawiałam się, czy inne szkoły są większe. Co z kolei prowadzi znów do pytania, jak za to wszystko płacą. Graves przyglądał mi się kątem oka przez kilka chwil. Wyglądał bardzo poważnie. - Ja też o tym myślałem. Chcesz, żebym sprawdził, czy można się czegoś dowiedzieć? - Pewnie. - Kolejna frytka, duży kęs hamburgera i łyk kawy. - Mogę pójść z tobą, no, na ten trening? Milczał tak długo, że już wiedziałam, co mi powie: To chyba nie jest dobry pomysł, Dru. A jednak chciałam, żeby powiedział to głośno. Bulgocząca kula w mojej piersi rosła. - Dlaczego? Przygarbił się, ale nie wyglądał już tak ptasio i krucho jak dwa tygodnie temu, nim został ugryziony. Nie wyglądał dziecinnie. - Bez urazy, ale za bardzo lubisz wszczynać bójki. Poza tym nie chcę, żeby jakaś laska widziała, jak dostaję w skórę. No wiesz, męskie ego. Musiałam mieć dziwną minę, więc pozwoliłam, żeby włosy opadły mi na twarz. Długie włosy czasem się przydają. A ponieważ nie byliśmy już na Środkowym Zachodzie, moje włosy wyglądały całkiem nieźle. - Ta laska mogłaby dokopać również tobie. - Jakiś nauczyciel mógłby mnie ochrzanić, że cię wyciągam, może nawet by mnie wyrzucili. Lepiej dajmy sobie spokój. - Nie wyrzucą cię, bo wtedy ja poszłabym za tobą. -Poszłabym dokądkolwiek, żeby tylko tu nie tkwić. Ale nie mogłam, niestety. Król wampirów tylko na to czekał. - I już byłoby po nas. - Zabrzmiało to bardzo poważnie. Graves dotknął miejsca, gdzie został ugryziony, i potarł je, jakby nadal bolało. - Proszę cię, Dru. Po prostu sobie odpuśćmy, dobrze? Upuszczony przez mnie hamburger upadł na talerz, odsunęłam krzesło. Miałam tłuste usta, jedzenie osiadło w żołądku jak kula do kręgli. - Dobra. Udanej zabawy. - Dru, czekaj... Ale ja już wstałam i wybiegłam ze stołówki. Gdy Graves przyszedł później pod drzwi mojego pokoju, nie otworzyłam. Postał chwilę, a potem sobie poszedł. A ja siedziałam na łóżku, bawiąc się medalionem mamy i zastanawiając, jak długo jeszcze będę tu tkwić.

ROZDZIAŁ 4 Stuk. Stuk, stuk. Stuk. Przekręciłam się niespokojnie. Sen odchodził powoli, jak kot na miękkich łapach. Nie chciałam, żeby odszedł, próbowałam go zatrzymać. Pamiętałam, że śniło mi się coś ważnego, ostrzegawczego, skrzydła sowy rozwiewały powietrze wokół mnie. Łóżko było szerokie i miękkie, z baldachimem i przezroczystymi niebieskimi zasłonkami. Cały pokój był niebieski: aksamitna poszwa na kołdrę miała kolor indy-go, tapety były błękitne ze złotymi krzyżykami, półki na książki polakierowane na niebiesko, aksamitne zasłony w oknie miały barwę kobaltu, zaś gruby i puszysty dywan, który miał już swoje lata, był szafirowy. Okno bez krat wychodziło na niewielki ogródek, ograniczony wysokimi ścianami. W jednej z nich, dwa piętra niżej, znajdowały się zakratowane drzwi; żeby do nich dotrzeć, musiałabym wyjść na korytarz, pokonać trzy zakręty i dwie kondygnacje schodów. Sporo zachodu, żeby obejrzeć sobie kawałek zmarzniętej ziemi, wysypane żwirem ścieżki i pozbawione liści krzaki, które być może były różami. Żeby pomarznąć chwilę między kłującymi roślinami pod szarym, wilgotnym niebem. Metalowe okiennice, z małymi serduszkami i krzyżykami, które umieszczono w oknach zamiast krat, zawsze /.ostawiałam otwarte. Gdy były zamknięte, pokój wydawał się taki cichy i... martwy. Powoli otworzyłam oczy. Wrażenie ostrzeżenia odpływało. Czy to była babcia? Ktokolwiek to był, próbował powiedzieć mi coś ważnego. Stuk, stuk-stuk. Stuk. Stuk, stuk. Poczułam zimny dreszcz na czubku głowy, który spłynął na szyję i ramiona. Jakiś znajomy dźwięk - pałce stukające niecierpliwie w szybę. Wspomnienia i sen zmówiły się, żeby oderwać mnie od poduszki, która teraz wydawała się twarda i gorąca. Za drzwiami stał zombie. Niebieskie oczy miał wywrócone, białka zmętniałe jak zgniłe jaja. Na jego szczęce widać było mięso i zamarzniętą krew, coś wyżarło mu część twarzy. Opuszki palców, zdarte niemal do kości, drapały w szybę, z rąk zwisały strzępy ciała. Żołądek podszedł mi do gardła, przed oczami gęstniała czarna mgła, szum w głowie brzmiał niczym startujący odrzutowiec. Poznałabym tego zombie wszędzie. Był martwy i okaleczony, ale oczy nadal miał takie same. Niebieskie jak lód, okolone jasnymi rzęsami. Nasze spojrzenia się spotkały. Podniósł głowę, jakby usłyszał odległy dźwięk. Wydałam krótki szczekliwy krzyk i uderzyłam plecami o ścianę w holu, waląc biodrem w stertę pudeł. Tata podniósł gnijące pięści (mięso z palców zostało zerwane przez coś, czego nie chciałam sobie nawet wyobrażać) i rozbił szybę. Zerwałam się, usiadłam prosto i ciężko dysząc, próbowałam uwolnić się od rozgrzanej pościeli. Satynowe prześcieradła zsunęły się z mojego ciała i jak spocone palce zatrzymały się na biodrze i kostkach nóg. Zacisnęłam pięści, ale schwyciły tylko powietrze, krzyk zamarł mi w krtani. Miękki szmer skrzydeł wypełnił pokój, ale sowa babci - ptak, który usiadł na parapecie, gdy umarła, który ostrzegał mnie przez niebezpieczeństwem i doprowadził do samochodu taty ponad tydzień temu - się nie pokazała. „Coś jest nie tak, Dru". Uważaj. Głos ucichł, gdy zupełnie się obudziłam. Spostrzegłam, że ściskam medalion mamy w spoconej dłoni, zamrugałam, usiłując oddzielić sen od jawy. Stuk, stuk. Stuk. Stukanie było prawdziwe, dźwięk dobiegał od strony okna. Sturlałam się z łóżka i wylądowałam na podłodze. Zacisnęłam kurczowo szczęki, cudem nie przycinając sobie języka. Moje dłonie, niezdarne i powolne, obmacywały szafkę nocną w poszukiwaniu broni. W domu miałam pistolet, tutaj jedynie srebrny nóż - broń przechowywano w kaplicy lub arsenale, dziewięciomilimetrowy pistolet, który miałam przy

sobie w chwili ewakuacji, też tam był. Został mi tylko sprężynowiec, który wtedy miałam w kieszeni i o którym nikomu nie wspomniałam. Uznałam, że tak będzie lepiej. Nacisnęłam przycisk zwalniający sprężynę. Ostrze wyskoczyło ze szczękiem, pukanie w okno ucichło. Zamrugałam i przetarłam oczy wolną ręką. Nikłe zimowe światło wpadające przez okno zmieniło się, gdy coś za oknem się poruszyło. Dzień. No tak, to musiał być dzień. Właśnie wtedy cała Schola spała, ponieważ dzień był tą bezpieczną porą -w każdym razie wolną od nosferatu. Niektóre starsze wilkołaki kręciły się za dnia, patrolując teren w ludzkiej i nie do końca ludzkiej postaci. Chyba niektórzy nauczyciele dampiry też, ale nigdy o to nie pytałam. Po prostu chodzilam spać w dzień i wstawałam w nocy, chociaż mój organizm z trudem się dostosowywał. Poczułam, że wstrzymuję oddech, kuląc się za łóżkiem i zastanawiając, co mam teraz zrobić. Klik. Haczyk w oknie odskoczył. Nóż miałam już go-lowy w dłoni. Srebrna powłoka ostrza była szkodliwa dla większość złych stworów - chyba zdążę zadać jeden czy dwa ciosy. Odetchnęłam głęboko, wypełniając płuca stę-chłym, przesyconym kurzem powietrzem. Serce podeszło mi do gardła, a potem nagle, znienacka, spłynęło na mnie dziwne uczucie spokoju. Wszystko w tym miejscu mnie zadziwiało. A teraz coś dziwnego próbowało dostać się do mojego pokoju przez okno... Ale wiedziałam, jak sobie z tym radzić, to było coś znajomego. Kiedyś w Luizjanie walczyliśmy z królem wudu i zetknęliśmy się z zaklęciem wchodzącym przez okno i wprowadzającym duchy karaluchów Na szczęście wcześniej zauważyłam sowę babci i uprzedziłam tatę, więc gdy okno rozbiło się z brzękiem i pierwszy wielki karaluch wlazł do środka, byliśmy przygotowani. Jak teraz coś zacznie wchodzić przez okno, muszę być gotowa. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że właśnie na coś takiego czekałam, do tej pory tylko dreptałam w miejscu. Serce podeszło mi do gardła, całe ciało wibrowało ze strachu i chęci działania - ale przynajmniej nie miałam czasu rozmyślać o tym, jak bardzo jestem samotna i opuszczona. Nadal kucałam za łóżkiem (podkoszulek skręcił się, a spodenki, w których spałam, wcisnęły między pośladki), gdy zrozumiałam, że wprawdzie cienkie błękitne linie energii suną po ścianach, ale nie trzeszczą i nie sypią iskrami. Nie było łatwo ochronić pokój bez babcinej różdżki, ale się udało. W końcu różdżka była tylko symbolem - babcia często to powtarzała. „Najważniejsza jest wola, która stoi za różdżką. Pamiętaj o tym, Dru". Zawsze mówiła coś w tym stylu. „Pamiętaj o tym, Dru. Tylko o tym pamiętaj". I to właśnie był problem. Rzeczy, o których chciałam zapomnieć, nadal tkwiły w mojej głowie, wypływając od czasu do czasu. Jak zombie za drzwiami mojej kuchni, jak ciemność wypełniona pluszowymi zwierzątkami i zapachem strachu rozespanej dziewczynki. Na co ochrona mogła nie zareagować? Lista takich stworów była dość krótka, przejrzałam ją pospiesznie... Okno otworzyło się delikatnie. Powiew zimnego, nabrzmiałego deszczem powietrza uniósł zasłony, które po chwili rozsunęły się, wpuszczając przybysza. Na dywanie wylądowały ciężkie buty, okno zamknęło się z cichym skrzypnięciem. Ubrany w sięgającą bioder skórzaną kurtkę intruz się odwrócił. Nikłe szare światło rozjaśniło jego gładkie włosy, jasne pasemka przesunęły się po nich i zniknęły niczym palce rozczesujące kosmyki. Rozejrzał się po pokoju, a potem zatrzymał wzrok na mnie, zimowy błękit jego oczu zdawał się płonąć w półmroku. Wsunął rękę we włosy, otrzepał je z wody. Poczułam zapach pieczonej szarlotki. - Cześć, Dru. - Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. Zdążyłam już zapomnieć, jak rysy jego twarzy czynią go nie tyle przystojnym, co... takim, jak trzeba. Zapomniałam, jak delikatnie

unoszą się brwi; zapomniałam, że jego fryzura wygląda jednocześnie niedbale i kunsztownie. - Byłaś grzeczną dziewczynką? Twój anioł stróż się martwił. Gapiłam się na Christophe'a z rozchylonymi ustami. Zasłony zsunęły się i w pokoju zapanował mrok. - Rany! - jęknęłam i zadałam najbardziej banalne py-lanie na świecie: - Gdzie byłeś? - Tu i tam, i jeszcze gdzieś. - Przemierzył pokój długimi krokami, zatrzymał się przy drzwiach, dotknął łańcuszka, zasuwy i rygla, które zamykałam przed snem. -Bardzo dobrze, drzwi zamknięte, ściany ogrodzone. Nie jesteś już takim beztroskim małym ptaszkiem jak kiedyś. Nigdy nie byłam beztroska, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego, mieliśmy do omówienia kilka innych spraw. Cisnęły mi się na usta wszystkie pytania, którymi zadręczałam się przez ostatni tydzień, ale zadałam dwa najbardziej w tej chwili nieistotne: - Gdzie mój samochód? I moje rzeczy? No dobrze, może nie były aż tak nieistotne, ale mogłam spytać o coś zupełnie innego. Na przykład: dlaczego nie wspomniałeś o głodzie krwi? Albo: Czy to był pokój mojej mamy? A przynajmniej: dlaczego wydaje się, że tu na mnie czekano? Co im powiedziałeś? Czemu nie uczą mnie niczego ważnego? Christophe odwrócił się na pięcie, zlustrował resztę pokoju, przeniósł wzrok na mnie. Nadal kucałam obok łóżka, z nożem w ręku. - Wszystkie twoje rzeczy są w bezpiecznym miejscu, ptaszyno. Samochód jest w magazynie na południu, na inne nazwisko, cały i zdrowy. - Uniósł jedną brew. - Nie dali ci żadnych ubrań? Nie dostałaś limitu na wydatki? Poczułam, że pieką mnie policzki. Wyprostowałam się, tłumiąc chęć, by poprawić bokserki. W końcu obciągnięcie majtek nie sprawi, że zacznę wyglądać kompetentnie. - Oczywiście, że dali. Po prostu spałam. - Bezpieczna w swoim niebieskim gniazdku. Zastanawiam się, czemu umieścili cię właśnie tutaj. - Pokręcił głową, z włosów poleciały krople wody. Był kompletnie przemoczony. - Tęskniłaś za mną? Jezu... Odłożyłam nóż na małą szafkę przy łóżku i poprawiłam podkoszulek. - Słuchaj, dam ci ręcznik i się ubiorę. A potem będziemy mogli... Popatrzył na mnie badawczo, potem odgarnął włosy sztywnymi palcami i znowu omiótł pokój spojrzeniem. - Ręcznik się przyda, ale ubierać się nie musisz, nigdzie się nie wybieramy. Zapanowała cisza. Popatrzył na mnie, ja spojrzałam na niego, moje policzki już nie buchały żarem. Przestrzeń między nami wypełnił zapach pieczonych jabłek. Niespodziewanie ucieszyłam się, że nie krwawię i nie jestem podrapana. Christophe był silny i szybki - jakie miałabym szanse, gdyby moja krew obudziła w nim głód? To przywołało kolejną myśl. A może Irving po prostu dawał mi fory? Rany, a Christophe był znacznie silniejszy... A jeśli jednak nie, to czemu tak się stało? Ile lat miał ten dampir, który mnie uratował? Na pewno był jednym z opiekunów, a więc musiał być stary. W sensie bardzo, bardzo stary. - Nie powiedziałeś mi mnóstwa rzeczy - oznajmiłam, starając się, by nie zabrzmiało to jak oskarżenie. Nagle zdałam sobie sprawę, że koszulka przywarła mi do ciała (zimne powietrze owiewało nagą skórę), a moje nogi są długie, kościste i niestety nieogolone. No cóż, w końcu przez cały czas nosiłam dżinsy. Nie kupowali mi wosku, a przecież nie będę codziennie golić nóg. Gdy mieszkaliśmy poniżej linii Masona-Dixona, dbałam o to, ale przeprowadzka do krainy wiecznego śniegu i bliskość Prawdziwego Świata nie zostawały mi zbyt wiele czasu na depilację.

Ale może jednak spróbuję wygospodarować parę minut. Moje policzki były tak gorące, że powinna buchać z nich para. - Dru. - Christophe zrobił dwa kroki w moją stronę, jego buty wgniotły dywan. - Sama wiesz, że nie było czasu na uprzejmości... Skrzyżowałam ręce na piersi, czując, że w pokoju robi się zimno. Czy on zawsze pachnie ciastem? To jakaś woda kolońska? Eau de Szarlotka? - Wiem - powiedziałam w końcu. To prawda, nie mieliśmy czasu na długie wyjaśnienia, ale mógł wspo-mnieć o kilku rzeczach. Tylko czybym mu wtedy uwierzyła? Za to teraz mogłam tylko siedzieć zamknięta w swoim ślicznym pokoiku i myśleć o kratach w oknach. Albo o pierwszym alarmie, kiedy zabrzmiał dzwonek i wszyscy pobiegli na swoje miejsca, a Dylan zaprowadził mnie do mojego pokoju i polecił zamknąć drzwi. Zapytałam wtedy, dlaczego, a Dylan odsłonił wydłużone kły (jego aspekt zaczynał się przejawiać) i wyjaśnił: „To nie są ćwiczenia. Jesteś tak ważna, że jeśli tamci przełamią ochronę zewnętrzną, wszyscy za ciebie zginiemy. A teraz zamknij drzwi". Christophe znowu potrząsnął głową, kropelki wody rozprysły się jak małe brylanciki. - Mówiłaś coś o ręczniku, Dru? - A tak, jasne. Już. - Poczłapałam boso do drzwi między dwoma regałami. Miałam własną łazienkę, chłopcy korzystali ze wspólnych. Ciekawe, swoją drogą, kto ją sprzątał, skoro nie była tak zapuszczona jak te na dole. Z drugiej strony, starałam się za bardzo nie bałaganić. Mieszkanie z tatą nauczyło mnie kilku rzeczy. Ręczniki, najwyraźniej nienowe, również były niebieskie - w kolorze letniego nieba. Taki sam kolor miał nasz samochód i oczy taty - cieplejsze niż oczy Christophe'a, nawet po nocy spędzonej nad butelką jima beama albo gdy tata miał „cholernie podły nastrój". Uspokoiłam się i odetchnęłam głęboko. Uczucie paniki, że znów zostałam porzucona, zastąpiła ulga, gorąca i dojmująca. Znałam ją, napływała za każdym razem, gdy tata wracał z kolejnej misji, żeby mnie zabrać. Jeśli spędza się życie, czekając, aż cię zabiorą jak książkę z biblioteki albo walizkę, intensywność takiej ulgi staje się śmieszna. I mimo to cieszyłam się, że Christophe o mnie nie zapomniał. Wzięłam ręcznik i wyszłam z łazienki. Nadal stał w tym samym miejscu, wpatrując się w puste regały z dziwną miną. Usiłowałam jakoś zapełnić półki, usta- i wiając na nich różne bibeloty, na przykład niebieskiego słonia z podniesioną trąbą. Moje książki, płyty, materace - wszystko zostało w samochodzie. Nic, co było w tym pokoju, nie należało do mnie. Nawet zapach był obcy, stę-chły, jakby od dawna nikt tu nie mieszkał. Wprowadzanie się do mieszkania, które długo stało puste, przypomina przymierzanie butów, które nie za bardzo pasują, z nadzieją, że zdołasz je „rozchodzić". Ale tak się nie dzieje. Nigdy nie spędziłam w żadnym takim miejscu tyle czasu, żeby się dowiedzieć, czy w końcu staje się przytulniejsze. Jednak w tym pokoju powoli zawierałam rozejm z niektórymi drobiazgami. Przestały sprawiać odpychające wrażenie, zaczynały mnie akceptować. Gdy wracałam do pokoju ze stołówki, czułam, że teraz pachnie tu bardziej jak w pokoju hotelowym niż w krypcie. - Masz. - Rzuciłam ręcznik Christophe'owi, złapał go szybkim, oszczędnym ruchem. - I mów. - A może przyszedłem tylko po to, żeby cię zobaczyć? - Wytarł włosy, potem ręce i twarz, skórzana kurtka zatrzeszczała. Spostrzegłam, że jego dłonie pokrywają głębokie czerwone zadrapania, jednak gdy potrząsnął rękami, a potem podniósł dłonie i przyjrzał im się krytycznie, znów były nieskazitelnie gładkie. Moje serce podskoczyło w piersi. - Daj spokój - burknęłam. - Gdybyś naprawdę chciał mnie zobaczyć, nie czekałbyś tak długo. A gdyby wszystko było dobrze, nie właziłbyś przez okno. Wzięłam luźną koszulę w kratę, która Graves kupił podczas jednego ze swoich wypadów do miasta, włożyłam ją i zaczęłam