Amanexx

  • Dokumenty240
  • Odsłony45 139
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów420.3 MB
  • Ilość pobrań29 035

Inne anioły - Tom III - Zazdrość

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Inne anioły - Tom III - Zazdrość.pdf

Amanexx Lili St. Crow Inne anioły
Użytkownik Amanexx wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 108 stron)

PROLOG Leżę na wąskim łóżku w pokoiku nie większym od szafy, w małym mieszkanku. Brution, w którym rysuję podczas tej podróży, przywiera do mojej piersi ostrymi kantami; przyciskam go mocno do siebie. Za oknem Brooklyn pomrukuje jak śpiący drapieżnik. To uliczny ruch w oddali szepcze własnym językiem bez słów. Wrócili z polowania. Są zmęczeni. Zza uchylonych drzwi dobiega mnie brzęk szkła, słyszę odgłos nalewanego alkoholu i znowu odzywa się mój ojciec: - Musisz to zrobić, August. Nie zostawię jej nigdzie indziej, a muszę... Augustine wpada mu w słowo: - Jezu Chryste, Dwight, wiesz przecież, jakie to niebezpieczne. To tylko dzieciak. Dlaczego chcesz ją u mnie zostawić? Wtulam się w poduszkę. To poduszka Augiego. Specjalnie dla mnie zmienił pościel, tutaj, w jedynej sypialni w tym ciasnym mieszkaniu. On i tata myślą, że śpię. Głęboko nabieram tchu. Pachnie domem, w którym sprząta tytko mężczyzna, szorstko, z odrobiną tytoniowego dymu. Brzęk szklanek na stole. Tata pije whisky Jim Beam, a jeśli pije szybkimi haustami, zamiast sączyć, zanosi się na długą noc. Augie jak zawsze woli wódkę. - Nigdzie nie jest tak bezpieczna jak tutaj. Muszę to zrobić. Mam... mam powody. - Elizabeth by nie... Nadstawiłam sennie uszu. Tata niewiele mówiło mamie. I ten wieczór nie był wyjątkiem. - Nie. - Znowu brzęk szkła, szklanka uderzająca o szyjkę butelki. - Nie mów mi, co by zrobiła Elizabeth. Ona nie żyje, Dobrosław. Została mi tylko moja mała córeczka. Musi tu być, rozumiesz? Wydaje mi się, że sukinsyn jest w Kanadzie i jak wrócę... - A jak nie wrócisz, Dwight? A co, jak zostanę z tym wszystkim sam? - Wtedy mała będzie twoim najmniejszym zmartwieniem - odparł tata miękko. - Zresztą masz przyjaciół, którzy wiedzą, co robić. - Ale nikomu nie ufam. - W głosie Augusta brzmiało przygnębienie. - Nie masz pojęcia, na co się porywasz. Chyba musiałbym cię przywiązać, żebyś sobie odpuścił. - Musiałbyś mnie zabić, Augie. Nie przeciągajmy struny, nie teraz, gdy jest tu moja córeczka. - Nagi, surowy gniew pod powierzchnią słów. Gdybym była teraz z nimi w pokoju, wycofałabym się dyskretnie. Kiedy tata mówi takim tonem, najlepiej zostawić go w spokoju. Nigdy nie posuwa się do przemocy, ale gdy się wkurzy, w jego głosie pojawia się nieprzyjemny lodowaty chłód. - Zresztą może się okazać, że to kolejny ślepy trop. Drań jest przebiegły. - A to coś nowego? - mruknął August. To nie było pytanie. - Miesiąc. Przez miesiąc dam radę nikomu nic nie mówić, Anderson. I nie robię tego dla ciebie. Mała zasługuje na to, żeby być wśród swoich. Znowu cisza. Niemal widziałam, jak oczy taty jaśnieją, błękit z nich znika, aż wydaje się, że całkiem straciły kolor. - Ja jestem swój. Jestem jej ojcem. Wiem, co dla niej najlepsze. Chciałam wstać, przetrzeć oczy i wejść do kuchni. Zapytać, o czym rozmawiają. Ale byłam tylko dzieckiem. A który dzieciak może tak po prostu czegoś zażądać? Zresztą wtedy nie wiedziałam nawet połowy tego, co teraz. Nadal wiem za mało. Kiedy się obudziłam następnego ranka, August przywitał mnie lekko przypaloną jajecznicą i po jego minie poznałam, że tata odszedł. Dzieciak, którym wtedy byłam, wzruszył ramionami - wiedziałam, że wróci - i postanowiłam, że lepiej sama zajmę się gotowaniem. Dzieciak, którym wtedy byłam, wiedział, że wszystko będzie dobrze. Dzieciak, którym jestem teraz, już tego nie wie.

ROZDZIAŁ 1 Nocą ciszę przerwało rozpaczliwe, żałosne wycie. Można by je pewnie wziąć za wycie syreny, ale dźwięk wwiercał się w uszy, prosto do mózgu, i chwytał za umysł szklanymi szczypcami. Była w nim krew, mięso i lodowaty powiew. Usiadłam gwałtownie, odrzuciłam ciężką aksamitną narzutę. Bolał mnie lewy nadgarstek, ale potrząsnęłam nim i wyskoczyłam z łóżka. Podniosłam sweter z podłogi i włożyłam go przez głowę, zadowolona, że od dawna nie nosiłam kolczyków. Drewniana podłoga chłodziła stopy. Przebiegłam przez pokój i mało brakowało, a wpadłabym na drzwi. Drżącymi dłońmi odsunęłam zasuwę. Nocna lampka z niebieskiego szkła dawała akurat tyle światła, że udało mi się nie poobijać stóp o obce meble. Byłam tu za krótko, by wszystko zapamiętać. Nie miałam też pewności, jak długo zostanę. Teraz, kiedy wszyscy dokoła próbują mnie zabić. Błękitne linie zaklęcia rozbłysły w rogu, widziałam je kątem oka. Rzuciłam ochronny czar na ściany zaraz pierwszej nocy i cienkie jak włosy linie przenikliwego błękitnego światła splotły się w skomplikowane wzory, ledwo widoczne. Otrzeźwiałam i sklęłam drzwi. Wycie nadal huczało mi w głowie. Babcia byłaby ze mnie dumna. Rzucałam zaklęcia bez jej jarzębinowej różdżki, bez świecy, i szło mi coraz lepiej. Oczywiście to dzięki praktyce. Teraz już nie kładę się spać bez zabezpieczenia. Ba, gdybym mogła, pewnie zabezpieczałabym każde krzesło, na którym siadam. Otworzyłam drzwi i kolejny skowyt przeciął ciszę i zatrząsł korytarzem. Zazgrzytały zawiasy - drzwi były z litej stali, miały cztery zamki i łańcuch, a dwa zamki zamykały się tylko od wewnątrz. Była też zasuwa, ale już ją odsunęłam. Właściwie spodziewałam się, że nie uda mi się spokojnie przespać całej nocy. Światło mnie oślepiło. Wpadłam prosto na Gravesa. Przecierał oczy pięściami. Stał pod moimi drzwiami. Mało brakowało, a upadlibyśmy, splątawszy razem ręce i nogi, ale zacisnął dłoń na moim prawym bicepsie i podtrzymał mnie, okręcił we właściwą stronę i pchnął, aż ruszyłam przed siebie. Jego włosy sterczały na wszystkie strony. U nasady ufarbowa-nej na czarno czupryny pojawiły się ciemnobrązowe odrosty. Miał być na dole, w części dla wilkołaków. Jego oczy połyskiwały zielono, kontrastując z karmelową cerą. Wstrzelił się w najnowszą modę swoim etnicznym wyglądem. A może po prostu dopiero teraz dostrzegałam to, co cały czas kryło się pod fasadą gota. Pobiegliśmy razem. Medalion matki obijał mi się o mostek. Dopadłam do drzwi przeciwpożarowych na końcu korytarza, szarpnęłam je, aż uderzyły o ścianę i pognaliśmy schodami. Bez dywanów. Tak już jest w części mieszkalnej Schola Prima, nawet w luksusowym skrzydle dla swietoczy. Za kulisami kryje się industrialna szorstkość, jak w każdej innej szkole. Chociaż miałam własny pokój, to miejsce wcale nie wydawało mi się... no cóż, mniej szkolne. Mimo że istniało całe osobne skrzydło dla swietoczy, nie było nas więcej. Tylko ja. I ta druga, ale nie widziałam jej, odkąd tamta szkoła, do której wcześniej mnie wysłali, stanęła w płomieniach. Dwa piętra w dół, ostry zakręt w prawo i zaczepiłam barkiem o framugę, ale się nie zatrzymałam. W tym korytarzu nie było nawet wykładziny, kroki niosły się echem. W drzwiach po obu stronach korytarza widziałam szczeliny do obserwacji. Przy jego drzwiach nie było strażnika. Cały hol zadrżał, gdy uderzył o ścianę i znowu zawył. Złapałam za klamkę; ani drgnęła. - Cholera! - krzyknęłam. Graves mnie odepchnął. Miał dość rozumu, by porwać klucze z gwoździa na końcu korytarza. Wsunął klucz do zamka, przekręcił, drzwi stanęły otworem. Wpadłam do środka i niemal zderzyłam się z mierzącym trzy metry bardzo wkurzonym wilkołakiem. Ash przypadł do ziemi, rozpostarł na nagiej betonowej posadzce łapy zakończone długimi pazurami. Wycie umilkło nagłe, jakby się zdziwił. Białe pasmo na smukłym łbie zdawało się błyszczeć we fluorescencyjnym świetle z korytarza. Głęboko zaczerpnęłam tchu. Niesforne loki spadły mi na twarz i poczułam ten sam bezsensowny strach, którego doświadczałam zawsze, gdy wchodziłam do tego pomieszczenia. Chociaż może mój strach wcale nie był taki bezsensowny. Ktoś mógłby szybko zamknąć drzwi na klucz i wtedy znalazłabym się w pułapce, uwięziona z wilkołakiem, który chciał mnie zabić przy naszym pierwszym spotkaniu. I oczywiście Ash w każdej chwili mógł stracić samokontrolę i, no cóż, odwalić przy mnie numer z oszalałym wilkołakiem. Ale po tym, jak kilka razy uratował mi życie, zaczęłam mieć nadzieję, że może jednak mi daruje. - Już dobrze - mruknęłam, choć płuca stały mi w ogniu i coś ściskało mnie za gardło. Nadal czułam w ustach smak miętowej pasty do zębów, którą mi dali. - Już dobrze, Ash. Już w porządku. Wilkołak warknął. Uniósł łopatki, napiął mięśnie, jego futro zamigotało jak podczas przemiany. Gdyby udało mi się uchwycić to na papierze, może węglem... ale co ja wygaduję? Jakbym miała czas na rekreacyjne portrety wilkołaków Jego pazury zostawiały ślady w betonie, ze zgrzytem przecinały twardą posadzkę. Nietrudno sobie wyobrazić, że wchodzą w ludzkie ciało jak nóż w ciepłe masło. Świetnie, Dru, pomyśl o tym jeszcze trochę, co? Opuściłam dłoń. Wydawała się bardzo mała i blada. Moje palce zatonęły w sierści na jego karku, ledwie jej dotknęły. Promieniował ciepłem. Ciszę wypełnił odgłos trzaskających kości, gdy po raz kolejny próbował przeobrazić się w człowieka. Serce stanęło mi w gardle i już tam zostało. - Dasz radę - szepnęłam, jak zawsze. - Spróbuj. Dygotał. Graves stał w progu, jasne światło sączyło się zza jego pleców. Zerknął za siebie i znieruchomiał, jakby zbliżało się niebezpieczeństwo.

- Dasz radę - starałam się, by w moim głosie nie było błagania. Ash przywarł do mnie, aż niemal upadłam, jak pies tulący się do nóg pana. Zawył gardłowo, gdy chrzęst kości przybrał na sile. Żółć podeszła mi do gardła. Zacisnęłam pięść na jego sierści, jakbym w ten sposób mogła mu pomóc. Ślady na lewym nadgarstku pulsowały, przeszyły mnie bólem. Dwa małe strupki na pamiątkę po wbitych kłach. Kolejna wspaniała myśl. Jezu, Dru, wyluzuj. - Nic nie szkodzi - pocieszyłam go. - Nic nie szkodzi. Wcześniej czy później ci się uda. Wrócisz do ludzkiej postaci. Słyszałam głosy. Męskie, cztery albo pięć. Odgłos butów na posadzce, szelest ubrania w biegu. Palce mi zdrętwiały. Ash warknął. Jego warkot wypełnił całe pomieszczenie wyposażone w wąskie posłanie umocowane do ściany i cienki materac, na którym nigdy nie spał, niską muszlę klozetową i metalową tacę w kącie, lepką od krwi - przynajmniej zjadł. Po surowym mięsie nie został nawet ślad. Nie ukrywał go jak wtedy, gdy był chory. W każdym razie bardziej chory niż teraz. Na ścianach zostawił ślady - rzucał się na nie. Wilkołak może zrobić wgłębienie w betonie i kamieniu. Jeśli jest dość szybki, jeśli naprawdę tego chce. Strach, może jednak wcale nie tak bezsensowny, powrócił. Odepchnęłam go od siebie. - Cicho. - Chciałam, by w moim glosie nie było niepokoju i zmęczenia, ale pewnie mi się nie udało. - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Kłamstwo. I Ash na pewno o tym wiedział. Rozchylił poharatany pysk, uniósł łeb, jakby znowu chciał wyć. Skrzywiłam się. Graves stanął bokiem. Nie ruszał się z progu. Sięgnął do kieszeni. Nie pojmowałam, czemu nawet w środku nocy nosi swój ukochany czarny płaszcz. Co on, śpi w nim? Nagle do mnie dotarło, że mam gołe nogi i jestem w bokserkach. Od zimnej posadzki ciągnął chłód, chociaż Ash nadal do mnie przywierał, drażnił skórę szorstką sierścią, emanował niezdrowym ciepłem. - Nic jej nie jest! - Głos Gravesa wzniósł się nad nagły hałas. - Spokojnie, wszystko gra. Miałam nadzieję, że go posłuchają. Jeśli wpadną tu teraz, gdy Ash ciągle jest niespokojny, dojdzie do kolejnego spięcia, a byłam już po prostu zmęczona. To trzecia noc z rzędu, jak Ash podrywa nas z łóżek. Powoli traciłam nadzieję. Traciłam? Nie, to już się stało. Wszystko wydawało się takie proste, gdy uciekałam, żeby przeżyć. Zabawne, jak bezpieczna kryjówka zawsze wszystko komplikuje. Oczywiście, zakładając, że Schola Prima to bezpieczna kryjówka. Bezpieczniejsza niż poprzednia szkoła, do której mnie wysłali. Ta, która spłonęła do fundamentów. Przeze mnie. Skoro tu jest bezpiecznie, będzie tu Christophe, prawda? Wzdrygnęłam się znów na tę myśl i dwie ranki na moim nadgarstku przypomniały o sobie boleśnie. Ash jeszcze raz zaskowyczał. Próbowałam wykrzesać z siebie coś więcej, coś pocieszającego, coś, co mu pomoże. Wiedziałam, że rozumie, co do niego mówię, ale... Ale po prostu nie mogłam znaleźć nic, co mogłoby mu pomóc. Ash skulił się, wykrzywił pokaleczoną górną wargę. Rana jeszcze się nie zagoiła. To ja wpakowałam mu w pysk kulę ze srebrnym śrutem, zaraz po tym, jak ukąsił Gravesa. Teoria - teoria Benjamina - była taka, że srebro zarazem powstrzymywało proces gojenia i nie pozwalało mu wrócić do pana. Sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Oto siedzę w celi i głaszczę wilkołaka, jakby to był niesforny cocker-spaniel, a nie ponadtrzymetrowy stwór, zabójcze połączenie mięśni twardych jak stal i kości, że już nie wspomnę o ostrych jak brzytwy kłach i rozdrażnieniu. - Uspokój się. - W moim głosie było słychać znużenie. -Proszę cię, Ash. Daj spokój. Opuścił łeb. Nie wiedziałam nawet, która godzina; mój wewnętrzny zegar oszalał. Przywarł do mnie mocniej, ocierał się łopatkami o moje uda. Pochyliłam się. Nadal trzymałam go za sierść na karku. - Milady? - Głos Benjamina. - Dru, jesteś tam? Wszystko w porządku? Ash zawarczał. Ten dźwięk przeszył mnie do kości. - Wyluzuj, futrzaku. - Szturchnęłam go, co niewiele mi dało, był ode mnie o wiele cięższy, ale przynajmniej przestał warczeć. - No, teraz lepiej. Tak, nic mi nie jest. - Musisz stamtąd wyjść. - Cienie w progu: jeden z nich to Benjamin, a pozostali - jego zespół. Dampiry, którym trafiło się zadanie „strzeżenia" mnie. Świetnie. Graves opierał się o framugę. Jego oczy lśniły. Uniósł papierosa do ust, pstryknął zapalniczką, zaciągnął się. O cholera. Westchnęłam. Starałam się nie przewracać oczami. - Śmierdzi! - Benjamin połknął przynętę. - Nie przeszkadza ci? Graves wzruszył ramionami. Wypuścił nosem kłąb dymu. Jego kolczyk z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami zalśnił w ciemności. - Ani trochę. Ash mnie trącił. Zdrętwiały mi stopy. Teraz przyszła kolej, żeby spróbować położyć go na posłaniu i nie słuchać, jak cicho popiskuje, gdy zamykam drzwi, żeby nie mógł uciec do swojego pana. Do Siergieja. Wystarczyło, bym wypowiedziała to imię w myślach, a przeszywał mnie dreszcz. Ostatnio często dręczyły mnie koszmary - o ile oczywiście udawało mi się zasnąć - w których prześladował mnie drobny nastolatek o miedzianej skórze, włosach w kolorze ciemnego miodu. Uśmiechał się, a w jego czarnych oczach lśniło jakieś zło bez wieku. Widziałam Siergieja tylko raz. I to mi wystarczyło. Graves wydmuchnął kolejny kłąb dymu. - Ale dzięki za troskę. - Nie możecie kłócić się gdzie indziej? - Nadal trzymałam Asha. Nie na wiele się to zda, gdyby naprawdę zechciał mi się wyrwać, ale kiedy go dotykałam, był spokojny. Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Nie osiągnęłam pełni sił, wytrzymałości i szybkości, bo jeszcze nie „rozkwitłam". Bez broni czy miejsca do ucieczki nie miałam żadnych szans z

wilkołakiem, choć i w sprzyjających warunkach wynik byłby zdecydowanie niepewny. Zwłaszcza w starciu z wilkołakiem, który za jednym zamachem załatwił trzy czy cztery wampiry. Ale kiedy go dotykałam, nie denerwował się. Nadal nie byłam pewna, czy to odwaga, czy głupota, że zbliżyłam się do niego na tyle, by się o tym przekonać. Z drugiej strony, już mu kiedyś uciekłam, prawda? Strzeliłam do niego i zwiałam. I to tuż po tym, jak załatwiłam płonącego psa wielkości małego kucyka. Gdzie się podziała tamta dziewczyna, ta waleczna Dru? Teraz wcale nie czułam się silna ani wojownicza. Przede wszystkim byłam zagubiona. - Co on robi, Dru? - W głosie Benjamina usłyszałam napięcie. Niemal go widziałam, jak stoi za drzwiami, pochyla się ciekawie, nastroszone włosy emo opadają na twarz o ostrych rysach. Niektóre dampiry są tak ładne, że aż boli. I trudno przy nich nie poczuć się brzydką i zaniedbaną. Nie żeby uczucie, że jestem brzydka i zaniedbana, było mi obce. Jejku, dobrze chociaż, że skończył się koszmar pryszczy. Niesamowite, ledwie istoty, których istnienia zwyczajni ludzie nawet nie podejrzewają, zaczynają dybać na moje życie, pryszcze dają mi święty spokój. Normalnie powiedziałabym: nie ma sprawy, póki nie wyglądam jak pizza, ale to nie żart. To moje życie. I w sumie chyba wolałabym pryszcze. - Opiera się o mnie i próbuje się przeobrazić - powiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Wolną dłonią dotknęłam medalionu matki. Jego ostre krawędzie wbijały mi się w opuszki palców. - Nie może - dodał ktoś inny. - Jest Złamany, tak? To znaczy, że nie może. - Nie mów mu tego - rzucił Graves złośliwie. - Na pewno trudno mu w to uwierzyć. - Dowcipkuj sobie dalej, loup-garou. - Żarty Gravesa nie robiły wrażenia na Benjaminie. - Dru, musisz stamtąd wyjść. To nie jest bezpieczne. Zabawne, bo właśnie tu czuję się najbezpieczniej. W jednej celi ze Złamanym. Dwukrotnie przełknęłam ślinę. Puściłam medalion i przeczesałam włosy palcami. Skrzywiłam się, natrafiwszy na kołtun. - Nic mi nie zrobi. Rzuca się na ściany, kiedy mnie tu nie ma. - Milady, proszę. -I znowu ten błagalny ton. Dylan tak mówił, tam, w tej drugiej Scholi. Nikt go nie widział, odkąd zaczęła się walka. A im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam pewna, że nie zobaczymy go już nigdy więcej. Tak to jest, jak atakują wampiry. Koniec. Nie ma powrotu. Nie można już niczego zmienić. A tyle rzeczy chciałabym cofnąć. Poczynając od tego ranka, gdy się obudziłam i nie powiedziałam tacie, że widziałam sowę babci. Moje serce przeszył ostry ból. Może przejdzie, jak nie będę zwracać na niego uwagi i zajmę się innymi sprawami. Tak jest, Dru, świetny plan, nie ma co. Na pewno wyniknie z niego coś dobrego. - Nie ruszę się stąd. - Własny upór mnie zaskoczył, kazał mi zacisnąć usta i pięści. Poczułam sierść w dłoni. Chyba szarpnęłam Asha, ale nie dał nic po sobie poznać. Nadchodzi świt. Kiedy wzejdzie słońce, poczuje się znacznie lepiej. - Powinnaś... - Benjamin urwał w połowie zdania. Może dlatego, że Graves się wyprostował, znów zaciągając się papierosem. Może dlatego, że Ash zawarczał. A ja zadziwiłam samą siebie, klepiąc go po wąskim łbie, delikatnie, jakbym żartobliwie karciła chłopaka, który mi się podoba czy coś w tym stylu. - Przestań. - Odetchnęłam głęboko. Warkot umilkł. Jezu, przed chwilą dałam wilkołakowi prztyczka w nos. Nie wytrzymam! - Przynieście mi koc albo coś takiego. Posadzka jest zimna. Chwila ciszy i kroki. Ktoś oddalił się, żeby przynieść mi ciepły koc. Nie Benjamin, bo ten znowu się odezwał: - Dobrze. Ale zostajemy tutaj, Dru. Na wszelki wypadek. Jakbym tego nie wiedziała. Ilekroć wychylę nos z pokoju, już są. - Wracajcie spać czy co tam robicie. - Jesteśmy twoją Strażą. Oto, co robimy. - Cierpliwie, jakby tłumaczył idiotce. Ten ton wychodził Benjaminowi niemal tak dobrze, jak kiedyś Dylanowi. Moje serce znowu drgnęło. Ostatnio często się to zdarza, chyba że akurat ratuję swoje życie. Ale ból ustąpił, gdy przełknęłam ślinę, zamrugałam i skupiłam się na problemie, który miałam przed nosem. - Raczej strażnikami w więzieniu. - Graves nie bawił się w subtelności. Cały czas opierał się o drzwi. Dym z jego papierosa pachniał gniewem. - Dajcie jej spokój. Ash znowu zawarczał. Wbiłam palce w jego futro. Warkot ucichł. Ślady na nadgarstku dały o sobie znać, ale bezboleśnie. - Przestań, Graves. Wszyscy wyluzujcie. Zanosiło się na kolejne długie czuwanie przed świtem.

ROZDZIAŁ 2 Ledwie wzeszło słońce, Ash uniósł łeb z moich kolan. Odszedł, zwinął się w kłębek pod metalową półką i natychmiast zasnął, zamiast leżeć niespokojnie z otwartymi ślepiami. Nogi mi zesztywniały i zdrętwiały. Graves zdążył wypalić pół paczki. Każdy niedopałek kończył pod jego obcasem. Koc, który podali mi przez próg, nie na wiele się zdał. Przemarzłam, szczękałam zębami z zimna, ale jeszcze przez chwilę starannie otulałam wilkołaka pledem. Porwie go na strzępy, ledwie słońce zniknie za horyzontem, ale koc mu nie zaszkodzi. Przynajmniej miałam nadzieję, że nic tu nikomu nie zaszkodzi. Srebrzyste pasmo z boku łba wydłużyło się, jasne włoski były w dotyku całkiem inne niż sierść porastająca resztę ciała. Poraniona szczęka przyprawiała mnie o dreszcz, ilekroć na nią spojrzałam. Wilkołaki są silnie uczulone na srebro; rana ciągle była otwarta, ale już się nie jątrzyła. Goiła się powoli. Pytanie, co się wydarzy, gdy całkiem się zabliźni. Nadal było w niej srebro. Wiem o wiele za mało. No, ale takie właśnie jest moje życie. Kiedy byłam z tatą, nie miało to znaczenia - bo on wiedział, z czym się stykamy i uczył mnie, co robić. Ale odkąd wrócił do domu jako zombie, docierało do mnie z całą wyrazistością, że nie wiem nawet jednej czwartej tego, co powinnam, jeśli mam sobie poradzić w Prawdziwym Świecie. I coraz częściej zastanawiałam się, czy naprawdę wiedział tyle, ile mi się wydawało. Kolejna niewygodna myśl. Taka prawie, hm, świętokradcza. Nawet jeśli nie bardzo wierzę w cokolwiek poza święconą wodą. Jej działanie na mutanty widziałam na własne oczy. Całej tej reszty o Bogu nie jestem pewna. Za dużo świństw spotyka ludzi, którzy na to nie zasługują. Graves zdusił ostatni niedopałek obcasem. Popiół zostawił ciemny ślad na betonowej posadzce. - Pomóc ci? - Nie. - Złapałam się metalowego posłania, żeby się podciągnąć. Ash sapnął przez sen i znieruchomiał. - Ale dzięki. - Cztery kroki do drzwi i chwyciłam klamkę, zdrętwiałe mięśnie budziły się do życia. - Au! Benjamin zajrzał do celi. Ciemne oczy zerkały spod postrzępionych rudych kosmyków. Ledwie widziałam krzywiznę jego nosa. - Jesteś nieubrana. - W jego głosie szok i dezaprobata walczyły o lepsze miejsce ze sporą dozą zgorszenia. - Byłaś tam tak cały czas? - Jestem świetnie ubrana. - Ale z trudem powstrzymywałam szczękające zęby. Zimno przenikało mnie na wskroś. Sweter Gravesa drażnił żebra. - Wszystko, co trzeba, jest zakryte. - Przeziębisz się na śmierć - sapnął i zerknął na Gra-vesa. - Odprowadzimy cię do pokoju. Musisz się przebrać. - Po co? - Nawet przestępowanie z nogi na nogę sprawiało ból. Ciężki wilkołak na kolanach oznacza kłopot z chodzeniem. - Już dzień, tak? - Czyli: wreszcie wszyscy możemy się zdrzemnąć. - Tuż po tym, jak się położyłaś, dostaliśmy wiadomość. Za godzinę masz stawić się przed Radą. - Benjamin powiedział to tak, jakby słowa sprawiały mu ból. - Sama. Masz im opowiedzieć o Reynardzie i ucieczce przed Siergiejem. - Co? - Tak naprawdę wcale nie byłam zaskoczona. Oprócz mnie przesłuchali już wszystkich, w tym także Gravesa, który z nikim, nawet ze mną, nie chciał o tym rozmawiać. Teraz uważnie przyglądał się Benjaminowi. Nonszlanacko zwiesił dłonie. Nagle uświadomiłam sobie, że Graves próbował spać pod moimi drzwiami. Pokoje wokół mojego zajmują dampiry. Tak na wszelki wypadek. A Graves to loup-garou. Ani wilkołak, ani wampir. Coś innego - zmiennokształtny. I najwyraźniej nie spał tam, gdzie mu kazali. Chciałam pochwycić jego spojrzenie, ale cały czas przyglądał się Benjaminowi, jakby dampirowi coś przyczepiło się do nosa. Po pewnym czasie zaczynasz czuć się głupio w otoczeniu nastolatków, którzy mogą być starsi od twoich rodziców. Zauważasz różne drobiazgi - jak się poruszają, czy nieruchomieją. To zdradza ich wiek bardziej niezawodnie niż zmiany, które u zwykłych ludzi widać na skórze. Benjamin nie wydawał się taki stary. Starszy, owszem, ale nie tak stary jak Dylan. Boże, czy teraz już zawsze, gdy tylko się odprężę, dopadną mnie ponure myśli? Najprostsze rozwiązanie - nie odprężać się - jakoś mi nie pasowało. - Masz stawić się przed Radą - tłumaczył cierpliwie. - Rządzą Schola Prima i innymi scholami, czyli panują nad Zakonem. Bardzo ich interesujesz. - Zza jego pleców dobiegały odgłosy pozostałych. Było ich trzech: dwóch blondynów i drobny chu-dzielec z krzywym uśmiechem i mysimi włosami. - Poczekamy na zewnątrz. Musisz się przebrać. Są bardzo oficjalni. Chciałam, żeby Graves na mnie spojrzał, ale on tylko stał i łypnął gniewnie spod grzywki. Równie dobrze mógłby sobie wytatuować na czole „spadajcie", a byłoby to i tak bardziej subtelne. - No dobra, ale mam tylko dżinsy. - A dokładnie jedną parę. I ten sweter, i bluzę z kapturem, które noszę na zmianę. Benjamin przełknął odpowiedź, która cisnęła mu się na usta. Moje nogi przestały zawodzić, nabrały pewności. Ostrożnie zrobiłam krok, znalazłam się w korytarzu, między dampirem i loup-garou i zatęskniłam za celą. Z Ashem przynajmniej wiedziałam, co się dzieje. Tak jakby. Mniej więcej. Benjamin się cofnął. Wyszłam z celi i mało brakowało, a wpadłabym na Gravesa. Błyskawicznie zamknięto drzwi. Benjamin oddał mi klucz. - Zachowaj go. I tak przychodzisz tu co noc. Mówił, jakbym sprawiła mu zawód. Poczułam, jak uparcie unoszę podbródek z miną, jak ją nazywała babcia, upartego muła. - Już z nim lepiej. - Przynajmniej Ash nie rzuca się na ściany. Nie tak często. - Jest Złamany. - Benjamin wycofał się, sięgnął po stary argument. - A więc do twojego pokoju.

Zabrzmiało to jak rozkaz, ale nie wdałam się w dyskusję. Nie miałam siły. To cud. I jak wszystkie cuda miał też swoją mroczną stronę.

ROZDZIAŁ 3 Oto Schola Prima, największa, najstarsza w Ameryce Północnej: smugi słońca przenikające przez aksamitne zasłony ścielą się miękko na drewnianych posadzkach; bezcenne zabytkowe dywany i znowu aksamit, draperie w odcieniach czerwieni, granatu i zgniłej zieleni; marmurowe podesty, a na nich popiersia przystojnych nastoletnich chłopców - wojowników i dyplomatów, o których nie przeczytasz w żadnym podręczniku historii, bo są dampirami. Walczyli i układali się z istotami, o których istnieniu reszta świata nie ma pojęcia. Wosk pszczeli, cytrynowy płyn do polerowania, zapach starego drewna i suchego kamienia. I kwintesencja szkoły - coś pomiędzy przemysłowym środkiem czyszczącym i tłustym zapachem powietrza, którym wielu nastolatków przez długi czas oddycha. Wyczuwa się chwiejną równowagę między jednym i drugim, między starością i młodością. Wszelkie wojny skończyły się dawno temu, nastał pokój, a dawni przeciwnicy łypali na siebie groźnie już tylko z przyzwyczajenia. Benjamin szedł przede mną, Leon nieco z tyłu, po lewej. Graves, z twarzą spryskaną zimną wodą, trzymał się mojego prawego boku. Miałam wrażenie, że jestem pośrodku ameby. Pozostali dwaj szli za mną, a jeśli coś naprawdę może wkurzyć dziewczynę, to nastoletni dampir ze wzrokiem wbitym w jej plecy. Nie żebym kiedykolwiek przyłapała ich na gapieniu się, ale byłam już nową uczennicą w milionie amerykańskich szkół, więc mam pewne wyczucie. Powiedziałabym, że to tak, jakby mieć oczy z tyłu głowy, ale widziałam coś takiego i wyglądało paskudnie. Jest jedno miejsce w Oklahomie - nazywa się Wail, nie ściemniam, Wail1 - i facet, który prowadził tam sklep, miał właśnie oko z tyłu wygolonej, wytatuowanej głowy. Oczy z przodu były piwne, to z tyłu - niebieskie. W chłodne dni płakały czerwoną smużką. Często nosił kowbojski kapelusz. Ludzie zjeżdżali do niego z całej okolicy. Płacili mu w naturze za to, co potrafił, a znał się na zaklęciach i czarach. Najbardziej cenił zapłatę w formie tych organów, których sam miał w nadmiarze. Smażył je. Mówił, że są chrupiące i słone, pyszne z musztardą. Wzdrygnęłam się. Później przez wiele tygodni rysowałam oczy, bazgrałam na marginesach, cieniowałam źrenice, aż tata to zobaczył i powiedział, że chyba nie powinnam. - Wszystko w porządku? - mruknął Graves, nie otwierając ust. - Myślę. O oczach. Zgarbił ramiona w nieodzownym czarnym płaszczu. Zawsze miał go na sobie. Ta myśl dodawała mi otuchy. - Wiem, o co ci chodzi. Poczułam znajomy ciężar. Nie, chyba nie wiesz. Już otwierałam usta, żeby to powiedzieć, ale zaraz je zamknęłam. Zobaczył aż za dużo Prawdziwego Świata. Kiedy kły Asha przebiły jego skórę, stracił dawne życie. Nieważne, że wcale go nie chciał. To i tak moja wina. - No przecież to jasne, że cię obserwują - dodał głośniej. - I nie możemy im zaufać. Benjamin głośno zaczerpnął tchu. - Moim zdaniem możemy ufać tylko wilkołakom. -Graves wbił ręce w kieszenie i szedł koło mnie, stawiając długie kroki konika polnego. - Póki się nie dowiemy, kto zdradził. Christophe wie. Zacisnęłam usta, żeby nie wyjawić tajemnicy. Po odejściu taty spędzałam mnóstwo czasu sama i bardzo brakowało mi towarzystwa. Odkąd tu przyjechałam, niemal nigdy nie jestem sama. Chaos przy drzwiach Scholi przerodził się w opozycję wilkołaków przeciw dampirom, którzy nie wiedzieli, co ze mną zrobić, aż w końcu ktoś posłał kogoś z wiadomością. Przyszły rozkazy, a ja czekałam na schodach, w mdłym słońcu, przemarznięta, brudna i bardzo, bardzo bezbronna. Dwie minuty później zjawił się Benjamin ze swoją ekipą. Zaprowadzili mnie do pokoju i od tej pory nie odstępowali ani na krok. Mogłabym zamknąć drzwi i zostać sama, mniej więcej, gdyby nie dziwne uczucie, że nawet powietrze mnie podsłuchuje. - Hau, hau, piesku - powiedział ktoś z tyłu, ale nie mogłam określić, który z nich. Zresztą to nie tak, że często się odzywali. Graves odwrócił się płynnie. Złapałam go za ramię. Sąsiedni podest zachwiał się, z lśniącego kamienia wzbił się obłok kurzu. - Przestańcie. Wszyscy. Jezu Chryste. Zamarli. Nawet Graves. Spojrzał na mnie z ukosa z błyskiem w zielonych oczach. Postanowiłam, że raz, dla odmiany, zachowam się taktownie. - Chłopaki, możecie sobie iść. Graves na pewno mnie zaprowadzi. A jeśli nie będzie wiedział, dokąd iść, na pewno znajdzie drogę. Ktoś nam ją wskaże albo po mnie przyjdzie. Benjamin znowu zaczerpnął powietrza, jakbym go spoliczkowała. - Nie możemy, milady. I znowu to słowo. Milady. Tak samo zwracali się do Anny. Nie do końca wiedziałam, co o tym myśleć. - Pewnie, że możecie. - Pociągnęłam Gravesa za ramię, leciutko. Ustąpił od razu. Zadziwiające. Szalony wilkołak i loup-garou, a ja popychałam i przestawiałam ich jak walizki. Choć silniejsi i szybcy - przynajmniej póki nie „rozkwitnę" - ale to chłopcy. Sama nie wiedziałam, czy słowo „chłopcy" miało oznaczać, że są głupi czy niezrozumiali. Wahałam się między jednym a drugim. Zdecydowanie przedawkowałam testosteron. - Nie możemy - Benjamin powiedział to prosto, zdecydowanie. Jakby tym samym ucinał dyskusję. Najeżyłam się. - Po prostu wrócicie do swoich pokoi, a Graves zaprowadzi mnie do Rady czy gdzie tam mam iść. - Jesteśmy twoją Strażą. - Benjamin najwyraźniej przyzwyczajał się do tego tonu, który sugerował, że straszna ze

mnie idiotka. W sumie to chyba nic dziwnego, skoro odpowiadałam mu podobnie, ale, rany! - Mówiłeś to już z tysiąc razy, ale na razie ograniczacie się do... - Pod żadnym pozorem nie możemy tego zrobić - odezwał się Leon. Zadziwiająco niski jak na takiego myszowatego, niepozornego chłopaczka. Benjamin wydawał się stary. On także. - Jeśli wampiry - albo cokolwiek innego - zaatakują i znajdą się w twoim pobliżu, będziemy z nimi walczyć. Aż do śmierci. Jesteśmy ostatnią linią obrony. - Ochroniarze - podsunął jeden z blondynów czystym tenorem. - Ale dlaczego wybrali akurat nas... - Ona wie za mało, by samodzielnie dokonać wyboru, a nie było Próby - wyjaśnił Benjamin stanowczo. -1 dlatego trafiło na nas. Dosyć gadania. Milady, Rada czeka. - Mów mi Dru. - Uścisnęłam ramię Gravesa z nadzieją, że zrozumiał. - Ale nie jestem pewna, czy potrzebuję ochroniarzy. Ledwie to powiedziałam, a uświadomiłam sobie, że to kłamstwo. Być może takt kazał Benjaminowi westchnąć. Przynajmniej nie przewrócił oczami ani nie zrobił zbolałej miny. Bardzo to wielkoduszne z jego strony. To oczywiste, że potrzebuję ochroniarza. A teraz, gdy wampiry wiedzą, że żyję, teraz, gdy my wiemy, że w Zakonie jest zdrajca, ochroniarz jest mi potrzebny bardziej niż kiedykolwiek. Po prostu nie byłam pewna, czy mogę komukolwiek zaufać. Poza Gravesem, ma się rozumieć. I Christophem, szepnął cichy głosik w mojej głowie. Puściłam to mimo uszu. - Świetnie. - Uwolniłam ramię Gravesa, bo doszłam do wniosku, że mu nie odbije i nikogo nie zaatakuje. Wyprostował się, podciągnął rękawy, jakby postój był jego pomysłem, żeby mógł poprawić sobie płaszcz, i posłał mi kolejne znaczące spojrzenie. - No to chodźmy. Pewnie i tak już jesteśmy spóźnieni. - Za mało - mruknął Leon i roześmiał się dziwnie. - Ale na swietoczę poczekają. Doszłam do wniosku, że jednak go nie lubię i na próbę pociągnęłam Gravesa za rękaw. Cofnął się o krok i ledwie go puściłam, odwrócił się na pięcie, jakby brał udział w paradzie wojskowej. Dumnie zadarł głowę. W jego policzku zadrżał mięsień. Benjamin prowadził nas dalej zalanymi światłem korytarzami. Już nie tylko brak śniadania przyprawiał mnie o mdłości. - Tędy. - Benjamin wskazał potężne podwójne drzwi. Dębowe, z żelaznymi okuciami, pokryte dziwnymi rycinami. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że rysunek przedstawia stylizowaną twarz z płonącymi oczami. I usta, rozchylone na tyle, by pokazać kly. Wąska linia między skrzydłami drzwi biegła wzdłuż haczykowatego nosa. Moje skronie pulsowały bólem. Medalion matki spoczywał na mojej piersi i niósł kojące ciepło. Twarz wydawała się głodna i nagle nabrałam przekonania, że nie chcę tam wchodzić. Ale co miałam zrobić, skoro kilku chłopaków przyglądało mi się z wyczekiwaniem? Nie mogłam przecież stchórzyć. Graves zmarszczył brwi. Żałowałam, że nie mieliśmy czasu, by pogadać. W cztery oczy. - Jacy oni są? - Starałam się nie okazywać strachu. Założyłam kosmyk włosów za ucho. - To dupki - odparł Graves szybko. - Przesłuchiwali Bobby'ego i Dibsa razem. Dibs prawie się rozpłakał. To zwykłe dupki. Benjamin chrząknął. Zarumienił się. - To Rada. Stoją na czele Zakonu, każdy z nich od dawna walczy z ciemnością. Nie zrobią ci krzywdy, milady. Od dwudziestu lat nie byliśmy tak pełni nadziei. A to ciekawe. Już otwierałam usta, ale się cofnął. - Poczekamy tu na ciebie. - Posłał Gravesowi znaczące spojrzenie spod zmrużonych powiek. - On też, jeśli chce. - Nigdzie się stąd nie ruszę. - Graves założył ręce na piersi i oparł się o ścianę między dwoma pustymi marmurowymi postumentami. Na tle aksamitnych kotar wydawał się jeszcze bardziej zaniedbany i nieogolony. Tak, jego policzki wyraźnie okrywał cień zarostu. Nie sądziłam, że półkrwi Azjaci mają zarost. Teraz nie wyglądał już tak dziecinnie, zwłaszcza z nową, drwiącą miną. W Dakocie był albo zachwycony, albo zły, wyczuwało się w nim też nutę desperacji, typową dla samotników, czarnych owiec, wykluczonych poza stado. Wydaje mi się, że nawet zwykli ludzie wyczuwają tę aurę braku przynależności. Dzieciaki, które się bije, z których się drwi albo po prostu ignoruje, mają jej w nadmiarze. Teraz wydawał się tylko nieprzyjemnie rozbawiony i wcale nie zaskoczony. Duża zmiana. Z trudem przełknęłam ślinę. Podchodziłam do drzwi krok po kroku, bezgłośnie dzięki adidasom. - Dru. - Graves pstryknął zapalniczką i usłyszałam, jak zaciąga się kolejnym papierosem. Chłopak lada dzień dostanie raka płuc. Czy zmiennokształtni chorują na raka? Czy na tutejszych zajęciach będę mogła spytać? - Co? - Zatrzymałam się, ale nie odwróciłam, wpatrzona w drzwi. Co nieco słyszałam o Radzie. Za mało, by cokolwiek wiedzieć, poza tym że Anna jest jedną z nich. Czy tam będzie? Graves nie wspominał, że widział inną swietoczę. Podobno jej istnienie to tajemnica. Anna. Przeszył mnie dreszcz. Próbowała mnie przekonać, że to Christophe zabił moją matkę. Nadal nie pojmowałam dlaczego, oczywiście poza tym że go nienawidzi. Ze słów Christophe'a wynikało, że Zakon walczy z krwiopijcami. Ale wyglądało na to, że też sam ze sobą. Można by pomyśleć, że będą trzymali się razem, ale jeśli widziałam coś wspólnego w całej Ameryce, to ludzi wszędzie strzelających do własnego oddziału. Graves odetchnął głęboko. - Czekam tutaj. Krzyknij, a od razu tam wpadnę. - Dzięki. - Wiedziałam, że zrobiłby to naprawdę. Próbowałam ukryć, jak wielką przyjemność sprawiły mi te słowa. - Wyluzuj. - Udało mi się powiedzieć to tak, jakby wcale nie kręciło mi się w głowie. - Wszystko będzie dobrze. Zastanawiałam się, ile razy tata tak mówił, choć wcale w to nie wierzył. Ta myśl była jak ukłucie, trafiła w

odrętwiałe miejsce w moim sercu. Zrobiłam kolejny krok i wąska szczelina w drzwiach z twarzą poszerzyła się. Drzwi się rozchyliły bezgłośnie do środka. Zobaczyłam krótki korytarzyk, wyłożony czerwonym chodnikiem, i kolejne drzwi na jego końcu. Wbiłam ręce w kieszenie dżinsów, dotknęłam sprężynowca w prawej. Wsunęłam go, gdy się ubierałam, upewniłam się, że go nie widać spod szarej bluzy. Nigdy nic nie wiadomo. A po tym wszystkim, co się działo, byłabym głupia, gdybym poszła gdzieś bez broni.

ROZDZIAŁ 4 Właściwie sama nie wiem, czego się spodziewałam. Ale czterech kolesiów, którzy wyglądają na dwudziestolatków, którzy z kolei wyglądają na nastolatków, siedzących na kanapach - przy czym jeden z nich palił cygaro grube na dwa palce - na pewno nie. W pokoju nie było okien, w wielkim kominku buzował ogień i trzaskał radośnie. Ciemna skóra, bordowe dywany, chyba perskie, kryształowe wazony, a w nich białe tulipany. Jeden z dampirów wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Miał arabską urodę. Odłożył gazetę, za którą się chował, i zmierzył mnie spojrzeniem oczu czarnych jak węgiel. Miał na sobie dżinsy i niebieską koszulę, wykrochmaloną i zapra-sowaną. Przypomniało mi się, jak tata nalegał na krochmal w sprayu, aż się zbuntowałam i musiał sam prasować sobie dżinsy. Wtedy szybko doszedł do wniosku, że to jednak gra niewarta świeczki. Przez chwilę znowu miałam dwanaście lat, prasowałam, wdychałam zapach krochmalu i płynu do płukania naczyń, a tata bawił się ze mną w Dwadzieścia Pytań o Prawdziwy Świat i ładował magazynki. W jaki sposób pokonać poltergeista? Pięć cech typowych dla miejsca spotkań przedstawicieli Prawdziwego Świata? Po czym poznać dobry sklep okultystyczny? Odepchnęłam to wspomnienie z niemal fizycznym wysiłkiem. Można by pomyśleć, że przy odpowiednio intensywnych ćwiczeniach uda mi się po prostu przestać myśleć o bolesnych sprawach. Drugie drzwi - mahoń, bez płaskorzeźb, bezgłośne, ale mimo tego chyba bardzo ciężkie - zamknęły się za mną z cichym szmerem. - Dobry Boże. - Rudowłosy dampir z masą piegów, które jakimś cudem wyglądały na nim nieźle, zerwał się na równe nogi. - Milady. Rozległy się szmery i nagle wszyscy stali. Przełknęłam ślinę i pomyślałam, że kiepsko, że mam na sobie szarą bluzę z kapturem i dżinsy, które pamiętały lepsze czasy. Dobrze chociaż, że moje włosy były tego dnia posłuszne i opadały miękkimi lokami. Chociaż zazwyczaj w takich sytuacjach robią mi numer i zaczynają się puszyć. Poza tym miałam piasek w oczach i zapuchniętą twarz. - Milady - zawtórowali dwaj pozostali. Mało brakowało, a obejrzałabym się za siebie, żeby zobaczyć, do kogo mówią. Kolejne przełknięcie. Wydawało mi się, że mam kamień w gardle. - Jestem tu, żeby opowiedzieć, co się stało. - Świetnie, Dru, mówisz jak myszka Minnie. - Spóźniłam się, bo... Koleś z cygarem skłonił mi się tak, jak to widziałam tylko na kablówce, w filmach historycznych z dobrym budżetem na kostiumy. - To dla nas zaszczyt czekać na ciebie, milady. Wejdź. Napijesz się kawy? Jadłaś już śniadanie? Czy raczej kolację, skoro Schola działa w nocy. A co tam. Zamrugałam. - Hm. To jest posiedzenie Rady, tak? Formalne? - Drogie dziecko. - To ten o bliskowschodniej urodzie; mówił z lekkim brytyjskim akcentem. - Nie przywiązujemy zbytniej wagi do konwenansów. Co takiego ci o nas powiedziano? - Myślałam... - Dyskrecja stoczyła batalię z ciekawością, która wygrała, choć z trudem. - Myślałam, że ta druga swietocza, Anna, też jest członkiem Rady. Cisza. Nawet ogień umilkł. Rudzielec spojrzał znacząco na chudego blondyna w grafitowym garniturze, który chyba nigdy się nie gniecie. Chłopak o azjatyckich rysach - nie tylko trochę, jak u Gravesa, ale całkiem azjatyckich - poprawił sobie koszulę z szarego jedwabiu. - Drogie dziecko. - Ten o arabskiej twarzy uniósł brwi, a ja miałam ochotę strzelić go w twarz, jeśli jeszcze raz nazwie mnie dzieckiem. - Gdzie słyszałaś coś takiego? Zmusiłam się, by rozluźnić zaciśnięte pięści i opuścić ramiona. Tata mawiał, że nie wolno się garbić, gdy stoisz na baczność; na tym polega stanie na baczność. - Widziałam ją. W tej drugiej Scholi, tym poprawczaku. A Dylan... - Znowu mnie to rąbnęło, z ukosa, znienacka. - Dylan pewnie nie żyje - powiedziałam to takim tonem, jakbym dopiero na to wpadła. - Zaatakowali Scholę. Mieli Płonącą, wszyscy tak mówili. Wampira, który wszystko podpala. Milczeli, wpatrzeni we mnie. Miałam ręce w kieszeniach, czułam pod spoconymi palcami rękojeść sprężynowca. W pustym miejscu w moim sercu gotował się niespokojny gniew -zaczęło się tamtego dnia, gdy tata nie wrócił do domu. To był ostatni normalny wieczór, choć pewnie większość ludzi uznałaby, że nigdy nie żyłam „normalnie". Ale mnie to wystarczało i teraz bardzo za tym tęskniłam. Ale nagle puste miejsce w moim sercu stało się właśnie tym - pustką. Nie było w nim nic, tylko odrętwiała ciemność. Co za ulga. - Miała rude włosy - dodałam niezręcznie. - Ta Płonąca. Cudem udało nam się uciec. Wyczułam ich drżenie. To aspekt; ujawniał się wampir w każdym z nich. Spomiędzy warg wyglądały kły, we włosach pojawiały się pasma, jaśniejsze albo ciemniejsze, i nagle z niepokojem przypomniałam sobie, jacy oni są szybcy, silni i niebezpieczni. A ja mam tylko sprężynowiec. Ale zaszłam tak daleko; nie pozwolę, by wystraszyła mnie banda półwampirów. W każdym razie nie bardzo. Nie na tyle, żeby to okazać. - Upewnijmy się, że dobrze cię rozumiemy - zaczął Arab. Jego oczy płonęły teraz żywym ogniem, włosy falowały, przetykane kruczoczarnymi pasmami. - Widziałaś lady Annę? W tej... drugiej Scholi? W której przebywałaś jeszcze

kilka dni temu? Skinęłam głową. - Christophe chciał, żebym przyjechała tutaj. Nie wiem, jakim cudem trafiłam tam, ale chyba mnie oczekiwali. Ale potem Dylan dowiedział się, że nikt nie wie, że tam jestem i... i... - Zabrakło mi słów, ale tylko na chwilę. - Nie wiecie tego wszystkiego? - Nie do końca. Wilkołaki wiedziały niewiele, Złamanego nie dało się przesłuchać. - Arab zerknął na pozostałych. - A Reynard, jak to ma w zwyczaju, zapadł się pod ziemię, gdy trzeba odpowiedzieć na pytania. A zatem usiądź. Masz ochotę na śniadanie? Mój żołądek zareagował radośnie. - Nie, dzięki. Może później zjem coś w kantynie. - Uznałam, że to było wystarczająco uprzejme. - Na pewno? - Aspekt ustąpił i teraz widziałam bardzo przystojnego dwudziestolatka z bardzo starymi oczami. Nagle nabrałam pewności, że jest starszy nawet od Christophe'a. Widać to gdzieś na dnie oczu. Zresztą, wszyscy mieli w sobie ten spokój, który widziałam tylko u starszych dampirów. I u Christophe'a. Jezu. Starałam się o nim nie myśleć, bo za każdym razem robiło mi się albo gorąco, albo lodowato. Wewnętrzny termostat świrował na całego. A ślady na nadgarstkach, choć pokryte strupami i prawie zagojone, też żyły własnym życiem. Przynajmniej kiedy myślałam o Christophie, dziura w piersi stawała się znośna. Nie mniejsza, ale znośna. Podobnie bliskość Gravesa sprawiała, że czułam, iż podołam temu wszystkiemu, póki będzie przy moim boku ze swoim spojrzeniem, które mówiło: i co teraz, Dru? Widziałam, jak wszyscy na mnie patrzą, i poczułam, jak budzą się we mnie nauki babci o „właściwym zachowaniu". Kiedy jesteś biedny jak mysz kościelna, masz tylko maniery, mawiała. Więc posłuż się nimi. - Ale skoro wy będziecie jeść, i ja coś przekąszę. - Mało brakowało, a skrzywiłabym się, ledwie wypowiedziałam te słowa. No, proszę was, w pokoju pełnym półwampirów mówić o kąsaniu? Ale z drugiej strony, ja też jestem półwampirem, prawda? Christophe tak mówił. Wszyscy jesteśmy w jednej szesnastej wampirami. To coś z genetyką. Boże, tato, dlaczego mi nie powiedziałeś? Ale i tak nie zadałabym mu tego pytania, nawet gdyby żył. W moim gardle utkwił odłamek lodu. Nigdy nawet słowem o tym nie wspominał. W kółko tylko ostrzegał mnie przed wampirami, a i to słyszałam, głównie podsłuchując jego rozmowy z innymi łowcami. Takimi jak jego przyjaciel Augustine, który też okazał się dampirem. I członkiem Zakonu. I który także zaginął. Ostatnio dużo myślałam o Augiem. - Bylibyśmy zaszczyceni. - Arab skłonił się ponownie, już mniej sztywno. - Bruce. Tymczasowy przewodniczący Rady. Bruce? No nie. Chichot wzbierał w gardle, trafił na odłamek lodu i zgasł, gorzki jak żółć. - Tymczasowy? - wypsnęło mi się. - Tymczasowy, gdy nasza przewodnicząca, lady Anna, jest poza Scholą. - Wyprostował się. Pozostali nieco się odprężyli. Hm. To ważne. Chociaż właściwie w Annie od początku wyczuwało się Główną Sukę. Nadal nie puszczałam sprężynowca. - Zwłaszcza teraz - wtrącił się rudzielec - gdy lady Anna wyjechała na wakacje. Za tym pomieszczeniem kryło się kolejne, a w nim stół, wypolerowany tak, że lśnił jak lustro. Gdyby nie był prostokątny, mógłby pochodzić z zamku Camelot. Po lewej stronie zauważyłam drugi stół, czy raczej kontuar, a na nim półmiski pachnące jedzeniem. Na przeciwległym krańcu stała srebrna urna i jeszcze coś wielkiego i srebrnego obok trzech butelek wina - jedna z nich tkwiła w małym srebrnym wiaderku pełnym kruszonego lodu. Dziwny metalowy przedmiot na stole to samowar, byłam tego pewna. Nie wiedziałabym, co to w ogóle jest, ale kiedyś trafiliśmy z tatą na rosyjskie czarownice w Luizjanie. Mówię serio. Prowadziły cukiernię w Nowym Orleanie, a oprócz ciasteczek sprzedawały zaklęcia, uroki, eliksiry. I wróżyły z zatłuszczonych kart zdobionych złotymi listkami. Chciały, żebym u nich została. Żebym się uczyła, mówiły. Ale tata tylko pokręcił głową, a ja cały czas nie puszczałam jego ręki. I nie wzięłam biszkopcików, którymi mnie częstowały. Babcia nauczyła mnie, że jedzenie bywa pułapką. Jedzenie to kobieca moc. Upewnij się, że wiesz, gdzie jest haczyk, zanim coś przełkniesz, Dru. Zapamiętaj to sobie. Można by pomyśleć, że przywykłam do tego, że słyszę w głowie głosy umarłych. Czasami takie są wspomnienia - atakują znienacka, błyskawicznie, a potem człowiek tylko kiwa głową i zastanawia się, o co w tym chodzi. Krzesła były ciężkie jak trony, bogato rzeźbione, z wytartymi poduszkami wypchanymi końskim włosiem. Kamienne ściany, drewniana posadzka, zapach wielu długich nocy i cygar mieszały się z boskimi aromatami jedzenia i kawy. W przeciwieństwie do tamtej Scholi, tu nie było kurzu i pajęczyn po kątach. Tu wszystko lśniło czystością, aż budziło mój niepokój. Coś takiego. Wszystko tutaj było idealne. Jeśli to tu miałam trafić wtedy, z zaśnieżonego piekła Dakoty, nie wiem, czy powinnam czuć ulgę. Bruce wskazał mi miejsce u szczytu stołu, jakbym była dygnitarzem, który zaszczycił ich swoją wizytą. - Siadaj. Kawy? Na co masz ochotę na śniadanie? Czy raczej kolację, zważywszy na twój plan dnia. Znowu wszyscy na mnie patrzyli. Znowu byłam nową dziewczyną w szkole, tylko że teraz siedziałam z nauczycielami. - Kawę poproszę. I jedzenie... Słuchajcie, myślałam, że będę... - Wszystko w swoim czasie. - Bruce był niewzruszony. -Nie jesteśmy zwolennikami pośpiechu.

- Tak, to już zauważyłam. Tkwiłam na zadupiu całymi tygodniami, a wampiry ciągle atakowały. - Nie musiałam silić się na sarkazm. - Nigdzie i z nikim nie czuję się bezpiecznie, chyba że polegam tylko na sobie. Więc załatwmy to jak najszybciej. - Żebym mogła wrócić do Gravesa. Bo pustka we mnie nie doskwierała tak bardzo, gdy on był w pobliżu. Wolałam też nie myśleć, jak bezpiecznie czułam się przy Christophie. Na niego nie można liczyć, prawda? Bo ciągle znika mi z oczu. Nie znosiłam myśli, że bliscy mi ludzie ciągle znikają. Ślady po ukąszeniu na nadgarstku zabolały, ale lekko. Dobrze, że miałam opuszczone rękawy. Wspomnienie powróciło nieproszone - kły Christophe'a w moim ciele. Musiał to zrobić, żeby nas ocalić, ale nie było to przyjemne. I prędzej umrę, niż o tym opowiem tym tutaj lalusiom. Moje gardło było jak zamrożone. Wszystko we mnie zastygło. Tylko jedna jedyna myśl uniknęła nieuchronnej agonii. Proszę, nie, proszę, nie, nie, nie znowu, proszę, nienie-nienie... Ale to nie ustawało i tym razem było jeszcze gorzej. Szpo-niaste palce drapały, wbijały się we mnie, wyszarpywały najgłębszą, niewidzialną, duchową część mnie. Którą z braku lepszego określenia można by nazwać duszą. Grzebanie, drapanie, szarpanie, rozrywanie... Niewidzialna część mnie została wreszcie wydobyta. Głowa opadła mi do tyłu, oddech ugrzązł w gardle. Graves znów wydał jęk przerażenia i jeszcze raz spróbował mnie odciągnąć. Christophe uniósł głowę, jego kły wysunęły się z mojego ciała i coś owinęło się mocno wokół mojego nadgarstka, poniżej jego zaciśniętych palców. Graves znów spróbował mnie odsunąć, moja ręka rozciągnęła się jak ciastolina. Zabolało mnie ramię, ale nie mogłam wydać nawet jednego dźwięku. Zapadła bardzo niewygodna cisza. Odsunęłam krzesło u szczytu stołu, usiadłam, spojrzałam na nich gniewnie. Tak zwana poduszka na siedzeniu była twarda jak kamień, oparcie niewiele lepsze. A żeby usiąść, musiałam puścić sprężynowiec w kieszeni. To był kiepski ranek. I z każdą chwilą stawał się gorszy. Jeden z milczących dampirów, o skórze czarnej jak heban i niewiarygodnie białych zębach, roześmiał się głośno. Jego dredy podskakiwały, gdy zbliżał się do stołu. Z nich wszystkich tylko on miał na sobie sprane dżinsy i koszulkę. - Cóż, to z pewnością córka Elizabeth - mówił z akcentem z dobrego uniwersytetu, dokładnie wymawiał słowa. Ale pojawiały się między nimi przerwy jak u Dylana czy Christophe^. Jakby w myślach tłumaczył sobie z innego języka. Jakbym słyszała zaledwie cień akcentu. To znaczy, innego niż płaski jankeski, który mają właściwie wszyscy na północ od linii kolejowej Mason-Dixon. Ja oczywiście nie mam żadnego akcentu, to tylko ludzie z Północy śmiesznie mówią. - Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości. - W głosie Bruce^ po raz pierwszy pojawiła się gorycz. - Wystarczy na nią spojrzeć. Zacisnęłam pięści pod stołem. Tata nigdy mi nie powiedział, że jestem podobna do mamy, czasami tylko mówił coś o moich włosach. - Wszyscy znaliście moją matkę? - Ja tak - powiedział cicho Japończyk. - Bruce też. Alton chyba tak. Marcus? Chudy blondyn w grafitowym garniturze pokręcił głową. - Była tu, zanim ja się zjawiłem. Drugi blondyn rozłożył ręce - zostawił cygaro w drugim pokoju. Miał gęste loki i przez chwilę zakręciło mi się w głowie. Ktoś ukradł kosmyk włosów Christophe'a z mojej szafki nocnej - nie pytajcie nawet, jak się tam znalazł. Na pamiątkę, powiedział, i zostawił po sobie jeden długi, kręcony jasny pukiel. Oczywiście, wielu uczniów i nauczycieli z tamtej Scholi miało takie włosy, także nieśmiały, delikatny Dibs. Teraz podejrzewałam wszystkich. Oprócz Gravesa. I Christophe^. - Więc niektórzy z was ją znali. To wiecie, że zdradził ją ktoś z Zakonu - Wbiłam paznokcie w dłonie. - Anna pokazała mi zapis rozmowy. Znowu znieruchomieli. Bruce w końcu odwrócił się od stołu i spojrzał na mnie szeroko otwartymi ciemnymi oczami. - Co takiego? Japończyk odetchnął głośno, jakbym się rozebrała do naga albo puściła bąka. Głęboko zaczerpnęłam tchu. Jezu, te chłopaki nic nie wiedzą. Dlaczego zwlekali tak długo z przesłuchaniem? Chociaż na razie to ja zadawałam pytania. Znowu zabur-czało mi w brzuchu. - Pokazała mi zapis. Ale Dylan mówił, że to nie oryginał, tylko zredagowana wersja. Dał mi kopię oryginału. Ma ją Christophe. Cisza. Spoglądali na siebie z ukosa. Znacząco, ale nie miałam pojęcia, co sobie przekazują. Ciszę dałoby się pokroić nawet plastikowym nożem. - Reynard - w końcu odezwał się blondyn w szarym garniturze. Wypowiedział nazwisko Christophe'a, jakby to było przekleństwo. - Zawsze mu się wydaje, że wie wszystko najlepiej. - Akurat w tym wypadku może naprawdę wie najlepiej. - Bruce był ni to rozbawiony, ni zmartwiony. - Może wysłuchajmy wszystkiego od początku. Jesteś tajemnicą, milady. Oświeć nas. Zwalczyłam impuls, by poprosić, żeby zwracał się do mnie Dru. Z jednej strony, ta cała milady sprawiała, że czułam się jak wśród bandy kujonów. To znaczy, oni są fajni i w ogóle, ale czasami masz ochotę na kontakt z kimś normalnym, prawda? Z drugiej strony, pewnie wszyscy byli w wieku mojego ojca. Albo starsi. Nie wypada za bardzo się z nimi spoufalać. W moim gardle utkwił kamień paniki; dopiero za drugim razem udało mi się go przełknąć. Skrzywiłam się. Powoli do mnie docierało, że nic nie będzie łatwiejsze.

- No dobra. - Głęboko zaczerpnęłam tchu. - Chcecie poznać całą historię? Świetnie. Zaczęło się od tego, że zastrzeliłam zombie. Tylko że to nie był zwykły zombie. To był mój tata. Jakby tego wszystkiego było mało, głos mi się załamał na ostatnim słowie. Niby jak mam wytłumaczyć tym dampirom, co to za uczucie, zabić zombie, który był twoim ojcem? - Chyba będzie ci łatwiej, jak coś zjesz. Jestem Alton, tak przy okazji. - Ciemnoskóry uśmiechał się do mnie, znowu prezentując swoje białe zęby. Oni wszyscy wyglądali jak z reklamy szamponu, zdrowi, o nieskazitelnej cerze, świetnie zbudowani - przystojni młodzi mężczyźni. Ubrania leżały na nich jak na modelach. I do tego ja, w dżinsach i starej bluzie. A moje włosy - czułam, że zaraz zaczną się puszyć. W takich sytuacjach zawsze ujawniają się wszelkie niedoskonałości. Do tego każdy z tych chłopaków mógłby mnie pewnie zabić, nie mrugnąwszy okiem. Chyba że ich uprzedzę. I zdobędę broń palną. Muszę ich pokonać intelektem. Ale byłam taka zmęczona. - Jestem Dru - odparłam odruchowo. Babcia byłaby dumna z moich manier. - Dru Anderson. - To ksywka? - zapytał Japończyk. - Ja jestem Hiro. Miło cię poznać. Zapewne cudownie. - Trochę potrwa, zanim wam wszystko opowiem. -Zwłaszcza że jeszcze nie wiem, co pominąć. Miałam wilgotne dłonie. Wytarłam je w dżinsy, zła, że krzesło jest takie twarde. Ale dziwnie by było, gdybym wstała. Jeszcze dziwniej. Może. No, sama nie wiem. Hiro posłał mi, nie sposób tego określić inaczej, ciepłe spojrzenie. Powoli odsunął krzesło po mojej lewej stronie i usiadł. - Jesteśmy Kouroi. Dampirami. Czego jak czego, moja droga, ale czasu mamy w nadmiarze. To wywołało kolejne pytanie. - Ile... to znaczy, jesteście starzy. Starsi niż wielu znanych mi dampirów A Benjamin jest starszy od Christophe'a. Jak długo... my... wy... - Uznałam, że nie mogę się do nich zaliczać. A może jednak? Jezu, tyle pytań, że to już wcale nie jest śmieszne. - Jak długo żyjecie? Bruce tak jakby nagle zmaterializował się u mojego boku. Omal się nie wzdrygnęłam, poczułam zapach wody kolońskiej i płynu do płukania. Żaden z nich nie pachniał jak Christophe, inne dampiry nie wydzielały aromatu szarlotki na ciepło. To też mnie zaintrygowało. Ej, chłopaki, czemu nie pachniecie jak cukiernia? - Jesteśmy Kouroi - powtórzył Bruce i postawił przede mną talerz. Pół gofra, jajecznica, sterta bekonu i miseczka z kulkami z melona, winogronami i ćwiartkami truskawek jak krople krwi. - Żyjemy, póki noc nas nie dopadnie. Tak jak Nosferatu, ale bez ich... wad. - Poza głodem. - Alton mocował się ze srebrnym przedmiotem i nie był to dzbanek z kawą. - Głód jest zawsze. Głód. Dlaczego nie nazywają tego pragnieniem? To dziwne miejsce na podniebieniu zapulsowało. To miejsce, które chciało ciepłej, czerwonej, miedziano-słonej cieczy. Naciskało jakiś przycisk w mojej głowie i zmieniało mnie w szkło wypełnione czerwoną furią. I coś jeszcze. Jezu, teraz, gdy wiedziałam, co to znaczy pragnąć czyjejś krwi, miałam niemały problem, by sama się ogarnąć. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie i naprawdę trudno było nadążyć. Wpatrywałam się w jedzenie. Czy jest w nim haczyk? Byłam zbyt głodna, by to wyczuć. I nie miałam ramienia taty, by się na nim wesprzeć. - Spróbuj coś zjeść. - Bruce położył sztućce przy talerzu. Jeśli się nie myliłam, były z ciężkiego srebra. Lśniły, starannie wypolerowane. Oczy mnie paliły. Jedzenie zawirowało. - Och, nie! - Rudzielec był przerażony. - Czy ona... - Zamknij się, Kir. - Bruce podał mi płócienną serwetkę. - Przyniosę kawy, milady. Nie ma pośpiechu, tutaj nic ci nie grozi. Nie zawracałam sobie głowy informowaniem go, że mu nie wierzę. Zamiast tego otarłam oczy, pociągnęłam nosem i sięgnęłam po bekon. Muszę jeść, póki mogę. Nawet jeśli w jedzeniu jest haczyk. Szpitalny korytarz śmierdział bólem i lizolem. Kuliłam się na twardym plastikowym krześle, oplotłam kolana rękami. Nadal miałam na sobie dżinsy, jak po powrocie ze szkoły, gdy zastałam babcię nadal leżącą w łóżku. Ogień na kominku niemal wygasł, zimny wiatr wpadał do domu przez uchylone drzwi. Wytrwała tak długo ze względu na mnie. Wpakowałam ją do starego packarda - był chyba starszy niż tata - i gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że może nie zapali. Ale zapalił, z warkotem obudził się do życia. Babcia sennie wymamrotała, że nienawidzi jeździć do miasta, tak jest, moi drodzy, nienawidzi. Jazda trwała długo, bałam się, że odejdzie, zanim dowiozę ją do szpitala. Jechałam przez pół nocy, a kiedy w końcu dotarłam na pogotowie, ledwie na nią spojrzeli i zaraz mi ją zabrali. Musiałam szukać pokoju, w którym ją umieścili. Wtedy zaczęły się pytania. - Kim jesteś? Jak babcia się nazywa? Kto jest najbliższym krewnym? Ile masz lat? W kółko powtarzałam, że tata już jedzie i modliłam się, żeby tak było. Ale on zniknął jak zwykle i miał wrócić za jakiś czas. Oparłam głowę na kolanach, ale nie mogłam odpoczywać. To zbyt niebezpieczne. Kolejny raz uszczypnęłam się mocno w lewe ramię. Znęcałam się nad nim przez całą noc i na skórze już pojawił się siniak. Po przeciwnej stronie holu była poczekalnia, a w niej -wyściełane krzesła, nie takie niewygodne jak to, na którym siedziałam. Z drugiej strony, jeśli lekarz wróci w towarzystwie policjanta albo kogoś z opieki społecznej, stąd mam trzy drogi ucieczki. W

poczekalni będę jak w pułapce. Rysowałam coś na poręczy krzesła. Palce aż mnie swędziały, tak bardzo chciałam rysować. Szkoda, że nie miałam ołówka i papieru. Za oknem widziałam nagie wierzchołki drzew. Nadeszła zima. Na parapecie, za szybą, przycupnęła sowa babci. Czuwała jak ja. Była tam z nami cały czas, w pokoju, w którym cicho szumiały maszyny, a oddech babci stawał się coraz płytszy. Sowa siedziała na parapecie, nastroszona, wpatrzona we mnie żółtymi, bystrymi ślepiami. A kiedy praca serca na ekranie zmieniła się w idealnie równą linię, kiedy personel szpitala tłoczył się wokół babci, nerwowo próbując zatrzymać duszę, która już wymknęła się ze starej, zmęczonej skorupy, sowa zniknęła w mgnieniu oka. Odsunęłam się na bok, wyszłam na korytarz. Im mniej zwracam na siebie uwagę dorosłych, tym lepiej. Drapałam strup widoczny przez dziurę w prawej nogawce dżinsów, na kolanie. To przez zioła. Upadłam na wzgórzu, gdzie szukałam rośliny o nazwie holcosił straszliwy. Nie wiadomo, czemu nosi taką groźną nazwę. To dobre zioło, babcia zawsze go potrzebowała. Skarciła mnie, gdy przyszłam do domu z zakrwawionymi kolanami. Sowa nastroszyła pióra. Wróciłam do rzeczywistości, poczułam, jak przytłacza mnie aura nieszczęścia. Babcia nauczyła mnie, jak zaciskać pięść w myślach, jak wyciszać męczący bełkot cudzych emocji. Ale nawet dotyk nie uprzedził mnie, że ode mnie odejdzie. Nadchodził świt. Na horyzoncie pojawiły się szare smugi. Nie chciałam jej tam zostawić samej, w bezbarwnym miejscu przepełnionym zapachem rozpaczy, ale nie mogłam dłużej zostać - ktoś z dorosłych mnie zapamięta i nie da się dłużej spławiać ich gadką o tym, że tata jest w drodze. Nie bardzo wiedziałam, co się wtedy stanie, ale wiedziałam, że nic przyjemnego. Och, tato, proszę cię, pospiesz się. Proszę, przyjedź. W końcu korytarza szczęknęła winda. Podniosłam gwałtownie głowę jak stary pies. Winda jeździła przez całą noc, za każdym razem rozlegał się ten brzęk i zgrzyt, jakby nie miała siły otworzyć drzwi, bo zmęczyła się, sygnalizując swoje przybycie. - O, jest - powiedział ktoś. Zerknęłam w przeciwny koniec korytarza kątem oka, nie odwracając głowy. Była to potężna rudowłosa pielęgniarka. Opierała ręce na biodrach. Za nią stał lekarz, szybki i zwinny jak łasica, w białym kitlu, oraz kobieta w sukience w kwiatki, która równie dobrze mogła mieć wypisane na czole „pracownik socjalny". Powoli zsunęłam się z krzesła, jakbym ich w ogóle nie słyszała. Drzwi windy się otworzyły. Nie dotrę tam, chyba że od razu puszczę się biegiem. Ale mogę skręcić na schody i uciec tą drogą. Nadal miałam kluczyki do packarda. Brzęczały na metalowym kółeczku, gdy szłam zdecydowanym krokiem, z podniesioną głową, do windy. - Hej, ty! Mała! - to lekarz. Nie pamiętał, jak mam na imię, to oczywiste. Drzwi windy otworzyły się opornie. Przypomniałam sobie plan szpitala. To jak gra z babcią w Co fest Na Stole. Musiałam zapamiętać, a potem opisać wszystkie przedmioty, stojąc tyłem albo dopiero wtedy, gdy babcia przykryła je czystym obrusem. To dobre ćwiczenie, mawiała. Korzystaj z mózgownicy, Dru. Zapamiętaj sobie: to bardzo ważne. Serce dudniło mi w uszach, głowa ciążyła. Słyszałam szelest piór w powietrzu. Tb sowa babci podrywała się z parapetu. Przeszył mnie szklisty, przenikliwy ból. Nie odważyłam się odwrócić, by na nią spojrzeć. Zresztą, zwykli ludzie i tak jej nie zobaczą. Właśnie to oznacza bycie „innym". To po prostu synonim „samotności". Dotrzeć do schodów. Zbiec na parter, wydostać się. Jakby co, są też wyjścia awaryjne. Potem ukryć się w domku babci i... - Hej! Mała! Z windy wysiadł mężczyzna. Serce stanęło mi w gardle i biło jak oszalałe. Nie zdawałam sobie sprawy, że biegnę, póki pęd powietrza niemal nie urwał mi głowy. Wyrwał mi się krótki, rozpaczliwy szloch, gdy lekarz znowu mnie zawołał. Facet przy windzie rozpostarł ramiona. Wysoki, jasnowłosy, krótko ostrzyżony, w pogniecionych dżinsach i koszulce poplamionej olejem silnikowym. Zawsze był czysty, schludny, więc jego widok mnie zaszokował, ale nic mnie to nie obchodziło. Pod jego oczami, błękitnymi jak u mojej mamy, widniały głębokie cienie. Miał chłodne, badawcze spojrzenie, zimowobłękitne, i lawendowe promyki w źrenicach. Nad tym też się nie zastanawiałam, nie dziwiłam. Wpadłam w jego otwarte ramiona. Dotarło do mnie, że plamy z oleju silnikowego mają zakryć inne, czerwone, wyczułam bandaż na jego żebrach. To wszystko nie miało znaczenia. Objęłam go tak mocno, że stęknął cicho. Nie puszczałam. - Dru. - Czułam we włosach jego dłoń pokrytą odciskami. Gładził niesforne łoki. Objęłam go jeszcze mocniej. - Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Tak mi przykro, skarbie. Naprawdę. Cicho, kochanie, cicho, aniołku. Wszystko będzie dobrze. Zdałam sobie sprawę, że jęczę cicho i mam nos pełen smarków. Przez całą noc nie mogłam płakać, ale teraz coś we mnie pękło i się poryczałam. Ale chciałam być cicho. Szlochałam w jego brudną koszulę. Trio w składzie pielęgniarka, lekarz i pani z opieki społecznej nadeszło jakieś dziesięć minut później i zasypało go pytaniami. Odpowiadał na każde z tym swoim rozwlekłym, leniwym akcentem, a ja wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Miał wszystkie dokumenty i papiery, choć Bóg jeden wie, jak je zdobył. Nic mnie to nie obchodziło. Wiedziałam tylko, że przyjechał i teraz wszystko będzie dobrze. I że już nigdy więcej nie chcę stracić go z oczu, o ile tylko będę miała coś do powiedzenia. Jeśli mnie nie zmusi.

ROZDZIAŁ 5 Zdążyłam wypić tyle kawy i soku pomarańczowego, że mały okręt wojenny zdołałby spokojnie utrzymać się na powierzchni takiego akwenu, a gardło bolało mnie od gadania. Marzyłam o toalecie i długiej, długiej drzemce. Z nich wszystkich rudowłosy Kir reagował najmocniej. Na jego twarzy dostrzegłam kolejno niedowierzanie, zdumienie, zrozumienie i wreszcie gniew. Na gniewie zatrzymał się na dłuższy czas, widziałam to po zachmurzonym czole i ciągle utrzymującym się aspekcie; jego włosy przybrały złoty odcień, kręciły się w niesforne loki, kły wysunęły się spod górnej wargi. Obserwowałam go kątem oka. Blondyni - Ezra i Marcus - zadawali najwięcej pytań. Bruce wcinał się co jakiś czas. Na ogół po prostu pozwalali mi mówić, nie zwracali uwagi na dygresje i nerwy, a Hiro zapewniał: - Nic nie szkodzi. - I jeszcze: - Wiemy, że mówisz prawdę. Co mnie troszkę zastanawiało. Czegoś takiego nie mówisz osobie, której wierzysz. I dlatego instynktownie trzymałam się podjętej decyzji, żeby pominąć milczeniem pewne szczegóły - jak fale gorąca i zimna, które przenikały mnie na myśl o Christophie. I nie takie znowu szczegóły jak ten, że mnie ukąsił. Ślady na nadgarstku pulsowały niespokojnie, kiedy się denerwowałam. Cały czas miałam opuszczone rękawy, jakby było mi zimno. W życiu nie byłam na takiej pogadance z dyrektorem. No bo przecież można uznać, że audiencja u starszych kolesiów, którzy kierują wielką organizacją do zwalczania wampirów, to coś jak dywanik u dyrektora, prawda? Ale było... dziwnie. Jakby chcieli tylko mnie posłuchać. Przyglądali mi się też dziwacznie. Jak gdybym była mitycznym stworem, którego nie potrafią umiejscowić. Czasami podnosiłam głowę znad jedzenia, odrywałam wzrok od Kira czy tego, który akurat zadał mi pytanie, i widziałam, jak się na mnie gapi. Jedzenie w moich ustach zmieniało się w tekturę, a ja się głowiłam, czy nie mam na brodzie jajka. I to podczas rozmowy z grubymi rybami. - I wtedy dotarliśmy tutaj - zakończyłam bezbarwnie. -Po małym zamieszaniu przyszedł Benjamin i jego ludzie i zabrali mnie do sypialni. Mówią, że są moją Strażą. - Calstead i jego protegowani - mruknął Bruce. - To jeden z naszych najlepszych młodzików Póki sama nie będziesz mogła wybrać swojej Straży, on będzie chyba najlepszy. I ten loup-garou... Graves? - Edgar Hideaki Graves. - Hiro odłożył widelec z cichym brzękiem. - Idę o zakład, że lepszego młodocianego przestępcy ze świecą nie znajdziemy. Mało brakowało, a zakrztusiłabym się bardzo zimnym sokiem pomarańczowym. Co gorsza, byłam też o krok od wypuszczenia go nosem. Ejże, momencik. - Edgar? - prawie zapiszczałam. - Tak było w jego aktach. - Bruce skinął głową. - Ukąsił go postrzelony wilkołak? - Tak, Ash. - Nic o nim nie mówili. Muszą przecież wiedzieć, że jest uwięziony w celi na dole. Ale postanowiłam nie poruszać tego tematu; a nuż stwierdzą, że lepiej przenieść go w miejsce, do którego nie będę miała żadnego dostępu? Czułam się za niego... odpowiedzialna. - Loup-garou jest Notowany. - W głosie Hiro naprawdę słyszałam wielką literę. - W zwykłych okolicznościach byłby w innej... Scholi, nawet biorąc pod uwagę radosny wypadek z niedokończonym naznaczeniem. - Same korzyści, nieliczne wady i mniej kłaków. - Marcus rozparł się na krześle. Nie pojmowałam, jak może rozluźnić się na tak niewygodnym meblu, ale jemu najwyraźniej się udało. - Szczęściarz z niego. I znowu ta myśl. Teraz udało mi się ją sformułować. W tym pokoju nie ma wilkołaków. Ja tu sobie zajadam, a Graves czeka na zewnątrz, pewnie bardzo głodny. Przede mną siedzi Rada Zakonu i nie ma wśród nich nawet jednego wilkołaka. Jak zwykle, dampiry rządzą i rzucają kąśliwe uwagi 0wilkołakach. Rzeczywiście, szczęściarz z tego Gravesa, bo nie porasta futrem. Babcia wychowała mnie w Appalachach, z tatą zazwyczaj trzymaliśmy się na południe od linii kolejowej Mason- Dixon. Wiem, jak się określa takie zachowanie, widziałam je wszędzie. 1to nigdy nie jest przyjemny widok. Może mam fart, bo częste przeprowadzki pokazały mi, że ludzie są w gruncie rzeczy wszędzie tacy sami. A jednak na Południu dzieje się coś brzydkiego. Jeśli nie masz pewności, że jesteś na szczycie łańcucha pokarmowego, nie ma sensu krzywdzić wszystkich poniżej, a jednak ludzie to robią, ciągle. Bo dzięki temu czują się więksi, pewniejsi. Już miałam coś powiedzieć: nie wiem nawet co, może coś w stylu: on także jest człowiekiem, przypominam - ale wtedy otworzyły się mahoniowe drzwi. Płomień szkarłatnego jedwabiu, fala rudych loków i stukot obcasów - wszystko nagle zastygło. Jak kot, który czuje twoje spojrzenie i zastyga z łapą w powietrzu. Czy mi się tylko wydawało? Byłam wyczerpana i zdenerwowana, ale przysięgłabym na Boga, że głęboko w oczach drugiej swietoczy dostrzegłam nieładny błysk. Czasami poznajesz inną dziewczynę i jesteście jak materia i antymateria. Nienawidzicie się bez żadnego powodu. Już wiedziałam, że jej nie lubię. Poza tym ona nie cierpiała Christophe'a. Dlaczego tak bardzo się tym przejmuję? Anna uniosła szpiczasty podbródek. Otworzyła szerzej niebieskie oczy. Miała na sobie inną sukienkę z czerwonego jedwabiu niż podczas naszego ostatniego spotkania. O szerokiej spódnicy i dekolcie, który jeszcze trochę, a byłby nieprzyzwoicie głęboki. Medalion na cienkim złotym łańcuszku spoczywał w zagłębieniu jej smukłej białej szyi, z jej uszu zwieszały się długie złote kolczyki w kształcie kropli. I, na Boga, ona naprawdę zaszczebiotała, wchodząc do pokoju pełnego nastoletnich dampirów:

- Ojej! Znowu się spóźniłam, ale widzę, że zaczęliście beze mnie. - Wszystko z tobą dobrze. - W głosie Bruce'a nie było zaskoczenia. - Niepotrzebnie się martwiliśmy. Cisza się przeciągała. Krzesło Kira zazgrzytało, gdy powoli wstawał. Pozostali poszli w jego ślady. Ja nie ruszyłam się z miejsca. Zostałam, gdzie byłam, bo ugięły się pode mną kolana, a w uszach rozbrzmiał mi stłumiony szelest skrzydeł jak bicie serca. Poczułam na skórze zimne palce i nagle nabrałam głębokiej pewności, że coś jest nie w porządku. Od strony stołu dobiegł mnie powiew zapachu - ciepłe perfumy z korzenną nutą. Dlaczego ona tak pachnie? I dlaczego Christophe pachnie szarlotką na ciepło? Fala gorąca na myśl, że Christophe tu jest, spotkała się z lodowatą świadomością zagrożenia. Walczyły we mnie. Zaczęłam żałować, że wypiłam tyle kawy. Dlaczego jedyne, o czym myślisz w chwili przerażenia, to że bardzo chce ci się siusiu? A może tylko ja tak mam? - Byłam na wakacjach; wiecie, że zdarza mi się stracić poczucie czasu. Bo czuję się całkowicie bezpieczna, kiedy moi chłopcy mnie strzegą. Och, jej, Dru! - Wydawała się taka szczęśliwa na mój widok; słodziutki głosik i szeroki uśmiech. - Kiedy przyjechałaś? Tak się cieszę, że nie trzymali cię długo w tamtej podrzędnej Scholi. Oni? Jacy: oni? Ci kolesie tutaj, którzy wydawali się nie mieć pojęcia, gdzie byłam i co przeszłam? Stali nieruchomo, ale wyczuwałam w nich wielkie napięcie. Opuszki palców Hiro opierały się na stole pół centymetra od srebrnego widelca. Nagle wyobraziłam sobie, w kolorze, jak z tym widelcem w garści rzuca się na Annę. Wrzaski, strumienie krwi i plaśnięcie, gdy widelec wbija się w śliczne niebieskie oko. Wstrzymałam oddech. Głowa Hiro poruszyła się ledwie dostrzegalnie i nagle nabrałam pewności, że obserwuje mnie z ukosa. Może to w moje oko chciałby wbić widelec. Odzyskałam mowę. W razie wątpliwości rzuć banalną uwagę: - Przyjechałam kilka dni temu. Było fajnie. - Fajnie? - Uniosła pięknie ukształtowaną brew. Za jej plecami drzwi stały otworem. Ogień na kominku strzelił, raz. Wyglądała jak postać z bajki. Najchętniej ponownie zapadłabym się w krzesło. Czułam, że błyszczy mi twarz, w ustach nadal miałam smak bekonu. A więc to już oficjalne. Nie lubię jej. A ona pewnie mnie. Ale jest starsza, prawda? I nie zachowa się chyba jak nastolatka? A jednak nie mogłam się powstrzymać. - Tak, fajnie. Można umrzeć ze śmiechu. - Trzymałam prawą dłoń na kolanie pod stołem. Powstrzymywałam się, by nie sięgnąć do kłującego ciężaru scyzoryka w kieszeni i kosztowało mnie to tyle wysiłku, że bałam się, iż spocę się jak mysz. - Mało brakowało, a spłonęłabym żywcem. 1 jeszcze pościg samochodowy. Gdyby nie Christophe, już bym nie żyła. - Christophe? Reynard? - Wygięła leciutko usta, słodkie i różowe jak wata cukrowa. Trzeba jej przyznać, że nie wyglądała na zaskoczoną, ani odrobinę. - Coś takiego. - Coś takiego. - Krótko, zwięźle, jakby mnie obraziła. - A zatem oczekuję, że mi wszystko opowiesz. - Błysk w zmrużonych błękitnych jak u niemowlęcia oczach. Jak u cheerleaderki prowokującej kujona. Może i jest starsza, ale ma to w sobie. Istnieje tylko jeden powód, dla którego osoba jej pokroju miałaby odnosić się do mnie uprzejmie. Albo zamierza mnie w coś wrobić, albo czegoś ode mnie chce. Brzydkie podejrzenia unosiły się jak trujący gaz w kopalnianym szybie, z samego dna umysłu. Patrzyłam na nią, zła, że nie mogę zapomnieć o napięciu panującym w pokoju i przez chwilę spokojnie pomyśleć. Ale jedno było pewne - nie zreferuję wszystkiego od początku. Nie tej lakierowanej ślicznej cheerleaderce. - Już wszystko opowiedziałam. - Zmusiłam się, by położyć dłonie płasko na stole. Nie było łatwo, zwłaszcza że tłumiony trzepot skrzydeł w uszach zdawał się wszystko zagłuszać. Oby sowa babci nie pokazała się akurat teraz. To ostatnie, czego mi trzeba. Oczywiście, skoro nikt jej nie zobaczy, niepotrzebnie się tym martwię. Pewnie nie pomyślą, że oszalałam, ale wolałam nie ryzykować. Już nie. Uznałam, że muszę przestać, i to od wczoraj. Wstałam powoli. Nie odrywałam wzroku od jej twarzy. Patrzyłam na nią, jakby była grzechotnikiem, którego muszę mieć na oku, kiedy sięgam po łopatę, by odrąbać mu łeb. Zaraz pomyślałam o babci; była to bolesna pociecha. Poruszaj się powoli, delikatnie, nie dawaj gadzinie powodu, żeby zaatakowała. Powoli, skarbie. - I to bardzo wdzięcznie. - Marcus posłał Hiro znaczące spojrzenie. - Chyba możemy już podziękować milady Anderson; jest bardzo zmęczona. Bruce zesztywniał, Kir uniósł brwi, Ezra się uśmiechał, i to tak szeroko, że niemal słyszałam jego śmiech w głowie. - Milady. - Nie mam pojęcia, jakim cudem Hiro udało się jasno dać do zrozumienia, że mówi do mnie, skoro nie odrywał wzroku od Anny. - Odprowadzę cię do Straży. Proszę, jak miło z jego strony. Miałam wrażenie, że w pokoju znajdują się dwie grupy. Jedni być może stoją po mojej stronie, ale pozostali zdecydowanie popierają ją. W sumie, jakkolwiek by na to patrzeć, jest królową tej szkoły, prawda? Na pewno ma grupę wielbicieli. Dziewczyny o jej wyglądzie zawsze mają. Jej rysy stwardniały, ale głos się nie zmienił. - Chyba będę mogła zobaczyć protokół? Dobry Boże, jeszcze odrobina słodyczy i sama się nią udławi. Z trudem przełknęłam ślinę. Kamień w gardle zniknął, ustąpił miejsca delikatnemu posmakowi woskowych zgniłych cytrusów. Babcia mówiła, że to anarrah - aura, taka sama, jaka otacza ludzi tuż przed migreną.

U mnie pojawia się, zanim ktoś spróbuje mnie zabić, zanim zjawi się stary przyjaciel albo wydarzy się coś bardzo dziwnego. Gdybym tak bardzo się nie starała stać prosto i wyglądać mniej niechlujnie, zastanawiałabym się, co oznacza tym razem. - Oczywiście. - Bruce miał ton, jakiego używają dorośli, kiedy chcą naprawdę powiedzieć: Głupia jesteś czy co? A to ciekawe. Czułam, że bawią się tu w przeciąganie liny, przy czym liną jestem ja. Od jak dawna Anna tu jest? Jedyna dziewczyna w szkole pełnej chłopców? A ze swoim wyglądem pewnie świetnie się przy tym bawi. Założę się, że wszystko przychodziło jej łatwo. To wystarczy, by kogoś znienawidzić. Jakby i bez tego nie drażniła jak zgrzyt paznokci na tablicy. Krzesło Hiro zaskrzypiało, gdy odsunął je jeszcze dalej. Uznałam, że to znak, że mam się ruszyć. Smak woskowozgniłych pomarańczy zalał mi usta, gdy odsunęłam się od krzesła u szczytu stołu. Zatrzymałam się na moment, ciągle wpatrzona w Annę. Zarumieniła się. Gdzieś na dnie jej źrenic pojawił się czerwony płomyk i zaraz zgasł. Ruszyłam. Wędrówka wzdłuż stołu była, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Nienawidzę, kiedy się na mnie gapią. A zanim doszłam do końca, Anna zaplotła ręce na piersi i zatrzymała się w drzwiach, w obramowaniu miękkich draperii gabinetu. Co postawiło mnie przed interesującym wyborem. Mam się prześlizgnąć koło niej, skulona jak grzeczny pokorny kujon, czy powiedzieć sobie: pieprzę to, i podjąć wyzwanie cheerleaderki? Bardzo mi się chciało siusiu, a ona była królową tej Scholi. Ale nikomu o mnie nie powiedziała. Dlaczego byłam jej tajemnicą? Chciała mnie „chronić"? Mimo że wampiry jednak mnie odnalazły? Chciała także, żebym znienawidziła Christophe'a. Dlaczego? Kolejne pytania. A zostało mi pół sekundy, żeby zdecydować, co zrobię. Wyprostowałam się, uniosłam głowę, stłumiłam bekonowe beknięcie i ruszyłam prosto na nią. Hiro wykonał zwinny, szybki ruch i zanim się obejrzałam, jakimś cudem znalazł się przede mną. Anna ustąpiła, grzeczna jak aniołek. Minęłam ją jak żołnierz na defiladzie. - Dru. Obejrzałam się. Myśl, że mam ją za sobą, sprawiła, że przeszył mnie dreszcz. Jakbym oczekiwała, że przyklei mi złośliwą notkę na plecach. Albo wbije nóż między łopatki. Anna opierała się o otwarte drzwi, jak na zdjęciu w piśmie o modzie. Idealna, nieskazitelna, ze słodko-trującym uśmiechem. Kolejna wredna myśl pojawiła się gdzieś na dnie moich myśli, ale stłumiła ją potrzeba toalety. I to szybko. - Co? - W skrócie: O co znowu chodzi? - Witaj w Schola Prima, siostro. - Lśniące usta wygięły się w lekkim uśmiechu, w którym nie było śladu ciepła. - Zostaniemy przyjaciółkami. Jeśli siliła się na sarkazm, kiepsko jej to wychodziło. - Jasne. Cieszę się, że tu jestem. - Ni musiałam udawać pogardy. - Ciekawe, kto tym razem zechce mnie zabić. Szłam za szczupłymi plecami Hiro. Gładkie drzwi zamknęły się za nami z cichym szczękiem. - To nie było rozsądne. - Omijał krzesła z łatwością świadczącą o długotrwałej praktyce. Przeprowadził mnie przez mahoniowe drzwi i nagle odniosłam wrażenie, że jestem w powietrznej pułapce. Żadnych okien, zero słonecznego światła. Tylko ogień na kominku i żarówki, a kiedy zamknęły się drzwi, nie było nawet przeciągu. Można by pomyśleć, że dampiry pragną jak najwięcej światła. - Co? - Bardzo, ale to bardzo szybko musiałam skorzystać z toalety. Następnym razem nie będę piła kawy litrami. Z myślą o drzemce też mogłam się pożegnać. Serce waliło mi jak młotem, od kofeiny i od nieustannego poczucia zagrożenia. To idiotyczne. Akurat tutaj powinnam czuć się najbezpieczniej, wśród dampirów i wilkołaków wyszkolonych do walki z wampirami. Rada stoi na czele Zakonu, prawda? A Zakon chce mnie utrzymać przy życiu, bo jestem dziewczyną dampirem. Istotą tak rzadką, że jesteśmy tylko ja i Anna. Christophe mówił mi, że jestem bezcenna. - Anna jest... trudna. Stoi na czele Rady i Zakonu, jest jedyną swietocza, którą od wielu lat udało nam się uratować. Przywykła do pewnej dozy szacunku. - Wzruszył ramieniem. - Masz tu przyjaciół, ale mimo to bądź... ostrożna. Ostrożna? Dlaczego? - Zawsze jestem ostrożna - mruknęłam. Szum skrzydeł ucichł, w moich ustach woskowe pomarańcze walczyły O lepsze z posmakiem śniadania. - No, prawie zawsze. - A więc bądź więcej niż ostrożna. Milady Anderson. -Potężne drzwi na żelaznych zawiasach otworzyły się, ledwie Hiro się do nich zbliżył. - Bądź czujna. Mogłam go zapytać, co ma na myśli, ale mój pęcherz groził wybuchem. Zresztą i tak miałam przeczucie, że dostanę jedynie tajemnicze wyjaśnienia w stylu Christophe'a. Więc tylko skinęłam głową, postarałam się zignorować ulgę na twarzy Benjamina i gradową chmurę nad głową Gravesa 1 wyjść stamtąd jak najszybciej. - Stałem w tym cholernym holu z bandą półwampirów. -Graves podszedł do okna. Był piękny słoneczny dzień, jeszcze na tyle wcześnie, że ptaki śpiewały, a ogród, na który wychodziło okno mojego pokoju, zielenił się wiosną. - Zarozumiałe dupki. Czemu tak długo to trwało? - Musiałam im wszystko opowiedzieć. - Od razu poszłam do łazienki. Była wyłożona ciemnoniebieskimi kafelkami, z mosiężnymi kurkami i wanną tak wielką, że można by w niej utopić wilkołaka - hektary nieoswojonej przestrzeni. Kiedy ulżyłam swojemu sponiewieranemu pęcherzowi, omal nie uległam pokusie, by odkręcić kran i zagłuszyć echo na miarę Wielkiego Kanionu.

Kilka minut później - i kilka kilogramów lżejsza - szukałam grzebienia w sfatygowanej czarnej torbie listonosza. Wyszłam z łazienki i zastałam Gravesa leżącego w poprzek mojego łóżka. Zaplótł dłonie pod głową, zaciągnął zasłony. Pokój był dwa razy większy niż w poprzedniej Scholi, też cały w błękitach. Dywan, w którym grzęzły stopy, półki na książki, puste, jeśli nie liczyć zabytkowych drobiazgów z mosiądzu - był tam między innymi mały żółw, dość ciężki, by cisnąć nim w napastnika, o ile oczywiście nie masz nic przeciwko zabijaniu za pomocą bibelotów - ale na szczęście nie było marmurowych popiersi. Ogromne łóżko, zasłane jak dla księżniczki na ziarnku grochu, miało baldachim z niebieskiego tiulu. Wyglądało, jakby wróżka mogła się na nim udusić. W pokoju był także nowoczesny komputer, którego jeszcze nie chciało mi się włączyć, i trzy karty kredytowe w papierowych kopertach. Leżały na biurku z różanego drewna. Wszystkie wystawiono na firmę Sunrise Ltd. Kartka z wydrukowanym adresem i numerem skrytki pocztowej, jakbym mieszkała w bloku czy coś takiego. Garderoba wielkości „Titanica", całkowicie pusta. Wszystkie ciuchy, które miałam w tamtej Scholi, przepadły i gdyby nie malutka pralka i suszarka ukryte w osobnej garderobie, nie wiem, co bym zrobiła. Już i tak nudziły mi się w kółko te same dżinsy i koszulki. - Powinniśmy mieć śpiwory. - Położyłam się na łóżku obok niego. - Widziałeś się już z Shanksem? - Poszukam go, jak chcesz. Po co ci śpiwory? Masz tu świetne łóżko. - Gapił się w sufit, w zielonych oczach widocznych spod wpółprzymkniętych powiek były złość i upór. - Co się działo? Co to za dziewczyna? A więc już znam odpowiedź na jedno pytanie. Anna go minęła. A gdzie jej ochroniarze? - To Anna. Druga swietocza. - Już niemal dodałam „Edgar" na końcu zdania, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Teraz chyba lepiej go nie drażnić. Choć mnie trochę śmiechu by nie zaszkodziło, Graves najwyraźniej nie był w nastroju do żartów. Ciągle gapił się w sufit. Złość brała górę. - Wydawało mi się, że jesteś jedyna. Co mogłam na to powiedzieć? Też tak myślałam, a potem nie mogłam ci powiedzieć. - Trzymają ją w tajemnicy, żeby wampiry nie zaatakowały. Tak mi się wydaje. Graves się żachnął. - Jasne, tak samo jak twoje? Nie powiesz chyba, że dałaś się na to nabrać. Teraz, kiedy już leżałam, łóżko wydawało mi się bardzo, ale to bardzo wygodne. Byłam podminowana po kofeinie. - Niektórzy chyba chcieli utrzymać mnie w tajemnicy. Ale nie w dobrym znaczeniu. Bo im dłużej o tym myślałam, tym bardziej bezsensowna wydawała mi się reakcja Rady. I Anny. Zachowała się, jakby chciała zminimalizować straty. Dlaczego? Dlatego że znalazłam się w Schola Prima, na jej terenie, a nie w wiejskiej szkółce na końcu świata? Pewnie za bardzo przywykła do roli jedynej dziewczyny w promieniu kilometrów. Cholera, w ogóle nie mogę myśleć logicznie. Za bardzo mnie drażni. Bo to nie jest zwykła nastolatka. Jeśli zna Christophe'a, jest dorosła, choć wygląda jak cheerleaderka. I dlaczego przebyła taki kawał drogi, do tamtej Scholi? Czyżby z jakiegoś powodu zastawiała pułapkę na Christophe'a? Naprawdę uważa, że to on zdradził moją matkę? Chyba mnóstwo ludzi jest tego zdania. No, może poza Dylanem. I mną. Nie wahaj się, powiedział Christophe, celując nożem w swoją pierś. Mocno, jakby chciał się dźgnąć. Zaklinał się, że nie zdradził mojej matki. I był tam, w tamtym ciemnym pokoju, w zagrodzie wilkołaków. „Gdybym potrzebował teraz powodu, Dru, byłabyś nim ty". Zaufałam mu przecież, prawda? Ale zostawił mnie. Samą. Znowu. Chociaż może nie samą, bo Graves był u mojego boku, pogrążony w myślach. Chłonął każde słowo. To jedna z rzeczy, które w nim lubię - nie trzeba mu niczego tłumaczyć. Do wszystkiego dochodzi sam, wystarczy mu kilka wskazówek. Ale tym razem zaskoczyły mnie wnioski, które wyciągnął: - Nie wydajesz się zbyt zdziwiona, że w pobliżu jest jeszcze jedna dziewczyna taka jak ty. - Ona nie jest taka jak ja. - Te słowa padły szybko, uparcie. Przez ciężkie aksamitne zasłony przenikały wąskie smugi światła. W oknach były stalowe żaluzje jak w tamtej Scholi, ale te wydawały się mocniejsze, poza tym zdobiły je tłoczone serduszka, a żelazna sztaba wisząca w zawiasach na kamiennej ścianie stanowiła dodatkowe zabezpieczenie. - Posłuchaj, Graves, ja... - Postanowiłam, że chwilowo zachowam dla siebie informację o Edgarze. Gdyby chciał, żebym zwracała się do niego per Eddie, powiedziałby mi o tym. - Co? - Teraz wydawał się zdenerwowany. - Widziałam ją w tamtej Scholi. Ona chce, żebym znienawidziła Christophe'a i... wiesz co... nawet sobie samej nie mogę wyjaśnić, co o tym myślę. Nie wiem, co robić. -Wypowiedzenie tego na głos było najbardziej przerażającą rzeczą, jaką zrobiłam od tygodnia, a to naprawdę coś. Kiedy tata żył, wiedziałam, co robić. Mówił mi i nie pozwalał mi błądzić. Kiedy wrócił jako zombie, sytuacja się popsuła, ale Graves był przy mnie. I póki byłam zajęta utrzymywaniem mojego emo z dala od kłopotów, niewiedza była znośna. A poza tym, to ja miałam broń, książki i pewną wiedzę o Prawdziwym Świecie. On był cywilem. Teraz razem siedzieliśmy w przeciekającej łodzi i nie chciałam, żeby wiedział, że nie mam pojęcia, dokąd zmierzamy. Graves odetchnął głęboko i zamknął oczy. Przy jego skroniach pojawiła się linia ciemnobrązowych włosów. Odrosty. Naturalny kolor wyglądał spod czarnej farby. - Prześpijmy się trochę. Potem pójdę do Bobby'ego i Dib-sa, zobaczymy, co powiedzą. A potem odpalimy komputer i kupimy ci jakieś ciuchy. - Zawahał się i po chwili dodał, patrząc na mnie, jakby oczekiwał sprzeciwu: - I mnie też. Niegłupi plan. Właściwie sama powinnam była na to wpaść. - A co, jeśli... - urwałam. Cholera, przecież wampiry chyba nie namierzyły mnie przez Internet. Nie, ktoś im powiedział, gdzie mnie szukać. Christophe niemal się wygadał. Podobnie jak Dylan. - Więc co robimy?

- Poczekamy i zobaczymy. - Ziewnął szeroko, prawie zobaczyłam jego migdałki. - Powiemy Shanksowi i Dibso-wi, jak jest, żeby cię pilnowali, gdy ja nie mogę. Nie ufam tym dampirom. - Ja też nie. Ale czy mamy inny wybór? I proszę, teraz mu się wydaje, że to on mnie pilnuje. Nie byłam pewna, czy mi się to podoba. Skoro nie ja o niego dbam, po co tu jestem? - Graves? - Co? - Wydawał się naprawdę wkurzony. Zakrył sobie oczy rękami i przy okazji mało brakowało, a uderzyłby mnie łokciem. Nie drgnęłam - nawet gdyby mnie walnął, chyba nie miałabym siły się ruszyć. - Cieszę się, że tu jesteś. - Rumieniec skradał się po szyi, na twarz. Chciałam mu powiedzieć jeszcze kilka innych rzeczy, ale to chyba nie była odpowiednia chwila. Nigdy nie jest. Zresztą, jak powiedzieć półwilkołakowi, który przy okazji jest emo, że ci się podoba? Zwłaszcza jak rzeczony chłopak robi wszystko, żeby tego nie usłyszeć? No bo chyba wie, nie? Już mu to właściwie powiedziałam. A tu proszę. - No. - Kolejne przeraźliwe ziewnięcie. - A teraz bądź grzeczna i już nie pakuj się w tarapaty, dobrze? Ledwo żyję. Zirytowałam się, ale przełknęłam złość. Smakowała gorzko; postanowiłam wyszorować zęby. Nie powiedział nic więcej, kiedy wstawałam z łóżka, a zanim doszłam do drzwi łazienki, już chrapał. Nie obwiniałam go. Spanie w korytarzu pewnie nie wychodzi mu na dobre. Stałam pośrodku dywanu, wśród wąskich promieni słonecznych, z założonymi na piersi rękoma. Patrzyłam na niego. Kiedy tak spał z ręką na twarzy i otwartymi ustami, widziałam tylko fragment nosa i zarost. Leżał rozwalony w poprzek łóżka - czarna plama wśród błękitu. Rozrzucone ręce, splątane włosy, dżinsy z dziurami na kolanach. Zadarła mu się koszulka, odsłoniła skrawek umięśnionego brzucha i linię włosów wędrującą od pępka w dół, gdzie znikała za gumką czarnych bokserek. Uciekłam wzrokiem do drzwi. Policzki mi płonęły. Wszystkie zamki były zasunięte, rygiel opuszczony. Byłam tu z nim sama. Czułam, że się czerwienię, cała, od włosów po palce u nóg. Mój wewnętrzny termostat wyraźnie nawalał. No cóż, spać nie będę, więc równie dobrze mogę zająć się czymś użytecznym, na przykład wyszorować zęby i zamówić Gravesowi trochę ciuchów. Wyglądało na to, że zostanę tu jeszcze jakiś czas. Byłam w miniaturowej kuchni, gdy Augustine wrócił. Minęły dwa tygodnie, a dopiero udało mi się go namówić, żeby wyskoczył po chleb. Kiedyś chciałam kupić mąkę, żeby sama upiec chleb, ale szybko wyprowadził mnie ze sklepu, jakbym wydała nieprzyzwoity odgłos. Wkładałam właśnie naczynia po kolacji do rozlewu - fasola i racuchy, bo w końcu przyniósł mi mąkę - gdy usłyszałam skrobanie w drzwi. Znieruchomiałam, spojrzałam na blat, na którym leżała trzydziestkaósemka o tępej lufie. Skarbie, jeśli będziesz w domu sama i uznasz, że nie wrócę, bierz broń. Zapytałam co, jeśli postrzelę go przez pomyłkę, ale uśmiechnął się tylko i zbył mnie, mówiąc, żebym nie plotła bzdur. Trochę jak tata. Ale nie do końca. Za oknem oddychał Brooklyn. Kuchenne okno wychodziło na ślepą ścianę, ale był tam gzyms i August kazał mi zaznajomić się z prymitywną drabinką prowadzącą w górę, na dach, albo do okna na korytarzu, dwa piętra niżej. Światło słońca nigdy tu nie docierało, poza sypialnią. Czułam się, jakbym mieszkała w norze. Nigdy nie pozwalał mi wychodzić na długo, a nigdy samej. Dotyk upewnił mnie, że to August. I że coś jest nie tak. Drzwi się uchyliły. Chyba nie radził sobie z kluczem. To do niego niepodobne. Rzuciłam się do drzwi. Na chybotliwym stoliku tuż przy nich leżał pistolet, za wazonem z zakurzonym bukietem sztucznych kwiatów. Był myśliwym jak tata, więc był zawsze przygotowany. I pokazał mi wszystkie miejsca, w których trzymał broń, tak na wszelki wypadek. August wtoczył się przez drzwi, zatrzasnął je za sobą, omal się przy tym nie przewrócił. Złapałam go i poczułam miedziany zapach. Już wtedy, taka młoda, rozpoznawałam zapach krwi. - Jezu Chryste. - Złapałam się na tym, że powtarzam to w kółko i poszukałam innych słów. - Co się stało? Pokręcił głową. Jasne włosy poruszały się dziwnie, jakby były mokre. Czyżby padało? Nie wiedziałam. August był wysoki, umięśniony, i mało brakowało, a oboje runęlibyśmy na ziemię, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mamrotał coś po polsku. Przynajmniej tak myślę, że to było po polsku. Jakby był pijany, ale nie był. Miał poważne rany i nikogo, kto mógłbym pomóc, poza mną. - Co? - Musiałam się dowiedzieć, czy ktoś go śledził, co się stało. Tata nigdy nie wracał do domu w takim stanie. Znajoma biała koszulka Augusta była podarta i brudna, z jaskrawoczerwonymi plamami. Dżinsy miał w strzępach, jedną ręką tulił do piersi niebieską koszulę w kratę. Buty były ciemne i przemoczone. Ciągnęłam go do łazienki. - Cholera, August, co się stało? Odepchnął mnie i poczłapał do łazienki. Przypomniałam sobie, co wiem na temat pierwszej pomocy - właściwie umiałam poradzić sobie ze wszystkim poza raną postrzałową. Najpierw muszę znaleźć ranę, zatamować krwawienie, sprawdzić, czy ranny nie jest w szoku.... - Wszystko w porządku. - Dopadł do drzwi łazienki, za jego plecami bieliły się kafelki. Nagle całe mieszkanko wydawało się zbyt małe. To znaczy i tak było mikroskopijne: jedna sypialnia, kuchnia i salonik wielkości znaczka pocztowego z plakatami filmowymi na ścianach, malutka łazienka z wanną na lwich łapach. - Nie jest tak źle, jak się wydaje. Przynieś wódkę - mówił z zabawnym akcentem, jak Królik Bugs, z mieszanką akcentów z Brooklynu i Bronxu, skracał wszystkie samogłoski. I coś jeszcze w tym było. Melodia obcego języka.

Na drżących nogach dopadłam do kuchni. Gdybyśmy musieli uciekać, nie prosiłby o wódkę. Kamień spadł mi z serca. Jakkolwiek by było, wrócił. Niemal co noc wychodził na polowanie. Domyślałam się, że Nowy Jork to niebezpieczne miasto; tyle ludzi stłoczonych w jednym miejscu, tyle stworzeń kryjących się po kątach. Żałowałam, że nie wiem o nich więcej - na pewno były tam zaklęte szczury. Zaklęcia i wudu, na sto procent. Czarna magia? Na bank. Drapieżnicy. Pewnie też wilkołaki, ale tata nigdy z nimi nie zadzierał. A August nie był jak tata, nie opowiadał mi, co robi. Nie byłam jego pomocnicą. Tęsknota za tatą dławiła mnie w gardle. Wyjęłam z lodówki butelkę stolicznej, potrząsnęłam, wsadziłam nową. Zanim zaniosłam ją do łazienki, odkręciłam i upiłam spory lyk. Paliła mnie w gardle zimnym ogniem. Zapukałam do drzwi łazienki. - Augie? Długa cisza. Wyobraziłam go sobie wyraziście, jak stoi przy umywalce, schylony, jak szczerzy zęby, gdy powoli ogarnia go czerwona mgła... Gwałtownie otworzył drzwi. - Masz wódkę? Jego suche włosy sterczały na wszystkie strony - miękkie złote kosmyki. Nie myślałam o tym, bardziej niepokoiło mnie jego krwawienie, więc wpadłam do małej łazienki i porwałam zieloną apteczkę. - Gdzie oberwałeś najbardziej? Zdjął nakrętkę i upił spory łyk. Gdyby się dowiedział, że też pociągam, mógłby się nieźle wkurzyć. Tata nigdy nie zauważył, że podkradam mu jima beama. Smakował paskudnie, ale uspokajał. Babcia zawsze powtarzała, że łyczek czegoś mocniejszego dobrze robi na nerwy. Swojego czasu jej krewni pędzili bimber. Odsunęłam flanelową koszulę. Skrzywił się. Zobaczyłam ślady pazurów, ale krew chyba była nie tylko jego. Miał jedynie zadrapania, czerwone, gniewne, przecinające ukośnie pierś. Jedno szło zygzakiem, jakby stwór chciał go wypatroszyć, ale mu się nie udało. August miał szczęście. - Jezu. Co to było? - Moje ręce poruszały się instynktownie, otwierały apteczkę, którą położyłam w suchej umywalce. Złapałam go za ramię. Opadł na toaletę. Dobrze, że pokrywa była opuszczona - wiecznie się o to kłóciliśmy. Jakkolwiek by było, to facet. Koszmarne stwory. Nic, o czym powinny wiedzieć miłe dziewczynki, co, Dru? Przewróciłam oczami, otworzyłam szafkę, wyjęłam wodę utlenioną. Znowu pociągnął z butelki. - Pada? Pokręcił głową. Ciągle pił. Jego grdyka poruszała się miarowo. Zamknął oczy, ale wcześniej dostrzegłam ich kolor - były jasne, jak słoneczne światło. A August miał ciemne oczy. Wtedy nie wiedziałam, że jest dampirem. Ilekroć o tym myślałam, wszystko układało się w logiczną całość. Starał się zapanować nad aspektem, żebym nie zadawała mu pytań, a ja niczego nie dostrzegałam. Hej, byłam młoda. I nie wiedziałam, że dampiry w ogóle istnieją. Jasne, słyszałam o wampirach jak wszyscy, którzy mają do czynienia z Prawdziwym Światem. Ale tata nigdy nie wspominał o półwampirach, którzy polują na krwiopijców. Nie miałam zielonego pojęcia. Zanim się obejrzał, porwałam nożyczki i rozcięłam mu koszulkę. - Uspokój się - warknęłam i odepchnęłam jego lewą rękę. - Zawsze opatruję tatę. - Kiedy podniosłam głowę, patrzył na mnie. Jego oczy znowu były ciemne. - Nie ma sprawy, Dru. Rany szybko się na mnie goją. Rzeczywiście. Ślady pazurów na jego piersi już bladły. - Jezu. - Rozerwałam opakowanie gazy. - Tylko zdezynfekuję. Nigdy nic nie wiadomo. - Jeśli to cię uszczęśliwi. - Wzruszył ramionami, skrzywił się i znów uniósł wódkę do ust. Został tylko tak długo, żeby się przebrać i zapalić jednego z tych swoich dziwnych zagranicznych papierosów, ja tymczasem smażyłam omlet. Żywił się jajkami i wódką. Twierdził, że dzięki nim zachowuje młodość. A przecież ile on miał lat? Dwadzieścia pięć? W każdym razie na tyle wyglądał. Bóg jeden wie, ile ma naprawdę. Zapytam go może, jak jeszcze kiedyś go zobaczę. Potem kazał mi siedzieć w domu, uzupełnił zapas amunicji i wyszedł po niespełna dwudziestu minutach. A ja zostałam, wpatrzona w stertę zakrwawionych ubrań, popielniczkę z niezgaszonym niedopałkiem, dwoma pustymi magazynkami, które trzeba naładować, i jego talerzem na stole. Przynajmniej obiecał, że przyniesie chleb. Nie wiem, może chciał tylko zamknąć mi usta. Pobiegłam do okna w sypialni. Czasami, jeśli byłam dość szybka, udawało mi się go dostrzec, jak idzie ulicą z dumnie podniesioną głowa, sprężystym krokiem. Czasami znikał, ledwie zamknęły się za nim drzwi. Na zewnątrz latarnie uliczne zmagały się ze zmrokiem. Nie padało, ale była mgła, gęsta jak wata, a na rogu jak zawsze stały worki ze śmieciami. Śmieciarka zjawiała się dwa razy w tygodniu, ale worków chyba nigdy nie ubywało. Było zimno i brudno. Chętnie wyszłabym, żeby się rozejrzeć -oddałabym wiele, żeby zobaczyć Metropolitan Museum of Art czy choćby przejść się po centrum. Ale August mi zabraniał. I znikał co wieczór. Z westchnieniem oparłam czoło o zimną szybę. Ilekroć wychodził, nie wiedziałam, czy jeszcze wróci. W moim życiu to typowe. W końcu wstałam z łóżka i poczłapałam do saloniku. Kiedy go nie ma, mogę posprzątać, żeby, jeśli... kiedy wróci, przekonał się, że nie sprawiam kłopotów. Że sama daję sobie radę. Zresztą, miałam przynajmniej coś do roboty, póki tata nie wróci. Jeśli... kiedy wróci.

ROZDZIAŁ 6 Było już wczesne popołudnie, kiedy w końcu wyłączyłam komputer. Przeciągnęłam się, ziewnęłam, podeszłam do łóżka, położyłam się. I obudziłam Gravesa, chociaż stukanie klawiatury i przekleństwa pod nosem go nie ruszały. - Co jest? - Uniósł się, więc wykorzystałam sytuację, by wyrwać mu jedną z poduszek spod głowy. - Ej! - Nic, śpij. - Wierciłam się, szukając wygodnej pozycji. - Skończyłam, i tyle. - Dobra. - Opadł na posłanie. Leżałam przez chwilę, czułam, jak się wierci, aż uniosłam powieki i zobaczyłam, że leżymy prawie nos w nos. Kolczyk z trupią czaszką mrugał do mnie. Źrenice Gravesa wypełniało dziwne światło, na jego szczęce był cień zarostu. Dziwne. Pojawia mu się zarost, czy raczej jego cień. Nagle zapragnęłam dotknąć jego brody, i to tak bardzo, że aż swędziały mnie palce. Skóra poniżej, na szyi, nad barkiem i obojczykiem, wydawała się taka delikatna. Miał lekko rozchylone usta. Przyglądaliśmy się sobie przez dłuższą chwilę, aż odsunął się nieznacznie i wyszeptał: - Sorry, nie umyłem zębów. - Nie szkodzi. - Nie ruszyłam się. Nadal był bardzo blisko, bliżej niż najlepszy przyjaciel. - Słuchaj... - Ale zabrakło mi i słów, i odwagi. Od kiedy taki ze mnie mięczak? - Co? - Nie wydawał się zirytowany, raczej zaciekawiony. I czy mi się zdaje, czy się zarumienił? Tak. Na jego policzkach wykwitły czerwone plamy, spływały niżej, na szyję. I nagle zastygł jak pies, który wyczuwa niebezpieczeństwo albo przygodę. Skoda, że nie mogłam go teraz naszkicować, węglem, na papierze; że nie mogłam uchwycić gry światła na wystających kościach policzkowych i ustach. Ten obrazek trzymałabym w torbie, tej, w której mam rzeczy na czarną godzinę. Zebrałam resztki odwagi i się pochyliłam. Kiedy ostatnio próbowałam, skończyło się całusem w policzek. Ale od tego czasu dał mi do zrozumienia, że jest zainteresowany. W pewnym sensie. Zaraz miałam się przekonać. Nasze usta się spotkały. Znieruchomiał. Ogarnął mnie wstyd. Cholera. Nie chciał tego. Ale wtedy i on się poruszył. Otoczył mnie ramionami i tak jakby wtopiliśmy się w siebie. Nie jestem pruderyjna, naprawdę, już nieraz całowałam się w szkolnych zakamarkach, miałam za sobą ukradkowe pieszczoty w szatniach i świetlicach, więc nie jestem taka totalnie beznadziejna. Za to było jasne, że Graves jest nowicjuszem. Ale szybko się uczył. Niektórzy ludzie od razu wiedzą, jak się całować; inni nigdy nie załapują. On załapał. Nie było żadnego zalewania śliną, co się zdarza niektórym chłopakom, żadnego miażdżenia ust, jakby sądzili, że dziewczyna lubi, kiedy rozgniata się jej wargi o zęby. No, błagam. Dziewczyna musi też oddychać, nie? Objął mnie mocniej i zaczęłam się zastanawiać, co zrobić z ręką, tą pod poduszką. Ale wtedy on naprawdę pojął, o co w tym chodzi, przysunął się jeszcze bliżej, jego język wyprawiał różne rzeczy, o których mi się nie śniło i poczułam się... tak. Poczułam się bezpieczna. Nie bezpieczna w takim sensie, że teraz nic ci nie jest, ale na zewnątrz nadal czają się wyjące potwory i tylko czekają, żeby cię dopaść. Nie, poczułam się bezpieczna, jakbym po ciężkim dniu kładła się do łóżka i wiedziała, że mogę zasnąć, a jutro wszystko będzie tak samo. Graves kojarzył mi się z domem, a nie z przerażającym diabelskim młynem, jak Christophe. Nie myśl o tym, Dru. Robiłam, co w mojej mocy, by wygnać Christophe'a z myśli. Usłuchały. Objęłam Gravesa i przyciągnęłam, ale wtedy przerwał pocałunek. Wylądowałam z twarzą przy jego szyi, tak blisko, że poczułam zdrowy zapach chłopaka, któremu przydałby się prysznic, który zaraz weźmie. To był przyjemny zapach i chciwie wciągnęłam go w nozdrza. Ale pod nim krył się inny, równie cudowny. Miedziana nuta, a w niej - odrobina dzikości i księżycowych nocy. To zapach płynu w jego żyłach. Zęby mnie zaswędziały. Zapach jego krwi drażnił ten punk w gardle, ten punkcik, którego nie mają zwykli ludzie. Miejsce, w którym kryje się czerwone pragnienie. Nie. Jezu Chryste. Nie chciałam nawet myśleć, co się stanie, gdy się dowie, że rosną mi kły i to centymetry od jego szyi. Dlatego tak nagle znieruchomiał? Czy wyczuwa we mnie głód krwi? Czy wyczuwał go Christophe? - Dru - wyszeptał. Zorientowałam się, że wsunęłam nogę między jego uda i byliśmy splątani jak bluszcz na płocie. Poniżej jego pasa zdecydowanie coś się działo. Zawstydziłam się. Nie podobam mu się? Może coś na to poradzić? A tak w ogóle, co się z nim dzieje? Leżałam nieruchomo, oddychałam ciężko, licząc, że swędzenie w zębach i suchość w gardle ustąpią. Jak w tym śnie, gdy idziesz szkolnym korytarzem i nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś naga. - Dru? - mówił, jakby coś utkwiło mu w gardle. - Słuchaj, przepraszam, ja... Powtarzałam sobie, że mogę się odsunąć. Już za chwilę. Poczułam gorąco, mgliste jak wrząca woda, do której wrzucasz makaron. Moje zęby przestały mrowić. Przełknęłam kilka razy. - Za bardzo mi się podobasz - wyszeptał w moje włosy. Nie puszczał mnie. Właściwie obejmował mnie coraz mocniej i w końcu wtuliłam się w jego szyję. Dobrze, że wzięłam się w garść. Nadal czułam zapach jego krwi, ale już mnie nie obezwładniał. - No wiesz, do tej pory nikt się mną nie interesował. Tylko że ja... no wiesz... jeśli nie chcesz... Z ulgi uściskałam go mocno, tak mocno, że stracił oddech, a mnie zabolały wszystkie siniaki. Miałam wrażenie, że znowu jesteśmy w Dakocie, w furgonetce taty, i tulimy się do siebie jak dzieci. Dwoje rozbitków, kurczowo czepiających się jedynej osoby, która im została. Tylko on nie zniknął, gdy świat zawirował. Tylko on był stałym elementem. Nie pozwolę mu odejść. Nigdy, jeśli

tylko mi się uda. - Lubię cię - wyszeptałam w jego szyję, ostrożnie poruszając ustami, żeby moje zęby nie wpadły na jakiś głupi pomysł. - Bardzo cię lubię, Graves. - A dokładniej mówiąc, teraz mam tylko ciebie. - No, po prostu, wiesz, naprawdę cię lubię. Byłam na siebie wściekła. Gratulacje, Dru. Lubię cię? Tylko na tyle cię stać? - Wszystko się poplątało. - Czułam jego ciepły oddech we włosach. - No wiesz, nie chcę cię naciskać. Och, to naprawdę nie jest problem, nie teraz. - Nie przejmuj się. Jesteś jedynym sensownym kandydatem na chłopaka w obrębie szesnastu stanów. - Wybredna jesteś. - Wróciła złośliwość. Chłopak emo znowu był sobą. - Mam dobry gust, jasne? Podobasz mi się, Graves. -Wielkim wysiłkiem woli powstrzymałam się, by nie powiedzieć: Edgar. - Ty mnie też. Myślę po prostu, że powinniśmy być ostrożni. Zobaczyć, co będzie dalej, dobrze? Jasne. Spoko. - Dobrze. - Ale co to właściwie znaczy? Najwyraźniej to, że czas się ze mnie wyplątać. Zsunął się z łóżka i nie patrząc na mnie, poszedł do łazienki. Patrzyłam, jak odchodzi, takim dziwnym krokiem, jakim idą chłopcy, gdy wiedzą, że na nich patrzysz. Powinnam coś powiedzieć, ale co? Co niby mogłam powiedzieć? Zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę leżałam i oddychałam, aż usłyszałam, że odkręcił wodę i szoruje zęby. Nagle do niego dotarło, że całuje się z istotą uzbrojoną w kły? No, przecież wilkołaki też mają niezłe uzębienie, ale... O Boże. Po raz pierwszy całowałam się z emo i było fajnie, ale nie wiedziałam, czy on jest tego samego zdania, czy po prostu mnie spławił. Zobaczymy, co będzie dalej? Co to miało znaczyć? Teraz jest moim jedynym przyjacielem. Jedyną osobą, której byłam pewna. Przewróciłam się na bok, wsunęłam sobie poduszkę pod głowę i zamknęłam oczy. Kiedy wyszedł z łazienki, udawałam, że śpię. Przez chwilę stał przy łóżku, pewnie zły, że sam nie ma lepszego miejsca do spania, a potem ułożył się po swojej stronie. Przestrzeń między nami była większa niż dawniej i bardziej pusta. Im więcej o tym myślałam, tym trudniej było mi się w tym połapać. Świetnie.

ROZDZIAŁ 7 Przez jakiś czas patrzyłam, jak ciężkie, złote światło późnego popołudnia sączy się przez okno, przytulona plecami do pleców Gravesa. Żadne z nas we śnie nie weszło pod kołdrę. Nie znoszę spać w dżinsach, wszystko się marszczy i podciąga, wchodzi tam, gdzie nie trzeba i koniec końców człowiek czuje się, jakby spał na gwoździach. Leżałam i oddychałam miękko. Światło słoneczne zamigotało, gdy za oknem przesunął się cień. Rozległo się ciche drapanie. Zastygłam, spięta. Cień znowu się poruszył. Wstałam, choć zmęczenie czułam nawet w łokciach. Graves zamruczał i poruszył się, a sylwetka w oknie znieruchomiała. Opływało ją złote światło, widziałam jedynie cień na błękitnym dywanie. Porwałam nóż sprężynowy z malutkiego nocnego stolika, przy okazji przewróciłam lampę. Upadła z hukiem; Graves usiadł i zaldął, cień zniknął przy akompaniamencie ostatniego drapnięcia. Zerwałam się z posłania, otworzyłam nóż i byłam już w połowie drogi do okna, kiedy do mnie dotarło, że to kiepski pomysł, by rozsuwać zasłony i wystawiać głowę na zewnątrz. - Co do cholery.... - sapnął Graves zaspanym głosem. Dopadłam sznura od kotary, szarpnęłam, a nóż omal nie wypadł mi ze spoconych palców. Pokój zalał miodowy blask chłodnego wiosennego popołudnia. W ogrodzie piętro niżej zieleniły się młode listki na starych krzewach. Za jakiś czas rozkwitną róże. Jeśli wtedy nadal tu będę, miło będzie w słoneczny dzień otworzyć okno i poczuć ich zapach. Pociągnęłam nosem i poczułam chłodny powiew. Trawa, słońce, zapach ziemi budzącej się z długiego snu. Musiałam oderwać palce lewej dłoni od medalionu mamy, łańcuszek się zaplątał, kiedy drzemałam, zapięcie utkwiło w haczyku medalionu. Był ciepły, nie lodowaty, jak wtedy, gdy w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Zainteresowało mnie, czy w rękach taty też stygł albo się rozgrzewał. Poczułam również zapach jabłek z cynamonem, a ślady na moim nadgarstku nagle zapiekły. Och. - Halo? - szepnęłam. Starałam się rozglądać na wszystkie strony jednocześnie. - Co ty wyprawiasz, do cholery? - Gravesowi niemal załamał się głos. Wygramolił się z łóżka, a mnie się wydawało, że coś dostrzegłam, coś po drugiej stronie ogrodu, jakiś cień przy murze. Wszystkie inne okna były puste. No jasne: w tej części mieszkałyśmy tylko Anna i ja. Gdzie ona sypia? I czy w ogóle chcę wiedzieć? Stałam tak, zalana światłem, i zrobiło mi się zimno. W ogrodzie połyskiwały oczka wodne, starannie, idealnie rozmieszczone. Opuściłam nóż. Christophe? Otworzyłam usta, żeby wypowiedzieć jego imię, i zaraz je zamknęłam. Bo Graves stał tuż koło mnie i tarł oczy rękami. - Co jest? - Wydawało mi się, że coś widziałam. - Z trudem przełknęłam ślinę, przycisnęłam nóż do parapetu, aż ostrze się schowało. - Za oknem. - Och. - Zamrugał kilka razy, podrapał się w głowę. -I jest tam coś? - Nie wiem. Może mi się przyśniło. - Kłamstwo smakowało popiołem. Wiedziałam, że to nie był sen. - A co dokładnie widziałaś? - Pobladł mimo śniadej karnacji. - Złodzieja snów? Czy coś innego? Wystarczyła myśl o złodzieju snów i kolejnych atakach, gdyby ukradł mi oddech, by resztki snu zniknęły bez śladu. Zgarbiłam się. - Tylko cień. Pochylił się, wyjrzał na zewnątrz. - Lita ściana do samego dołu, nie ma czego się złapać. Ale ostatnio to niewiele znaczy, co? - Węszył, głęboko wciągał powietrze, tak jak koneser badający bukiet wina. I posłał mi z ukosa dziwne, zielone spojrzenie. - Hm. - Co? - Serce stało mi w gardle. - Nie wiem. - Zamknął okno. - Myślisz, że powinniśmy opuścić żaluzje? Myślę, że to był Christophe. Te słowa zawisły mi na ustach. Pokręciłam lekko głową. Za zamkniętymi oknami powietrze zawsze jest martwe tak jak w oblężonym mieście. Albo w grobie. - Nie wiem. - Okej. - Stał w tym samym miejscu, słońce przenikało przez spraną koszulkę i postrzępione dżinsy, podkreślało ich błękit. Pochylił się, jakby chciał być bliżej mnie. - Wszystko w porządku? Wydajesz się taka... Głupia? Naiwna? Senna? - Tak. - Niemal odskoczyłam, wróciłam do łóżka, cisnęłam nóż na stolik. Lampa była cała. Podniosłam ją i postawiłam na miejsce. Opadłam na miękkie posłanie i zatęskniłam za bokserkami. - Przepraszam, że cię obudziłam. Byłam o krok od przepraszania także za to, że go pocałowałam. Co to miało znaczyć, do cholery? Ale nie ma sensu o tym myśleć. Stał, ciągle niezdecydowany. Ułożyłam się wygodnie, wsunęłam dłoń pod poduszkę, zajęłam się moszczeniem. Nadgarstek ćmił jak bolący ząb. Czy gdybym wiedziała, co się stanie, gdy Christophe mnie ukąsi, nadal byłabym chętna? Potrzebował mojej krwi, żeby nas uratować. Nawet Shanks to przyznawał. Ale i tak się nad tym zastanawiałam. I nad innymi rzeczami. Na przykład nad tym, co wtedy powiedział, gdy byliśmy sami w pomieszczeniu wilkołaków, ciemność skrywała wszystko, a w moim gardle płonął głód krwi. „Gdybym potrzebował teraz powodu, Dru, byłabyś nim ty". Jeśli chodzi o niezręczne sytuacje, rozmyślanie o dominującym dampirze w obecności loup-garou, z którym się