ROZDZIAŁ 1
Ukraść samochód było łatwizną. Znacznie trudniej było wytrzymać
marudzenie.
- Nie wierzę, że to robimy - mruczał Graves po raz pięćdziesiąty.
Utrzymywałam stałą prędkość, dokładnie osiemdziesiąt kilometrów.
To było stare czerwone subaru, sedan; zanim je zwinęliśmy,
sprawdziłam, czy ma ubezpieczenie. Właściciel będzie miał problem,
ale nie kompletnego pecha.
Gdy uciekasz przed królem wampirów, nie masz zbyt wielkiego
wyboru. Ale cieszyło mnie, że jesteśmy choć trochę w porządku.
- Jeśli chcesz wysiąść i zasuwać na piechotę, nie krępuj się. - Nie
sięgnęłam jeszcze do radia, żeby zrobić głośniej i zagłuszyć Gravesa,
ale byłam blisko. Little Richard płynął cicho z głośników, okradziony z
całej swojej zadziorności. Pomyślałam, że fajnie byłoby mieć napęd na
cztery koła, gdy dotrzemy do wzgórz. - Skoro wolisz zostać złapany
bez samochodu, gdy dopadną nas wampiry...
„Gdy". Nie „jeśli". Bo na pewno to zrobią. No cóż, w końcu temu
ich prawie królowi wbiłam kołek w serce i uciekłam. Nie trzeba być
geniuszem, żeby zrozumieć, jak musiało go to wkurzyć.
Była późna wiosna, słoneczne, wczesne popołudnie, jechaliśmy
autostradą, a ja powoli zaczynałam tęsknić za jedzeniem
w Scholi Primie. Przynajmniej było świeże, w dowolnej ilości i
pojawiało się regularnie każdego wieczoru, gdy Schola się budziła, a
djamphiry szykowały do kolejnej nocy pełnej zabawy i nauki
polowania na wampiry.
Ja marudziłabym, że muszę wstać, niebieskooka Natalie by się
śmiała, zaczęłabym noc od śniadania i gorącego prysznica, Nat
doprowadzałaby do porządku pokój mojej mamy, a ja cieszyłabym się
w duchu, że nie jestem sama.
A teraz czułam tylko pustkę i mdłości. Do tego bolało mnie serce i
byłam wyczerpana po kilku godzinach przerywanego snu: budziłam się
za każdym razem, gdy coś trzeszczało w tanim pokoju hotelowym, gdy
strzelał gaźnik samochodu, gdy zmieniał się oddech chłopaków.
Cienkie jak papier ściany nie pomagały.
No cóż, gdy uciekasz, masz ograniczony wybór wariantów.
Ash leżał zwinięty na tylnym siedzeniu. Spał od chwili, gdy
wyjechaliśmy z miasta, wtulony w siedzenie i beztroski. Udało mi się
go umyć, ale nadal był boso i miał tłuste włosy. Rano wchłonął więcej
jedzenia niż Graves, a to już o czymś świadczyło. Wydaliśmy na
śniadanie siedemdziesiąt dolców U Dennego na zjeździe z autostrady,
a potem zatrzymaliśmy się przy McDonaldzie. Śmieciowe żarcie, ale
obaj potrzebowali kalorii. Wilkołak i loup-garou mogą odzyskać siły w
ciągu kilku godzin, jeśli tylko dostaną wystarczająco dużo jedzenia, by
„naładować" swój metabolizm. Obaj jedli bez opamiętania i teraz byli
w całkiem niezłej formie.
Tłuste papiery i opakowania wylądowały w przepełnionym koszu
na postoju cztery godziny temu; miałam cichą nadzieję, że nie
wyśledzą nas po nich.
Ponieważ ani Graves, ani Ash nie umieli prowadzić, spadło to na
mnie. Tata zawsze powtarzał, że prowadzenie samochodu wykańcza
fizycznie; dlatego uczył mnie kierować, jak tylko dosięgałam stopami
pedałów.
Cisza, zakłócana tylko przez Little Richarda, który wysilał się na
maksa, jakby chciał dosięgnąć mnie przez głośniki i nakłaść mi za to,
że nie biorę głośniej. Bolały mnie ręce, zaciśnięte na kierownicy,
kostki palców zbielały.
- Nie o to mi chodziło - Graves zgarbił się na siedzeniu pasażera,
odsunięty tak daleko, jak tylko mógł, blady pod swoją azjatycką
karnacją. Gdy przesuwał ręką przez włosy, pokazywały się
ciemnobrązowe odrosty, gdy natrafiał na splątany kołtun, krzywił się. -
Miałem na myśli... cholera. Nie wierzę, że jestem wolny.
A ja nie wierzę, że cię porwali. Westchnęłam, zdejmując nogę z
gazu i jadąc za czerwoną ciężarówką z naczepą, która wlokła się
prawym pasem. Po niebie płynęły kłębiaste białe chmury, ale wiosenne
słońce i tak nagrzewało dach samochodu, było gorąco. Moje okno było
otwarte do połowy, strumień powietrza niósł mieszankę intensywnych
zapachów: świeżo skoszona trawa, spaliny, kwiaty, pyłki drzew i tak
dalej. Czułam je wszystkie, a nawet jeszcze więcej.
Odwracały uwagę od fetoru wilkołaka i zapachu loup-garou; żaden
z nich nie był zbyt świeży, a przynajmniej jeden podenerwowany. W
następnym hotelu musi być porządny prysznic. Ja cuchnęłam
nosferatu, strachem i bułeczkami cynamonowymi, nie wspominając o
starej zaschniętej krwi.
Ze strachem i krwią jakoś sobie poradzę, ale zapach korzennych
przypraw... Przypominał o tym, że coś się zmieniło. Że ja się
zmieniłam. W końcu „rozkwitłam" i stałam się toksyczna dla
wampirów.
Nie żeby ktoś to zauważył...
Odkręciłam moje okno jeszcze bardziej i nagle coś sobie
przypomniałam.
- Potrzebujesz fajek? - spytałam.
- Nie. Na razie nie. - Graves wyglądał przez okno, sunąc smukłymi
palcami po poręczy siedzenia, jakby szukał drogi ucieczki. - Słuchaj,
Dru, chyba możemy o tym pogadać?
O czym? I od czego miałabym zacząć? Hej, stary, przepraszam, że
nie uratowałam cię wcześniej. Przepraszam, że ugryzł cię ten koleś z
tylnego siedzenia, jak jeszcze był niewolnikiem Siergieja i złamanym
wilkołakiem, no wiesz wtedy, kiedy próbował mnie zabić w Dakocie,
gdy mieszkałeś w centrum
handlowym, a ja musiałam zastrzelić mojego ojca, bo stał się
zombie. Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. Przepraszam, że nie
powiedziałam ci, co się stało na sali gimnastycznej z tą Naczelną Suką
Scholi. Może gdybym to zrobiła, nie uciekłbyś i nie został porwany.
Aha, a gdy ciebie torturowano, całowałam się z chłopakiem, który cię
nienawidzi najbardziej na świecie. Super. To od czego zacząć?
Do tego jeszcze czułam się jak idiotka, spodziewając się, że Graves
zauważy, że rozkwitłam. Naprawdę wyglądałam inaczej. Szersze
biodra, trochę większe piersi... Moja twarz miała teraz kształt serca, jak
twarz mojej mamy, nie była pociągła, jak twarz ojca. Włosy
przeplatały jasne pasemka, jak po wizycie u fryzjera, zamiast skręconej
grzywy, na ramiona spadały mi luźne loki. Zmienił się też kształt
moich ust.
Widziałam w lustrze obcą twarz i czułam się tak, jakbym znikała,
traciła pewność kim, czym i gdzie tak naprawdę jestem. A Graves po
prostu niczego nie zauważył.
Jak mógł tego nie zauważyć? No ale jakby zauważył, to przecież
coś by powiedział, na przykład: hej, mała, ładna fryzura.
Chociaż z drugiej strony, liczenie na to, że zwróci uwagę na takie
głupstwa zaraz po ucieczce z więzienia, gdzie torturowały go wampiry,
nie było fair.
Taak. Fair. W całej tej sytuacji nic nie było fair.
Nie. Nie było nic, o czym mogłabym z nim pogadać. Nic, co
chciałabym powiedzieć, a jeśli nawet, to nie nadawało się do
mówienia.
Dlatego zdecydowałam się na kłamstwo.
- Nie wiem. - Spojrzałam w lusterka, włączyłam kierunkowskaz i
dodałam gazu, przejechaliśmy obok pełznącej, cukierkowoczerwonej
ciężarówki jak na szynach. Słońce wyszło na chwilę, gdy
wjeżdżaliśmy na wzgórze, widok zapierał dech w piersiach.
Pofałdowane zielone wzniesienia rozpościerały się daleko,
Pensylwania nosiła barwy późnej wiosny. Jesienią też musiało tu być
pięknie. Docisnęłam pedał gazu.
Niestety, przed ciężarówką jechał patrol drogowy. Przemknęliśmy
obok niego, zjechałam na prawy pas i utkwiłam wzrok we wstecznym
lusterku. Nie rób żadnych nerwowych ruchów, napomniałam samą
siebie, w każdym razie nie bardziej nerwowych niż zwykle w
obecności glin. Mam dowód, zapamiętałam adres z dokumentów.
Dotyk poruszył się w mojej głowie, obolały i udręczony. To coś, co
ostrzegało mnie przed niebezpieczeństwem, wyrabiało teraz
nadgodziny. Może dlatego, że byłam zmęczona i głodna, bez względu
na to, ile wrzuciłam w siebie jedzenia, może dlatego, że rozkwitłam, a
może dlatego, że walczyliśmy z Siergiejem i przeżyliśmy.
Tak czy inaczej, teraz świat wydawał się o wiele większy. A do tego
wszystkiego dżinsy przestały na mnie pasować, moje biodra miały
inny kształt. Jak się pochylałam, ukazywał się rowek między
pośladkami, jak u hydraulika. Miałam tylko nadzieję, że mój
podkoszulek jest wystarczająco długi, żeby to zakryć, dopóki nie
wpadnę na to, jaki mam teraz rozmiar.
Moja prawa ręka bawiła się srebrnym medalionem mamy,
podnosząc go i upuszczając na mostek. Metal miał ciepłotę mojego
ciała. Dzięki Bogu, nie parzył i nie był lodowaty, nie ostrzegał.
Graves poruszył się niespokojnie.
- Gliniarz - wykrztusił. - Jeśli on...
- Nie zrobi tego - usiłowałam mówić z przekonaniem. -Nie
przekroczyłam prędkości, nie ma powodu, żeby nas ścigać. I na pewno
nie dostali jeszcze zgłoszenia o kradzieży. Wyluzuj.
- Nie mogę w to uwierzyć - powtórzył, kręcąc się na siedzeniu.
Miałam ochotę kazać mu siedzieć spokojnie, bo wysyłał sygnały
„jestem winny i zdenerwowany".
Ale jechaliśmy dalej, a gliniarz się nami nie zainteresował. Zdaje
się, że z jakiegoś powodu ograniczał prędkość ciężarówki;
zapomniałam o nim, jak tylko zniknął z pola widzenia za zakrętem
autostrady.
Sprawdziłam poziom paliwa. Mieliśmy pełny bak i żadnego
powodu, by się zatrzymać, dopóki nie nadejdzie czas, by znów
naszpikować chłopaków kaloriami. Graves wyglądał dobrze;
wprawdzie miał jeszcze podkrążone oczy i był chudy, ale ślady po
uderzeniach, rany i siniaki zniknęły, gdy złapał trochę snu. Za to Ash
był upiornie blady, miał brudne włosy, bose nogi i wyglądał dziko. To
trochę tak, jakby trzymać Tarzana na smyczy. Wszyscy razem na
pewno rzucaliśmy się w oczy, chyba że będziemy się zatrzymywać w
dużych miastach.
- Staniemy gdzieś za kilka godzin, żeby kupić jakieś ubrania i
więcej jedzenia. Wytrzymasz? - zwróciłam się do Gravesa.
Wzruszenie ramion.
- Jestem trochę głodny, ale w porządku. Musimy zwiększyć
dystans, prawda? Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy?
- Wiem. - Ze wszystkich znanych mi miejsc, to jedno trzymałam w
tajemnicy, tak na wszelki wypadek. - W bezpieczne miejsce. - Gdzie
nikt nie będzie nas szukał. A jeśli nawet, znam teren. Ziomkowie babci
mogliby znowu uprawiać partyzantkę, mieli doświadczenie.
No dobrze, może to nie był dobry pomysł. Nie mieliśmy
wystarczającej ilości zapasów, a stawianie oporu przeklętym jankesom
to nie to samo co wojna z wampirami. Nosferatu to zupełnie inna bajka.
Może wpadnę na lepszy plan, jak dotrę na miejsce i będę w stanie
myśleć. Teraz leciałam na czystej adrenalinie, na latte z McDonalda i
kuli dziwnego ciepła tuż za mostkiem, budzącej mdłości na myśl o
swoim pochodzeniu.
Krew. Krew Anny.
Moje usta, wciśnięte w smukłą szyję Anny, uchylone, wysunięte kły.
Usiłowałam się od niej oderwać, ale jej palce w stalowym uścisku
zamykały się na moim karku.
- Niech cię szlag - szepcze. - Pij. Pij, żebyś mogła ich uratować.
Nie słuchałam. To było jak trzymanie kociaka nad miską z mlekiem.
Głodnego kociaka. Nie, nie głodnego. Spragnionego.
Moje kły weszły w jej skórę jak nóż w masło, zapach ciepłych
perfum wypełnił moje usta. Anna powiedziała coś szeptem w obcym
języku, dotyk przemienił to w słowa w mojej głowie.
„Nienawidzę cię - mówiła. - Nienawidzę cię, Reynard. Zasłużyłeś
na to..."
Jej szept zgasł w mojej głowie, ale czułam - coś się we mnie
oderwało, poruszyło, rozdarło, napięło. Może sprawiła to krew Anny, a
może mój rozkwit, gdybym wykonała jakiś niewłaściwy ruch,
zrobiłabym sobie krzywdę
- Podzielisz się tą wiedzą, czy będziesz mnie trzymać w napięciu do
końca? - Nutka sarkazmu w głosie, chłopak-got czuł się już znacznie
lepiej.
Hurra.
Opanowałam się siłą woli. Babcia byłaby ze mnie dumna.
- Jedziemy do wzgórz. Na miejscu zastanowię się, co dalej. Jak już
będę miała plan, będziesz pierwszą osobą, która się o nim dowie.
- Wzgórza? Banjo i bezzębni wieśniacy? Super, wmieszamy się w
tłum.
- Masz jakiś inny pomysł, Gocie? - warknęłam. - Bo jeśli tak, to
lepiej, żeby był dobry i pozwolił nam zdobyć trochę forsy. Moje
zasoby mają swoje ograniczenia, zdobycie nowych nie jest wielkim
problemem, ale wymaga planu. Wiem, co robię, robiłam to już
wcześniej, więc przestań po mnie jeździć!
Nie zdawałam sobie sprawy, jak ostro to zabrzmiało, dopóki Ash
nie podniósł głowy nad siedzeniem. Patrzył na mnie z uwagą, w jego
oczach zalśniły pomarańczowe iskry. Wypuściłam powietrze ze
świstem. Uspokojenie się wcale nie było łatwe.
- Przepraszam - powiedziałam cicho. - Śpij dalej, Ash. To nic,
jestem tylko zmęczona.
Ash opuścił głowę, położył się, jednak z napiętej ciszy
wywnioskowałam, że nie spał i zachował czujność.
- Moglibyśmy zatrzymać się i odpocząć - Graves chyba trochę się
rozluźnił, zagłębił w siedzeniu. - Żałuję, że nie umiem prowadzić. Ja...
chciałbym ci pomóc, Dru. Chciałbym coś zrobić, cokolwiek.
Skinęłam głową. Zaciskałam zęby tak mocno, że rozbolała mnie
szczęka. Taak. Ja też żałuję, że nie możesz mi pomóc. Tu nie da się
pomóc. Na razie wszystko spoczywa na mojej głowie i to ja muszę
zacząć myśleć. Tylko jestem tak strasznie zmęczona... Rozchyliłam
zęby i powiedziałam: - W schowku jest mapa. Otwórz ją, znajdź, gdzie
jesteśmy, a potem będę miała kilka pytań.
Właściwie wcale tego nie potrzebowałam, zaplanowałam trasę na
ostatnim postoju, gdy Graves zabrał Asha do toalety. Dzięki ci, Boże,
że chociaż tym nie musiałam się zajmować.
- Już się robi. - Wyglądał na zadowolonego, że ma jakieś zadanie, w
jego oczach pojawił się zielony błysk. Wyjął mapę, pogrzebał w
kieszeni swojego długiego czarnego płaszcza i wyciągnął paczkę
winstonów. Uniosłam brwi.
Uśmiechnął się. Na razie był to grymas goryczy, ale lepsze to niż
nic.
- Zwinąłem z automatu na postoju. Nie przeszkadza ci? Teraz to ja
wzruszyłam ramionami.
- Śmiało.
- Cholera. To będzie mój pierwszy od czasu, gdy... no wiesz. Nie
mogę się doczekać... - Jego oczy rozjaśniły się i po raz pierwszy
wyglądał jak... jak on sam, a nie jak okaleczony cień chłopaka,
którego... Lubiłam? Kochałam? Z którym nie miałam cholernego
pojęcia, co zrobić?
Tak, Graves był pełen niespodzianek. Nie wiem dlaczego, ale
zawsze czułam to tuż pod żebrami, po lewej stronie, za każdym razem,
gdy wyciągał jedną z nich.
Opuściłam ramiona, wzięłam głęboki wdech i gdy pstryknął
zapalniczką, mogłam rozluźnić ucisk na kierownicy, kostki palców nie
były już białe. Po kolejnych kilkunastu kilometrach Ash zaczął równo
posapywać. Doszłam do stu dziesięciu kilometrów i trzymałam się tej
prędkości.
Część 1
ROZDZIAŁ 2
Jechaliśmy dłużej, niż myślałam, ale w końcu dotarliśmy na
miejsce. Późnym wieczorem trzeciego dnia jazdy mieliśmy już po
dziurki w nosie swojego towarzystwa. Graves zapalił kolejnego
papierosa, zmrużyłam oczy od jasnego błysku zapalniczki, którą skądś
wytrzasnął.
Zwolniłam, wpatrując się w drogę przez brudną przednią szybę.
Samochód podskoczył na wybojach, Ash pisnął cicho na tylnym
siedzeniu.
Miałam nadzieję, że nie próbuje mi w ten sposób powiedzieć, że
chce do toalety.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedziałam po raz setny. -
Wytrzymajcie jeszcze chwilę.
- Gdzie my jesteśmy, do cholery? - Graves trzymał się rękami deski
rozdzielczej. - Nie widać żadnych świateł.
Wiedziałam, co chce powiedzieć. Gdy w rejonie Appalachów
zapada noc, zapada naprawdę. Widać pomarańczowe światełka miasta
albo nikłą poświatę, drzewa napierają na ciebie, a teren jest
pofałdowany, jak twarz babci, gdy jadła coś niedobrego. Gdy jesteś na
wzgórzu, widzisz czasami gwiazdę czy księżyc i możesz za nimi
podążać, jeśli potem uda ci się wypatrzyć je przez drzewa. Ale na dole,
w dolinach, ciemność jest jak żywa istota i w niewielkim stożku
przednich świateł widzisz jedynie zrytą koleinami drogę i przykurzone,
napierające drzewa. Gdzieniegdzie na drogę wysuwają się pnącza,
dowód, że od dłuższego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Z miasta
wyruszyliśmy o zmroku, teraz jechałam niemal po omacku.
Ostatni ostry zakręt w prawo i poczułam, jak drzewa się rozsuwają.
Droga zniknęła w oceanie wysokiej trawy, w której utonęły światła
samochodu.
- Jezu. - Graves niemal jęknął. - Tu nie ma drogi! Jest tutaj w ogóle
bieżąca woda?
- Możesz przestać? - warknęłam. Mój koński ogon rozpadł się, loki
spadały na twarz. - Jest studnia i wygódka. Zawsze to lepiej niż zostać
zamordowanym przez wampiry.
- Bum - odezwał się Ash, ale cicho. Przesuwał się od okna do okna,
wyglądał na jedną stronę, potem sunął po siedzeniu, żeby wyjrzeć na
drugą. Samochód kołysał się delikatnie za każdym razem, gdy to robił,
ale zarzuciłam już pomysł przypięcia go pasami. Leżące na tylnym
siedzeniu torby z zakupami na kilka dni szeleściły cicho. Po omacku
poszukałam pokrętła, żeby opuścić szybę. Moje okno zsunęło się w dół
i do środka wpłynął zapach wiosny, ziemi, skał, drzew, dzikiego wina,
znajomy metaliczny zapach strumyka.
Poczułam się zaskoczona. Pachniało domem. Chłopcy nie odzywali
się przez chwilę.
- Uśmiechasz się - powiedział Graves, zaskoczony. Widocznie
widział moją twarz w świetle deski rozdzielczej.
I tak właśnie było, uśmiechałam się. To jeszcze nie był szeroki
głupawy wyszczerz, ale coś koło tego.
- Dla mnie pachnie domem. Długo tu mieszkałam.
- To pewnie stąd twój akcent, to rozciąganie samogłosek. Mooże
południowego mioodu? - rzekł, drażniąc się.
Poczułam ożywienie; z każdą chwilą coraz bardziej przypominał
siebie. Złośliwy i wkurzający, ale to był on.
- Niczego nie rozciągam, to Jankesi mówią dziwnie, ucinają słowa,
jakby każde z nich obrażało ich osobiście.
Odsunął swoje okno i powąchał powietrze. Niesamowite, że czuł
cokolwiek po tych wszystkich papierosach.
- Jestem ze Środkowego Zachodu, mała, a to nie czyni mnie
Jankesem.
Im dłużej się uśmiechałam, tym naturalniej się z tym czułam.
- Mieszkasz nad linią Masona-Dixona, co czyni cię Jankesem z
automatu.
- Jasne, a ty jesteś pewnie żołnierzem konfederacji. Ukłuło mnie to,
ale wiedziałam, że nie wie, co mówi.
- Raczej nie wygłaszaj tu takich opinii, dobrze? I w ogóle,
gdybyśmy z kimś rozmawiali, zostaw mówienie mnie.
- Jasne - podniósł rękę, przyglądając jej się tak, jakby zobaczył ją po
raz pierwszy. Zaciągnął się, wypuścił powietrze nosem. - Myślisz, że
dla wieśniaków z południa mam niewłaściwy odcień skóry?
Próbujesz nazwać mnie rasistką czy tylko się wygłupiasz?
- Jezu - usiłowałam nie przewrócić oczami. - Martwiłabym się
raczej tym, czy wampiry nas tu nie znajdą. Ty się wyróżniasz, ja nie. W
każdym razie nie bardzo.
- Kiedy ostatnio przeglądałaś się w lustrze? Obawiam się, że nie
wmieszasz się w tłum.
Poczułam dziwne ciepło.
- Jednak zauważyłeś... Teraz wyglądam trochę jak moja mama.
Powinnam się domyślić, że to było zbyt dobre, żeby być prawdą.
- Twoja mama musiała być niezła - wymruczał. - Wyglądasz...
Czekałam, ale nie dokończył zdania.
Miłe uczucia wyparowały nagle. Przecież widział, jak piłam krew.
Widział, jak skopałam wampirowi tyłek. I wyglądał na
zdegustowanego. A teraz jeszcze to. No super. Po prostu super.
- Jak? Niedomyta? Wsiowa? Niewykształcona? Bezzębna? Jakby
moi rodzice byli kuzynami? Zamknij się, Graves, i nie otwieraj swojej
jankeskiej gęby, dopóki nie dojedziemy na miejsce, pozwól mi
prowadzić.
Posłuchał. Zaciągał się swoim papierosem z taką pasją, jakby
zawierał tajemnicę pokoju na świecie, zaś Ash miotał się od okna do
okna, coraz szybciej.
- Ash! - warknęłam. - Zdecyduj się na jakąś stronę i usiądź na tyłku!
Usiadł posłusznie, tuż za Gravesem, wciskając się w okno, jakby
nie był pewien, czy nie wyciągnę ręki i nie palnę go. Srebrne pasmo w
jego włosach zalśniło w ciemności.
Super. Ekstra. Po prostu bosko.
Zobaczyłam dom po przeciwnej stronie łąki, koleiny były
kompletnie zarośnięte. Znajdowałam drogę intuicyjnie, tata i ja
byliśmy tu tylko raz, żeby wszystko pozamykać. Przy odrobinie
szczęścia dom powinien być w jednym kawałku. Jeśli nie, i tak
będziemy tu tylko chwilowo. W lecie można dużo wytrzymać. Co
innego w zimie, ale wtedy będziemy już w drodze do jakiegoś innego
miejsca.
Jeśli nadal będziemy żyli.
Nie chciałam teraz o tym myśleć. Tu był dom babci, tu było
bezpiecznie i jak na razie to bardzo dużo. Trzymałam ten dom niczym
asa w rękawie, mój ostatni atut.
- Dorastałaś w tej głuszy? - Graves miał wystraszony głos.
- Nie mówiłam ci, żebyś się zamknął? - powiedziałam, ale już bez
złości. Nie dziwiłam się, musiał być przerażony widokiem domku
babci z wysokimi wąskimi oknami, obwieszonego girlandami dzikiego
wina i innych pnączy. Pompa przed domem nadal była pieczołowicie
otulona; druga znajdowała się w kuchni. Jeśli w studni byl niski
poziom wody, zostawał nam jeszcze strumień. Wyglądało na to, że
drewno było w porządku, wysuszone i gotowe do użycia. Kurnik stał
pochylony, drzwiczki otwarte, płot przekrzywiony. Na pewno przeszło
tu kilka burz, a ogrodzenie wokół kurnika stanowiło dla babci rodzaj
wyzwania. Jak pieczenie ciasteczek czy ucywilizowanie mnie przez
noszenie spódnicy.
Packard nadal stał pod wiatą, przykrytą dzikim winem.
Przypomniałam sobie, jak jechałam do szpitala w dolinie; samochód
podskakiwał na wybojach, a babcia oddychała ciężko na siedzeniu
pasażera.
Wypuściłam powietrze przez zaciśnięte wargi. Dotyk ustabilizował
się wewnątrz mojej czaszki, zęby stały się tkliwe, szczególnie dwa
górne.
Kły. Dotknęłam ich delikatnie językiem. Były wrażliwe, ale nie
ostrzegały mnie. Nie czułam smaku gnijących pomarańczy,
mówiącego, że niebezpieczeństwo jest blisko. Byłam tylko
zdenerwowana, przeczulona i wyczerpana. Nie mówiąc już
o dziwnym bólu w piersi, zupełnie jakby moje serce uznało, że to
wszystko było zbyt męczące i teraz po prostu rozpadnie się na pół. Cóż,
dzięki temu uwolniłoby króla wampirów
i całą resztę od problemu pozbycia się mnie, załatwiłoby to we
własnym zakresie.
Zmrużyłam oczy, gdy dotarliśmy na miejsce i wjechałam pod
wiatę. Nadal widać było cienkie niebieskie linie, przenikające materię
ścian domu, splatające się i związujące, tworzące celtyckie wzory. Te
ściany pamiętały jeszcze zaklęcia babci. Poprawiała je każdej nocy i
zmuszała mnie do robienia tego samego, z jarzębinową różdżką i bez,
ze świecą i solą, i po prostu samą wolą. Niemal widziałam drżenie
płomienia świecy za zamkniętymi okiennicami, blada iskierka światła.
Moje kostki znowu zbielały, palce zaciskały się na kierownicy.
Całe to machanie różdżką, mycie podłóg lawendą i krwawnikiem,
wszystkie te drobne sztuczki, jak zawracanie i spluwanie, te jej
wieczne pytania: czy widziałam albo czułam coś złego? Czy ktoś w
mieście zadawał jakieś pytania? Te wszystkie starania, żeby mnie
wyszorować i sprawić, bym nie pachniała sobą.
Uderzyło mnie to w jednej chwili. Wiedziała, kim byłam. W
każdym razie coś wiedziała. Chroniła mnie i uczyła najlepiej jak
mogła.
No pewnie, że wiedziała. Jeśli widziała mamę, a widziała na
pewno, bo mama musiała tu być chociaż raz, na pewno zrozumiała, co
jest grane. I te wszystkie starcia babci z tatą: „i co zamiarujesz zrobić z
dzieciakiem, Dwight?"
Ręce mi drżały. Kolumna kierownicy jęknęła, w krtani Asha zrodził
się skowyt.
- Hej. - Graves wyciągnął do mnie rękę, miał ciepłe palce. Oderwał
moją prawą dłoń od kierownicy, po jednym palcu. Chyba nie
zauważył, a może było mu wszystko jedno, że moje paznokcie były
teraz dłuższe, ostre i zabójcze, wyglądało, jakby miała elegancki
manikiur. Zmieniony kształt mojego nadgarstka zabolał, gdy palce
zamieniały się w szpony. - Hej, Dru, mała, spokojnie. Oddychaj.
- Moja babcia chyba wiedziała, czym jestem. - Z trudem
przepchnęłam słowa przez zaciśnięte gardło. - A ja nie wiedziałam. Nie
miałam pojęcia.
- Czy to było dla ciebie złe? - Wsunął palce pomiędzy moje i
trzymał mnie za rękę. Zupełnie, jakby nigdy nie patrzył na mnie jak na
coś oślizgłego, wypełzającego spod kamienia. Jakby nie spędził
ostatnich trzech dni, działając mi na nerwy, jakbym ja nie odpłacała mu
tym samym. - To znaczy, tutaj?
Z moich oczu popłynęły gorące łzy.
- Tutaj nie. Wszędzie indziej, ale nie tutaj. Ona... umarła. Miałam
dwanaście lat. Zawiozłam ją do szpitala w dolinie i... - Słowa nie
chciały wyjść. Jak można opowiedzieć komuś, jak to jest, gdy tracisz
cały świat?
Nie da się. To niemożliwe. Tylko niektórzy rozumieją, bo przeszli
to samo.
A potem poczułam się jak idiotka. Przecież Graves... No właśnie.
Do licha, przecież mieszkał w centrum handlowym! Nie robisz takich
rzeczy, gdy czujesz się dobrze i bezpiecznie w swoim domu.
I nawet to stracił, gdy zęby Asha wbiły się w jego ciało. I to była
przede wszystkim moja wina.
Bo Ash polował wtedy na mnie.
Graves przechylił się, biorąc moje palce w prawą rękę i niezdarnie
wsuwając lewą za moje plecy, obejmując mnie. Ja nadal byłam
przypięta pasami, on nie. Wyprostował się, a ja przechyliłam się do
niego. Wzięłam głęboki wdech, czując tanie mydło hotelowe,
pieczonego kurczaka z delikatesów w markecie na ostatnim postoju,
gdy pchałam wózek między
regałami i brałam wszystkie potrzebne rzeczy, na które było nas
stać. Wiatr przelatywał przez samochód, szeleszcząc torbami na
tylnym siedzeniu cichy, tajemniczy dźwięk.
Pod zapachem jedzenia Graves pachniał wilkiem i truskawkowym
kadzidełkiem, męska woń z domieszką światła księżyca. Gorące łzy
przedarły się przez wszystkie tamy, jakie postawiłam i spływały teraz
po moich policzkach. Miałam zatkany nos i szlochałam jak mała
dziewczynka.
- Już dobrze - szepnął. - Już dobrze. Wszystko będzie
dobrze, obiecuję.
Wiedziałam, że kłamie. Wszystko było niedobrze i coraz
bardziej się chrzaniło.
Ale byłam mu wdzięczna za te słowa. Trochę pomagało.
Chociaż wiedziałam, że obaj zależeli ode mnie. Ash pewnie
potrafiłby uciec, gdyby wampiry nas znalazły, ale Graves? Raczej nie.
Nie w tym stanie.
To ja byłam tą odpowiedzialną i chociaż do tej pory chrzaniłam
wszystko, co tylko mogłam, presja nie znikała.
Po prostu musiałam bardziej się starać. Teraz, gdy byliśmy
bezpieczni, mogłam się wreszcie skupić i zacząć robić coś porządnie.
Siedziałam tak jeszcze kilka minut. Subaru stał na jałowym biegu,
światła wpatrywały się w dom babci, a ja siedziałam, wykręcając
niewygodnie głowę i wtulając się w szyję Gravesa. Byłam skręcona jak
precel, ale nie obchodziło mnie to. Graves pachniał bezpieczeństwem,
przytulał mnie i powtarzał:
- Już dobrze, Dru. Wszystko będzie dobrze. Przepraszam.
Wszystko będzie super. Zobaczysz.
Mówił tak, jakby myślał, że to on za wszystko odpowiada. A mnie
było z tym tak dobrze, że pozwoliłam mu na to. Choć przez chwilę.
ROZDZIAŁ 3
Klucz nadal leżał pod północną stroną granitowego głazu, na który
babcia wylewała mleko w czasie nowiu. Ściany domu byty solidne,
dzięki Bogu. Pachniało pleśnią i założę się, że babcia kazałaby mi
szorować każdy kąt zaraz po wejściu.
No dobrze, po kolei. Pobiegłam z latarką na drugi koniec łąki i
znalazłam skrzynkę z włącznikami. Przesunęłam włącznik, zapaliło się
malutkie światełko, słodki zielony blask. Odetchnęłam z ulgą. Babcia
nigdy nie wierzyła w płacenie za „gupiom lelekstryczność", a to
nielegalne podłączenie było tu od dziesiątków lat, cud, że nadal
działało. Na wypadek, gdyby tak nie było, zabrałam ze sobą dwa
kanistry benzyny do agregatu, ale daleko byśmy na tym nie zajechali.
Poszłam z powrotem do domu, Graves i Ash trzepali pozdejmowane
z mebli pokrowce i to na ganku, co znaczyło, że Graves
myślał.
- Ładny dom - rzucił przez ramię, gdy mijał mnie z naręczem
płóciennych pokrowców. Rozdarty płaszcz uderzał go o kolana, oczy
jarzyły się zielenią w półmroku. Lampa naftowa, którą postawiłam na
stole w kuchni, dawała, delikatnie mówiąc, nędzne światło. - Dobre
wibracje.
- Bum! - Ash wpadł za nim, kiwając entuzjastycznie głową. Jego
bose stopy klapały na wypastowanych deskach podłogi. Na stałym
miejscu na półce znalazłam rozpadające się kartonowe pudełko z
żarówkami, dokładnie tam, gdzie postawił je tata. Wkręciłam pierwszą
z brzegu w sznur nad kuchennym stołem i voilà! Słysząc okrzyki
radości Gravesa
i Asha, poczułam się co najmniej jak Edison.
Następny punkt: wlać wodę destylowaną do pompy w kuchni. Gdy
poruszyłam jej ramieniem, rozległ się przeraźliwy skrzek, ale po
użyciu WD-40, który przezornie wzięłam ze sobą, już tylko cicho
jęczała i sypała kawałkami rdzy.
Kilka mocnych ruchów i poszło łatwiej. Poruszałam ramieniem,
dopóki nie popłynęła rdzawa woda i machałam dalej, aż stała się zimna
i przezroczysta. Krystalicznie czysta woda studzienna w dużej ilości.
- Dzięki ci, słodki Jezu - wymruczałam, zupełnie jak babcia. - Bóg
dał i studnia nie wyschła.
Kolejna sprawa - rozpalić ogień w brzuchatym żelaznym piecu.
Poruszyłam szybrem w nadziei, że szyb kominowy nie jest zapchany -
na szczęście był cug, czułam powietrze na palcach. Piec był
wyczyszczony, drewno leżało między pajęczynami, pozostawało tylko
wziąć zapałki i rozpalić ogień. Cug był dobry, już po chwili płomienie
trzaskały radośnie. Noce bywały tu zimne nawet wiosną, a my
mieliśmy tylko śpiwory; nie byłam pewna, czy mole nie dobrały się do
kołder babci.
No dobrze, będę się martwić, jak się okaże, że jest czym, zresztą
nawet „nadgryzione" kołdry były lepsze niż nic.
Chłopcy weszli do środka, skończyli nosić rzeczy z samochodu.
Ash z okrzykiem radości podkradł się do pieca, wyciągając do niego
ręce, jakby ogień był jego starym przyjacielem.
Naczynia i sztućce były zakurzone, ale tylko je opłukałam. Babcia
złoiłaby mi za to skórę, ale ledwie trzymałam się na nogach, a w głowie
miałam watę. Zamknęłam drzwi frontowe, powiedziałam chłopakom,
żeby zanieśli śpiwory na górę i postanowiłam upitrasić coś prostego,
bekon, jajka, naleśniki z proszku. To mogłabym zrobić nawet przez
sen, teraz prawie tak właśnie było. Gdy chłopcy zbiegli z tupotem na
dół, ja nakłaniałam do współpracy oporną kuchenkę elektryczną i
dziękowałam Bogu, że nie muszę gotować na piecyku. Dałoby się to
zrobić, ale średnia przyjemność.
- Jedzenie? - Graves przeciągnął się, ziewając rozpaczliwie. Ash
podsunął się do pieca i przykucnął, wpatrując się przez kratę w
pomarańczowożółty płomień. W jego oczach pojawiły się iskry, na
twarzy malowało się pogodne zadowolenie i ciężko było uwierzyć, że
jest tym dwuipółmetrowym złamanym wilkołakiem, niedającym się
zatrzymać.
A zaraz potem przyszła myśl: czy mógłby przybrać wilczą postać?
A gdyby to zrobił, czy potrafiłby przemienić się z powrotem?
Nie wymyślaj sobie problemów, Dru.
- Nie narzekam - zastrzegł się szybko Graves. - Mogę jakoś pomóc?
- Sprawdź lodówkę. - Wskazałam sprzęt jedną z babcinych
drewnianych łopatek. - Jeśli działa, przełóż wszystko z lodówki
turystycznej i wystaw ją na ganek. I nie marudź, jeśli nie lubisz
jajecznicy, bo to właśnie robię.
- Nie będę, słowo skauta. - Uśmiechnął się łobuzersko, jego zielone
oczy błysnęły. - No dobra, nigdy nie byłem skautem, nie mogłem sobie
na to pozwolić. Ale to nie ma nic do rzeczy.
Czyż nie jest słodko? Mąciło mi się w głowie od jego zmian
nastroju, tak szybko przeskakiwał między nienawidzeniem mnie i
uważaniem, że jestem w porządku.
- Ja też chciałam do nich należeć, ale nie przyjmowali dziewczyn.
- A skautki? - Otworzył niewielką starodawną lodówkę i wsunął
rękę do środka. - Wygląda, jakby działała. Super.
- Skautki mają pyszne ciasteczka, ale za dużo tam dziewczyn. Nie
dogaduję się z nimi zbyt dobrze. - Z wyjątkiem Nat, ale nawet ona
pewnie mnie teraz nienawidzi. Nalałam ciasto naleśnikowe,
usłyszałam satysfakcjonujące skwierczenie i przerzuciłam bekon.
Zastanowiłam się nad rozbiciem jajek, ale uznałam, że zostawię je na
koniec. -1 chyba nigdy nie zdołam.
- Masz jeszcze czas. Ja też nie czuję się dobrze między laskami. Z
wyjątkiem ciebie. Wiesz, jesteś jedyną znaną mi dziewczyną, która nie
jest...
Znowu urwał. To było wkurzające, ale byłam zbyt zmęczona, żeby
się zastanawiać, jaka nie jestem. Lista tego, jaka nie byłam, ciągnęła się
dość długo, poczynając od „słodka", a kończąc gdzieś w okolicy
„milutka".
Odgarnęłam włosy do tyłu. Koński ogon nie chciał się trzymać,
jutro znajdę jakąś gumkę i splotę włosy.
Od razu pomyślałam o Nathalie ze Scholi Primy. Z nią
dogadywałam się całkiem dobrze, dopóki nie zachowałam się jak suka.
Co prawda, wtedy szykowałam się, żeby uratować Gravesa, ale
zawsze...
Nagle aż do bólu zapragnęłam zobaczyć Nat. Jak przechyla swoją
kształtną głowę i otwierając szeroko lekko skośne, niebieskie oczy,
zastanawia się nad wyborem kreacji czy bałaganem, jakim były moje
włosy... Pociągnęłam nosem, wytarłam go wierzchem dłoni i wróciłam
do naleśników. Graves ładował wszystko do lodówki, Ash kiwał się
przed piecem, mrucząc cicho. Potem Graves wyniósł lodówkę
turystyczną na ganek przed domem, a gdy długo nie wracał,
zrozumiałam, że znowu palił.
Jak tak dalej pójdzie, sama zacznę jarać. Tata by mnie zabił za samą
myśl...
No dobra, ale on nie żył. I już nigdy za nic mnie nie ochrzani.
Ścisnęło mi się gardło, jakby coś w nim utkwiło, odchrząknęłam kilka
razy i skupiłam się na smażeniu.
Puszka po kawie Folgers, do której babcia wrzucała fusy, skorupki
jajek czy obierki na kompost, była zardzewiała, ale nadawała się do
użytku. Wrzuciłam do niej skorupki. Po chwili miałam już gotowe całe
danie.
- Ash! Chodź tutaj! Zanieś to na stół. Graves, daj mu plastikowy
widelec i sobie też weź. - Pokrzykując z kuchni, czułam się niemal jak
babcia.
- Będziesz jadła? - Graves wszedł do środka, podbródek miał
wysunięty, oczy ciemne, niemal czarne.
Popatrzyłam na patelnię i dźwięk skwierczącego bekonu zalał na
chwilę mój umysł.
- Tak - skłamałam. - Ale najpierw praca. Chodźcie i wsuwajcie.
Na przestronnym strychu stało szerokie łóżko babci z kolumienkami
i moje łóżeczko. Materace cuchnęły pleśnią, chociaż
zawinęliśmy je w folię, za to kołdry, nafaszerowane kulkami
na mole i włożone do worków, były nietknięte, mole zostawiły je w
spokoju.
Zaplanowałam, że później po kryjomu zniosę mój nowy śpiwór na
dół. Pomyślałam, że jeśli wyślę chłopaków na górę, żeby się ulokowali
i dam im trochę czasu, to padną jak zabici, a ja wyśliznę się ze
śpiworem na dół i położę na dole pod drzwiami.
A na razie miałam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia przed nocą.
Ponownie ogrodziłam ściany i patrzyłam, jak niewyraźne niebieskie
linie, biegnące przez drewno, wypełniają się nowym życiem. Nie
musiałam „kłaść" ich na nowo, wystarczyło odświeżyć, co okazało się
zaskakująco łatwe. Musiałam tylko pamiętać, żeby sięgnąć myślą na
tyle wysoko, by objąć również piętro. Niemal słyszałam, jak babcia
mamrocze do siebie, jak wtedy, gdy obchodziła za mną otwarty pokój,
stanowiący cały parter i sprawdzała moją pracę.
Czułam głód, ale żołądek zacisnął się w węzeł. Po ogrodzeniu ścian
kręciło mi się w głowie, bolały wszystkie kości. Usiadłam na kanapce,
żeby chwilę odpocząć. To była stara kanapka z końskiego włosia,
przeznaczona dla gości. Babcia zwykle siedziała w swoim fotelu
bujanym, a ja na starej pufie albo przy jej nogach, gdy robiła na
drutach. Goła żarówka w kuchni dawała łagodne światło; gdy
zamknęłam oczy i wdychałam powietrze, niemal czułam jej zapach.
Aromat tytoniu, cierpka woń starej kobiety, zasypka dla dzieci i
piżmowy drożdżowy zapach gotowania dobrych rzeczy i całodziennej
ciężkiej pracy. Jej kołowrotek stał przykryty pokrowcem
(powiedziałam chłopakom, żeby nie zdejmowali), ale niemal
słyszałam jego turkot i szmer, i łagodne mruczenie babci, gdy
rozmawiała z Bogiem czy opowiadała mi różne rzeczy.
Uwielbiałam słuchać jej głosu. Mówiła niemal bez przerwy, jej
zdaniem wynikało to z tego, że mieszkała sama. Tata nigdy nie był
typem gawędziarza, za to dni spędzane z babcią były ciągłym
strumieniem informacji, napomnień, uwag. Zrób tak
z tak, nie poddawaj się, grzeczna dziewczynka... Mogłam mu
powiedzieć, jaka jest teraz cena bawełny, ale by nie słuchał... Tak,
wyglądasz jak twój tata, zupełnie jak muł... Podaj mi nożyczki i
sprawdź, czy w kurniku nie ma jajek. O mój Boże, jesteś naprawdę
dobra w szukaniu jajek, masz talent, kochanie. A teraz chodź, nie ma co
marnować słońca.
Uczyła mnie przez pracę, mówienie było czymś więcej. Linią
życia?
Zgięłam się i położyłam stopy wyżej, na zakurzonym oparciu. Było
mi dobrze, nawet jeśli kanapka była twardsza i bardziej śliska niż
podłoga. Widok ognia, zapach płonącego, dobrze wysuszonego
drewna (naznosiłam go przed ogrodzeniem ścian) był niczym ciepły
koc.
Koc. Nie miałam koca, wszystkie zostały na górze. Przeziębię się,
jeśli zostanę tu dłużej.
Nieważne.
Oczy same mi się zamknęły, byłam taka zmęczona... Linie ochrony
na ścianach nuciły cicho, to było coś nowego. Nigdy przedtem nie
słyszałam, żeby śpiewały wysokimi kryształowymi głosami,
tworzącymi harmonię, gdy zaciągały się w węzły nad drzwiami i
oknami.
No dobrze, Dru. Dotarłaś tu i przywiozłaś ich obu. Jutro zajmiesz
się długoterminowym planem, a na dziś zrobiłaś wszystko, co miałaś
zrobić, a wampiry nie zaatakowały. Na razie.
Nakazałam sobie nie wymyślać problemów i zwinęłam się na
kanapce. Było mi tak cholernie dobrze, że wreszcie mogę się nie
ruszać, przestać koncentrować na następnej rzeczy do zrobienia i
kolejnej, kolejnej...
To była pierwsza noc od uwolnienia Gravesa, kiedy spałam,
naprawdę spałam. Wszystkie mięśnie mojego ciała uwolniły się od
napięcia, odprężyły w jednej chwili. Zapadłam w ciemność, w której
nie było żadnych snów.
Prócz jednego.
Christophe przykucnął na brzegu dachu, jego niebieskie oczy
płonęły, zabójczo piękna twarz wydawała się wymize-rowana. Rysy
wryły się w nastoletnią twarz i przez chwilę widać było, ile naprawdę
ma lat.
Miasto rozpościerało się w dole, łańcuszki świateł i betonowe
kaniony. Spalinowy wiatr poruszał zaczesanymi do tyłu ciemnymi
włosami Christophe'a, aspekt zamigotał, kły to wysuwały się, to cofały,
gdy mroczny, bezsilny gniew przesuwał się przez jego rysy.
Nigdy jeszcze tak nie wyglądał.
- Potrzebujemy cię - odezwał się ktoś za nim. Bruce poruszył się
niespokojnie w cieniu szybu wentylacyjnego. Jego brytyjski akcent
sprawiał, że każde słowo było jak precyzyjny pocisk. - Nie wyrzekaj się
życia, Reynard. W ten sposób nie uczcisz jej pamięci.
Christophe wzdrygnął się. W takim stanie widziałam go po raz
pierwszy i zupełnie nie pasowało mi to do tego wkurzająco
opanowanego djamphira, którego znałam.
- Ona żyje.
- Jak mogła przeżyć coś takiego? Znaleźliśmy ślady, widziałeś
krew. Nie przeszła nawet połowy szkolenia, mimo naszych wysiłków.
Siergiej... - Imię wbiło się w moją głowę niczym ostry odłamek szkła,
obaj zesztywnieli. - Wziął ją, bo Leon ją zdradził, a Anna zapewne mu
pomogła.
- A więc postanowiłeś obarczyć winą milady. - Christophe
rozprostował ramiona, podniósł prawą rękę. Coś zalśniło delikatnie w
jego dłoniach, przykuwając mój wewnętrzny wzrok. - Doprawdy, ibn
Alias, nigdy przedtem nie byłeś taki skory nazywać zachowania Anny
po imieniu.
- Anna jest rozpieszczonym dzieciakiem, nigdy nie dorośnie. -Bruce
niemal warczał, jego warga uniosła się, zabłysły białe kły, aspekt
przesunął się po włosach. - Ale rozprawianie o tym niczego nie zmieni.
Nie znaleźliśmy ani jej ciała, ani
ciała Anny, ciągle szukamy. Straszny tu bałagan. - Wziął głęboki
wdech, aspekt wycofał się. - Gdyby miał je obie, już byśmy o tym
wiedzieli, bo mógłby poruszać się w świetle słońca, a my bylibyśmy
oblężeni. - Ciemne oczy Bruce'a zalśniły. On też nie wyglądał dobrze,
ubranie miał nadpalone i podarte, połowę twarzy w siniakach, stąpał
ciężko. - Proszę cię, Reynard. Zakon cię potrzebuje.
- Mój mały ptaszek potrzebuje mnie jeszcze bardziej. Powiedziałem
ci, chroń ją, a będziesz miał moją wierność. I co? Tu nie jest
bezpiecznie. - Christophe wyprostował się i zobaczyłam, że jego
ubranie też było w strzępach. Krew wampirów dymiła się na nim, ale
ciężko było to dojrzeć przez otulającą go mgiełkę wściekłości.
- Nie wiemy nawet... - zaczął bezradnie Bruce, rozłożył ręce.
Próbował załagodzić sytuację, jak zawsze.
Christophe wstał powoli, z groźną gracją, balansując na krawędzi
dachu.
- Wiem, że gdyby była martwa, to, ibn Alias, ja byłbym również.
Zabijałbym, dopóki by mnie nie zgarnęli. Ale moje serce nadal bije, a
więc ona żyje. - Rysy jego twarzy wygładziły się, gniew zamknął się w
pięściach, ściśniętych palcach, na twarzy zastygła zimna maska
pewności.
Gdyby kiedykolwiek spojrzał na mnie w ten sposób, nie
pozwoliłabym, żeby mnie dotknął. Byłabym zbyt zajęta cofaniem się i
schodzeniem mu z drogi.
- Daj nam trochę czasu! Pomożemy, będziemy negocjować z
Maharaj...
- Nie wspominaj przy mnie o młodych dżinnach, nie obchodzą ich
nasze kłopoty. - Christophe zaśmiał się krótko, gorzko. -A twoja pomoc
dała Leontusowi szansę zdradzenia jej. Dałeś mi słowo, Bruce.
Wierzyłem, gdy mówiłeś, że będzie jej strzegł, i to znacznie pilniej, z
powodu śmierci Eleanor. Ufałem mu.
- Ja też mu ufałem! - krzyknął Bruce, ale było już za późno.
Christophe skoczył z dachu, runął w dół, prosto w ryczący wiatr...
ROZDZIAŁ 4
Usiadłam gwałtownie na kanapce, moje palce ściskały powietrze,
jakbym chciała złapać Christophe'a za sweter i wciągnąć go z
powrotem. Na podłodze leżała zwinięta w kłąb babcina kołdra.
Cofnęłam się gwałtownie, uderzając mocno w wysokie, twarde oparcie
kanapki.
Graves wyskoczył ze śpiwora i zerwał się na równe nogi.
Widocznie w nocy zszedł na dół i spał na podłodze obok kanapki.
Serce waliło mi jak młotem, tłukło się w krtani, kły stały się tkliwe.
Przez jedną przerażającą chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem, krzyk
uwiązł mi w gardle.
Głęboki pomruk, wprawiający w wibracje wszystko, co nie było
przybite gwoździami, okazał się warkotem, dobiegającym z piersi
Gravesa. Jego rozszerzone oczy były zielone i puste. Inny - to, czego
wilkołaki używały do przemiany, czego loup-garou potrzebował do
mentalnej dominacji - wibrował pod jego skórą, ramiona nabrzmiały,
gdy je pochylił, gotów do ataku.
Zacisnęłam dłoń na ustach. Dotyk zatłukł się w mojej głowie, małe,
niewidzialne palce zatonęły w gniewie, płynącym od niego
czerwono-fioletowymi falami. Linie ogrodzenia na ścianach jarzyły się
jasnoniebieskim światłem. Za oknem, na łące nie było nic, słyszałam
tylko zlewające się w jedno odgłosy wsi, które po jakimś czasie
rozdzielały się na szum wiatru, plusk strumienia czy głosy zwierząt.
Zupełnie, jakby moje uszy musiały przełączyć się z odbioru odgłosów
miasta na odgłosy wsi.
Światło słońca przesączało się przez okiennice, wyglądało jak
sztabki złota z tańczącymi w nich drobinkami kurzu. Warkot Gravesa
cichł powoli. Na wpół odwrócony, patrzył na mnie swoim pustym,
zielonym wzrokiem i po raz pierwszy od czasu, gdy go poznałam,
wydawał się niebezpieczny.
Przełknęłam ślinę.
- Wszystko w porządku - wykrztusiłam przez palce zaciśnięte na
ustach. - Ja tylko... miałam sen. - O Christopie. Słowa utknęły mi w
gardle. - Jezu, co ty robisz?
Graves stał nieruchomo, a gniew wysączał się z niego powoli. W
szalonych oczach pojawił się cień rozsądku.
Zastanowiłam się, czemu się go nie boję, zwłaszcza teraz, gdy
wyglądał na gotowego na wszystko.
Przyznaję, byłam wystraszona. Ale nie wyglądało na to, że chciałby
mnie skrzywdzić. Nie, jego uwaga była skupiona na drzwiach.
Jakby coś chciało przez nie wejść.
Coś takiego daje do myślenia. Naprawdę. Tylko że na razie nie
wiedziałam, co miałabym o tym myśleć.
Graves jakiś czas patrzył na mnie spode łba. Wreszcie jego gniew
zniknął zupełnie, zatopił się pod karmelową skórą, na której nie było
już śladów tortur.
Pomyślałam, że ten gniew, a raczej wściekłość jest czymś nowym.
Nigdy przedtem nie wściekał się, to była moja domena.
No cóż, gdy torturują cię wampiry, pewnie zaczynasz czuć
wściekłość. Głęboko w piersi znowu zakłuło mnie poczucie winy.
- Graves? - Mówienie sprawiało mi trudność, próbując zasłonić
wystające kły, przyciskałam dłoń do ust tak mocno, że ledwie mogłam
poruszać wargami.
Nie chciałam, żeby je zauważył. Żeby przypomniał sobie mnie, z
ustami na szyi Anny, gdy piłam jej krew.
Przykucnął, poruszył rękami. Wzdrygnęłam się, nim zrozumiałam,
że po prostu wygładzał śpiwór.
- Nic nie robię.
Na jego rzeźbionych policzkach pod zarostem pojawił się
rumieniec. Zarost był czymś nowym, gdy go poznałam, miał chłopięco
gładkie policzki. Nadal potrzebował kalorii, żeby odbudować mięśnie.
Metabolizm wilkołaka dużo spala w czasie przemiany; Graves
wprawdzie nie porastał sierścią, ale zyskiwał siłę i szybkość.
No, nie byt bardzo owłosiony. Nie bardziej niż zwykły chłopak.
Graves zaczął zwijać śpiwór. Mrowienie w kłach ustało,
oderwałam rękę od ust. Na pewno byłam rozczochrana, ale czułam się
znacznie lepiej. Nawet nie zdrętwiałam, sen przyniósł świeżość i
odpoczynek. Spojrzałam na kołdrę, pewnie Graves przyniósł ją z góry i
przykrył mnie. Zastanowiłam się, co by tu powiedzieć.
- Nie chciałeś... ee... spać na górze? Brawo, Dru. Mów rzeczy
oczywiste.
- Nie, - Wściekłość przemknęła przez niego i wycofała się. - Nie
chciałem.
Dotyk był teraz znacznie silniejszy i gdyby nie treningi babci,
byłabym zaniepokojona tym, jak mocno gniew Gravesa dźwięczy w
mojej głowie.
- Graves...
ROZDZIAŁ 1 Ukraść samochód było łatwizną. Znacznie trudniej było wytrzymać marudzenie. - Nie wierzę, że to robimy - mruczał Graves po raz pięćdziesiąty. Utrzymywałam stałą prędkość, dokładnie osiemdziesiąt kilometrów. To było stare czerwone subaru, sedan; zanim je zwinęliśmy, sprawdziłam, czy ma ubezpieczenie. Właściciel będzie miał problem, ale nie kompletnego pecha. Gdy uciekasz przed królem wampirów, nie masz zbyt wielkiego wyboru. Ale cieszyło mnie, że jesteśmy choć trochę w porządku. - Jeśli chcesz wysiąść i zasuwać na piechotę, nie krępuj się. - Nie sięgnęłam jeszcze do radia, żeby zrobić głośniej i zagłuszyć Gravesa, ale byłam blisko. Little Richard płynął cicho z głośników, okradziony z całej swojej zadziorności. Pomyślałam, że fajnie byłoby mieć napęd na cztery koła, gdy dotrzemy do wzgórz. - Skoro wolisz zostać złapany bez samochodu, gdy dopadną nas wampiry... „Gdy". Nie „jeśli". Bo na pewno to zrobią. No cóż, w końcu temu ich prawie królowi wbiłam kołek w serce i uciekłam. Nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, jak musiało go to wkurzyć. Była późna wiosna, słoneczne, wczesne popołudnie, jechaliśmy autostradą, a ja powoli zaczynałam tęsknić za jedzeniem w Scholi Primie. Przynajmniej było świeże, w dowolnej ilości i pojawiało się regularnie każdego wieczoru, gdy Schola się budziła, a djamphiry szykowały do kolejnej nocy pełnej zabawy i nauki polowania na wampiry. Ja marudziłabym, że muszę wstać, niebieskooka Natalie by się śmiała, zaczęłabym noc od śniadania i gorącego prysznica, Nat doprowadzałaby do porządku pokój mojej mamy, a ja cieszyłabym się w duchu, że nie jestem sama. A teraz czułam tylko pustkę i mdłości. Do tego bolało mnie serce i byłam wyczerpana po kilku godzinach przerywanego snu: budziłam się za każdym razem, gdy coś trzeszczało w tanim pokoju hotelowym, gdy strzelał gaźnik samochodu, gdy zmieniał się oddech chłopaków. Cienkie jak papier ściany nie pomagały. No cóż, gdy uciekasz, masz ograniczony wybór wariantów. Ash leżał zwinięty na tylnym siedzeniu. Spał od chwili, gdy wyjechaliśmy z miasta, wtulony w siedzenie i beztroski. Udało mi się go umyć, ale nadal był boso i miał tłuste włosy. Rano wchłonął więcej
jedzenia niż Graves, a to już o czymś świadczyło. Wydaliśmy na śniadanie siedemdziesiąt dolców U Dennego na zjeździe z autostrady, a potem zatrzymaliśmy się przy McDonaldzie. Śmieciowe żarcie, ale obaj potrzebowali kalorii. Wilkołak i loup-garou mogą odzyskać siły w ciągu kilku godzin, jeśli tylko dostaną wystarczająco dużo jedzenia, by „naładować" swój metabolizm. Obaj jedli bez opamiętania i teraz byli w całkiem niezłej formie. Tłuste papiery i opakowania wylądowały w przepełnionym koszu na postoju cztery godziny temu; miałam cichą nadzieję, że nie wyśledzą nas po nich. Ponieważ ani Graves, ani Ash nie umieli prowadzić, spadło to na mnie. Tata zawsze powtarzał, że prowadzenie samochodu wykańcza fizycznie; dlatego uczył mnie kierować, jak tylko dosięgałam stopami pedałów. Cisza, zakłócana tylko przez Little Richarda, który wysilał się na maksa, jakby chciał dosięgnąć mnie przez głośniki i nakłaść mi za to, że nie biorę głośniej. Bolały mnie ręce, zaciśnięte na kierownicy, kostki palców zbielały. - Nie o to mi chodziło - Graves zgarbił się na siedzeniu pasażera, odsunięty tak daleko, jak tylko mógł, blady pod swoją azjatycką karnacją. Gdy przesuwał ręką przez włosy, pokazywały się ciemnobrązowe odrosty, gdy natrafiał na splątany kołtun, krzywił się. - Miałem na myśli... cholera. Nie wierzę, że jestem wolny. A ja nie wierzę, że cię porwali. Westchnęłam, zdejmując nogę z gazu i jadąc za czerwoną ciężarówką z naczepą, która wlokła się prawym pasem. Po niebie płynęły kłębiaste białe chmury, ale wiosenne słońce i tak nagrzewało dach samochodu, było gorąco. Moje okno było otwarte do połowy, strumień powietrza niósł mieszankę intensywnych zapachów: świeżo skoszona trawa, spaliny, kwiaty, pyłki drzew i tak dalej. Czułam je wszystkie, a nawet jeszcze więcej. Odwracały uwagę od fetoru wilkołaka i zapachu loup-garou; żaden z nich nie był zbyt świeży, a przynajmniej jeden podenerwowany. W następnym hotelu musi być porządny prysznic. Ja cuchnęłam nosferatu, strachem i bułeczkami cynamonowymi, nie wspominając o starej zaschniętej krwi. Ze strachem i krwią jakoś sobie poradzę, ale zapach korzennych przypraw... Przypominał o tym, że coś się zmieniło. Że ja się zmieniłam. W końcu „rozkwitłam" i stałam się toksyczna dla wampirów.
Nie żeby ktoś to zauważył... Odkręciłam moje okno jeszcze bardziej i nagle coś sobie przypomniałam. - Potrzebujesz fajek? - spytałam. - Nie. Na razie nie. - Graves wyglądał przez okno, sunąc smukłymi palcami po poręczy siedzenia, jakby szukał drogi ucieczki. - Słuchaj, Dru, chyba możemy o tym pogadać? O czym? I od czego miałabym zacząć? Hej, stary, przepraszam, że nie uratowałam cię wcześniej. Przepraszam, że ugryzł cię ten koleś z tylnego siedzenia, jak jeszcze był niewolnikiem Siergieja i złamanym wilkołakiem, no wiesz wtedy, kiedy próbował mnie zabić w Dakocie, gdy mieszkałeś w centrum handlowym, a ja musiałam zastrzelić mojego ojca, bo stał się zombie. Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. Przepraszam, że nie powiedziałam ci, co się stało na sali gimnastycznej z tą Naczelną Suką Scholi. Może gdybym to zrobiła, nie uciekłbyś i nie został porwany. Aha, a gdy ciebie torturowano, całowałam się z chłopakiem, który cię nienawidzi najbardziej na świecie. Super. To od czego zacząć? Do tego jeszcze czułam się jak idiotka, spodziewając się, że Graves zauważy, że rozkwitłam. Naprawdę wyglądałam inaczej. Szersze biodra, trochę większe piersi... Moja twarz miała teraz kształt serca, jak twarz mojej mamy, nie była pociągła, jak twarz ojca. Włosy przeplatały jasne pasemka, jak po wizycie u fryzjera, zamiast skręconej grzywy, na ramiona spadały mi luźne loki. Zmienił się też kształt moich ust. Widziałam w lustrze obcą twarz i czułam się tak, jakbym znikała, traciła pewność kim, czym i gdzie tak naprawdę jestem. A Graves po prostu niczego nie zauważył. Jak mógł tego nie zauważyć? No ale jakby zauważył, to przecież coś by powiedział, na przykład: hej, mała, ładna fryzura. Chociaż z drugiej strony, liczenie na to, że zwróci uwagę na takie głupstwa zaraz po ucieczce z więzienia, gdzie torturowały go wampiry, nie było fair. Taak. Fair. W całej tej sytuacji nic nie było fair. Nie. Nie było nic, o czym mogłabym z nim pogadać. Nic, co chciałabym powiedzieć, a jeśli nawet, to nie nadawało się do mówienia. Dlatego zdecydowałam się na kłamstwo. - Nie wiem. - Spojrzałam w lusterka, włączyłam kierunkowskaz i
dodałam gazu, przejechaliśmy obok pełznącej, cukierkowoczerwonej ciężarówki jak na szynach. Słońce wyszło na chwilę, gdy wjeżdżaliśmy na wzgórze, widok zapierał dech w piersiach. Pofałdowane zielone wzniesienia rozpościerały się daleko, Pensylwania nosiła barwy późnej wiosny. Jesienią też musiało tu być pięknie. Docisnęłam pedał gazu. Niestety, przed ciężarówką jechał patrol drogowy. Przemknęliśmy obok niego, zjechałam na prawy pas i utkwiłam wzrok we wstecznym lusterku. Nie rób żadnych nerwowych ruchów, napomniałam samą siebie, w każdym razie nie bardziej nerwowych niż zwykle w obecności glin. Mam dowód, zapamiętałam adres z dokumentów. Dotyk poruszył się w mojej głowie, obolały i udręczony. To coś, co ostrzegało mnie przed niebezpieczeństwem, wyrabiało teraz nadgodziny. Może dlatego, że byłam zmęczona i głodna, bez względu na to, ile wrzuciłam w siebie jedzenia, może dlatego, że rozkwitłam, a może dlatego, że walczyliśmy z Siergiejem i przeżyliśmy. Tak czy inaczej, teraz świat wydawał się o wiele większy. A do tego wszystkiego dżinsy przestały na mnie pasować, moje biodra miały inny kształt. Jak się pochylałam, ukazywał się rowek między pośladkami, jak u hydraulika. Miałam tylko nadzieję, że mój podkoszulek jest wystarczająco długi, żeby to zakryć, dopóki nie wpadnę na to, jaki mam teraz rozmiar. Moja prawa ręka bawiła się srebrnym medalionem mamy, podnosząc go i upuszczając na mostek. Metal miał ciepłotę mojego ciała. Dzięki Bogu, nie parzył i nie był lodowaty, nie ostrzegał. Graves poruszył się niespokojnie. - Gliniarz - wykrztusił. - Jeśli on... - Nie zrobi tego - usiłowałam mówić z przekonaniem. -Nie przekroczyłam prędkości, nie ma powodu, żeby nas ścigać. I na pewno nie dostali jeszcze zgłoszenia o kradzieży. Wyluzuj. - Nie mogę w to uwierzyć - powtórzył, kręcąc się na siedzeniu. Miałam ochotę kazać mu siedzieć spokojnie, bo wysyłał sygnały „jestem winny i zdenerwowany". Ale jechaliśmy dalej, a gliniarz się nami nie zainteresował. Zdaje się, że z jakiegoś powodu ograniczał prędkość ciężarówki; zapomniałam o nim, jak tylko zniknął z pola widzenia za zakrętem autostrady. Sprawdziłam poziom paliwa. Mieliśmy pełny bak i żadnego powodu, by się zatrzymać, dopóki nie nadejdzie czas, by znów
naszpikować chłopaków kaloriami. Graves wyglądał dobrze; wprawdzie miał jeszcze podkrążone oczy i był chudy, ale ślady po uderzeniach, rany i siniaki zniknęły, gdy złapał trochę snu. Za to Ash był upiornie blady, miał brudne włosy, bose nogi i wyglądał dziko. To trochę tak, jakby trzymać Tarzana na smyczy. Wszyscy razem na pewno rzucaliśmy się w oczy, chyba że będziemy się zatrzymywać w dużych miastach. - Staniemy gdzieś za kilka godzin, żeby kupić jakieś ubrania i więcej jedzenia. Wytrzymasz? - zwróciłam się do Gravesa. Wzruszenie ramion. - Jestem trochę głodny, ale w porządku. Musimy zwiększyć dystans, prawda? Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy? - Wiem. - Ze wszystkich znanych mi miejsc, to jedno trzymałam w tajemnicy, tak na wszelki wypadek. - W bezpieczne miejsce. - Gdzie nikt nie będzie nas szukał. A jeśli nawet, znam teren. Ziomkowie babci mogliby znowu uprawiać partyzantkę, mieli doświadczenie. No dobrze, może to nie był dobry pomysł. Nie mieliśmy wystarczającej ilości zapasów, a stawianie oporu przeklętym jankesom to nie to samo co wojna z wampirami. Nosferatu to zupełnie inna bajka. Może wpadnę na lepszy plan, jak dotrę na miejsce i będę w stanie myśleć. Teraz leciałam na czystej adrenalinie, na latte z McDonalda i kuli dziwnego ciepła tuż za mostkiem, budzącej mdłości na myśl o swoim pochodzeniu. Krew. Krew Anny. Moje usta, wciśnięte w smukłą szyję Anny, uchylone, wysunięte kły. Usiłowałam się od niej oderwać, ale jej palce w stalowym uścisku zamykały się na moim karku. - Niech cię szlag - szepcze. - Pij. Pij, żebyś mogła ich uratować. Nie słuchałam. To było jak trzymanie kociaka nad miską z mlekiem. Głodnego kociaka. Nie, nie głodnego. Spragnionego. Moje kły weszły w jej skórę jak nóż w masło, zapach ciepłych perfum wypełnił moje usta. Anna powiedziała coś szeptem w obcym języku, dotyk przemienił to w słowa w mojej głowie. „Nienawidzę cię - mówiła. - Nienawidzę cię, Reynard. Zasłużyłeś na to..." Jej szept zgasł w mojej głowie, ale czułam - coś się we mnie oderwało, poruszyło, rozdarło, napięło. Może sprawiła to krew Anny, a może mój rozkwit, gdybym wykonała jakiś niewłaściwy ruch, zrobiłabym sobie krzywdę
- Podzielisz się tą wiedzą, czy będziesz mnie trzymać w napięciu do końca? - Nutka sarkazmu w głosie, chłopak-got czuł się już znacznie lepiej. Hurra. Opanowałam się siłą woli. Babcia byłaby ze mnie dumna. - Jedziemy do wzgórz. Na miejscu zastanowię się, co dalej. Jak już będę miała plan, będziesz pierwszą osobą, która się o nim dowie. - Wzgórza? Banjo i bezzębni wieśniacy? Super, wmieszamy się w tłum. - Masz jakiś inny pomysł, Gocie? - warknęłam. - Bo jeśli tak, to lepiej, żeby był dobry i pozwolił nam zdobyć trochę forsy. Moje zasoby mają swoje ograniczenia, zdobycie nowych nie jest wielkim problemem, ale wymaga planu. Wiem, co robię, robiłam to już wcześniej, więc przestań po mnie jeździć! Nie zdawałam sobie sprawy, jak ostro to zabrzmiało, dopóki Ash nie podniósł głowy nad siedzeniem. Patrzył na mnie z uwagą, w jego oczach zalśniły pomarańczowe iskry. Wypuściłam powietrze ze świstem. Uspokojenie się wcale nie było łatwe. - Przepraszam - powiedziałam cicho. - Śpij dalej, Ash. To nic, jestem tylko zmęczona. Ash opuścił głowę, położył się, jednak z napiętej ciszy wywnioskowałam, że nie spał i zachował czujność. - Moglibyśmy zatrzymać się i odpocząć - Graves chyba trochę się rozluźnił, zagłębił w siedzeniu. - Żałuję, że nie umiem prowadzić. Ja... chciałbym ci pomóc, Dru. Chciałbym coś zrobić, cokolwiek. Skinęłam głową. Zaciskałam zęby tak mocno, że rozbolała mnie szczęka. Taak. Ja też żałuję, że nie możesz mi pomóc. Tu nie da się pomóc. Na razie wszystko spoczywa na mojej głowie i to ja muszę zacząć myśleć. Tylko jestem tak strasznie zmęczona... Rozchyliłam zęby i powiedziałam: - W schowku jest mapa. Otwórz ją, znajdź, gdzie jesteśmy, a potem będę miała kilka pytań. Właściwie wcale tego nie potrzebowałam, zaplanowałam trasę na ostatnim postoju, gdy Graves zabrał Asha do toalety. Dzięki ci, Boże, że chociaż tym nie musiałam się zajmować. - Już się robi. - Wyglądał na zadowolonego, że ma jakieś zadanie, w jego oczach pojawił się zielony błysk. Wyjął mapę, pogrzebał w kieszeni swojego długiego czarnego płaszcza i wyciągnął paczkę winstonów. Uniosłam brwi. Uśmiechnął się. Na razie był to grymas goryczy, ale lepsze to niż
nic. - Zwinąłem z automatu na postoju. Nie przeszkadza ci? Teraz to ja wzruszyłam ramionami. - Śmiało. - Cholera. To będzie mój pierwszy od czasu, gdy... no wiesz. Nie mogę się doczekać... - Jego oczy rozjaśniły się i po raz pierwszy wyglądał jak... jak on sam, a nie jak okaleczony cień chłopaka, którego... Lubiłam? Kochałam? Z którym nie miałam cholernego pojęcia, co zrobić? Tak, Graves był pełen niespodzianek. Nie wiem dlaczego, ale zawsze czułam to tuż pod żebrami, po lewej stronie, za każdym razem, gdy wyciągał jedną z nich. Opuściłam ramiona, wzięłam głęboki wdech i gdy pstryknął zapalniczką, mogłam rozluźnić ucisk na kierownicy, kostki palców nie były już białe. Po kolejnych kilkunastu kilometrach Ash zaczął równo posapywać. Doszłam do stu dziesięciu kilometrów i trzymałam się tej prędkości.
Część 1
ROZDZIAŁ 2 Jechaliśmy dłużej, niż myślałam, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Późnym wieczorem trzeciego dnia jazdy mieliśmy już po dziurki w nosie swojego towarzystwa. Graves zapalił kolejnego papierosa, zmrużyłam oczy od jasnego błysku zapalniczki, którą skądś wytrzasnął. Zwolniłam, wpatrując się w drogę przez brudną przednią szybę. Samochód podskoczył na wybojach, Ash pisnął cicho na tylnym siedzeniu. Miałam nadzieję, że nie próbuje mi w ten sposób powiedzieć, że chce do toalety. - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedziałam po raz setny. - Wytrzymajcie jeszcze chwilę. - Gdzie my jesteśmy, do cholery? - Graves trzymał się rękami deski rozdzielczej. - Nie widać żadnych świateł. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Gdy w rejonie Appalachów zapada noc, zapada naprawdę. Widać pomarańczowe światełka miasta albo nikłą poświatę, drzewa napierają na ciebie, a teren jest pofałdowany, jak twarz babci, gdy jadła coś niedobrego. Gdy jesteś na wzgórzu, widzisz czasami gwiazdę czy księżyc i możesz za nimi podążać, jeśli potem uda ci się wypatrzyć je przez drzewa. Ale na dole, w dolinach, ciemność jest jak żywa istota i w niewielkim stożku przednich świateł widzisz jedynie zrytą koleinami drogę i przykurzone, napierające drzewa. Gdzieniegdzie na drogę wysuwają się pnącza, dowód, że od dłuższego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Z miasta wyruszyliśmy o zmroku, teraz jechałam niemal po omacku. Ostatni ostry zakręt w prawo i poczułam, jak drzewa się rozsuwają. Droga zniknęła w oceanie wysokiej trawy, w której utonęły światła samochodu. - Jezu. - Graves niemal jęknął. - Tu nie ma drogi! Jest tutaj w ogóle bieżąca woda? - Możesz przestać? - warknęłam. Mój koński ogon rozpadł się, loki spadały na twarz. - Jest studnia i wygódka. Zawsze to lepiej niż zostać zamordowanym przez wampiry. - Bum - odezwał się Ash, ale cicho. Przesuwał się od okna do okna, wyglądał na jedną stronę, potem sunął po siedzeniu, żeby wyjrzeć na drugą. Samochód kołysał się delikatnie za każdym razem, gdy to robił, ale zarzuciłam już pomysł przypięcia go pasami. Leżące na tylnym
siedzeniu torby z zakupami na kilka dni szeleściły cicho. Po omacku poszukałam pokrętła, żeby opuścić szybę. Moje okno zsunęło się w dół i do środka wpłynął zapach wiosny, ziemi, skał, drzew, dzikiego wina, znajomy metaliczny zapach strumyka. Poczułam się zaskoczona. Pachniało domem. Chłopcy nie odzywali się przez chwilę. - Uśmiechasz się - powiedział Graves, zaskoczony. Widocznie widział moją twarz w świetle deski rozdzielczej. I tak właśnie było, uśmiechałam się. To jeszcze nie był szeroki głupawy wyszczerz, ale coś koło tego. - Dla mnie pachnie domem. Długo tu mieszkałam. - To pewnie stąd twój akcent, to rozciąganie samogłosek. Mooże południowego mioodu? - rzekł, drażniąc się. Poczułam ożywienie; z każdą chwilą coraz bardziej przypominał siebie. Złośliwy i wkurzający, ale to był on. - Niczego nie rozciągam, to Jankesi mówią dziwnie, ucinają słowa, jakby każde z nich obrażało ich osobiście. Odsunął swoje okno i powąchał powietrze. Niesamowite, że czuł cokolwiek po tych wszystkich papierosach. - Jestem ze Środkowego Zachodu, mała, a to nie czyni mnie Jankesem. Im dłużej się uśmiechałam, tym naturalniej się z tym czułam. - Mieszkasz nad linią Masona-Dixona, co czyni cię Jankesem z automatu. - Jasne, a ty jesteś pewnie żołnierzem konfederacji. Ukłuło mnie to, ale wiedziałam, że nie wie, co mówi. - Raczej nie wygłaszaj tu takich opinii, dobrze? I w ogóle, gdybyśmy z kimś rozmawiali, zostaw mówienie mnie. - Jasne - podniósł rękę, przyglądając jej się tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Zaciągnął się, wypuścił powietrze nosem. - Myślisz, że dla wieśniaków z południa mam niewłaściwy odcień skóry? Próbujesz nazwać mnie rasistką czy tylko się wygłupiasz? - Jezu - usiłowałam nie przewrócić oczami. - Martwiłabym się raczej tym, czy wampiry nas tu nie znajdą. Ty się wyróżniasz, ja nie. W każdym razie nie bardzo. - Kiedy ostatnio przeglądałaś się w lustrze? Obawiam się, że nie wmieszasz się w tłum. Poczułam dziwne ciepło. - Jednak zauważyłeś... Teraz wyglądam trochę jak moja mama.
Powinnam się domyślić, że to było zbyt dobre, żeby być prawdą. - Twoja mama musiała być niezła - wymruczał. - Wyglądasz... Czekałam, ale nie dokończył zdania. Miłe uczucia wyparowały nagle. Przecież widział, jak piłam krew. Widział, jak skopałam wampirowi tyłek. I wyglądał na zdegustowanego. A teraz jeszcze to. No super. Po prostu super. - Jak? Niedomyta? Wsiowa? Niewykształcona? Bezzębna? Jakby moi rodzice byli kuzynami? Zamknij się, Graves, i nie otwieraj swojej jankeskiej gęby, dopóki nie dojedziemy na miejsce, pozwól mi prowadzić. Posłuchał. Zaciągał się swoim papierosem z taką pasją, jakby zawierał tajemnicę pokoju na świecie, zaś Ash miotał się od okna do okna, coraz szybciej. - Ash! - warknęłam. - Zdecyduj się na jakąś stronę i usiądź na tyłku! Usiadł posłusznie, tuż za Gravesem, wciskając się w okno, jakby nie był pewien, czy nie wyciągnę ręki i nie palnę go. Srebrne pasmo w jego włosach zalśniło w ciemności. Super. Ekstra. Po prostu bosko. Zobaczyłam dom po przeciwnej stronie łąki, koleiny były kompletnie zarośnięte. Znajdowałam drogę intuicyjnie, tata i ja byliśmy tu tylko raz, żeby wszystko pozamykać. Przy odrobinie szczęścia dom powinien być w jednym kawałku. Jeśli nie, i tak będziemy tu tylko chwilowo. W lecie można dużo wytrzymać. Co innego w zimie, ale wtedy będziemy już w drodze do jakiegoś innego miejsca. Jeśli nadal będziemy żyli. Nie chciałam teraz o tym myśleć. Tu był dom babci, tu było bezpiecznie i jak na razie to bardzo dużo. Trzymałam ten dom niczym asa w rękawie, mój ostatni atut. - Dorastałaś w tej głuszy? - Graves miał wystraszony głos. - Nie mówiłam ci, żebyś się zamknął? - powiedziałam, ale już bez złości. Nie dziwiłam się, musiał być przerażony widokiem domku babci z wysokimi wąskimi oknami, obwieszonego girlandami dzikiego wina i innych pnączy. Pompa przed domem nadal była pieczołowicie otulona; druga znajdowała się w kuchni. Jeśli w studni byl niski poziom wody, zostawał nam jeszcze strumień. Wyglądało na to, że drewno było w porządku, wysuszone i gotowe do użycia. Kurnik stał pochylony, drzwiczki otwarte, płot przekrzywiony. Na pewno przeszło tu kilka burz, a ogrodzenie wokół kurnika stanowiło dla babci rodzaj
wyzwania. Jak pieczenie ciasteczek czy ucywilizowanie mnie przez noszenie spódnicy. Packard nadal stał pod wiatą, przykrytą dzikim winem. Przypomniałam sobie, jak jechałam do szpitala w dolinie; samochód podskakiwał na wybojach, a babcia oddychała ciężko na siedzeniu pasażera. Wypuściłam powietrze przez zaciśnięte wargi. Dotyk ustabilizował się wewnątrz mojej czaszki, zęby stały się tkliwe, szczególnie dwa górne. Kły. Dotknęłam ich delikatnie językiem. Były wrażliwe, ale nie ostrzegały mnie. Nie czułam smaku gnijących pomarańczy, mówiącego, że niebezpieczeństwo jest blisko. Byłam tylko zdenerwowana, przeczulona i wyczerpana. Nie mówiąc już o dziwnym bólu w piersi, zupełnie jakby moje serce uznało, że to wszystko było zbyt męczące i teraz po prostu rozpadnie się na pół. Cóż, dzięki temu uwolniłoby króla wampirów i całą resztę od problemu pozbycia się mnie, załatwiłoby to we własnym zakresie. Zmrużyłam oczy, gdy dotarliśmy na miejsce i wjechałam pod wiatę. Nadal widać było cienkie niebieskie linie, przenikające materię ścian domu, splatające się i związujące, tworzące celtyckie wzory. Te ściany pamiętały jeszcze zaklęcia babci. Poprawiała je każdej nocy i zmuszała mnie do robienia tego samego, z jarzębinową różdżką i bez, ze świecą i solą, i po prostu samą wolą. Niemal widziałam drżenie płomienia świecy za zamkniętymi okiennicami, blada iskierka światła. Moje kostki znowu zbielały, palce zaciskały się na kierownicy. Całe to machanie różdżką, mycie podłóg lawendą i krwawnikiem, wszystkie te drobne sztuczki, jak zawracanie i spluwanie, te jej wieczne pytania: czy widziałam albo czułam coś złego? Czy ktoś w mieście zadawał jakieś pytania? Te wszystkie starania, żeby mnie wyszorować i sprawić, bym nie pachniała sobą. Uderzyło mnie to w jednej chwili. Wiedziała, kim byłam. W każdym razie coś wiedziała. Chroniła mnie i uczyła najlepiej jak mogła. No pewnie, że wiedziała. Jeśli widziała mamę, a widziała na pewno, bo mama musiała tu być chociaż raz, na pewno zrozumiała, co jest grane. I te wszystkie starcia babci z tatą: „i co zamiarujesz zrobić z dzieciakiem, Dwight?" Ręce mi drżały. Kolumna kierownicy jęknęła, w krtani Asha zrodził
się skowyt. - Hej. - Graves wyciągnął do mnie rękę, miał ciepłe palce. Oderwał moją prawą dłoń od kierownicy, po jednym palcu. Chyba nie zauważył, a może było mu wszystko jedno, że moje paznokcie były teraz dłuższe, ostre i zabójcze, wyglądało, jakby miała elegancki manikiur. Zmieniony kształt mojego nadgarstka zabolał, gdy palce zamieniały się w szpony. - Hej, Dru, mała, spokojnie. Oddychaj. - Moja babcia chyba wiedziała, czym jestem. - Z trudem przepchnęłam słowa przez zaciśnięte gardło. - A ja nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia. - Czy to było dla ciebie złe? - Wsunął palce pomiędzy moje i trzymał mnie za rękę. Zupełnie, jakby nigdy nie patrzył na mnie jak na coś oślizgłego, wypełzającego spod kamienia. Jakby nie spędził ostatnich trzech dni, działając mi na nerwy, jakbym ja nie odpłacała mu tym samym. - To znaczy, tutaj? Z moich oczu popłynęły gorące łzy. - Tutaj nie. Wszędzie indziej, ale nie tutaj. Ona... umarła. Miałam dwanaście lat. Zawiozłam ją do szpitala w dolinie i... - Słowa nie chciały wyjść. Jak można opowiedzieć komuś, jak to jest, gdy tracisz cały świat? Nie da się. To niemożliwe. Tylko niektórzy rozumieją, bo przeszli to samo. A potem poczułam się jak idiotka. Przecież Graves... No właśnie. Do licha, przecież mieszkał w centrum handlowym! Nie robisz takich rzeczy, gdy czujesz się dobrze i bezpiecznie w swoim domu. I nawet to stracił, gdy zęby Asha wbiły się w jego ciało. I to była przede wszystkim moja wina. Bo Ash polował wtedy na mnie. Graves przechylił się, biorąc moje palce w prawą rękę i niezdarnie wsuwając lewą za moje plecy, obejmując mnie. Ja nadal byłam przypięta pasami, on nie. Wyprostował się, a ja przechyliłam się do niego. Wzięłam głęboki wdech, czując tanie mydło hotelowe, pieczonego kurczaka z delikatesów w markecie na ostatnim postoju, gdy pchałam wózek między regałami i brałam wszystkie potrzebne rzeczy, na które było nas stać. Wiatr przelatywał przez samochód, szeleszcząc torbami na tylnym siedzeniu cichy, tajemniczy dźwięk. Pod zapachem jedzenia Graves pachniał wilkiem i truskawkowym kadzidełkiem, męska woń z domieszką światła księżyca. Gorące łzy
przedarły się przez wszystkie tamy, jakie postawiłam i spływały teraz po moich policzkach. Miałam zatkany nos i szlochałam jak mała dziewczynka. - Już dobrze - szepnął. - Już dobrze. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Wiedziałam, że kłamie. Wszystko było niedobrze i coraz bardziej się chrzaniło. Ale byłam mu wdzięczna za te słowa. Trochę pomagało. Chociaż wiedziałam, że obaj zależeli ode mnie. Ash pewnie potrafiłby uciec, gdyby wampiry nas znalazły, ale Graves? Raczej nie. Nie w tym stanie. To ja byłam tą odpowiedzialną i chociaż do tej pory chrzaniłam wszystko, co tylko mogłam, presja nie znikała. Po prostu musiałam bardziej się starać. Teraz, gdy byliśmy bezpieczni, mogłam się wreszcie skupić i zacząć robić coś porządnie. Siedziałam tak jeszcze kilka minut. Subaru stał na jałowym biegu, światła wpatrywały się w dom babci, a ja siedziałam, wykręcając niewygodnie głowę i wtulając się w szyję Gravesa. Byłam skręcona jak precel, ale nie obchodziło mnie to. Graves pachniał bezpieczeństwem, przytulał mnie i powtarzał: - Już dobrze, Dru. Wszystko będzie dobrze. Przepraszam. Wszystko będzie super. Zobaczysz. Mówił tak, jakby myślał, że to on za wszystko odpowiada. A mnie było z tym tak dobrze, że pozwoliłam mu na to. Choć przez chwilę.
ROZDZIAŁ 3 Klucz nadal leżał pod północną stroną granitowego głazu, na który babcia wylewała mleko w czasie nowiu. Ściany domu byty solidne, dzięki Bogu. Pachniało pleśnią i założę się, że babcia kazałaby mi szorować każdy kąt zaraz po wejściu. No dobrze, po kolei. Pobiegłam z latarką na drugi koniec łąki i znalazłam skrzynkę z włącznikami. Przesunęłam włącznik, zapaliło się malutkie światełko, słodki zielony blask. Odetchnęłam z ulgą. Babcia nigdy nie wierzyła w płacenie za „gupiom lelekstryczność", a to nielegalne podłączenie było tu od dziesiątków lat, cud, że nadal działało. Na wypadek, gdyby tak nie było, zabrałam ze sobą dwa kanistry benzyny do agregatu, ale daleko byśmy na tym nie zajechali. Poszłam z powrotem do domu, Graves i Ash trzepali pozdejmowane z mebli pokrowce i to na ganku, co znaczyło, że Graves myślał. - Ładny dom - rzucił przez ramię, gdy mijał mnie z naręczem płóciennych pokrowców. Rozdarty płaszcz uderzał go o kolana, oczy jarzyły się zielenią w półmroku. Lampa naftowa, którą postawiłam na stole w kuchni, dawała, delikatnie mówiąc, nędzne światło. - Dobre wibracje. - Bum! - Ash wpadł za nim, kiwając entuzjastycznie głową. Jego bose stopy klapały na wypastowanych deskach podłogi. Na stałym miejscu na półce znalazłam rozpadające się kartonowe pudełko z żarówkami, dokładnie tam, gdzie postawił je tata. Wkręciłam pierwszą z brzegu w sznur nad kuchennym stołem i voilà! Słysząc okrzyki radości Gravesa i Asha, poczułam się co najmniej jak Edison. Następny punkt: wlać wodę destylowaną do pompy w kuchni. Gdy poruszyłam jej ramieniem, rozległ się przeraźliwy skrzek, ale po użyciu WD-40, który przezornie wzięłam ze sobą, już tylko cicho jęczała i sypała kawałkami rdzy. Kilka mocnych ruchów i poszło łatwiej. Poruszałam ramieniem, dopóki nie popłynęła rdzawa woda i machałam dalej, aż stała się zimna i przezroczysta. Krystalicznie czysta woda studzienna w dużej ilości. - Dzięki ci, słodki Jezu - wymruczałam, zupełnie jak babcia. - Bóg dał i studnia nie wyschła. Kolejna sprawa - rozpalić ogień w brzuchatym żelaznym piecu. Poruszyłam szybrem w nadziei, że szyb kominowy nie jest zapchany -
na szczęście był cug, czułam powietrze na palcach. Piec był wyczyszczony, drewno leżało między pajęczynami, pozostawało tylko wziąć zapałki i rozpalić ogień. Cug był dobry, już po chwili płomienie trzaskały radośnie. Noce bywały tu zimne nawet wiosną, a my mieliśmy tylko śpiwory; nie byłam pewna, czy mole nie dobrały się do kołder babci. No dobrze, będę się martwić, jak się okaże, że jest czym, zresztą nawet „nadgryzione" kołdry były lepsze niż nic. Chłopcy weszli do środka, skończyli nosić rzeczy z samochodu. Ash z okrzykiem radości podkradł się do pieca, wyciągając do niego ręce, jakby ogień był jego starym przyjacielem. Naczynia i sztućce były zakurzone, ale tylko je opłukałam. Babcia złoiłaby mi za to skórę, ale ledwie trzymałam się na nogach, a w głowie miałam watę. Zamknęłam drzwi frontowe, powiedziałam chłopakom, żeby zanieśli śpiwory na górę i postanowiłam upitrasić coś prostego, bekon, jajka, naleśniki z proszku. To mogłabym zrobić nawet przez sen, teraz prawie tak właśnie było. Gdy chłopcy zbiegli z tupotem na dół, ja nakłaniałam do współpracy oporną kuchenkę elektryczną i dziękowałam Bogu, że nie muszę gotować na piecyku. Dałoby się to zrobić, ale średnia przyjemność. - Jedzenie? - Graves przeciągnął się, ziewając rozpaczliwie. Ash podsunął się do pieca i przykucnął, wpatrując się przez kratę w pomarańczowożółty płomień. W jego oczach pojawiły się iskry, na twarzy malowało się pogodne zadowolenie i ciężko było uwierzyć, że jest tym dwuipółmetrowym złamanym wilkołakiem, niedającym się zatrzymać. A zaraz potem przyszła myśl: czy mógłby przybrać wilczą postać? A gdyby to zrobił, czy potrafiłby przemienić się z powrotem? Nie wymyślaj sobie problemów, Dru. - Nie narzekam - zastrzegł się szybko Graves. - Mogę jakoś pomóc? - Sprawdź lodówkę. - Wskazałam sprzęt jedną z babcinych drewnianych łopatek. - Jeśli działa, przełóż wszystko z lodówki turystycznej i wystaw ją na ganek. I nie marudź, jeśli nie lubisz jajecznicy, bo to właśnie robię. - Nie będę, słowo skauta. - Uśmiechnął się łobuzersko, jego zielone oczy błysnęły. - No dobra, nigdy nie byłem skautem, nie mogłem sobie na to pozwolić. Ale to nie ma nic do rzeczy. Czyż nie jest słodko? Mąciło mi się w głowie od jego zmian nastroju, tak szybko przeskakiwał między nienawidzeniem mnie i
uważaniem, że jestem w porządku. - Ja też chciałam do nich należeć, ale nie przyjmowali dziewczyn. - A skautki? - Otworzył niewielką starodawną lodówkę i wsunął rękę do środka. - Wygląda, jakby działała. Super. - Skautki mają pyszne ciasteczka, ale za dużo tam dziewczyn. Nie dogaduję się z nimi zbyt dobrze. - Z wyjątkiem Nat, ale nawet ona pewnie mnie teraz nienawidzi. Nalałam ciasto naleśnikowe, usłyszałam satysfakcjonujące skwierczenie i przerzuciłam bekon. Zastanowiłam się nad rozbiciem jajek, ale uznałam, że zostawię je na koniec. -1 chyba nigdy nie zdołam. - Masz jeszcze czas. Ja też nie czuję się dobrze między laskami. Z wyjątkiem ciebie. Wiesz, jesteś jedyną znaną mi dziewczyną, która nie jest... Znowu urwał. To było wkurzające, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się zastanawiać, jaka nie jestem. Lista tego, jaka nie byłam, ciągnęła się dość długo, poczynając od „słodka", a kończąc gdzieś w okolicy „milutka". Odgarnęłam włosy do tyłu. Koński ogon nie chciał się trzymać, jutro znajdę jakąś gumkę i splotę włosy. Od razu pomyślałam o Nathalie ze Scholi Primy. Z nią dogadywałam się całkiem dobrze, dopóki nie zachowałam się jak suka. Co prawda, wtedy szykowałam się, żeby uratować Gravesa, ale zawsze... Nagle aż do bólu zapragnęłam zobaczyć Nat. Jak przechyla swoją kształtną głowę i otwierając szeroko lekko skośne, niebieskie oczy, zastanawia się nad wyborem kreacji czy bałaganem, jakim były moje włosy... Pociągnęłam nosem, wytarłam go wierzchem dłoni i wróciłam do naleśników. Graves ładował wszystko do lodówki, Ash kiwał się przed piecem, mrucząc cicho. Potem Graves wyniósł lodówkę turystyczną na ganek przed domem, a gdy długo nie wracał, zrozumiałam, że znowu palił. Jak tak dalej pójdzie, sama zacznę jarać. Tata by mnie zabił za samą myśl... No dobra, ale on nie żył. I już nigdy za nic mnie nie ochrzani. Ścisnęło mi się gardło, jakby coś w nim utkwiło, odchrząknęłam kilka razy i skupiłam się na smażeniu. Puszka po kawie Folgers, do której babcia wrzucała fusy, skorupki jajek czy obierki na kompost, była zardzewiała, ale nadawała się do użytku. Wrzuciłam do niej skorupki. Po chwili miałam już gotowe całe
danie. - Ash! Chodź tutaj! Zanieś to na stół. Graves, daj mu plastikowy widelec i sobie też weź. - Pokrzykując z kuchni, czułam się niemal jak babcia. - Będziesz jadła? - Graves wszedł do środka, podbródek miał wysunięty, oczy ciemne, niemal czarne. Popatrzyłam na patelnię i dźwięk skwierczącego bekonu zalał na chwilę mój umysł. - Tak - skłamałam. - Ale najpierw praca. Chodźcie i wsuwajcie. Na przestronnym strychu stało szerokie łóżko babci z kolumienkami i moje łóżeczko. Materace cuchnęły pleśnią, chociaż zawinęliśmy je w folię, za to kołdry, nafaszerowane kulkami na mole i włożone do worków, były nietknięte, mole zostawiły je w spokoju. Zaplanowałam, że później po kryjomu zniosę mój nowy śpiwór na dół. Pomyślałam, że jeśli wyślę chłopaków na górę, żeby się ulokowali i dam im trochę czasu, to padną jak zabici, a ja wyśliznę się ze śpiworem na dół i położę na dole pod drzwiami. A na razie miałam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia przed nocą. Ponownie ogrodziłam ściany i patrzyłam, jak niewyraźne niebieskie linie, biegnące przez drewno, wypełniają się nowym życiem. Nie musiałam „kłaść" ich na nowo, wystarczyło odświeżyć, co okazało się zaskakująco łatwe. Musiałam tylko pamiętać, żeby sięgnąć myślą na tyle wysoko, by objąć również piętro. Niemal słyszałam, jak babcia mamrocze do siebie, jak wtedy, gdy obchodziła za mną otwarty pokój, stanowiący cały parter i sprawdzała moją pracę. Czułam głód, ale żołądek zacisnął się w węzeł. Po ogrodzeniu ścian kręciło mi się w głowie, bolały wszystkie kości. Usiadłam na kanapce, żeby chwilę odpocząć. To była stara kanapka z końskiego włosia, przeznaczona dla gości. Babcia zwykle siedziała w swoim fotelu bujanym, a ja na starej pufie albo przy jej nogach, gdy robiła na drutach. Goła żarówka w kuchni dawała łagodne światło; gdy zamknęłam oczy i wdychałam powietrze, niemal czułam jej zapach. Aromat tytoniu, cierpka woń starej kobiety, zasypka dla dzieci i piżmowy drożdżowy zapach gotowania dobrych rzeczy i całodziennej ciężkiej pracy. Jej kołowrotek stał przykryty pokrowcem (powiedziałam chłopakom, żeby nie zdejmowali), ale niemal słyszałam jego turkot i szmer, i łagodne mruczenie babci, gdy rozmawiała z Bogiem czy opowiadała mi różne rzeczy.
Uwielbiałam słuchać jej głosu. Mówiła niemal bez przerwy, jej zdaniem wynikało to z tego, że mieszkała sama. Tata nigdy nie był typem gawędziarza, za to dni spędzane z babcią były ciągłym strumieniem informacji, napomnień, uwag. Zrób tak z tak, nie poddawaj się, grzeczna dziewczynka... Mogłam mu powiedzieć, jaka jest teraz cena bawełny, ale by nie słuchał... Tak, wyglądasz jak twój tata, zupełnie jak muł... Podaj mi nożyczki i sprawdź, czy w kurniku nie ma jajek. O mój Boże, jesteś naprawdę dobra w szukaniu jajek, masz talent, kochanie. A teraz chodź, nie ma co marnować słońca. Uczyła mnie przez pracę, mówienie było czymś więcej. Linią życia? Zgięłam się i położyłam stopy wyżej, na zakurzonym oparciu. Było mi dobrze, nawet jeśli kanapka była twardsza i bardziej śliska niż podłoga. Widok ognia, zapach płonącego, dobrze wysuszonego drewna (naznosiłam go przed ogrodzeniem ścian) był niczym ciepły koc. Koc. Nie miałam koca, wszystkie zostały na górze. Przeziębię się, jeśli zostanę tu dłużej. Nieważne. Oczy same mi się zamknęły, byłam taka zmęczona... Linie ochrony na ścianach nuciły cicho, to było coś nowego. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby śpiewały wysokimi kryształowymi głosami, tworzącymi harmonię, gdy zaciągały się w węzły nad drzwiami i oknami. No dobrze, Dru. Dotarłaś tu i przywiozłaś ich obu. Jutro zajmiesz się długoterminowym planem, a na dziś zrobiłaś wszystko, co miałaś zrobić, a wampiry nie zaatakowały. Na razie. Nakazałam sobie nie wymyślać problemów i zwinęłam się na kanapce. Było mi tak cholernie dobrze, że wreszcie mogę się nie ruszać, przestać koncentrować na następnej rzeczy do zrobienia i kolejnej, kolejnej... To była pierwsza noc od uwolnienia Gravesa, kiedy spałam, naprawdę spałam. Wszystkie mięśnie mojego ciała uwolniły się od napięcia, odprężyły w jednej chwili. Zapadłam w ciemność, w której nie było żadnych snów. Prócz jednego. Christophe przykucnął na brzegu dachu, jego niebieskie oczy
płonęły, zabójczo piękna twarz wydawała się wymize-rowana. Rysy wryły się w nastoletnią twarz i przez chwilę widać było, ile naprawdę ma lat. Miasto rozpościerało się w dole, łańcuszki świateł i betonowe kaniony. Spalinowy wiatr poruszał zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami Christophe'a, aspekt zamigotał, kły to wysuwały się, to cofały, gdy mroczny, bezsilny gniew przesuwał się przez jego rysy. Nigdy jeszcze tak nie wyglądał. - Potrzebujemy cię - odezwał się ktoś za nim. Bruce poruszył się niespokojnie w cieniu szybu wentylacyjnego. Jego brytyjski akcent sprawiał, że każde słowo było jak precyzyjny pocisk. - Nie wyrzekaj się życia, Reynard. W ten sposób nie uczcisz jej pamięci. Christophe wzdrygnął się. W takim stanie widziałam go po raz pierwszy i zupełnie nie pasowało mi to do tego wkurzająco opanowanego djamphira, którego znałam. - Ona żyje. - Jak mogła przeżyć coś takiego? Znaleźliśmy ślady, widziałeś krew. Nie przeszła nawet połowy szkolenia, mimo naszych wysiłków. Siergiej... - Imię wbiło się w moją głowę niczym ostry odłamek szkła, obaj zesztywnieli. - Wziął ją, bo Leon ją zdradził, a Anna zapewne mu pomogła. - A więc postanowiłeś obarczyć winą milady. - Christophe rozprostował ramiona, podniósł prawą rękę. Coś zalśniło delikatnie w jego dłoniach, przykuwając mój wewnętrzny wzrok. - Doprawdy, ibn Alias, nigdy przedtem nie byłeś taki skory nazywać zachowania Anny po imieniu. - Anna jest rozpieszczonym dzieciakiem, nigdy nie dorośnie. -Bruce niemal warczał, jego warga uniosła się, zabłysły białe kły, aspekt przesunął się po włosach. - Ale rozprawianie o tym niczego nie zmieni. Nie znaleźliśmy ani jej ciała, ani ciała Anny, ciągle szukamy. Straszny tu bałagan. - Wziął głęboki wdech, aspekt wycofał się. - Gdyby miał je obie, już byśmy o tym wiedzieli, bo mógłby poruszać się w świetle słońca, a my bylibyśmy oblężeni. - Ciemne oczy Bruce'a zalśniły. On też nie wyglądał dobrze, ubranie miał nadpalone i podarte, połowę twarzy w siniakach, stąpał ciężko. - Proszę cię, Reynard. Zakon cię potrzebuje. - Mój mały ptaszek potrzebuje mnie jeszcze bardziej. Powiedziałem ci, chroń ją, a będziesz miał moją wierność. I co? Tu nie jest bezpiecznie. - Christophe wyprostował się i zobaczyłam, że jego
ubranie też było w strzępach. Krew wampirów dymiła się na nim, ale ciężko było to dojrzeć przez otulającą go mgiełkę wściekłości. - Nie wiemy nawet... - zaczął bezradnie Bruce, rozłożył ręce. Próbował załagodzić sytuację, jak zawsze. Christophe wstał powoli, z groźną gracją, balansując na krawędzi dachu. - Wiem, że gdyby była martwa, to, ibn Alias, ja byłbym również. Zabijałbym, dopóki by mnie nie zgarnęli. Ale moje serce nadal bije, a więc ona żyje. - Rysy jego twarzy wygładziły się, gniew zamknął się w pięściach, ściśniętych palcach, na twarzy zastygła zimna maska pewności. Gdyby kiedykolwiek spojrzał na mnie w ten sposób, nie pozwoliłabym, żeby mnie dotknął. Byłabym zbyt zajęta cofaniem się i schodzeniem mu z drogi. - Daj nam trochę czasu! Pomożemy, będziemy negocjować z Maharaj... - Nie wspominaj przy mnie o młodych dżinnach, nie obchodzą ich nasze kłopoty. - Christophe zaśmiał się krótko, gorzko. -A twoja pomoc dała Leontusowi szansę zdradzenia jej. Dałeś mi słowo, Bruce. Wierzyłem, gdy mówiłeś, że będzie jej strzegł, i to znacznie pilniej, z powodu śmierci Eleanor. Ufałem mu. - Ja też mu ufałem! - krzyknął Bruce, ale było już za późno. Christophe skoczył z dachu, runął w dół, prosto w ryczący wiatr...
ROZDZIAŁ 4 Usiadłam gwałtownie na kanapce, moje palce ściskały powietrze, jakbym chciała złapać Christophe'a za sweter i wciągnąć go z powrotem. Na podłodze leżała zwinięta w kłąb babcina kołdra. Cofnęłam się gwałtownie, uderzając mocno w wysokie, twarde oparcie kanapki. Graves wyskoczył ze śpiwora i zerwał się na równe nogi. Widocznie w nocy zszedł na dół i spał na podłodze obok kanapki. Serce waliło mi jak młotem, tłukło się w krtani, kły stały się tkliwe. Przez jedną przerażającą chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem, krzyk uwiązł mi w gardle. Głęboki pomruk, wprawiający w wibracje wszystko, co nie było przybite gwoździami, okazał się warkotem, dobiegającym z piersi Gravesa. Jego rozszerzone oczy były zielone i puste. Inny - to, czego wilkołaki używały do przemiany, czego loup-garou potrzebował do mentalnej dominacji - wibrował pod jego skórą, ramiona nabrzmiały, gdy je pochylił, gotów do ataku. Zacisnęłam dłoń na ustach. Dotyk zatłukł się w mojej głowie, małe, niewidzialne palce zatonęły w gniewie, płynącym od niego czerwono-fioletowymi falami. Linie ogrodzenia na ścianach jarzyły się jasnoniebieskim światłem. Za oknem, na łące nie było nic, słyszałam tylko zlewające się w jedno odgłosy wsi, które po jakimś czasie rozdzielały się na szum wiatru, plusk strumienia czy głosy zwierząt. Zupełnie, jakby moje uszy musiały przełączyć się z odbioru odgłosów miasta na odgłosy wsi. Światło słońca przesączało się przez okiennice, wyglądało jak sztabki złota z tańczącymi w nich drobinkami kurzu. Warkot Gravesa cichł powoli. Na wpół odwrócony, patrzył na mnie swoim pustym, zielonym wzrokiem i po raz pierwszy od czasu, gdy go poznałam, wydawał się niebezpieczny. Przełknęłam ślinę. - Wszystko w porządku - wykrztusiłam przez palce zaciśnięte na ustach. - Ja tylko... miałam sen. - O Christopie. Słowa utknęły mi w gardle. - Jezu, co ty robisz? Graves stał nieruchomo, a gniew wysączał się z niego powoli. W szalonych oczach pojawił się cień rozsądku. Zastanowiłam się, czemu się go nie boję, zwłaszcza teraz, gdy wyglądał na gotowego na wszystko.
Przyznaję, byłam wystraszona. Ale nie wyglądało na to, że chciałby mnie skrzywdzić. Nie, jego uwaga była skupiona na drzwiach. Jakby coś chciało przez nie wejść. Coś takiego daje do myślenia. Naprawdę. Tylko że na razie nie wiedziałam, co miałabym o tym myśleć. Graves jakiś czas patrzył na mnie spode łba. Wreszcie jego gniew zniknął zupełnie, zatopił się pod karmelową skórą, na której nie było już śladów tortur. Pomyślałam, że ten gniew, a raczej wściekłość jest czymś nowym. Nigdy przedtem nie wściekał się, to była moja domena. No cóż, gdy torturują cię wampiry, pewnie zaczynasz czuć wściekłość. Głęboko w piersi znowu zakłuło mnie poczucie winy. - Graves? - Mówienie sprawiało mi trudność, próbując zasłonić wystające kły, przyciskałam dłoń do ust tak mocno, że ledwie mogłam poruszać wargami. Nie chciałam, żeby je zauważył. Żeby przypomniał sobie mnie, z ustami na szyi Anny, gdy piłam jej krew. Przykucnął, poruszył rękami. Wzdrygnęłam się, nim zrozumiałam, że po prostu wygładzał śpiwór. - Nic nie robię. Na jego rzeźbionych policzkach pod zarostem pojawił się rumieniec. Zarost był czymś nowym, gdy go poznałam, miał chłopięco gładkie policzki. Nadal potrzebował kalorii, żeby odbudować mięśnie. Metabolizm wilkołaka dużo spala w czasie przemiany; Graves wprawdzie nie porastał sierścią, ale zyskiwał siłę i szybkość. No, nie byt bardzo owłosiony. Nie bardziej niż zwykły chłopak. Graves zaczął zwijać śpiwór. Mrowienie w kłach ustało, oderwałam rękę od ust. Na pewno byłam rozczochrana, ale czułam się znacznie lepiej. Nawet nie zdrętwiałam, sen przyniósł świeżość i odpoczynek. Spojrzałam na kołdrę, pewnie Graves przyniósł ją z góry i przykrył mnie. Zastanowiłam się, co by tu powiedzieć. - Nie chciałeś... ee... spać na górze? Brawo, Dru. Mów rzeczy oczywiste. - Nie, - Wściekłość przemknęła przez niego i wycofała się. - Nie chciałem. Dotyk był teraz znacznie silniejszy i gdyby nie treningi babci, byłabym zaniepokojona tym, jak mocno gniew Gravesa dźwięczy w mojej głowie. - Graves...