ROZDZIAŁ 1
Tyrzymaj się planu, mówił Christophe. Trzymaj się planu, a wszystko będzie
dobrze.
Zasznurowałam buty - martensy wysokie do kolan, idealne na każdą okazję, i do
tańca, i do ucieczki, i skopania komuś tyłka, i włożyłam sukienkę, srebrzyste cudo
na ramiączkach. Miałam upięte włosy i wydawało mi się, że moja szyja jest
nieprzyzwoicie naga. Nawet kolana wydawały się nagie. I medalion mamy,
widoczny między obojczykami, a nie ukryty pod koszulką. Do licha, miałam nawet
kolczyki w uszach, malutkie śliczne brylanciki -Christophe nalegał, żebym je
włożyła. Sięgnęłam po tiulowy szal obszyty malutkimi perełkami. Miałam nadzieję,
że dzięki niemu jakoś zamaskuję brak biustu.
Nathalie udało się nawet przekonać mnie do włożenia stanika, który nie miał w
nazwie określenia „sportowy". Nie, to był prawdziwy push-up. Z gąbeczkami. I
znowu ktoś wydaje mi polecenia, a ja słucham, ale w przypadku Nat nie miałam nic
przeciwko temu. Przynajmniej dzięki niej kupowanie staników nie było już czarną
magią. Zawsze mnie to fascynowało, choć przy moim absolutnym braku biustu
nigdy nie miałam z tym większego problemu. No ale, litości, sukienka z dekoltem
dla laski bez biustu? Sama nie wiem. Dotychczas wkładałam spódnicę, tylko kiedy
babcia kazała mi ubrać się ładnie do kościoła, zresztą
nawet ona data sobie spokój za trzecim czy czwartym razem, gdy po szkółce
niedzielnej wylądowałam w kałuży błota i z perkalikowej kreacji w kwiatki czy
kratkę zostały strzępy. Nigdy jej nie powiedziałam, że to sprawka innych
dzieciaków, ale wiem, że się tego domyślała.
Nathalie udało się także mnie umalować, kosmetykami, które kupiłyśmy w
wielkiej drogerii w centrum podczas jednej z potajemnych wypraw do miasta w
środku dnia. Efekt był całkiem, całkiem. Ostatnio jakoś nie mam problemów z cerą;
choć nieraz czułam pryszcze pod skórą, jakimś cudem nie wydostawały się na
powierzchnię. Można by pomyśleć, że to poprawiało mi humor.
Niestety.
Weszłam na parkiet i skrzywiłam się, gdy didżej o pokerowej twarzy podkręcił
basy w beznadziejnie gtupiej piosence. Czasami superczułe zmysły to kiepska
sprawa, nawet jeśli dzięki koncentracji można je wyciszyć. Kiedy w końcu
rozkwitnę, czyli uzyskam siłę i szybkość dorosłego djamphira na stałe, a nie tylko
pod wpływem silnych emocji - będę w pełni kontrolowała zmysły, ale na razie
jestem w pułapce.
Jedno jest w tym wszystkim dobre. Bardzo lubię tańczyć. A w każdym razie
podskakiwać i podrygiwać na zatłoczonym parkiecie, w tłumie, który mnie
ogranicza. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może sprawiać mi
przyjemność, zwłaszcza że mam dotyk. Można by pomyśleć, że taki natłok ludzi
dokoła doprowadzi mnie do szaleństwa, ale kiedy tak sobie tańczą, spoceni,
otumanieni, słyszę tylko biały szum. Odpoczywam. Oczywiście jeśli akurat się nie
rozglądam, wypatrując krwiożerczych bestii, które zabiją cię, ledwie cię dojrzą.
Trzymatam się skraju parkietu, na tyle głęboko, by czuć się bezpiecznie, na tyle
blisko, by mieć zawsze otwartą drogę ucieczki. Ta impreza odbywała się w
wielkim, dziwacznym budynku o nazwie Pier 57, powietrze wypełniały sztuczna
mgła i dym - papierosów i innych palonych substancji. Rozżarzone koniuszki
papierosów, nagie ciała, pot - powietrze przesycał zapach mięty i tytoniu, wyczuwałam
nuty marihuany i nieokreślony, charakterystyczny zapach młodości. I
jeszcze duszący, słony zapach seksu dochodzący z ciemnych zakamarków. Było tu
tyle rozszalałych hormonów, że starczyłoby na napęd rakietowy.
Uniosłam ręce wraz z tłumem w deszczu kolorowych świateł. Były jak atak
migreny, czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółte, ale chwilami operator silił się
na finezję i ograniczał feerię barw do tylko dwóch i wszystko stawało się
niebieskozielone
albo pomarańczowo-żółte. Muzyka narastała i wtedy mistrz ceremonii
włączał dyskotekową lustrzaną kulę i salę zalewały lśniąc punkciki, a w
promieniach ultrafioletu biel lśniła niesamowicie.
Czułam dotyk w głowie - minimalnie, na tyle by zachować czujność, ale nie
utonąć w potoku myśli i wrażeń wszystkich zebranych - unosiłam się z tłumem,
pozwalałam, by moje ciało płynęło z prądem jak mała rybka wśród wodorostów.
Płotka. Zbyt mała, by ją złapać.
Taką przynajmniej miałam nadzieję.
Trzymaj się planu. No to się trzymałam.
Problem w tym, że wampiry nie zawsze to robią.
Poczułam w głowie pierwszy okruch nienawiści, ostry, twardy jak sopel lodu w
pełnym słońcu. Tańczyłam dalej, przesuwałam się na skraj parkietu. O ile dobrze
wyliczyłam, tłum - bo obserwując roztańczony tłum, zauważa się pewną
prawidłowość - zawsze porusza się ruchem kołowym - doprowadzi mnie do
najlepszego wyjścia, które Christophe pokazywał mi na planie. Czułam na barkach
jego ciepłe, opiekuńcze ramię, w uszach miałam jego cichy głos. Nie obawiaj się.
Jesteś wystarczająco szybka i sprawna, w innym wypadku nie pozwoliłbym ci na
to.
Zarumieniłam się na to wspomnienie, czułam łaskotanie w zagojonych bliznach
po kłach na nadgarstku. On przynajmniej pozwala mi coś robić, nie tak jak
niektórzy inni członkowie Rady. Hiro panikował na samą myśl, że mam wziąć
udział w akcji. Na twarzy Bruce'a pojawiała się mina, mówiąca, ża jestem Za
Młoda, Zbyt Nieodpowiedzialna i Zbyt Cenna, że jestem Nadzieją Zakonu.
Miałam wtedy ochotę walić na oślep.
A jeśli dzisiaj coś się wydarzy, może nawet będę miała ku temu okazję.
Moje usta wypełnił posmak zgniłych pomarańczy, nieważne, że żułam miętową
gumę. Babcia mówiła, że to arrah - aura. Ja teraz stwierdziłam, że to smak
zagrożenia. Zawsze w pierwszej chwili chciałam splunąć, ale to tylko
spotęgowałoby ohydny posmak.
A poza tym to nieładnie pluć na parkiet. Nie tak mnie wychowano.
Wsunęłam rękę do malutkiej torebeczki, przewieszonej przez ramię. Nathalie
twierdziła, że psuję nią cały efekt, ale musiałam mieć coś, w czym trzymałabym
błyszczyk do ust i maleństwo, które teraz wyjęłam i udałam, że odgarniam ciemne
loki za ucho. Wyglądało to jak słuchawka telefonu komórkowego, malutka i
srebrna. Wcisnęłam odpowiedni guziczek i zakryłam ucho włosami.
Słuchawki tłumiące odgłosy z zewnątrz to istny cud. Szkoda tylko, że nie dał mi
dwóch. Albo chociaż zatyczek do uszu. Zatyczki sprawdziłyby się doskonale.
- Mam cię, Drew - Głos Christophe'a, wyraźny i głośny, jakby stał tuż obok
mnie, zagłuszał muzykę. W tej chwili didżej grał jakieś starocie z lat
osiemdziesiątych o niezdecydowanej dziewczynie o imieniu Eileen. - Mamy go.
Zespół pierwszy do akcji.
Wcześniej tłumaczył mi, że to najbardziej niebezpiecznu część. Zanim inne
djamphiry wejdą do budynku, gdy będę sama tańczyć. Już miałam zejść z
parkietu, gdy poczułam kolejne ukłucie nienawiści.
Cofnęłam się odruchowo, bo przy wejściu, do którego zmierzałam, dostrzegłam
nagły ruch.
- Cholera - nie wiedziałam nawet, że powiedziałam to na głos.
- Co? - Christophe nie wydawał się przejęty, ale niemal go widziałam, jak siedzi,
z lekko przechyloną głową za eleganckim czarnym biurkiem w centrali w Schola
Prima na Upper West Side, cały spięty. Aspekt przenika go, wygładza jego włosy,
sprawia, że w rozchylonych ustach pojawiają się kły. Palce nad elegancką czarną
klawiaturą, niebieskie oczy wpatrzone w dal, nieobecne. Jest lodowato przystojny, a
ja niemal...
Nie, nie boję się go, właściwie nie. Ale nietrudno sobie to wyobrazić, zwłaszcza gdy
tak wygląda. W tej chwili miałam zresztą inne problemy.
- Pierwsze wyjście zablokowane. Idę do drugiego.
- Dru...
Już biegłam. I dobrze, bo jak się okazało, ruch przy drzwiach spowodowali trzej
nastoletni chłopcy. Blondyn i dwóch brunetów, wszyscy na tyle przystojni, że
każda dziewczyna patrzyłaby na nich z przyjemnością, ale gdyby miała dość oleju
w głowie, dostrzegłaby twardość ich uśmiechów, ostry blask ich błyszczących oczu,
nawet to, jak się ruszali... I uciekałaby, gdzie pieprz rośnie.
Ale zwyczajni ludzie nie patrzą uważnie. Jedno spojrzenie i klasyfikują cię, jak
im pasuje, i radośnie podążają prosto w paszczę zła, które na nich poluje. Tata i
August wiecznie spierali się, czy ludzie chcą wiedzieć o istnieniu Prawdziwego
Świata, o tych wszystkich istotach, które budzą, się do życia pod osłoną nocy.
Nigdy nie dochodzili do jednego wniosku.
Ja? Ja nie miałam nic do powiedzenia. Byłam tylko dzieckiem.
Nadal trzymałam się planu. Szłam do drugiego wyjścia, mając w uchu szept
Christophe'a, który wysyłał kolejne zespoły na wyznaczone pozycje i wydawał
pierwszej ekipie nowe rozkazy. Jego słowom towarzyszył dziwny pogłos, jakby
sygnał odbijał się od ścian albo jakby znajdował się na dworze.
Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby był nieco bliżej niż w Scholi, ale kierował
mną podczas tej misji i jego miejsce jest w punkcie dowodzenia, skąd wszystko
koordynował.
Głęboko zaczerpnęłam tchu, starając się opanować rozszalały puls. Zaraz
skopiemy tyłki wampirom polującym na dyskotekach. Christophe w końcu uznał,
że jestem gotowa, by wziąć udział w niewielkiej operacji namierzenia i zniszczenia,
i ta myśl niosła pocieszenie. Wreszcie robiłam coś naprawdę, nie tylko trenowałam
bez końca. Nawet jeśli było to na tyle bezpieczne, na ile to możliwe, kiedy ma się do
czynienia z wampirami.
I wtedy wszystko poszło nie tak. Bo dostrzegłam zamieszanie przy drugim
wyjściu, a basy nabrały nowego, szybkiego tempa. Wszyscy podnieśli ręce, nastrój
tłumu zmienił się błyskawicznie, napięcie narastało jak na górskiej kolejce, i
zrozumiałam, że także drugie wyjście jest spalone. Mój szal zadrżał, miniaturowe
perełki drażniły nagle wilgotną szyję.
Niestety, akurat w tej chwili wyszłam z roztańczonego tłumu, znalazłam się na
skrawku wolnej przestrzeni przeznaczonej dla tych, którzy chcieli odpocząć od
szaleństwa na parkiecie. Powinnam była iść dalej, jakbym kierowała się do łazienki.
Kiedy na takiej imprezie stajesz nieruchomo, rzucasz się w oczy.
Przy drugim wejściu przywódca wampirów uniósł głowę. Jego oczy lśniły mdło,
aura polowania zasnuwała je czernią, rozlewała się na białka, aż lśniły jak plamy z
benzyny na mokrym chodniku. U starszych wampirów te czarne oczy utrzymują
się przez cały czas, ale musi minąć nieco czasu, aż tak samo reagują oczy młodych.
Pociągnął arystokratycznym nosem. Ciemne loki opadły mu na czoło.
O cholera.
- Drugie wyjście spalone - szepnęłam. - Przechodzę na plan C.
- Chwileczkę. - Nieczęsto zdarza się, by Christophe był zaskoczony. - Co za
plan...
Wampir przestał węszyć. Poruszył głową i patrzył prosto na mnie. Jego usta
drgnęły. Wiedziałam, co mówi. Przysięgam na Boga, że go usłyszałam, jego szept
minął moje uszy, trafił prosto do mózgu.
- Swietocza.
Wiedział, kim jestem - w części człowiekiem, w części wampirem, a kiedy
rozkwitnę i dokończę szkolenie, stanę się zabójcza dla wszystkich krwiopijców.
Oczywiście, o ile przeżyję tę noc.
Z trudem przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam.
- Plan C jest taki, że improwizuję. Wykrztusiłam to, choć dławił mnie smak
zgniłych pomarańczy, i puściłam się biegiem.
ROZDZIAŁ 2
Właściwie można by pomyśleć, że sprawi mi frajdę świadomość, że w ciągu
piętnastu sekund za moją sprawą na dyskotece w magazynie w Chelsea zapanował
całkowity chaos. Ale nie.
Jednym susem przeskoczyłam nad barem, ledwie musnęłam buciorami szklany
kontuar. Nie podawano tu alkoholu, jedynie horrendalnie drogą wodę mineralną i
napoje energetyzujące w lśniących puszkach. Barman, potężny koleś, chyba
wściekły, że tkwi tutaj, a nie za barem z prawdziwego zdarzenia, trzymał kij do
bejsbola wielkości małego drzewa. Krzyczał coś, ale jego słowa zagłuszał alarm
przeciwpożarowy, zresztą i tak już go minęłam. Tłum rzucił się do drzwi za moją
sprawą - pociągnęłam za łańcuch aktywujący alarm przeciwpożarowy, choć nie
miałam pewności, czy to zadziała. Może tym sposobem uda mi się choć trochę
spowolnić wampiry. Tej nocy, zamiast na bezbronnych ludzi, zapolują na mnie.
Miałam nadzieję, że nie jestem tak bezradna, jak czułam się w tamtej chwili.
Głos taty, jak zawsze, gdy musiałam szybko zdecydować, co dalej. Nie
zastanawiaj się na tym. Dru. Myślenie spowalnia. Działaj.
Za barem musi być jakieś wyjście, przecież muszą dostarczać tu towar.
Zobaczyłam drzwi i rzuciłam się w ich stronę. Za moimi plecami eksplodował
ogłuszający huk, przedarł się nawet przez ścianę dźwięku z głośników.
Krwiopijcy dopadli do kontuaru. Przez chwilę martwiłam się o barmana, ale nie
było na to czasu. I tak miałam pełne ręce roboty.
- Co robisz? - Christophe wydawał się pokojony, ale nie marnowałam tchu na
gadanie, musiałam biec. - Nie denerwuj się, kochana. Słyszę, że oddychasz.
Wszystko będzie dobrze.
Jego chłodny, opanowany głos niósł otuchę. Chyba zawsze lepiej funkcjonuję,
kiedy ktoś mówi mi, co mam robić. W każdym razie, kiedy wampiry depczą mi po
piętach. Tak samo było z tatą - on wydawał polecenia, a ja brałam się w garść i
wykonywałam je.
Pchnęłam drzwi za barem i wypadłam na skrzypiące drewniane schody. Hałas
ucichł, także dlatego, że kakofonia, którą nazywali muzyką, urwała się gwałtownie.
Znalazłam się w pomieszczeniu przypominającym piwnicę. Betonowe ściany,
skrzynki butelkowanej wody, inne przedmioty, których nie rozpoznawałam.
Muszą jakoś wnosić te zapasy, inaczej jestem w pułapce bez wyjścia. I wtedy
dostrzegłam inne chwiejne schody, prowadzące w górę, i rampę wiodącą do
szerokiego, podwójnego metalowego włazu, takiego, który mija się na ulicy, idąc
dalej.
W każdym razie zwyczajni ludzie mijają go bezmyślnie. Ja staram się tego nie
robić. Nigdy nic nie wiadomo.
Pół sekundy później zorientowałam się, że oba skrzydła są zamknięte na kłódkę.
Cholera. Ale biegłam zbyt szybko, by się przejmować. A za moimi plecami
rozległ się wysoki, szklisty wrzask, którzy uderzał prosto do głowy.
Bojowy okrzyk nosferatu. Przenikał przez skronie, z całej siły wbijał się w mózg.
Ja także krzyknęłam, opuściłam głowę i rzuciłam się do drzwi. Nic tak nie
potęguje aspektu jak strach. Czułam go, czułam, jak oleiście opływa moją skórę, a
od świata oddziela mnie przezroczysta warstwa twardego plastiku. Przez długi
czas myślałam, że to świat zwalnia, póki Christophe nie wytłumaczył mi, że jest
odwrotnie - to ja przyspieszam. Kiedy rozkwitnę, będę miała nad tym pełną
kontrolę.
Już nie mogłam się tego doczekać, a na razie...
Kłódka ustąpiła z trzaskiem. Uderzyłam w drzwi z siłą pocisku, spod moich
martensów dosłownie leciały wióry. Czerwony przebłysk bólu, krzyk urwany w
połowie, głos Christophe'a w uszach - nie rozumiałam go, słowa rozciągały się jak
guma. A do tego siła uderzenia sprawiła, że słuchawka wypadła mi z ucha, upadła
na ziemię. Skoczyłam, wylądowałam na chodniku, ledwie drzwi ustąpiły, i
znalazłam się na powierzchni, jak wielki diabeł z pudełka. Rozległy się krzyki.
Rusz tyłek, Dru! Głos taty i ten specyficzny ton - nie myśl o amunicji, myśl o
ucieczce, jak wtedy, pod Baton Rouge, gdy zjawiły się zombi.
Och, wspomnienie taty bolało. Zombi też. W ogóle wspomnienia bolą.
Tłum stanowił pewne schronienie, ale nie na długo. Neony odbijały się w
szybach pod dziwnym kątem, gdy tak biegłam w rozwianym szalu, który dławił
mnie za szyję. Ta część miasta tętniła życiem, z nocnych klubów wylewały się
tłumy ludzi. Bieg w tłumie to sztuka, ale jeśli przemieszczasz się w tempie
djamphira, nie musisz jej znać, wystarczy, że uważasz, żeby na nikogo nie wpaść.
Można naprawdę zrobić komuś krzywdę albo wepchnąć pod samochód. Co
gorsza, takie zderzenie bardzo spowalnia, a do tego nie można odpuścić, gdy goni
cię zgraja wampirów. Guma, którą żułam, przypominała twardy kawałek kleju bez
smaku. Czułam łaskotanie w zębach, gdy aspekt przybierał na sile, otaczał mnie,
dodawał energii. Medalion matki podskakiwał mi na piersi, obijał się o obojczyki.
Dobrze chociaż, że w sukience mogłam swobodnie biec. W dżinsach czasami jest
niewygodnie, a ja gnałam tak szybko, że byłam zadowolona ze swobody, jaką dawała
mi sukienka. Skręciłam, odbiłam się od krawężnika i skoczyłam. Srebrne bmw
zahamowało z piskiem opon; samochód miał zielone światło. Wskoczyłam na
maskę, odbiłam się od niej jak od trampoliny, słyszałam zgrzyt wgniatanego metalu
i piskliwy wrzask za plecami. Wbijał mi się w mózg, przewiercał na wylot. Nie
zwolniłam.
Dobrze, że byłam wyszkolona. W sytuacji zagrożenia, jak mawiał tata, nie stajesz
na wysokości zadania. Zniżasz się do poziomu treningu.
Odwróciłam głowę, wyplułam gumę i zaraz tego pożałowałam, bo ślina zaschła
natychmiast, a smak zgniłych pomarańczy przybrał na sile.
Do parku, w parku ich zgubisz i będziesz bliżej Scholi, poza tym możesz liczyć
na wsparcie innych djamphirów, polujących pod osłoną nocy. Wspaniały plan,
doprawdy wunderbar, pytanie tylko, czy zadziała. Świat rozpływał się dokoła jak
oliwa na płycie szkła. Kolejny okrzyk bojowy, przenikliwy jak świst gwizdka na
zepsutym czajniku. Dwie grupy w klubie to zapewne łowcy, a w okolicy są chyba
także inne wampiry szukające ofiar. Wzywają posiłki. Dwa bojowe oddziały
djamphirów i zespół logistyczny nie poradzą sobie, zwłaszcza teraz, gdy wampiry
wiedzą, że pobliżu jest swietocza. Nie odpuszczą.
Co oznacza, że najlepsze, co mogę zrobić, to spieprzać co sil. Ale zarazem
zrozumiałam, że park Chelsea to zły wybór; niewystarczające schronienie.
Musiałam szybko zdecydować, co dalej, ale nie miałam zbyt wielkiego wyboru -
mogłam kierować się na północ i liczyć, że wszystko będzie dobrze.
Bieg. Powietrze przesycały spaliny z diesli, coś kłuło mnie pod żebrami, czaiło
się, czekało, by zaatakować, gdy zwolnię, gdy plastikowa pokrywa pęknie i
zwolnię do zwykłego, ludzkiego tempa. Nie, nie, nie...
Biegłam. Nie miałam wyboru.
Świat wypełniał cichy dźwięk, jak dzwonienie mokrego szkła, jeśli się go dotknie
w odpowiedni sposób. Słyszałam też beznamiętne pohukiwanie sowy. Nad moją
głową mignęła biała smuga, pióra mieniły się szarością jak animacja oglądana w
przyspieszonym tempie. W żółtych ślepiach zapłonął ogień. Sowa zataczała coraz
ciaśniejsze kręgi nad moją głową, a potem odleciała szybko, a mnie udało się
powstrzymać nieubłagany trzask, z jakim rzeczywistość nieuchronnie ściągnie
mnie z powrotem.
Czułam się, jak podczas biegu z wilkołakami w świetle dnia, gdy zaczynamy z
zielonych połaci Central Parku. Migające plamy, staruszka z szeroko otwartymi
ustami, grupa studentów na rogu, chińska knajpka z pirackim statkiem w herbie,
wszystko zlewało się w skompresowaną pigułkę informacji. Sowa - sowa babci,
choć tak naprawdę to mój aspekt w zwierzęcej formie - skręciła płynnie w prawo i
zniknęła w otwartej paszczy wejścia do metra.
Kiepski pomysł, Dru.
Ale do tej pory nigdy nie wątpiłam w rady babcinej sowy. Przebiegłam przez
chodnik, słyszałam każdy mój krok, i zrozumiałam, dlaczego skowa kazała mi iść
właśnie w tę stronę.
Bo dalej, przede mną, ulica zaczerniła się od ciemnych postaci nosferatu. Jeśli
natychmiast nie podejmę mądrej decyzji, znajdę się w pułapce między dwiema
grupami wampirów.
Pochyliłam się i wbiegłam do metra. Jeszcze nie dotknęłam stopą schodów, a
nocną ciszę przeszył kolejny wrzask. Czysty, zimny. Przenikał całe człowieczeństwo,
docierał do kudłatej bestii pod cienką warstwę cywilizacyjnej ogłady, we
mnie, w tobie, w nas wszystkich.
Wilkołaki wyszły na ulicę, wiedziały, że nosferatu sprawiają kłopoty. Dzięki
Bogu.
To nie znaczyło, że przeżyję tę noc, ale moje szanse znacznie wzrosły. Torebka
uderzała mnie w bok. Zamach - moje pięści przecinały powietrze. Szal przesunął
się, perełki drapały mnie w szyję. Zbiegałam ze schodów, przeskakiwałam po
cztery-pięć stopni naraz. Na półpię-trze niemal wpadłam na ścianę, przeskoczyłam
barierkę, minęłam bramkę i znalazłam się na peronie. Mało brakowało, a
straciłabym równowagę, zachwiałam się i zapewne zaprezentowałam całej trójce
pasażerów wspaniały widok w postaci mojej bielizny, bo moja sukienka trzepotała
jak flaga na wietrze.
W tej chwili wjechał pociąg, pasmo żółtego światła i brudnego srebra. W ostatniej
chwili wślizgnęłam się przez drzwi, zanim się zamknęły, i znalazłam się w pustym
wagonie cuchnącym starym moczem. Graffiti na ścianach, szeregi plastikowych
pomarańczowych siedzeń.
Znajome kłucie pod żebrami, pot spływający z czoła wielkimi kroplami. Dobrze
przynajmniej, że fryzura się trzymała. Loki opadały mi na twarz, widziałam złote
pasma, gdy aspekt pieścił mnie ciepłymi, czułymi dłońmi. Czułam w klatce
piersiowej trzepotanie serca przy każdym oddechu, wydawało się, że lada chwila
wyskoczy mi z piersi i zatańczy kankana w pociągu.
Pociąg już odjeżdżał i wtedy dostrzegłam mroczny ruch przy bramce. Błysk
kłów i oleistą czerń oczu; wampir warknął, pociąg zniknął w tunelu. Teraz
widziałam jedynie moje odbicie w szybie. Rumieńce na policzkach, pod oczami
zacieki z tuszu, którym umalowała mnie Na-thalie. Wyglądałam jak szop pracz.
Medalion matki zalśnił oślepiająco, zimny na szyi jak lód. Kłucie pod żebrami
osłabło, ale nadal dyszałam ciężko.
Usiłowałam patrzeć na wszystkie strony jednocześnie. Podniosłam rękę,
dotknęłam ucha. Nie poczułam nic, tylko twarde krawędzie brylantowego
kolczyka. Cholera. Teraz przypomniałam sobie, że zgubiłam słuchawkę.
Poprawiłam spódnicę, usiłowałam zapanować nad oddechem. Rozluźniłam szal.
Nie jestem głupia, widziałam, że nadal nie jestem bezpieczna. Jeśli bardzo im na
mnie zależy, puszczą się w pogoń za pociągiem. Roześmiałam się nerwowo i
złapałam poręczy, gdy pociąg ostro wziął zakręt.
Plan C wcale nie jest taki zły. Nadal żyję.
Hałas z sąsiedniego wagonu zwrócił moją uwagę. Czy to zwykłe odgłosy metra,
czy...
Miałam ochotę znowu splunąć, tak intensywny stał się posmak zgniłych
pomarańczy. O nie, zdecydowanie nadal nie jestem bezpieczna.
Co mi da większe szanse, ucieczka czy zostanie w miejscu? Głupie pytanie.
Wiadomo, że ucieczka.
Ruszyłam do przodu, na nogach miękkich jak rozgotowane kluchy. Czułam się,
jakbym przesadziła z whisky Jim Beam taty; świat zawirował jak na diabelskim
młynie. Znowu hałas w sąsiednim wagonie, a ja nadal nie wiedziałam, czy to stuka
metro, czy wampir ostrzący sobie na mnie kły.
Hm. Czy wampiry ostrzą sobie kły? To jedno z tych pytań, na które nie ma
odpowiedzi, jak na przykład: dlaczego hot dogi sprzedają w opakowaniach po
osiem sztuk, a bułki do nich - po dziesięć. Już kiedyś słyszałam to pytanie: a jest
łatwiejszy sposób?
Coś ścisnęło mnie za serce. Mocno. Odepchnęłam od siebie to uczucie. Teraz nie
mogłam o nim myśleć. Musiałam się skupić na teraźniejszości.
Spojrzałam na drzwi. Zobaczyłam klamkę. Byłam pewna, że jeśli wyskoczę,
czeka mnie ból. I tunel niemal doskonale ciemny. Co za wybór. Nosferatu w
wagonie metra albo skok w nieznane i ryzyko połamania nóg, z wampirami i
pociągami w ciemnym tunelu.
- Trzymaj się planu - mruknęłam, szperając w malutkiej torebeczce. - Trzymaj się
pieprzonego planu, do cholery. Jasne.
Hiro nie będzie tylko trząsł portkami, Hiro zgubi je ze strachu. A Bruce spojrzy z
żalem. A Christophe...
Już jest w drodze. Wiesz o tym. Teraz musisz tylko zostać przy życiu, póki tu nie
dotrze.
Łatwo powiedzieć. Zapiszczały hamulce; zachwiałam się, gdy pociąg zwalniał.
Zbliżał się do następnej stacji. Zacisnęłam dłoń na malutkim telefonie
komórkowym, gdy w wagonie za moimi plecami rozległ się hałas. Tym razem
towarzyszył mu zgrzyt rozdzieranego metalu. Upuściłam telefon, spojrzałam za
siebie i zobaczyłam szpony w ścianie wagonu. Szpony zniknęły, ich miejsce zajęły
białe paluchy, jak glisty wślizgnęły się do środka i zaczęły rozrywać metal, jakby to
była folia aluminiowa. Najpierw uciekaj, potem dzwoń. Nagle odczułam bolesną
satysfakcję, że w tym wagonie nie ma żadnych cywilów.
Pociąg szarpnął, zwolnił. Szarpnęłam za klamkę.
Ręce i nogi w pojeździe? Sprawdza się na karuzeli w wesołym miasteczku, nie
tutaj.
Aspekt opływał mnie pieszczotliwie, gdy szarpnęłam drzwi. Metal jęczał i
piszczał do wtóru hamulców. Stacja rozkwitła jak kwiat, pełna fluorescencyjnych
świateł. Dostrzegłam schody prowadzące na górę. Dwukrotnie kopnęłam drzwi; po
drugim ciosie ustąpiły. Złapałam się pozostałej framugi, gdy drzwi wpadły na
ścianę pokrytą kafelkami, aż powietrze wypełnił kurz i odłamki glazury. Skoczyłam
i w tej samej chwili wampir wdarł się do mojego wagonu.
Wylądowałam na nogach i zgodnie z zasadami treningu skuliłam się w kłębek.
Przetoczyłam się, przyjmując impet uderzenia na kolana i prawe ramię,
poderwałam się, puściłam biegiem. Szal zsunął mi się z szyi, przy okazji rozrywając
skórę. Dopadłam schodów, moje kroki niosły się głuchym echem po betonie.
Słyszałam za sobą inne kroki, zbyt szybkie i ciężkie, by należały do człowieka.
W filmach uciekająca dziewczyna ogląda się za siebie, by spojrzeć na goniącego
prześladowcę. Nigdy tego nie robię. Po pierwsze, za bardzo mnie to zwalnia. Po
drugie, jeśli mam zginąć, nie chcę wiedzieć. Chcę biec co sił w nogach, gdy już do
tego dojdzie, a nie potykać się niezdarnie, bo jak idiotka zerkam za siebie.
Świat znowu zwolnił. Tym razem niechętnie. Byłam już bardzo zmęczona i
przerażona i przypływ emocji, dzięki któremu dysponowałam nadludzkimi siłami,
powoli opadał. Adrenalina też się kiedyś kończy.
Przeskoczyłam bramkę u szczytu schodów. Po sowie babci nie było śladu.
Byłam zdana na siebie, a nosferatu był tuż za mną, słyszałam echo jego kroków i
przeciągły, szklisty krzyk. Lekki skręt, kolejne schody i poczułam we włosach
nocne powietrze, pełne spalin i zapachu niebezpieczeństwa. Moje usta wypełniał
posmak zepsutych pomarańczy. Przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. W
mojej głowie zapłonął dotyk. Nogi mi się plątały.
I gdyby nie to, wampir dopadłby mnie, a tak minął mnie, gdy upadałam, musnął
szponami moje włosy, obciął kilka pukli, gdy kulił się jak kot podczas skoku.
Przeturlałam się, znowu zdarłam sobie skórę z nogi, zerwałam się, odskoczyłam.
Była to cicha, ciemna uliczka pełna domów mieszkalnych, ale klubowe pulsowanie
docierało z oddali rytmem muzyki i świateł.
Wampir wylądował miękko, na kolanach, podpierał się jedną ręką na mokrym
chodniku. Zaczęło mżyć. Jego oczy lśniły oleiście w świetle ulicznej latarni. Miał
jasne włosy, z modnie ostrzyżonej, postrzępionej grzywki zwisały kropelki
deszczu. Jego ciuchy były warte więcej niż potrzeba, by przez miesiąc utrzymać się
w drodze, Armani, jeśli się nie mylę, a buty uszyto ze skóry aligatora.
Drań. Nawet aligatory nie zasługują na taki los. Zwłaszcza że większość mięsa
pewnie i tak trafia z powrotem do bagien, gdy dranie już zedrą skórę ze zwierzaka.
Odetchnęłam głęboko, uniosłam ręce i moje pole widzenia zawęziło się
dramatycznie. A więc to tak. Do tego mnie szkolono - starcia z wampirem w
ciemnej uliczce.
Czas zasmakować zemsty.
Gdyby nie to, że dzisiaj miałam być przynętą, byłabym uzbrojona, miałabym
broń palną albo miecze malaika. Ba, oddałabym wiele za mój sprężynowiec ze
srebrnym ostrzem. Ale nie, zanosiło się na walkę wręcz.
Świetnie.
Nosferatu wyszczerzył kły. Zdawały się pochłaniać całe światło, zabierać je z
wąskiej uliczki, kumulować w jego ustach. Ten grymas sprawił, że ładna
nastoletnia twarz stała się maską nienawiści. Rozluźniłam kolana.
Jeśli masz plan D, Dru, czas go zastosować.
Nie miałam. Lada chwila skoczy, a ja zrobię, co w mojej mocy, by zejść mu z
drogi, i albo go uprzedzę, albo zginę na miejscu.
Kolejne warknięcie, niskie i niemożliwie głośne. Za moimi plecami, jak gorący
podmuch, wprawiał moje kości w drżenie jak zbyt głośne basy. W życiu nie
myślałam, że ten odgłos tak mnie ucieszy.
Że już nie wspomnę o wilkołaczym oddechu na włosach.
To jasne, że Christophe wypuścił Asha. To cały on: zawsze wyprzedzał wypadki
o co najmniej dwa kroki. Póki czuwa, nie muszę się martwić.
Za bardzo.
Złamany wilkołak doskoczył w bok. Pochylił wąski łeb, aż jasna smuga zalśniła
zupełnie jak kły nosferatu. Nawet teraz, na czterech łapach, był tak potężny, że
sięgał mi do żeber. Jego warkot zdawał się narastać. Podobnie jak klatka piersiowa,
która zwiększała objętość. Był coraz większy.
Graves mruknąłby coś o zmianie masy i braku logiki.
Nie, nie mogę o tym myśleć, bo poczułam w sobie chorą gorącą wściekłość.
Zacisnęłam pięści, choć przed chwilą moje dłonie zwisały luźno. Obudził się głód
krwi. To kolejny sposób, by przywołać aspekt. Gniewem.
Nie, nie gniewem.
Wściekłością.
Poczułam ciepło w barku. Podczas upadku mocno otarłam skórę, krwawiłam. To
jeszcze jeden sposób, by obudzić aspekt.
Głód krwi. Choć nie pojmuję, czemu nie nazywają tego pragnieniem.
Uniosłam pięść, oblizałam dłoń, dusząc w sobie odruch wstrętu. Czerwony płyn
zalał mi język, dotarł do gardła. Wampir zaatakował, rzucił się do przodu. Ash
także.
Ale choć Ash poruszał się błyskawicznie, ja byłam szybsza. Aspekt budził się do
życia, głód krwi dodawał mi sił. Skoczyłam i na długą chwilę zawisłam w
powietrzu; noc miękła. Podkuliłam nogi, wysunęłam lewą rękę, czułam łaskotanie
w opuszkach palców, gdy moje paznokcie zmieniały się w szpony. Moje nadgarstki
przeszywał ostry, słodki ból.
Kiedy rozkwitnę, będę miała pazury.
Ktoś pchnął mnie w bok. Przekoziołkowałam przez powietrze, dziwnie
nieważka, i wylądowałam na czymś miękkim. Przeturlaliśmy się po ziemi i
wymierzyłam ze dwa ciosy, zanim zorientowałam się, że to przyjaciel.
Błyskawicznie poderwałam się na równe nogi, usłyszałam zgrzyt mokrego
asfaltu pod podeszwami butów. U mego boku wilkołak przemieniał się, tracił sierść
i Shanks zaklął i pociągnął mnie za ramię. Jego oczy świeciły jak pomarańczowe
reflektory. Odrzucił głowę i zawył, gdy znowu dokonywała się przemiana, sierść
ponownie pokrywała jego ciało, słyszałam trzask kości, gdy nabierał masy.
Odskoczyłam od niego. Na ulicy, jak na scenie, Ash i jasnowłosy wampir krążyli
dokoła siebie. Złamany wilkołak poruszał się płynnie, zwinnie, nosferatu - z
mechaniczną
szarpaną gracją marionetki. Co chwila jeden z nich nieruchomiał na
ułamek sekundy, podchodził bliżej. Przeciwnik reagował błyskawicznie.
I znowu wilcze wycie, tym razem z bliska i zarazem z wysoka - zapewne z
dachu; wilkołaki chętnie polują na wysokości. Czyli odsiecz nadciąga.
I Bogu dzięki. Może jednak przeżyję tę noc.
Shanks upuścił coś z głośnym, tępym brzękiem. Dwa drewniane przedmioty.
Przyniósł małaika. Długie, lekko zakrzywione miecze z drewna jarzębinowego.
Idealna broń na wampira.
Nie, nie może być. To za wiele szczęścia naraz.
A może jednak. Bo wilkołaki mają na mnie oko. Kiedy to się skończy, pocałuję
Shanksa - w policzek.
Zacisnęłam dłonie na rękojeściach, podniosłam miecze i krzyknęłam głośno. Mój
okrzyk rozbrzmiał jak sopran, szkliście, nieprzyjemnie podobny do krystalicznie
czystego wrzasku nosferatu, i gdybym miała więcej czasu, by się nad tym
zastanawiać, przeraziłoby mnie to.
Ash zdawał się czytać w moich myślach; przypadł do ziemi i się zakradał.
Wampir chyba poczuł, że coś się zmieniło, odskoczył w tył jak żaba. Małaika
zawirowały w moich dłoniach, ostre, naoliwione drewno przecinało powietrze z
rozkosznie niskim świstem. Zanim moje stopy dotknęły ziemi, poczułam, jak ostrze
w lewej dłoni przecina nieumarłe ciało.
No, nie do końca nieumarłe, przynajmniej technicznie, bo wampiry mogą się
rozmnażać, ale nieumarłe brzmi lepiej.
Dotknęłam stopami ziemi, odwróciłam się, moja prawa ręka wysunęła się do
przodu szybko jak język węża.
Był szybki, wygiął się do tyłu jak akrobata pozbawiony kości. Znowu usłyszałam
głos Christophe'a. Szybciej, bardziej precyzyjnie. Precyzja to najważniejsza sprawa,
mały ptaszku.
Posługując się małaika, trzeba myśleć koliście. Czy raczej myśleć o kołach, które
zataczają ostrza. Są zakrzywione; to bardzo niebezpieczna broń i zarazem tarcza.
Według tradycji broń swietoczy.
Wampir zaatakował, jego szpony zsunęły się z ostrza w mojej prawej dłoni.
Lewe zaatakowało, aż poczułam impet w barku. Cios zadaje się z biodra, jak w
bejs-bolu. Nie żebym była dobra w sporcie, nie licząc tradycyjnej rozgrywki w
samoobronę. Wtedy, z zombi, uratował mnie właśnie kij do bejsbolu, póki tata nie
naładował...
Ostrze wbiło się głęboko. Drewno jarzębiny jest dla nosferatu zabójcze, podobnie
jak upojna substancja w krwi swietoczy. Gdybym już rozkwitła, osłabiłabym
drania, tylko oddychając w jego obecności, ale na razie miałam do dyspozycji
jedynie kapryśny aspekt. Czułam, że zwalniam mimo głodu krwi.
Ash zaatakował. Już nie warczał. Jego aksamitna sierść falowała przy każdym
ruchu, transformacja była tuż-tuż, ale nadal nie następowała. Ciągle nie mógł
wrócić do ludzkiej postaci.
Za to Shanks owszem. Stał tuż koło mnie i kręcił głową tak energicznie, że jego
włosy przecinały powietrze, póki po chwili grzywka emo nie trafiła na miejsce na
czole.
- Uderzyłaś mnie.
- Sorry. - Nadal spięta, wpatrywałam się w splątane ciała. Rozdzieliły się i moim
oczom ukazały się wampiryczne szczątki, strzępy ciuchów od Armaniego i kałuża
czarnej krwi. - Poważnie.
Rozcierał bolącą szczękę, przestępował z nogi na nogę. Pewnie będzie miał
siniaki, ale nie dłużej niż godzinę czy dwie.
- No cóż, gratulacje.
Że co? Odprężyłam się lekko, ale nie pozwoliłam, by drewniane ostrza dotknęły
ziemi. Christophe bardzo na to uważał.
- Co?
- Twój pierwszy krwiopijca, nie? - Szturchnął mnie. W rozpięciu sztruksowej
koszuli widziałam jego klatkę piersiową, wąską, bezwłosą, gdy nastąpiła
przemiana. -A Reynard tego nie widział.
Och. Wolałam nie myśleć o tym w tych kategoriach. Opuściło mnie napięcie.
Czasami posługiwanie się nadprzyrodzoną siłą to nie zabawa. Kiedy nie ma
aspektu, który złagodziłby skutki, ból przychodzi szybko. I nie ma co liczyć na falę
adrenaliny po walce, dzięki której masz wrażenie, że skopałaś tyłek całemu światu.
Zamiast tego masz od razu kaca i sińce, i urazy w miejscach, o których nawet nie
wiedziałaś, że je masz.
- Patrolowaliście okolicę?
Pokręcił głową i zwinnym ruchem wyjął mi miecze z ręki. Oddałam je bez oporu
- skoro je zabierał, walka zakończona. Pozostałe wilkołaki ponownie przybrały
ludzkie postaci, chłopcy otaczali mnie luźnym kręgiem na wypadek, choć to mało
prawdopodobne, że w okolicy znajdują się inne wampiry.
- Skrzyknąłem chłopaków i postanowiliśmy trzymać się w pobliżu, w razie
gdyby coś się działo. No wiesz, w związku z tym, że byłaś dzisiaj przynętą i w
ogóle.
Ulżyło mi do tego stopnia, że nie chciało mi się nawet urządzać awantury, że w
ogóle pomyśleli, że mogłabym sobie nie poradzić. Drgnęłam, jakbym chciała go
objąć, ale cofnął się o krok.
Starałam się nie czuć zawodu. Pewnie nadal śmierdziałam gniewem, a wilkołaki
nie przepadają za kontaktem fizycznym, chyba że jest to dotyk szorstki, brutalny,
albo pochodzi od innego wilkołaka. Zamiast tego założyłam włosy za ucho.
- Cieszę się, że to zrobiliście. To wy przyprowadziliście Asha czy to pomysł
Christophe'a?
- Przyprowadzić go? Nie tam. Sam się przyprowadził. - Teraz to Shanks
wydawał się rozbawiony. Wygiął usta w uśmiechu. - Tak sobie pomyślałem, że nie
chcesz, żeby znowu zamykać jego celę na klucz.
A więc to już jasne. To jednak wcale nie był pomysł Christophe'a.
- Super. - Zwiesiłam ramiona. Czułam się, jakbym za jednym razem zaliczyła
obie wojny światowe.
Ash gwałtownie podniósł wąski łeb. Był dziwnie czysty, na jego sierści nie było
śladu czarnej wampirycznej krwi. Oparł się o mnie, przy czym omal nie zwalił mnie
z nóg. Jak na takiego olbrzyma, z wręcz kocią precyzją wiedział, gdzie stawiać łapy.
I jak pies opierał się o moje nogi i z oddaniem patrzył mi w oczy.
Kiedy wampir umiera, wszystko dzieje się bardzo szybko. Po tym została już
tylko kałuża bulgoczącego szlamu, a gdy wzejdzie słońce, zmieni się w garstkę
popiołu. Nie był stary, miał pewnie niecałe sto lat, skoro jego ciało tak reaguje,
skoro od razu nie rozsypało się w proch. Zabiłam go. Czy też pomogłam go zabić,
co sprowadza się do tego samego. Dreszcze to coś nowego. Chciał mnie zabić, ale
go uprzedziłam.
Pochyliłam się, wplotłam palce w sierść Asha. Oparłam się na nim.
- Jezu.
- Będziesz rzygać? - Shanks pochylił głowę. Jego twarz nikła w cieniu, ale
widziałam, że kącik ust uniósł się w uśmiechu. Wydawał się bardzo z siebie
zadowolony. - To normalne po pierwszym razie.
Ash zawarczał miękko.
Teraz było mi bardzo zimno. Miałam gołe nogi, sukienka niewiele zakrywała.
Nocna bryza muskała spoconą skórę.
Przynajmniej sukienka nie ucierpiała. Nie zakrwawiłam jej. Za bardzo.
Medalion mamy był ciepły, nagle ciężki, spokojnie dotykał obojczyków.
Wzdrygnęłam się.
- Spadajmy stąd.
- Spoko. Metrem? - Roześmiał się, co zabrzmiało jak złośliwe szczeknięcie. -
Tylko żartowałem! Wracamy do domu.
ROZDZIAŁ 3
Schola Prima działa pod przykrywką ekskluzywnej prywatnej szkoły męskiej, ale
nigdzie nie uświadczysz uczniów przechadzających się leniwie w marynarkach z jej
herbem na piersi.
To znaczy owszem, zobaczysz ich, ale nikt nie wie, że to uczniowie Schola Prima,
bo wyglądają jak zwykli przystojni chłopcy w normalnych ubraniach, pochłonięci
tym, co pochłania nastoletnich chłopców. Jeśli ich zapytać, gdzie się uczą - nikt tego
nie robi, ale gdyby - skłamią. A gdyby ktoś zobaczył ich, jak zabijają wampiry czy
inne stworzenia nocy, no cóż... ten ktoś byłby albo martwy, albo w takim szoku, że
trzymałby język za zębami. Albo wylądowałby w wariatkowie. I to nie tylko w
Nowym Jorku, tak jest wszędzie. Zwykli ludzie nie chcą niczego widzieć. Ludzie
władzy przymykają oczy.
Mimo to uważam, że tylko w tym mieście można umieścić ogromne gmaszysko
z białymi kolumnami na ogromnym terenie w najlepszej części Manhattanu i nikt
się tym nawet nie zainteresuje.
Opadłam na miękkie czerwone krzesło. By w pełni okazać zblazowanie,
powinnam jeszcze położyć nogi na stół konferencyjny, ale sukienka była na to za
krótka. Nawet jeśli wszyscy członkowie Rady mieli tyle lat, że każdy z nich
spokojnie mógłby być moim dziadkiem.
A żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat, większości nie dałabym
więcej niż siedemnaście. Czasami Christophe mamrotał coś pod nosem o
uwięzieniu w nastoletnim ciele, ale nie zdobyłam się na odwagę i nie zadałam
nawet jednego z miliona pytań, które nasuwały się po tym stwierdzeniu. Tak po
prostu jest.
Intrygowało mnie, jak będę wyglądać, gdy w końcu rozkwitnę. Nie miałam
zielonego pojęcia, ale jeśli na wieki utknę w moim chudym, niezgrabnym ciele
źrebaka... No cóż. Właściwie chyba nie będzie tak źle. Ale wolałabym trochę więcej
w biuście, choć nawet końmi nikt nie wyciągnie ze mnie tego wyznania. W życiu.
- Nie do przyjęcia - orzekł Hiro spokojnie. Te słowa odbijały się od
wypolerowanej powierzchni stołu. Jego długie karmelowe palce obejmowały biały
kubek. Widziałam, jak pobladły mu kłykcie. W ogóle cały był blady, zaciskał usta w
wąską linię. Taki samuraj z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby nie wilkołaki...
- Ale były tam - Odchyliłam głowę poza oparcie, aż włosy opadły do tyłu. Moje
rany zasklepiły się już, żeby substancja w mojej krwi nie doprowadzała ich do
szału. - Shanks nie pozwoli mi na samodzielne wyjścia. Podobnie jak wy.
Bruce siedział po mojej lewej stronie, wyprostowany, jakby połknął kij. Lekko
uniósł głowę.
- Jakim cudem mogli cię zgubić? Dlaczego Reynard...
- To nie jego wina. Rzuciłam się do ucieczki, bo nosferatu odcięli mi oba wyjścia
i zlokalizowali mnie, zanim oddziały bojowe dotarły na miejsce. Musiałam
improwizować.
- Żałowałam, że nie zdążyłam się przebrać, ale najpierw musiałam zdać
sprawozdanie. Wyglądało na to, że uznają, iż operacja zakończyła się klęską, choć
udało nam się zlokalizować i zabić wampiry atakujące dyskotekę. - Kiedy
wybiegłam z piwnicy, zgubiłam słuchawkę i...
Hiro odstawił kubek i wymamrotał coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. Pochylił
się, oparł łokcie na stole, ukrył twarz w dłoniach. Widziałam, jak jego barki drżą
pod szarym jedwabiem koszuli.
Zadziwiające. Zawsze był taki spokojny.
Choć kawa pachniała smakowicie, nie piłam. Mówiłam dalej.
- Uciekłam im. Gonił mnie tylko jeden. Na szczęście nie dogonił mnie, póki nie
dotarł Shanks i reszta. Był tam Ash. Shanks przyniósł miecze małaika. Właściwie
wyszło dobrze. I co więcej, już żaden dzieciak nie zginie przez tę konkretną bandę
krwiopijców. To przecież ważne, prawda?
Znaczy dla mnie.
Pomieszczenie, w którym odbywały się posiedzenia Rady, było długie i
pozbawione okien. Stół pod ścianą był pusty, jeśli nie liczyć srebrnego samowara i
termosu z gorącą wodą do herbaty. Zawsze było tu tak samo, nie zmieniały się
także niewygodne rzeźbione krzesła podobne do tronów.
Bruce złożył palce w wieżyczkę. Jego mrocznie przystojna twarz stanowiła
uosobienie rozczarowania. Nie mieściło mi się w głowie, jak można wyglądać tak
poważnie nawet w dżinsach.
- Jesteś zbyt cenna, by tak ryzykować - powiedział po raz chyba pięćdziesiąty. -
Jesteś jedyną swietoczą, którą...
O nie, tylko nie to.
- Ryzykowałam. Operacja zakończyła się sukcesem, przynajmniej jeśli o mnie
chodzi. Zabiłam pierwszego wampira w życiu. Nie pogratulujesz mi? - Udało mi się
to powiedzieć tak, że można by pomyśleć, że byłam z tego dumna, a nie, że zbierało
mi się na mdłości, a w moim żołądku gotowała się żółć.
Hiro wstał. Jego krzesło zazgrzytało o podłogę. Poprawił rękawy, żeby leżały
idealnie równo. Chyba kupuje te koszule hurtowo, bo nic innego nie nosi. Czasami,
jeśli chce wyglądać bardzo po amerykańsku, zamiast luźnych czarnych spodni
wkłada sprane granatowe dżinsy, ale zawsze nosi te jedwabne szare koszule ze
stójką zamiast kołnierzyka i te dziwaczne czarne buty, o przyczepnej podeszwie, w
których duży palec jest oddzielony od reszty. Zbierałam się na odwagę, by go
zapytać, gdzie je kupuje, w Chinatown czy co?
Na razie nie było okazji do takiej pogawędki. Od dalszych wyrzutów uchroniły
mnie drzwi na końcu pokoju - otworzyły się. Wszedł Christophe. Aspekt wygładzał
mu włosy. Niewidzialna chmura gniewu unosiła się nad nim jak rozedrgane
powietrze nad rozpalonym asfaltem.
Niebieskie oczy płonęły tak, że wydawało się, iż zajmie się od nich cała twarz. O
regularnych rysach, przystojna akurat na tyle, że nikt nie zbywał go, uważając, że
jest zbyt ładny, by traktować go poważnie. Kiedy zwyciężał aspekt, jego włosy
stawały się ciemne i gładkie; gdy się odprężał, zwijały się w loki i rozjaśniały je
złote pasma. Wstrzymałam oddech.
Czarny sweter, dżinsy - ani śladu wampirycznej krwi. Był czysty.
Dobrze. Odprężyłam się odrobinę.
Nie zwolnił kroku.
- Bruce, Hiro. Potwierdzono ofiary.
- Moją też? - Szukałam wygodniejszej pozycji, by siedzieć niedbale, ale nic nie
działało.
Minął Hiro. Wyczuwałam wrzenie aspektu między nimi. Hiro gwałtownie
odwrócił głowę, jakby zwęszył przykry zapach.
Christophe podszedł do mnie, złapał za ramiona i podniósł z krzesła.
Przewróciło się, upadło z odgłosem wystrzelonej kuli. Bruce krzyknął i zerwał się
na równe nogi.
- Jesteś ranna? Coś ci się stało? - Trzymał mnie na odległość wyciągniętego
ramienia. Jego palce były zarazem delikatne i twarde jak stal. Lustrował mnie od
stóp do głów. Zmrużył oczy, widząc zaschniętą krew na moim ramieniu i nodze.
- Nic mi nie jest. - Powiedziałam to głośniej, niż musiałam, ale nie próbowałam
się uwolnić z jego uścisku. Lepiej, żeby sam się przekonał, że jestem cała i zdrowa. -
Naprawdę, i zrobiłam ten manewr, no wiesz, jak z nożycami. Shanks przyniósł
małaika. Ash też tam był.
- Nigdy więcej nie będziesz przynętą. - W jego policzku zadrgał mięsień. - Nigdy
więcej, rozumiemy się, mój mały ptaszku? Byli w całym klubie. Wiedzieli, że tam
będziesz!
Oczywiście, że wiedzieli. Od dwóch tygodni tam chodziłam, żeby zwabić tę
konkretną hordę nosferatu. Zadbaliśmy, żeby wiedzieli. Zresztą załatwiali ludzi na
wszystkich takich imprezach od Chelsea do Newark, które udało nam się
sprawdzić. Pochyliłam się, ale jego dłoń ani drgnęła.
- Nic mi nie jest, Christophe. Gonił mnie tylko jeden, uciekłam i...
Był chyba na granicy wybuchu.
- Niepotrzebnie pozwoliłem... Na miłość boską.
- Pozwoliłeś? A niby na co miałeś pozwalać? Byłam gotowa, może nie?
Następnym razem pójdzie jeszcze lepiej. Zabiłam pierwszego wampira w życiu,
Christophe. Posłużyłam się małaika! Ash też tam był!
Tego akurat mogłam nie mówić. Skrzywił się, jakbym poczęstowała go
półmiskiem gąsienic.
Nic powierzę twojego bezpieczeństwa Srebrnogło-wcmu.
- No cóż, jest mi wierniejszy niż kilku, których mogłabym wymienić. -
Zacisnęłam usta, ale już za późno, stało się. Zresztą ostatnio kiepsko mi szło
trzymanie języka za zębami.
Christophe niemal słyszalnie zacisnął usta. Aspekt zniknął, w jego włosach
pojawiły się złote kosmyki, jakby namalował je niewidzialny pędzel. Przyglądał mi
się jeszcze przez chwilę i powoli cofał palce, jeden po drugim.
- Milady, chyba nie chcesz nikogo oskarżyć. Udało mu się sprawić mi ból.
- Oczywiście, że nie. Ja po prostu... Cholera, Christophe, dlaczego po prostu nie
możesz się cieszyć? Uciekałam, walczyłam... Zrobiłam to wszystko, czego mnie
uczyłeś!
- Nikt tego nie kwestionuje. - Bruce jak zwykle chciał wszystko załagodzić. Był
w tym dobry, mogłam się od niego uczyć. - Świetnie się spisałaś. Po prostu
martwimy się o twoje bezpieczeństwo, Milady.
Wolałabym, żeby mnie tak nie nazywał.
W ten sposób zwracali się do Anny. Ilekroć jeden z nich posługiwał się tym
zwrotem, dotykał i tak bolącej rany. To słowo dzień w dzień sprawiało mi ból.
Christophe się pochylił.
- Nie powinnaś była...
O nie, nie zacznie mi teraz prawić morałów.
- Co niby powinnam była zrobić? Zostać tam i czekać, aż wejdą i mnie zabiją,
zanim dotrą do mnie oddziały bojowe? Wtedy musiałabym walczyć nie z jednym, a
z sześcioma wampirami.
- Byłem na dachu - odparł spokojnie. - Chyba nie myślisz, że puściłbym cię tam
samą?
Cóż, właściwie dobrze wiedzieć, że był w pobliżu. To tłumaczyło też dziwny
pogłos w słuchawce. Ale mimo wszystko...
- Nie tak miało być! Miałeś być w centrum dowodzenia! Mówiłeś, że jestem
gotowa! - Gotowa na prostą operację, gotowa na tyle, na ile można być gotową na
polowanie na wampiry!
- Jesteś gotowa. Ze mną. - Wyciągnął ręce i zanim się obejrzałam, zamknął moją
twarz w dłoniach. Był tak cholernie szybki. - Nie wysłałbym mojej ptaszyny w
zasadzkę,
gdyby nie był na tyle blisko, żeby w razie czego pośpieszyć jej z pomocą. -
Ciepła skóra. Pochylił się. Naprawdę pachniał jak świąteczne świece zapachowe,
cynamonem. Był to znajomy, kojący aromat.
Przyciągnął mnie do siebie. Dotknęliśmy się czołami.
Po raz pierwszy, odkąd tego dnia zaszło słońce, poczułam się bezpieczna.
Wciągałam powietrze, gdy on je wypuszczał. Pozostali patrzyli na nas, ale to nie
miało znaczenia. W takiej chwili nic nie miało znaczenia.
Tylko czasami pragnęłam, żeby na jego miejscu był ktoś inny. Ktoś w długim
czarnym płaszczu, o zapachu wilka, dziczy i poziomek.
Znowu niewłaściwa myśl. Coś ściskało mnie za serce. Przeszył mnie dreszcz.
Christophe mruczał coś niezrozumiale. Zamknęłam oczy i udawałam, że to bez
znaczenia. Udawałam także, że jakaś cząstka mnie nie rozpływa się pod wpływem
jego bliskości. Tak jakby moje hormony zaczynały szaleć, ilekroć Christophe
znajdował się w promieniu trzech metrów.
A czy to nie jest nieprzyjemne i niewygodne? Och, tak. Niemal równie
nieprzyjemne i niewygodne, jak kojące, i to najbardziej kojące, co poczułam od
tamtej nocy, gdy tata martwymi dłońmi pukał w zmarzniętą szybę, jeszcze wtedy,
w Dakocie.
Tamtej nocy, gdy wszystko się zmieniło, a moje życie zawaliło się w gruzy.
Odsunął się w końcu i delikatnie pocałował mnie w czoło.
- Nathalie i Benjamin czekają na zewnątrz. Zaraz przyjdę.
Czyli odprawiał mnie. Bruce wpatrywał się w przestrzeń nad moją głową z
lekko zawstydzoną miną. Hiro zaplótł ręce na piersi i wbił wzrok w srebrny samowar.
- A reszta Rady? - Starałam się ukryć rozgoryczenie. Chyba nie najlepiej mi to
wyszło.
Gdyby nie łagodne spojrzenie, uśmiech Christophe'a zmroziłby mnie do szpiku.
Na nikogo innego tak nie patrzył i zawsze mnie zaskakiwało, że jego niebieskie
oczy mogą w jednej chwili być lodowate i zaraz wypełnić się ciepłem.
- Chcesz na nich poczekać? Na pewno dojdzie do kłótni na temat dzisiejszych
wydarzeń i na pewno zarzucą mi narażenie cię na niebezpieczeństwo. Myślę, że
będzie zabawnie.
Miał rację.
- No dobrze. Sam się tym zajmij.
Christophe uśmiechnął się od ucha do ucha. Teraz, bez aspektu, miał idealnie
białe zęby. Ludzkie.
- Tak myślałem. Zawsze do usług, skowroneczko moja. Jutro o świcie. Trening z
małaika.
- Świetnie. - Potarłam czoło wierzchem prawej dłoni i sięgnęłam po małą
torebeczkę leżącą na stole. - Bruce, Hiro... Przepraszam, jeśli się martwiliście. - Na
więcej nie było mnie stać.
Bruce skinął głową. Jego aspekt ustąpił i znowu był tylko przystojnym Arabem
w zielonym swetrze i modnie podartych dżinsach.
- Uczcimy twoje pierwsze zabójstwo, Milady. To tradycja.
Niesmak powrócił.
- Nie. To znaczy, dzięki, ale nie. Nie ma sprawy, naprawdę.
Wychodząc, przez cały czas czułam na sobie spojrzenie Christophe'a.
ROZDZIAŁ 4
Krew się nie spierze. - Nathalie z westchnieniem przechyliła ciemną głowę.
Trzymała srebrną sukienkę za ra-miączka, delikatnie, jakby uszyto ją z bibułki. -
Musimy znowu iść na zakupy.
- O nie - jęknęłam i usiadłam przy toaletce. Prysznic i pół godziny ćwiczeń taichi
pomogły mi się uspokoić. Mniej więcej. Nie przeszkadzała mi nawet obecność
Nat, bo było jasne, że nie na mnie patrzy, gdy wykonywałam znajome ruchy. - Nie
zmusisz mnie do tego.
- Można by pomyśleć, że proponuję ci egzekucję, nie zakupy. Jezu. -
Uśmiechnęła się pod nosem. Widziałam w lustrze nasze odbicia. Ja -
zaczerwieniona, potargana, sucha i żylasta jak tata, w podartej spranej koszulce z
logo Rolling Stones i wiekowych dżinsach, które na szczęście nikły pod toaletką. A
Nathalie wyglądała jak z katalogu. Zaokrąglona tam, gdzie trzeba, w piżamie z
różowego jedwabiu. Od razu widać, że to wilczyca, można to poznać po gracji jej
ruchów, gdy odkładała sukienkę na krzesło przy biureczku. - Doprawdy, Dru.
- To samo - sapnęłam.
Nawet kabura pod pachą w jej wydaniu wydawała się częścią stroju. Kabura
koloru kawy, kryjąca spluwę kaliber 9 milimetrów, którą nosiła dzisiaj, poruszała
się miękko, gdy wzruszyła ramionami. Bezszelestnie sięgnęła po oprawioną w
srebro szczotkę. Nadchodziła część wieczoru, której zarazem najbardziej się bałam
i na którą czekałam.
- Ja sama... - zaczęłam, ale Nat już wzięła pukiel moich włosów i zaczęła czesać,
od końcówek, powoli przesuwając się w górę.
- To tradycja. Do czasów Anny wszystkie swietocze miały straż honorową
złożoną z wilczyc. Dzięki temu możemy wyrwać się z domowej siedziby,
poznawać chłopców i no wiesz... swietocza jest samotna. Cieszę się, że
przypadłyśmy sobie do gustu.
No cóż, ostatnia dziewczyna w pobliżu waliła do mnie z dubeltówki, a ty
możesz mnie rozerwać na strzępy.
- Więc Anna to zmieniła? Wzruszenie ramion.
- Krok po kroku, tak. Moja ciotka tu była, gdy to się stało. Nigdy o tym nie
opowiada.
Westchnęłam. Na ścianach widniały delikatne błękitne linie zaklęć ochronnych,
skomplikowane wzory otaczały okna i drzwi. Odnawiałam je co noc; czaiły się na
krawędzi widzialności. Przynajmniej te symbole dobrze znałam. Nie kładłam się
spać, póki ich nie nakreśliłam, o nie. Babcia byłaby ze mnie dumna.
Palce w moich włosach niosły ulgę. Nathalie mogłam zaufać
Christophe tak powiedział. Shanks i Augustine byli tego samego zdania. A im
chyba mogę zaufać, co? Przynajmniej Christophe jeszcze nigdy się nie mylił... Tylko
że ja... nie byłam już tak ufna jak dawniej. Chyba. Takie są skutki doświadczania
ciągłych zdrad. Ale i tak lubiłam Nat. Miała łeb na karku i, co ważne, rozumiała, że
wkurza mnie ciągłe przebywanie w zamknięciu, więc nauczyła mnie kolejnej
„tradycyjnej" rozrywki - wymykania się za dnia na wyprawy badawcze. Zaczęło się
od krótkich przechadzek po terenie Scholi, potem przyszedł czas na zakupy i
zwiedzanie. W końcu z wilczycą u boku, w środku dnia, byłam bezpieczna,
prawda?
I za każdym razem, gdy ciskała w moje okno garścią żwiru, zapraszając na
zakazane zabawy, coraz łatwiej było mi jej zaufać.
Szczotka muskała moje włosy. Nat potrafiła sprawić, że masa niesfornych loków
wyglądała elegancko, błyskawicznie wymyślała strój, który był naprawdę modny, i
była przy tym tak świetnie zorganizowana, że nawet komandosi marines mogliby
się od niej uczyć. Zresztą przyznaję, że cieszyło mnie kobiece towarzystwo.
To znaczy towarzystwo dziewczyny, która nie chce mnie zabić. Nigdy nie
miałam bliskiej przyjaciółki. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro z tatą byliśmy
wiecznie w drodze?
A Christophe'a udało się, po wielu kłótniach, przekonać mnie, żebym zgodziła
się na jej towarzystwo. Przecież nie wybrałbym dziewczyny, której nie ufam.
Dobrze ci to zrobi, a ja nie będę się tak bardzo martwił.
To był najpoważniejszy argument, który wyciągał, ilekroć chciał, bym za wszelką
cenę zmieniła zdanie. Ponownie westchnęłam głośno i poczułam, jak spływa ze
mnie napięcie tej nocy, nadeszła ta najcichsza, najspokojniejsza godzina, między
trzecią a czwartą nad ranem. Przypominała mi popołudnia w ciepłych krajach,
między trzecią a szóstą, gdy wszyscy robią sobie sjestę.
Schola funkcjonuje odwrotnie. Noce to nasze dni, bo w blasku słońca
bezpieczniej jest spać. Mój zegar biologiczny powoli przyzwyczajał się do tego
rytmu, choć niełatwo jest przekreślić szesnaście i pół roku życia za dnia. Masz
piękne włosy. - Nathalie uniosła pełną ich garść. - Te pasemka... Boże,
wyglądałabyś fantastycznie, gdyby je skrócić, wycieniować...
17
Spojrzałam na miecze małaika, wiszące w skórzanych pochwach obok toaletki.
Należały kiedyś do mojej matki. Były piękne. Nie mam pojęcia, skąd Shanks
wytrzasnął te, które mi przyniósł.
- O nie. - Babcia obdarłaby mnie ze skóry. To odruchowa, instynktowna myśl.
Od lat wizyty u fryzjera ograniczały się do podcięcia końcówek. - Krótkie będą mi
ciągle spadały na twarz, a włosy w ustach to mało apetyczny widok.
Przewróciła pięknymi kocimi oczami.
- Właśnie po to są kosmetyki. Jesteś niesamowita. Wiesz co, mogłabym
pomalować ci paznokcie. Ale nie na różowo, może głęboka czerwień, pasowałaby
do twojej cery...
Wzdrygnęłam się
- Nie, nie czerwień. Poza tym nie mam czasu. - Zerknęłam w lustro. Nathalie
miała nieskazitelną cerę, bez widocznych porów, i gładkie ciemne włosy z
przedziałkiem z boku. Wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Ja
natomiast byłam poobijana i posiniaczona, miałam potargane włosy i czerwone
plamy na policzkach, jakbym trawiła mnie gorączka. Moje oczy nikły w cieniu,
wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj, jakbym intensywnie nad czymś myślała.
No i ponownie widziałam mars na czole. Starałam się wyglądać tak, jakbym nie
myślała o przykrych sprawach.
Nat zmarszczyła nos.
- Na to musi się znaleźć czas, Mil... to jest, Dru. Jezu. - Szczotka wędrowała po
moich włosach, muskała loki, jakby nigdy nie sprawiały kłopotów. Jej nie
sprawiają. Włosy mnie zdradziły. Nathalie doszła do nasady i sięgnęła po kolejne
pasmo.
Muszę przyznać, że to miłe. Przypominało mi, jak babcia rozczesywała moje
włosy, zanim przed snem zaplatała je w warkocz. To kojące.
Podniosłam rękę. Zdarłam sobie skórę z przedramienia, gdy upadłam na
chodnik. Dobrze, że przestałam krwawić, zanim zjawili się djamphiry, żeby
zapakować mnie do suva i zabrać do domu. Wtedy na szczęście rany już pokryły
się strupami. Kiedy w końcu rozkwitnę, będę jak chłopcy, moje rany będą się goić
błyskawicznie, ale na razie tkwię w felernym czasami ludzkim ciele.
- Ojoj - w głosie Nathalie było współczucie. - Dobrze, że nie zostaną ci blizny.
A Christophe je ma. Znowu poczerwieniałam.
- Tak, to byłoby straszne - mruknęłam.
- Pewnie wkurza ich, że dali się uprzedzić wilkołakom. Podobno gdy weszli do
środka, dosłownie otoczyli ich krwiopijcy. Piętnastu nosferatu. Dzięki Bogu, że ten,
który pobiegł za tobą, był...
- Młody i niedoświadczony? - Piętnastu nosferatu? Jezu Chryste. Wzdrygnęłam
się. Widziałam tylko sześciu. -Christophe jest zbyt uprzejmy, by to powiedzieć.
- Chyba żartujesz. - Uśmiechnęła się szeroko, aż błysnęły białe żeby. - Słyszałam,
że załatwiłaś młodego, ale bardzo agresywnego.
- Gdzie ty to wszystko słyszysz? - Ale i tak wiedziałam. Nathalie podoba się
Shanksowi. W jej obecności zachowywał się bardzo dziwnie.
Skrzywiła się.
- Powietrze mi mówi. - Jęknęła cicho, gardłowo. -Oooooch!
Żachnęłam się i roześmiałam, zakrywając usta dłonią. Nadal szczotkowała moje
włosy. Jej ruchy były diunie, płynne - w końcu udało jej się rozczesać wszystkie
kołtuny.
- Jeszcze tylko zapleciemy warkocz i możesz iść spać. I'ostałam po gorące mleko.
Nic równie dobrze nie koi nerwów. - Jej palce muskały moje włosy równie miękko
jak przed chwilą szczotka. Zabytkowa. O srebrnej rękojeści, zapewne z epoki
wiktoriańskiej. Ciekawe, czy też należała do mojej mamy, jak miecze małaika.
O świcie w świetlikach rozbłyśnie złoty blask słońca, zaleje półki i parkiet. Na
półkach stały jej książki. Łóżko też należało do niej.
Nie miałam nic przeciwko temu. Czasami zdejmowałam książki z półki i
kartkowałam. I znajdowałam zapiski na marginesach, dziewczęce pismo, słowa
kreślone wyblakłym niebieskim atramentem. Podręczniki i analizy Prawdziwego
Świata. Teraz wszystkie należały do mnie.
Po tylu latach, gdy moje pamiątki po mamie ograniczały się do jednej fotografii
w portfelu taty i słoja na ciastka w krowi wzór, to trochę przytłaczające. Brakowało
mi rzeczy moich i taty, ale to, że miałam do dyspozycji jej skarby... To fajne i
zarazem wcale nie, bo mając to wszystko w zasięgu ręki, czułam, że nie jestem tą
samą dziewczyną, która przemierzała kraj z tatą. Stawałam się kimś innym. Być
może osobą, którą byłabym, gdyby mama nie umarła.
Gdyby jej nie zamordowano.
Palce Nathalie poruszały się szybko, sprawnie. W półtorej minuty zaplotła
schludny warkocz, który na dodatek nie rozsypie się od razu, choć zawsze tak było,
gdy sama zaplatałam włosy. O nie, jej warkocz trzymał się do rana.
Oto kolejny z jej talentów. Gdyby nie była naprawdę fajna, mogłabym ją za to
znienawidzić.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nathalie puściła moje włosy i idąc do drzwi,
wyjęła glocka z kabury. Węszyła głośno, sunąc bezszelestnie po deskach podłogi.
Nie rozluźniła się nawet wtedy, gdy otworzyła drzwi.
ROZDZIAŁ 5
Room service - oznajmił Christophe spokojnie. - Widzę, że się o nią troszczysz,
Skyrunner.
- Po to tu jestem. - Nathalie schowała pistolet do kabury. - Życzysz sobie
zobaczyć Milady, Reynard?
- Czy mogę? - Uśmiechnął się smutno. Przesuwałam dłonią po lakierowanym
blacie toaletki,
muskałam palcami srebrny grzebień, drewnianą szkatułkę z chusteczkami...
Miałam wrażenie, że popełniam świętokradztwo, kładąc tu moje rzeczy.
- Jeśli Milady jest dysponowana.
- Tak jest, maniery przede wszystkim. - Nathalie energicznie odwróciła się na
pięcie i odeszła. - Zamknij drzwi, dobrze? Proszę, Dru. Gorące mleko. I ciasteczka.
Kucharze uznali, że zasłużyłaś na nagrodę.
- Ciasteczka? - To mnie ożywiło. Mleko i ciastka, jakbym znowu miała pięć lat.
Akurat dzisiaj nie miałam nic przeciwko temu. To takie... kojące. Myśl, że jestem tu
bezpieczna. W końcu.
- Ciasteczka czekoladowe byłyby lepsze, ale najwyraźniej w kuchni byli innego
zdania. - Nat błysnęła w uśmiechu białymi zębami.
- Wolę nie pytać, kto tu gotuje. - Ale zawsze mnie to intrygowało. Kto, a może co
właściwie kryje się za kłębami białej pary spowijającej kuchnię?
- I dobrze. - Christophe zamknął drzwi. - Złamany poszedł spać. Jest
zadziwiająco spokojny. Wystarczy, żeby Robert wypowiedział twoje imię, a staje się
łagodny jak baranek.
Shanks coraz lepiej poznawał Asha i chyba zaczynali się dogadywać. Tak jakby.
Dibs nadal unikał Asha jak ognia, o ile ten nie był ranny. Podobnie reagowało wielu
innych wilkołaków.
Wszyscy tylko czekali, że wpadnie w szał i zacznie zabijać. Albo wróci do
Siergieja.
Nathalie wzdrygnęła się, dosłownie. Toaletka była spora, więc postawiła na niej
tacę, ale przy okazji potrąciła szczotkę, grzebień i lusterko w srebrnej oprawie.
- Jezu.
- No. - Christophe patrzył na moje odbicie w zwierciadle. - Jak się czujesz?
Wzruszyłam ramionami. Zachowywał się, jakby zapomniał o Nathalie stojącej
tuż obok, gdy na mnie patrzył. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale jeśli ktoś z was
doświadczył kiedyś czegoś takiego, to wie, o czym mówię. Ma się wrażenie, że
patrzący chce ci zajrzeć pod skórę, jakbyście byli w pomieszczeniu sami.
Jakby widział tylko ciebie, nawet w tłumie.
19
Już wyciągałam rękę do ozdobnego imbryka na tacy, ale Nathalie mnie
uprzedziła. Nalała mleka do kubka i powąchała. Wilkołaki wyczuwają truciznę.
Zazwyczaj.
Przewróciłam oczami. Na tacy stały trzy porcelanowe filiżanki, ale byłam
gotowa się założyć, że Christophe nie będzie pił gorącego mleka.
I przegrałabym ten zakład, gdy pochylił się nad moim ramieniem i sięgnął po
ROZDZIAŁ 1 Tyrzymaj się planu, mówił Christophe. Trzymaj się planu, a wszystko będzie dobrze. Zasznurowałam buty - martensy wysokie do kolan, idealne na każdą okazję, i do tańca, i do ucieczki, i skopania komuś tyłka, i włożyłam sukienkę, srebrzyste cudo na ramiączkach. Miałam upięte włosy i wydawało mi się, że moja szyja jest nieprzyzwoicie naga. Nawet kolana wydawały się nagie. I medalion mamy, widoczny między obojczykami, a nie ukryty pod koszulką. Do licha, miałam nawet kolczyki w uszach, malutkie śliczne brylanciki -Christophe nalegał, żebym je włożyła. Sięgnęłam po tiulowy szal obszyty malutkimi perełkami. Miałam nadzieję, że dzięki niemu jakoś zamaskuję brak biustu. Nathalie udało się nawet przekonać mnie do włożenia stanika, który nie miał w nazwie określenia „sportowy". Nie, to był prawdziwy push-up. Z gąbeczkami. I znowu ktoś wydaje mi polecenia, a ja słucham, ale w przypadku Nat nie miałam nic przeciwko temu. Przynajmniej dzięki niej kupowanie staników nie było już czarną magią. Zawsze mnie to fascynowało, choć przy moim absolutnym braku biustu nigdy nie miałam z tym większego problemu. No ale, litości, sukienka z dekoltem dla laski bez biustu? Sama nie wiem. Dotychczas wkładałam spódnicę, tylko kiedy babcia kazała mi ubrać się ładnie do kościoła, zresztą nawet ona data sobie spokój za trzecim czy czwartym razem, gdy po szkółce niedzielnej wylądowałam w kałuży błota i z perkalikowej kreacji w kwiatki czy kratkę zostały strzępy. Nigdy jej nie powiedziałam, że to sprawka innych dzieciaków, ale wiem, że się tego domyślała. Nathalie udało się także mnie umalować, kosmetykami, które kupiłyśmy w wielkiej drogerii w centrum podczas jednej z potajemnych wypraw do miasta w środku dnia. Efekt był całkiem, całkiem. Ostatnio jakoś nie mam problemów z cerą; choć nieraz czułam pryszcze pod skórą, jakimś cudem nie wydostawały się na powierzchnię. Można by pomyśleć, że to poprawiało mi humor. Niestety. Weszłam na parkiet i skrzywiłam się, gdy didżej o pokerowej twarzy podkręcił basy w beznadziejnie gtupiej piosence. Czasami superczułe zmysły to kiepska sprawa, nawet jeśli dzięki koncentracji można je wyciszyć. Kiedy w końcu rozkwitnę, czyli uzyskam siłę i szybkość dorosłego djamphira na stałe, a nie tylko pod wpływem silnych emocji - będę w pełni kontrolowała zmysły, ale na razie jestem w pułapce. Jedno jest w tym wszystkim dobre. Bardzo lubię tańczyć. A w każdym razie podskakiwać i podrygiwać na zatłoczonym parkiecie, w tłumie, który mnie ogranicza. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może sprawiać mi przyjemność, zwłaszcza że mam dotyk. Można by pomyśleć, że taki natłok ludzi dokoła doprowadzi mnie do szaleństwa, ale kiedy tak sobie tańczą, spoceni, otumanieni, słyszę tylko biały szum. Odpoczywam. Oczywiście jeśli akurat się nie rozglądam, wypatrując krwiożerczych bestii, które zabiją cię, ledwie cię dojrzą. Trzymatam się skraju parkietu, na tyle głęboko, by czuć się bezpiecznie, na tyle blisko, by mieć zawsze otwartą drogę ucieczki. Ta impreza odbywała się w
wielkim, dziwacznym budynku o nazwie Pier 57, powietrze wypełniały sztuczna mgła i dym - papierosów i innych palonych substancji. Rozżarzone koniuszki papierosów, nagie ciała, pot - powietrze przesycał zapach mięty i tytoniu, wyczuwałam nuty marihuany i nieokreślony, charakterystyczny zapach młodości. I jeszcze duszący, słony zapach seksu dochodzący z ciemnych zakamarków. Było tu tyle rozszalałych hormonów, że starczyłoby na napęd rakietowy. Uniosłam ręce wraz z tłumem w deszczu kolorowych świateł. Były jak atak migreny, czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółte, ale chwilami operator silił się na finezję i ograniczał feerię barw do tylko dwóch i wszystko stawało się niebieskozielone albo pomarańczowo-żółte. Muzyka narastała i wtedy mistrz ceremonii włączał dyskotekową lustrzaną kulę i salę zalewały lśniąc punkciki, a w promieniach ultrafioletu biel lśniła niesamowicie. Czułam dotyk w głowie - minimalnie, na tyle by zachować czujność, ale nie utonąć w potoku myśli i wrażeń wszystkich zebranych - unosiłam się z tłumem, pozwalałam, by moje ciało płynęło z prądem jak mała rybka wśród wodorostów. Płotka. Zbyt mała, by ją złapać. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Trzymaj się planu. No to się trzymałam. Problem w tym, że wampiry nie zawsze to robią. Poczułam w głowie pierwszy okruch nienawiści, ostry, twardy jak sopel lodu w pełnym słońcu. Tańczyłam dalej, przesuwałam się na skraj parkietu. O ile dobrze wyliczyłam, tłum - bo obserwując roztańczony tłum, zauważa się pewną prawidłowość - zawsze porusza się ruchem kołowym - doprowadzi mnie do najlepszego wyjścia, które Christophe pokazywał mi na planie. Czułam na barkach jego ciepłe, opiekuńcze ramię, w uszach miałam jego cichy głos. Nie obawiaj się. Jesteś wystarczająco szybka i sprawna, w innym wypadku nie pozwoliłbym ci na to. Zarumieniłam się na to wspomnienie, czułam łaskotanie w zagojonych bliznach po kłach na nadgarstku. On przynajmniej pozwala mi coś robić, nie tak jak niektórzy inni członkowie Rady. Hiro panikował na samą myśl, że mam wziąć udział w akcji. Na twarzy Bruce'a pojawiała się mina, mówiąca, ża jestem Za Młoda, Zbyt Nieodpowiedzialna i Zbyt Cenna, że jestem Nadzieją Zakonu. Miałam wtedy ochotę walić na oślep. A jeśli dzisiaj coś się wydarzy, może nawet będę miała ku temu okazję. Moje usta wypełnił posmak zgniłych pomarańczy, nieważne, że żułam miętową gumę. Babcia mówiła, że to arrah - aura. Ja teraz stwierdziłam, że to smak zagrożenia. Zawsze w pierwszej chwili chciałam splunąć, ale to tylko spotęgowałoby ohydny posmak. A poza tym to nieładnie pluć na parkiet. Nie tak mnie wychowano. Wsunęłam rękę do malutkiej torebeczki, przewieszonej przez ramię. Nathalie twierdziła, że psuję nią cały efekt, ale musiałam mieć coś, w czym trzymałabym błyszczyk do ust i maleństwo, które teraz wyjęłam i udałam, że odgarniam ciemne loki za ucho. Wyglądało to jak słuchawka telefonu komórkowego, malutka i srebrna. Wcisnęłam odpowiedni guziczek i zakryłam ucho włosami.
Słuchawki tłumiące odgłosy z zewnątrz to istny cud. Szkoda tylko, że nie dał mi dwóch. Albo chociaż zatyczek do uszu. Zatyczki sprawdziłyby się doskonale. - Mam cię, Drew - Głos Christophe'a, wyraźny i głośny, jakby stał tuż obok mnie, zagłuszał muzykę. W tej chwili didżej grał jakieś starocie z lat osiemdziesiątych o niezdecydowanej dziewczynie o imieniu Eileen. - Mamy go. Zespół pierwszy do akcji. Wcześniej tłumaczył mi, że to najbardziej niebezpiecznu część. Zanim inne djamphiry wejdą do budynku, gdy będę sama tańczyć. Już miałam zejść z parkietu, gdy poczułam kolejne ukłucie nienawiści. Cofnęłam się odruchowo, bo przy wejściu, do którego zmierzałam, dostrzegłam nagły ruch. - Cholera - nie wiedziałam nawet, że powiedziałam to na głos. - Co? - Christophe nie wydawał się przejęty, ale niemal go widziałam, jak siedzi, z lekko przechyloną głową za eleganckim czarnym biurkiem w centrali w Schola Prima na Upper West Side, cały spięty. Aspekt przenika go, wygładza jego włosy, sprawia, że w rozchylonych ustach pojawiają się kły. Palce nad elegancką czarną klawiaturą, niebieskie oczy wpatrzone w dal, nieobecne. Jest lodowato przystojny, a ja niemal... Nie, nie boję się go, właściwie nie. Ale nietrudno sobie to wyobrazić, zwłaszcza gdy tak wygląda. W tej chwili miałam zresztą inne problemy. - Pierwsze wyjście zablokowane. Idę do drugiego. - Dru... Już biegłam. I dobrze, bo jak się okazało, ruch przy drzwiach spowodowali trzej nastoletni chłopcy. Blondyn i dwóch brunetów, wszyscy na tyle przystojni, że każda dziewczyna patrzyłaby na nich z przyjemnością, ale gdyby miała dość oleju w głowie, dostrzegłaby twardość ich uśmiechów, ostry blask ich błyszczących oczu, nawet to, jak się ruszali... I uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. Ale zwyczajni ludzie nie patrzą uważnie. Jedno spojrzenie i klasyfikują cię, jak im pasuje, i radośnie podążają prosto w paszczę zła, które na nich poluje. Tata i August wiecznie spierali się, czy ludzie chcą wiedzieć o istnieniu Prawdziwego Świata, o tych wszystkich istotach, które budzą, się do życia pod osłoną nocy. Nigdy nie dochodzili do jednego wniosku. Ja? Ja nie miałam nic do powiedzenia. Byłam tylko dzieckiem. Nadal trzymałam się planu. Szłam do drugiego wyjścia, mając w uchu szept Christophe'a, który wysyłał kolejne zespoły na wyznaczone pozycje i wydawał pierwszej ekipie nowe rozkazy. Jego słowom towarzyszył dziwny pogłos, jakby sygnał odbijał się od ścian albo jakby znajdował się na dworze. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby był nieco bliżej niż w Scholi, ale kierował mną podczas tej misji i jego miejsce jest w punkcie dowodzenia, skąd wszystko koordynował. Głęboko zaczerpnęłam tchu, starając się opanować rozszalały puls. Zaraz skopiemy tyłki wampirom polującym na dyskotekach. Christophe w końcu uznał, że jestem gotowa, by wziąć udział w niewielkiej operacji namierzenia i zniszczenia, i ta myśl niosła pocieszenie. Wreszcie robiłam coś naprawdę, nie tylko trenowałam bez końca. Nawet jeśli było to na tyle bezpieczne, na ile to możliwe, kiedy ma się do
czynienia z wampirami. I wtedy wszystko poszło nie tak. Bo dostrzegłam zamieszanie przy drugim wyjściu, a basy nabrały nowego, szybkiego tempa. Wszyscy podnieśli ręce, nastrój tłumu zmienił się błyskawicznie, napięcie narastało jak na górskiej kolejce, i zrozumiałam, że także drugie wyjście jest spalone. Mój szal zadrżał, miniaturowe perełki drażniły nagle wilgotną szyję. Niestety, akurat w tej chwili wyszłam z roztańczonego tłumu, znalazłam się na skrawku wolnej przestrzeni przeznaczonej dla tych, którzy chcieli odpocząć od szaleństwa na parkiecie. Powinnam była iść dalej, jakbym kierowała się do łazienki. Kiedy na takiej imprezie stajesz nieruchomo, rzucasz się w oczy. Przy drugim wejściu przywódca wampirów uniósł głowę. Jego oczy lśniły mdło, aura polowania zasnuwała je czernią, rozlewała się na białka, aż lśniły jak plamy z benzyny na mokrym chodniku. U starszych wampirów te czarne oczy utrzymują się przez cały czas, ale musi minąć nieco czasu, aż tak samo reagują oczy młodych. Pociągnął arystokratycznym nosem. Ciemne loki opadły mu na czoło. O cholera. - Drugie wyjście spalone - szepnęłam. - Przechodzę na plan C. - Chwileczkę. - Nieczęsto zdarza się, by Christophe był zaskoczony. - Co za plan... Wampir przestał węszyć. Poruszył głową i patrzył prosto na mnie. Jego usta drgnęły. Wiedziałam, co mówi. Przysięgam na Boga, że go usłyszałam, jego szept minął moje uszy, trafił prosto do mózgu. - Swietocza. Wiedział, kim jestem - w części człowiekiem, w części wampirem, a kiedy rozkwitnę i dokończę szkolenie, stanę się zabójcza dla wszystkich krwiopijców. Oczywiście, o ile przeżyję tę noc. Z trudem przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. - Plan C jest taki, że improwizuję. Wykrztusiłam to, choć dławił mnie smak zgniłych pomarańczy, i puściłam się biegiem.
ROZDZIAŁ 2 Właściwie można by pomyśleć, że sprawi mi frajdę świadomość, że w ciągu piętnastu sekund za moją sprawą na dyskotece w magazynie w Chelsea zapanował całkowity chaos. Ale nie. Jednym susem przeskoczyłam nad barem, ledwie musnęłam buciorami szklany kontuar. Nie podawano tu alkoholu, jedynie horrendalnie drogą wodę mineralną i napoje energetyzujące w lśniących puszkach. Barman, potężny koleś, chyba wściekły, że tkwi tutaj, a nie za barem z prawdziwego zdarzenia, trzymał kij do bejsbola wielkości małego drzewa. Krzyczał coś, ale jego słowa zagłuszał alarm przeciwpożarowy, zresztą i tak już go minęłam. Tłum rzucił się do drzwi za moją sprawą - pociągnęłam za łańcuch aktywujący alarm przeciwpożarowy, choć nie miałam pewności, czy to zadziała. Może tym sposobem uda mi się choć trochę spowolnić wampiry. Tej nocy, zamiast na bezbronnych ludzi, zapolują na mnie. Miałam nadzieję, że nie jestem tak bezradna, jak czułam się w tamtej chwili. Głos taty, jak zawsze, gdy musiałam szybko zdecydować, co dalej. Nie zastanawiaj się na tym. Dru. Myślenie spowalnia. Działaj. Za barem musi być jakieś wyjście, przecież muszą dostarczać tu towar. Zobaczyłam drzwi i rzuciłam się w ich stronę. Za moimi plecami eksplodował ogłuszający huk, przedarł się nawet przez ścianę dźwięku z głośników. Krwiopijcy dopadli do kontuaru. Przez chwilę martwiłam się o barmana, ale nie było na to czasu. I tak miałam pełne ręce roboty. - Co robisz? - Christophe wydawał się pokojony, ale nie marnowałam tchu na gadanie, musiałam biec. - Nie denerwuj się, kochana. Słyszę, że oddychasz. Wszystko będzie dobrze. Jego chłodny, opanowany głos niósł otuchę. Chyba zawsze lepiej funkcjonuję, kiedy ktoś mówi mi, co mam robić. W każdym razie, kiedy wampiry depczą mi po piętach. Tak samo było z tatą - on wydawał polecenia, a ja brałam się w garść i wykonywałam je. Pchnęłam drzwi za barem i wypadłam na skrzypiące drewniane schody. Hałas ucichł, także dlatego, że kakofonia, którą nazywali muzyką, urwała się gwałtownie. Znalazłam się w pomieszczeniu przypominającym piwnicę. Betonowe ściany, skrzynki butelkowanej wody, inne przedmioty, których nie rozpoznawałam. Muszą jakoś wnosić te zapasy, inaczej jestem w pułapce bez wyjścia. I wtedy dostrzegłam inne chwiejne schody, prowadzące w górę, i rampę wiodącą do szerokiego, podwójnego metalowego włazu, takiego, który mija się na ulicy, idąc dalej. W każdym razie zwyczajni ludzie mijają go bezmyślnie. Ja staram się tego nie robić. Nigdy nic nie wiadomo. Pół sekundy później zorientowałam się, że oba skrzydła są zamknięte na kłódkę. Cholera. Ale biegłam zbyt szybko, by się przejmować. A za moimi plecami rozległ się wysoki, szklisty wrzask, którzy uderzał prosto do głowy. Bojowy okrzyk nosferatu. Przenikał przez skronie, z całej siły wbijał się w mózg. Ja także krzyknęłam, opuściłam głowę i rzuciłam się do drzwi. Nic tak nie potęguje aspektu jak strach. Czułam go, czułam, jak oleiście opływa moją skórę, a
od świata oddziela mnie przezroczysta warstwa twardego plastiku. Przez długi czas myślałam, że to świat zwalnia, póki Christophe nie wytłumaczył mi, że jest odwrotnie - to ja przyspieszam. Kiedy rozkwitnę, będę miała nad tym pełną kontrolę. Już nie mogłam się tego doczekać, a na razie... Kłódka ustąpiła z trzaskiem. Uderzyłam w drzwi z siłą pocisku, spod moich martensów dosłownie leciały wióry. Czerwony przebłysk bólu, krzyk urwany w połowie, głos Christophe'a w uszach - nie rozumiałam go, słowa rozciągały się jak guma. A do tego siła uderzenia sprawiła, że słuchawka wypadła mi z ucha, upadła na ziemię. Skoczyłam, wylądowałam na chodniku, ledwie drzwi ustąpiły, i znalazłam się na powierzchni, jak wielki diabeł z pudełka. Rozległy się krzyki. Rusz tyłek, Dru! Głos taty i ten specyficzny ton - nie myśl o amunicji, myśl o ucieczce, jak wtedy, pod Baton Rouge, gdy zjawiły się zombi. Och, wspomnienie taty bolało. Zombi też. W ogóle wspomnienia bolą. Tłum stanowił pewne schronienie, ale nie na długo. Neony odbijały się w szybach pod dziwnym kątem, gdy tak biegłam w rozwianym szalu, który dławił mnie za szyję. Ta część miasta tętniła życiem, z nocnych klubów wylewały się tłumy ludzi. Bieg w tłumie to sztuka, ale jeśli przemieszczasz się w tempie djamphira, nie musisz jej znać, wystarczy, że uważasz, żeby na nikogo nie wpaść. Można naprawdę zrobić komuś krzywdę albo wepchnąć pod samochód. Co gorsza, takie zderzenie bardzo spowalnia, a do tego nie można odpuścić, gdy goni cię zgraja wampirów. Guma, którą żułam, przypominała twardy kawałek kleju bez smaku. Czułam łaskotanie w zębach, gdy aspekt przybierał na sile, otaczał mnie, dodawał energii. Medalion matki podskakiwał mi na piersi, obijał się o obojczyki. Dobrze chociaż, że w sukience mogłam swobodnie biec. W dżinsach czasami jest niewygodnie, a ja gnałam tak szybko, że byłam zadowolona ze swobody, jaką dawała mi sukienka. Skręciłam, odbiłam się od krawężnika i skoczyłam. Srebrne bmw zahamowało z piskiem opon; samochód miał zielone światło. Wskoczyłam na maskę, odbiłam się od niej jak od trampoliny, słyszałam zgrzyt wgniatanego metalu i piskliwy wrzask za plecami. Wbijał mi się w mózg, przewiercał na wylot. Nie zwolniłam. Dobrze, że byłam wyszkolona. W sytuacji zagrożenia, jak mawiał tata, nie stajesz na wysokości zadania. Zniżasz się do poziomu treningu. Odwróciłam głowę, wyplułam gumę i zaraz tego pożałowałam, bo ślina zaschła natychmiast, a smak zgniłych pomarańczy przybrał na sile. Do parku, w parku ich zgubisz i będziesz bliżej Scholi, poza tym możesz liczyć na wsparcie innych djamphirów, polujących pod osłoną nocy. Wspaniały plan, doprawdy wunderbar, pytanie tylko, czy zadziała. Świat rozpływał się dokoła jak oliwa na płycie szkła. Kolejny okrzyk bojowy, przenikliwy jak świst gwizdka na zepsutym czajniku. Dwie grupy w klubie to zapewne łowcy, a w okolicy są chyba także inne wampiry szukające ofiar. Wzywają posiłki. Dwa bojowe oddziały djamphirów i zespół logistyczny nie poradzą sobie, zwłaszcza teraz, gdy wampiry wiedzą, że pobliżu jest swietocza. Nie odpuszczą. Co oznacza, że najlepsze, co mogę zrobić, to spieprzać co sil. Ale zarazem zrozumiałam, że park Chelsea to zły wybór; niewystarczające schronienie.
Musiałam szybko zdecydować, co dalej, ale nie miałam zbyt wielkiego wyboru - mogłam kierować się na północ i liczyć, że wszystko będzie dobrze. Bieg. Powietrze przesycały spaliny z diesli, coś kłuło mnie pod żebrami, czaiło się, czekało, by zaatakować, gdy zwolnię, gdy plastikowa pokrywa pęknie i zwolnię do zwykłego, ludzkiego tempa. Nie, nie, nie... Biegłam. Nie miałam wyboru. Świat wypełniał cichy dźwięk, jak dzwonienie mokrego szkła, jeśli się go dotknie w odpowiedni sposób. Słyszałam też beznamiętne pohukiwanie sowy. Nad moją głową mignęła biała smuga, pióra mieniły się szarością jak animacja oglądana w przyspieszonym tempie. W żółtych ślepiach zapłonął ogień. Sowa zataczała coraz ciaśniejsze kręgi nad moją głową, a potem odleciała szybko, a mnie udało się powstrzymać nieubłagany trzask, z jakim rzeczywistość nieuchronnie ściągnie mnie z powrotem. Czułam się, jak podczas biegu z wilkołakami w świetle dnia, gdy zaczynamy z zielonych połaci Central Parku. Migające plamy, staruszka z szeroko otwartymi ustami, grupa studentów na rogu, chińska knajpka z pirackim statkiem w herbie, wszystko zlewało się w skompresowaną pigułkę informacji. Sowa - sowa babci, choć tak naprawdę to mój aspekt w zwierzęcej formie - skręciła płynnie w prawo i zniknęła w otwartej paszczy wejścia do metra. Kiepski pomysł, Dru. Ale do tej pory nigdy nie wątpiłam w rady babcinej sowy. Przebiegłam przez chodnik, słyszałam każdy mój krok, i zrozumiałam, dlaczego skowa kazała mi iść właśnie w tę stronę. Bo dalej, przede mną, ulica zaczerniła się od ciemnych postaci nosferatu. Jeśli natychmiast nie podejmę mądrej decyzji, znajdę się w pułapce między dwiema grupami wampirów. Pochyliłam się i wbiegłam do metra. Jeszcze nie dotknęłam stopą schodów, a nocną ciszę przeszył kolejny wrzask. Czysty, zimny. Przenikał całe człowieczeństwo, docierał do kudłatej bestii pod cienką warstwę cywilizacyjnej ogłady, we mnie, w tobie, w nas wszystkich. Wilkołaki wyszły na ulicę, wiedziały, że nosferatu sprawiają kłopoty. Dzięki Bogu. To nie znaczyło, że przeżyję tę noc, ale moje szanse znacznie wzrosły. Torebka uderzała mnie w bok. Zamach - moje pięści przecinały powietrze. Szal przesunął się, perełki drapały mnie w szyję. Zbiegałam ze schodów, przeskakiwałam po cztery-pięć stopni naraz. Na półpię-trze niemal wpadłam na ścianę, przeskoczyłam barierkę, minęłam bramkę i znalazłam się na peronie. Mało brakowało, a straciłabym równowagę, zachwiałam się i zapewne zaprezentowałam całej trójce pasażerów wspaniały widok w postaci mojej bielizny, bo moja sukienka trzepotała jak flaga na wietrze. W tej chwili wjechał pociąg, pasmo żółtego światła i brudnego srebra. W ostatniej chwili wślizgnęłam się przez drzwi, zanim się zamknęły, i znalazłam się w pustym wagonie cuchnącym starym moczem. Graffiti na ścianach, szeregi plastikowych pomarańczowych siedzeń. Znajome kłucie pod żebrami, pot spływający z czoła wielkimi kroplami. Dobrze
przynajmniej, że fryzura się trzymała. Loki opadały mi na twarz, widziałam złote pasma, gdy aspekt pieścił mnie ciepłymi, czułymi dłońmi. Czułam w klatce piersiowej trzepotanie serca przy każdym oddechu, wydawało się, że lada chwila wyskoczy mi z piersi i zatańczy kankana w pociągu. Pociąg już odjeżdżał i wtedy dostrzegłam mroczny ruch przy bramce. Błysk kłów i oleistą czerń oczu; wampir warknął, pociąg zniknął w tunelu. Teraz widziałam jedynie moje odbicie w szybie. Rumieńce na policzkach, pod oczami zacieki z tuszu, którym umalowała mnie Na-thalie. Wyglądałam jak szop pracz. Medalion matki zalśnił oślepiająco, zimny na szyi jak lód. Kłucie pod żebrami osłabło, ale nadal dyszałam ciężko. Usiłowałam patrzeć na wszystkie strony jednocześnie. Podniosłam rękę, dotknęłam ucha. Nie poczułam nic, tylko twarde krawędzie brylantowego kolczyka. Cholera. Teraz przypomniałam sobie, że zgubiłam słuchawkę. Poprawiłam spódnicę, usiłowałam zapanować nad oddechem. Rozluźniłam szal. Nie jestem głupia, widziałam, że nadal nie jestem bezpieczna. Jeśli bardzo im na mnie zależy, puszczą się w pogoń za pociągiem. Roześmiałam się nerwowo i złapałam poręczy, gdy pociąg ostro wziął zakręt. Plan C wcale nie jest taki zły. Nadal żyję. Hałas z sąsiedniego wagonu zwrócił moją uwagę. Czy to zwykłe odgłosy metra, czy... Miałam ochotę znowu splunąć, tak intensywny stał się posmak zgniłych pomarańczy. O nie, zdecydowanie nadal nie jestem bezpieczna. Co mi da większe szanse, ucieczka czy zostanie w miejscu? Głupie pytanie. Wiadomo, że ucieczka. Ruszyłam do przodu, na nogach miękkich jak rozgotowane kluchy. Czułam się, jakbym przesadziła z whisky Jim Beam taty; świat zawirował jak na diabelskim młynie. Znowu hałas w sąsiednim wagonie, a ja nadal nie wiedziałam, czy to stuka metro, czy wampir ostrzący sobie na mnie kły. Hm. Czy wampiry ostrzą sobie kły? To jedno z tych pytań, na które nie ma odpowiedzi, jak na przykład: dlaczego hot dogi sprzedają w opakowaniach po osiem sztuk, a bułki do nich - po dziesięć. Już kiedyś słyszałam to pytanie: a jest łatwiejszy sposób? Coś ścisnęło mnie za serce. Mocno. Odepchnęłam od siebie to uczucie. Teraz nie mogłam o nim myśleć. Musiałam się skupić na teraźniejszości. Spojrzałam na drzwi. Zobaczyłam klamkę. Byłam pewna, że jeśli wyskoczę, czeka mnie ból. I tunel niemal doskonale ciemny. Co za wybór. Nosferatu w wagonie metra albo skok w nieznane i ryzyko połamania nóg, z wampirami i pociągami w ciemnym tunelu. - Trzymaj się planu - mruknęłam, szperając w malutkiej torebeczce. - Trzymaj się pieprzonego planu, do cholery. Jasne. Hiro nie będzie tylko trząsł portkami, Hiro zgubi je ze strachu. A Bruce spojrzy z żalem. A Christophe... Już jest w drodze. Wiesz o tym. Teraz musisz tylko zostać przy życiu, póki tu nie dotrze. Łatwo powiedzieć. Zapiszczały hamulce; zachwiałam się, gdy pociąg zwalniał.
Zbliżał się do następnej stacji. Zacisnęłam dłoń na malutkim telefonie komórkowym, gdy w wagonie za moimi plecami rozległ się hałas. Tym razem towarzyszył mu zgrzyt rozdzieranego metalu. Upuściłam telefon, spojrzałam za siebie i zobaczyłam szpony w ścianie wagonu. Szpony zniknęły, ich miejsce zajęły białe paluchy, jak glisty wślizgnęły się do środka i zaczęły rozrywać metal, jakby to była folia aluminiowa. Najpierw uciekaj, potem dzwoń. Nagle odczułam bolesną satysfakcję, że w tym wagonie nie ma żadnych cywilów. Pociąg szarpnął, zwolnił. Szarpnęłam za klamkę. Ręce i nogi w pojeździe? Sprawdza się na karuzeli w wesołym miasteczku, nie tutaj. Aspekt opływał mnie pieszczotliwie, gdy szarpnęłam drzwi. Metal jęczał i piszczał do wtóru hamulców. Stacja rozkwitła jak kwiat, pełna fluorescencyjnych świateł. Dostrzegłam schody prowadzące na górę. Dwukrotnie kopnęłam drzwi; po drugim ciosie ustąpiły. Złapałam się pozostałej framugi, gdy drzwi wpadły na ścianę pokrytą kafelkami, aż powietrze wypełnił kurz i odłamki glazury. Skoczyłam i w tej samej chwili wampir wdarł się do mojego wagonu. Wylądowałam na nogach i zgodnie z zasadami treningu skuliłam się w kłębek. Przetoczyłam się, przyjmując impet uderzenia na kolana i prawe ramię, poderwałam się, puściłam biegiem. Szal zsunął mi się z szyi, przy okazji rozrywając skórę. Dopadłam schodów, moje kroki niosły się głuchym echem po betonie. Słyszałam za sobą inne kroki, zbyt szybkie i ciężkie, by należały do człowieka. W filmach uciekająca dziewczyna ogląda się za siebie, by spojrzeć na goniącego prześladowcę. Nigdy tego nie robię. Po pierwsze, za bardzo mnie to zwalnia. Po drugie, jeśli mam zginąć, nie chcę wiedzieć. Chcę biec co sił w nogach, gdy już do tego dojdzie, a nie potykać się niezdarnie, bo jak idiotka zerkam za siebie. Świat znowu zwolnił. Tym razem niechętnie. Byłam już bardzo zmęczona i przerażona i przypływ emocji, dzięki któremu dysponowałam nadludzkimi siłami, powoli opadał. Adrenalina też się kiedyś kończy. Przeskoczyłam bramkę u szczytu schodów. Po sowie babci nie było śladu. Byłam zdana na siebie, a nosferatu był tuż za mną, słyszałam echo jego kroków i przeciągły, szklisty krzyk. Lekki skręt, kolejne schody i poczułam we włosach nocne powietrze, pełne spalin i zapachu niebezpieczeństwa. Moje usta wypełniał posmak zepsutych pomarańczy. Przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. W mojej głowie zapłonął dotyk. Nogi mi się plątały. I gdyby nie to, wampir dopadłby mnie, a tak minął mnie, gdy upadałam, musnął szponami moje włosy, obciął kilka pukli, gdy kulił się jak kot podczas skoku. Przeturlałam się, znowu zdarłam sobie skórę z nogi, zerwałam się, odskoczyłam. Była to cicha, ciemna uliczka pełna domów mieszkalnych, ale klubowe pulsowanie docierało z oddali rytmem muzyki i świateł. Wampir wylądował miękko, na kolanach, podpierał się jedną ręką na mokrym chodniku. Zaczęło mżyć. Jego oczy lśniły oleiście w świetle ulicznej latarni. Miał jasne włosy, z modnie ostrzyżonej, postrzępionej grzywki zwisały kropelki deszczu. Jego ciuchy były warte więcej niż potrzeba, by przez miesiąc utrzymać się w drodze, Armani, jeśli się nie mylę, a buty uszyto ze skóry aligatora. Drań. Nawet aligatory nie zasługują na taki los. Zwłaszcza że większość mięsa
pewnie i tak trafia z powrotem do bagien, gdy dranie już zedrą skórę ze zwierzaka. Odetchnęłam głęboko, uniosłam ręce i moje pole widzenia zawęziło się dramatycznie. A więc to tak. Do tego mnie szkolono - starcia z wampirem w ciemnej uliczce. Czas zasmakować zemsty. Gdyby nie to, że dzisiaj miałam być przynętą, byłabym uzbrojona, miałabym broń palną albo miecze malaika. Ba, oddałabym wiele za mój sprężynowiec ze srebrnym ostrzem. Ale nie, zanosiło się na walkę wręcz. Świetnie. Nosferatu wyszczerzył kły. Zdawały się pochłaniać całe światło, zabierać je z wąskiej uliczki, kumulować w jego ustach. Ten grymas sprawił, że ładna nastoletnia twarz stała się maską nienawiści. Rozluźniłam kolana. Jeśli masz plan D, Dru, czas go zastosować. Nie miałam. Lada chwila skoczy, a ja zrobię, co w mojej mocy, by zejść mu z drogi, i albo go uprzedzę, albo zginę na miejscu. Kolejne warknięcie, niskie i niemożliwie głośne. Za moimi plecami, jak gorący podmuch, wprawiał moje kości w drżenie jak zbyt głośne basy. W życiu nie myślałam, że ten odgłos tak mnie ucieszy. Że już nie wspomnę o wilkołaczym oddechu na włosach. To jasne, że Christophe wypuścił Asha. To cały on: zawsze wyprzedzał wypadki o co najmniej dwa kroki. Póki czuwa, nie muszę się martwić. Za bardzo. Złamany wilkołak doskoczył w bok. Pochylił wąski łeb, aż jasna smuga zalśniła zupełnie jak kły nosferatu. Nawet teraz, na czterech łapach, był tak potężny, że sięgał mi do żeber. Jego warkot zdawał się narastać. Podobnie jak klatka piersiowa, która zwiększała objętość. Był coraz większy. Graves mruknąłby coś o zmianie masy i braku logiki. Nie, nie mogę o tym myśleć, bo poczułam w sobie chorą gorącą wściekłość. Zacisnęłam pięści, choć przed chwilą moje dłonie zwisały luźno. Obudził się głód krwi. To kolejny sposób, by przywołać aspekt. Gniewem. Nie, nie gniewem. Wściekłością. Poczułam ciepło w barku. Podczas upadku mocno otarłam skórę, krwawiłam. To jeszcze jeden sposób, by obudzić aspekt. Głód krwi. Choć nie pojmuję, czemu nie nazywają tego pragnieniem. Uniosłam pięść, oblizałam dłoń, dusząc w sobie odruch wstrętu. Czerwony płyn zalał mi język, dotarł do gardła. Wampir zaatakował, rzucił się do przodu. Ash także. Ale choć Ash poruszał się błyskawicznie, ja byłam szybsza. Aspekt budził się do życia, głód krwi dodawał mi sił. Skoczyłam i na długą chwilę zawisłam w powietrzu; noc miękła. Podkuliłam nogi, wysunęłam lewą rękę, czułam łaskotanie w opuszkach palców, gdy moje paznokcie zmieniały się w szpony. Moje nadgarstki przeszywał ostry, słodki ból. Kiedy rozkwitnę, będę miała pazury. Ktoś pchnął mnie w bok. Przekoziołkowałam przez powietrze, dziwnie
nieważka, i wylądowałam na czymś miękkim. Przeturlaliśmy się po ziemi i wymierzyłam ze dwa ciosy, zanim zorientowałam się, że to przyjaciel. Błyskawicznie poderwałam się na równe nogi, usłyszałam zgrzyt mokrego asfaltu pod podeszwami butów. U mego boku wilkołak przemieniał się, tracił sierść i Shanks zaklął i pociągnął mnie za ramię. Jego oczy świeciły jak pomarańczowe reflektory. Odrzucił głowę i zawył, gdy znowu dokonywała się przemiana, sierść ponownie pokrywała jego ciało, słyszałam trzask kości, gdy nabierał masy. Odskoczyłam od niego. Na ulicy, jak na scenie, Ash i jasnowłosy wampir krążyli dokoła siebie. Złamany wilkołak poruszał się płynnie, zwinnie, nosferatu - z mechaniczną szarpaną gracją marionetki. Co chwila jeden z nich nieruchomiał na ułamek sekundy, podchodził bliżej. Przeciwnik reagował błyskawicznie. I znowu wilcze wycie, tym razem z bliska i zarazem z wysoka - zapewne z dachu; wilkołaki chętnie polują na wysokości. Czyli odsiecz nadciąga. I Bogu dzięki. Może jednak przeżyję tę noc. Shanks upuścił coś z głośnym, tępym brzękiem. Dwa drewniane przedmioty. Przyniósł małaika. Długie, lekko zakrzywione miecze z drewna jarzębinowego. Idealna broń na wampira. Nie, nie może być. To za wiele szczęścia naraz. A może jednak. Bo wilkołaki mają na mnie oko. Kiedy to się skończy, pocałuję Shanksa - w policzek. Zacisnęłam dłonie na rękojeściach, podniosłam miecze i krzyknęłam głośno. Mój okrzyk rozbrzmiał jak sopran, szkliście, nieprzyjemnie podobny do krystalicznie czystego wrzasku nosferatu, i gdybym miała więcej czasu, by się nad tym zastanawiać, przeraziłoby mnie to. Ash zdawał się czytać w moich myślach; przypadł do ziemi i się zakradał. Wampir chyba poczuł, że coś się zmieniło, odskoczył w tył jak żaba. Małaika zawirowały w moich dłoniach, ostre, naoliwione drewno przecinało powietrze z rozkosznie niskim świstem. Zanim moje stopy dotknęły ziemi, poczułam, jak ostrze w lewej dłoni przecina nieumarłe ciało. No, nie do końca nieumarłe, przynajmniej technicznie, bo wampiry mogą się rozmnażać, ale nieumarłe brzmi lepiej. Dotknęłam stopami ziemi, odwróciłam się, moja prawa ręka wysunęła się do przodu szybko jak język węża. Był szybki, wygiął się do tyłu jak akrobata pozbawiony kości. Znowu usłyszałam głos Christophe'a. Szybciej, bardziej precyzyjnie. Precyzja to najważniejsza sprawa, mały ptaszku. Posługując się małaika, trzeba myśleć koliście. Czy raczej myśleć o kołach, które zataczają ostrza. Są zakrzywione; to bardzo niebezpieczna broń i zarazem tarcza. Według tradycji broń swietoczy. Wampir zaatakował, jego szpony zsunęły się z ostrza w mojej prawej dłoni. Lewe zaatakowało, aż poczułam impet w barku. Cios zadaje się z biodra, jak w bejs-bolu. Nie żebym była dobra w sporcie, nie licząc tradycyjnej rozgrywki w samoobronę. Wtedy, z zombi, uratował mnie właśnie kij do bejsbolu, póki tata nie naładował...
Ostrze wbiło się głęboko. Drewno jarzębiny jest dla nosferatu zabójcze, podobnie jak upojna substancja w krwi swietoczy. Gdybym już rozkwitła, osłabiłabym drania, tylko oddychając w jego obecności, ale na razie miałam do dyspozycji jedynie kapryśny aspekt. Czułam, że zwalniam mimo głodu krwi. Ash zaatakował. Już nie warczał. Jego aksamitna sierść falowała przy każdym ruchu, transformacja była tuż-tuż, ale nadal nie następowała. Ciągle nie mógł wrócić do ludzkiej postaci. Za to Shanks owszem. Stał tuż koło mnie i kręcił głową tak energicznie, że jego włosy przecinały powietrze, póki po chwili grzywka emo nie trafiła na miejsce na czole. - Uderzyłaś mnie. - Sorry. - Nadal spięta, wpatrywałam się w splątane ciała. Rozdzieliły się i moim oczom ukazały się wampiryczne szczątki, strzępy ciuchów od Armaniego i kałuża czarnej krwi. - Poważnie. Rozcierał bolącą szczękę, przestępował z nogi na nogę. Pewnie będzie miał siniaki, ale nie dłużej niż godzinę czy dwie. - No cóż, gratulacje. Że co? Odprężyłam się lekko, ale nie pozwoliłam, by drewniane ostrza dotknęły ziemi. Christophe bardzo na to uważał. - Co? - Twój pierwszy krwiopijca, nie? - Szturchnął mnie. W rozpięciu sztruksowej koszuli widziałam jego klatkę piersiową, wąską, bezwłosą, gdy nastąpiła przemiana. -A Reynard tego nie widział. Och. Wolałam nie myśleć o tym w tych kategoriach. Opuściło mnie napięcie. Czasami posługiwanie się nadprzyrodzoną siłą to nie zabawa. Kiedy nie ma aspektu, który złagodziłby skutki, ból przychodzi szybko. I nie ma co liczyć na falę adrenaliny po walce, dzięki której masz wrażenie, że skopałaś tyłek całemu światu. Zamiast tego masz od razu kaca i sińce, i urazy w miejscach, o których nawet nie wiedziałaś, że je masz. - Patrolowaliście okolicę? Pokręcił głową i zwinnym ruchem wyjął mi miecze z ręki. Oddałam je bez oporu - skoro je zabierał, walka zakończona. Pozostałe wilkołaki ponownie przybrały ludzkie postaci, chłopcy otaczali mnie luźnym kręgiem na wypadek, choć to mało prawdopodobne, że w okolicy znajdują się inne wampiry. - Skrzyknąłem chłopaków i postanowiliśmy trzymać się w pobliżu, w razie gdyby coś się działo. No wiesz, w związku z tym, że byłaś dzisiaj przynętą i w ogóle. Ulżyło mi do tego stopnia, że nie chciało mi się nawet urządzać awantury, że w ogóle pomyśleli, że mogłabym sobie nie poradzić. Drgnęłam, jakbym chciała go objąć, ale cofnął się o krok. Starałam się nie czuć zawodu. Pewnie nadal śmierdziałam gniewem, a wilkołaki nie przepadają za kontaktem fizycznym, chyba że jest to dotyk szorstki, brutalny, albo pochodzi od innego wilkołaka. Zamiast tego założyłam włosy za ucho. - Cieszę się, że to zrobiliście. To wy przyprowadziliście Asha czy to pomysł Christophe'a?
- Przyprowadzić go? Nie tam. Sam się przyprowadził. - Teraz to Shanks wydawał się rozbawiony. Wygiął usta w uśmiechu. - Tak sobie pomyślałem, że nie chcesz, żeby znowu zamykać jego celę na klucz. A więc to już jasne. To jednak wcale nie był pomysł Christophe'a. - Super. - Zwiesiłam ramiona. Czułam się, jakbym za jednym razem zaliczyła obie wojny światowe. Ash gwałtownie podniósł wąski łeb. Był dziwnie czysty, na jego sierści nie było śladu czarnej wampirycznej krwi. Oparł się o mnie, przy czym omal nie zwalił mnie z nóg. Jak na takiego olbrzyma, z wręcz kocią precyzją wiedział, gdzie stawiać łapy. I jak pies opierał się o moje nogi i z oddaniem patrzył mi w oczy. Kiedy wampir umiera, wszystko dzieje się bardzo szybko. Po tym została już tylko kałuża bulgoczącego szlamu, a gdy wzejdzie słońce, zmieni się w garstkę popiołu. Nie był stary, miał pewnie niecałe sto lat, skoro jego ciało tak reaguje, skoro od razu nie rozsypało się w proch. Zabiłam go. Czy też pomogłam go zabić, co sprowadza się do tego samego. Dreszcze to coś nowego. Chciał mnie zabić, ale go uprzedziłam. Pochyliłam się, wplotłam palce w sierść Asha. Oparłam się na nim. - Jezu. - Będziesz rzygać? - Shanks pochylił głowę. Jego twarz nikła w cieniu, ale widziałam, że kącik ust uniósł się w uśmiechu. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony. - To normalne po pierwszym razie. Ash zawarczał miękko. Teraz było mi bardzo zimno. Miałam gołe nogi, sukienka niewiele zakrywała. Nocna bryza muskała spoconą skórę. Przynajmniej sukienka nie ucierpiała. Nie zakrwawiłam jej. Za bardzo. Medalion mamy był ciepły, nagle ciężki, spokojnie dotykał obojczyków. Wzdrygnęłam się. - Spadajmy stąd. - Spoko. Metrem? - Roześmiał się, co zabrzmiało jak złośliwe szczeknięcie. - Tylko żartowałem! Wracamy do domu.
ROZDZIAŁ 3 Schola Prima działa pod przykrywką ekskluzywnej prywatnej szkoły męskiej, ale nigdzie nie uświadczysz uczniów przechadzających się leniwie w marynarkach z jej herbem na piersi. To znaczy owszem, zobaczysz ich, ale nikt nie wie, że to uczniowie Schola Prima, bo wyglądają jak zwykli przystojni chłopcy w normalnych ubraniach, pochłonięci tym, co pochłania nastoletnich chłopców. Jeśli ich zapytać, gdzie się uczą - nikt tego nie robi, ale gdyby - skłamią. A gdyby ktoś zobaczył ich, jak zabijają wampiry czy inne stworzenia nocy, no cóż... ten ktoś byłby albo martwy, albo w takim szoku, że trzymałby język za zębami. Albo wylądowałby w wariatkowie. I to nie tylko w Nowym Jorku, tak jest wszędzie. Zwykli ludzie nie chcą niczego widzieć. Ludzie władzy przymykają oczy. Mimo to uważam, że tylko w tym mieście można umieścić ogromne gmaszysko z białymi kolumnami na ogromnym terenie w najlepszej części Manhattanu i nikt się tym nawet nie zainteresuje. Opadłam na miękkie czerwone krzesło. By w pełni okazać zblazowanie, powinnam jeszcze położyć nogi na stół konferencyjny, ale sukienka była na to za krótka. Nawet jeśli wszyscy członkowie Rady mieli tyle lat, że każdy z nich spokojnie mógłby być moim dziadkiem. A żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat, większości nie dałabym więcej niż siedemnaście. Czasami Christophe mamrotał coś pod nosem o uwięzieniu w nastoletnim ciele, ale nie zdobyłam się na odwagę i nie zadałam nawet jednego z miliona pytań, które nasuwały się po tym stwierdzeniu. Tak po prostu jest. Intrygowało mnie, jak będę wyglądać, gdy w końcu rozkwitnę. Nie miałam zielonego pojęcia, ale jeśli na wieki utknę w moim chudym, niezgrabnym ciele źrebaka... No cóż. Właściwie chyba nie będzie tak źle. Ale wolałabym trochę więcej w biuście, choć nawet końmi nikt nie wyciągnie ze mnie tego wyznania. W życiu. - Nie do przyjęcia - orzekł Hiro spokojnie. Te słowa odbijały się od wypolerowanej powierzchni stołu. Jego długie karmelowe palce obejmowały biały kubek. Widziałam, jak pobladły mu kłykcie. W ogóle cały był blady, zaciskał usta w wąską linię. Taki samuraj z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby nie wilkołaki... - Ale były tam - Odchyliłam głowę poza oparcie, aż włosy opadły do tyłu. Moje rany zasklepiły się już, żeby substancja w mojej krwi nie doprowadzała ich do szału. - Shanks nie pozwoli mi na samodzielne wyjścia. Podobnie jak wy. Bruce siedział po mojej lewej stronie, wyprostowany, jakby połknął kij. Lekko uniósł głowę. - Jakim cudem mogli cię zgubić? Dlaczego Reynard... - To nie jego wina. Rzuciłam się do ucieczki, bo nosferatu odcięli mi oba wyjścia i zlokalizowali mnie, zanim oddziały bojowe dotarły na miejsce. Musiałam improwizować. - Żałowałam, że nie zdążyłam się przebrać, ale najpierw musiałam zdać sprawozdanie. Wyglądało na to, że uznają, iż operacja zakończyła się klęską, choć udało nam się zlokalizować i zabić wampiry atakujące dyskotekę. - Kiedy
wybiegłam z piwnicy, zgubiłam słuchawkę i... Hiro odstawił kubek i wymamrotał coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. Pochylił się, oparł łokcie na stole, ukrył twarz w dłoniach. Widziałam, jak jego barki drżą pod szarym jedwabiem koszuli. Zadziwiające. Zawsze był taki spokojny. Choć kawa pachniała smakowicie, nie piłam. Mówiłam dalej. - Uciekłam im. Gonił mnie tylko jeden. Na szczęście nie dogonił mnie, póki nie dotarł Shanks i reszta. Był tam Ash. Shanks przyniósł miecze małaika. Właściwie wyszło dobrze. I co więcej, już żaden dzieciak nie zginie przez tę konkretną bandę krwiopijców. To przecież ważne, prawda? Znaczy dla mnie. Pomieszczenie, w którym odbywały się posiedzenia Rady, było długie i pozbawione okien. Stół pod ścianą był pusty, jeśli nie liczyć srebrnego samowara i termosu z gorącą wodą do herbaty. Zawsze było tu tak samo, nie zmieniały się także niewygodne rzeźbione krzesła podobne do tronów. Bruce złożył palce w wieżyczkę. Jego mrocznie przystojna twarz stanowiła uosobienie rozczarowania. Nie mieściło mi się w głowie, jak można wyglądać tak poważnie nawet w dżinsach. - Jesteś zbyt cenna, by tak ryzykować - powiedział po raz chyba pięćdziesiąty. - Jesteś jedyną swietoczą, którą... O nie, tylko nie to. - Ryzykowałam. Operacja zakończyła się sukcesem, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Zabiłam pierwszego wampira w życiu. Nie pogratulujesz mi? - Udało mi się to powiedzieć tak, że można by pomyśleć, że byłam z tego dumna, a nie, że zbierało mi się na mdłości, a w moim żołądku gotowała się żółć. Hiro wstał. Jego krzesło zazgrzytało o podłogę. Poprawił rękawy, żeby leżały idealnie równo. Chyba kupuje te koszule hurtowo, bo nic innego nie nosi. Czasami, jeśli chce wyglądać bardzo po amerykańsku, zamiast luźnych czarnych spodni wkłada sprane granatowe dżinsy, ale zawsze nosi te jedwabne szare koszule ze stójką zamiast kołnierzyka i te dziwaczne czarne buty, o przyczepnej podeszwie, w których duży palec jest oddzielony od reszty. Zbierałam się na odwagę, by go zapytać, gdzie je kupuje, w Chinatown czy co? Na razie nie było okazji do takiej pogawędki. Od dalszych wyrzutów uchroniły mnie drzwi na końcu pokoju - otworzyły się. Wszedł Christophe. Aspekt wygładzał mu włosy. Niewidzialna chmura gniewu unosiła się nad nim jak rozedrgane powietrze nad rozpalonym asfaltem. Niebieskie oczy płonęły tak, że wydawało się, iż zajmie się od nich cała twarz. O regularnych rysach, przystojna akurat na tyle, że nikt nie zbywał go, uważając, że jest zbyt ładny, by traktować go poważnie. Kiedy zwyciężał aspekt, jego włosy stawały się ciemne i gładkie; gdy się odprężał, zwijały się w loki i rozjaśniały je złote pasma. Wstrzymałam oddech. Czarny sweter, dżinsy - ani śladu wampirycznej krwi. Był czysty. Dobrze. Odprężyłam się odrobinę. Nie zwolnił kroku. - Bruce, Hiro. Potwierdzono ofiary.
- Moją też? - Szukałam wygodniejszej pozycji, by siedzieć niedbale, ale nic nie działało. Minął Hiro. Wyczuwałam wrzenie aspektu między nimi. Hiro gwałtownie odwrócił głowę, jakby zwęszył przykry zapach. Christophe podszedł do mnie, złapał za ramiona i podniósł z krzesła. Przewróciło się, upadło z odgłosem wystrzelonej kuli. Bruce krzyknął i zerwał się na równe nogi. - Jesteś ranna? Coś ci się stało? - Trzymał mnie na odległość wyciągniętego ramienia. Jego palce były zarazem delikatne i twarde jak stal. Lustrował mnie od stóp do głów. Zmrużył oczy, widząc zaschniętą krew na moim ramieniu i nodze. - Nic mi nie jest. - Powiedziałam to głośniej, niż musiałam, ale nie próbowałam się uwolnić z jego uścisku. Lepiej, żeby sam się przekonał, że jestem cała i zdrowa. - Naprawdę, i zrobiłam ten manewr, no wiesz, jak z nożycami. Shanks przyniósł małaika. Ash też tam był. - Nigdy więcej nie będziesz przynętą. - W jego policzku zadrgał mięsień. - Nigdy więcej, rozumiemy się, mój mały ptaszku? Byli w całym klubie. Wiedzieli, że tam będziesz! Oczywiście, że wiedzieli. Od dwóch tygodni tam chodziłam, żeby zwabić tę konkretną hordę nosferatu. Zadbaliśmy, żeby wiedzieli. Zresztą załatwiali ludzi na wszystkich takich imprezach od Chelsea do Newark, które udało nam się sprawdzić. Pochyliłam się, ale jego dłoń ani drgnęła. - Nic mi nie jest, Christophe. Gonił mnie tylko jeden, uciekłam i... Był chyba na granicy wybuchu. - Niepotrzebnie pozwoliłem... Na miłość boską. - Pozwoliłeś? A niby na co miałeś pozwalać? Byłam gotowa, może nie? Następnym razem pójdzie jeszcze lepiej. Zabiłam pierwszego wampira w życiu, Christophe. Posłużyłam się małaika! Ash też tam był! Tego akurat mogłam nie mówić. Skrzywił się, jakbym poczęstowała go półmiskiem gąsienic. Nic powierzę twojego bezpieczeństwa Srebrnogło-wcmu. - No cóż, jest mi wierniejszy niż kilku, których mogłabym wymienić. - Zacisnęłam usta, ale już za późno, stało się. Zresztą ostatnio kiepsko mi szło trzymanie języka za zębami. Christophe niemal słyszalnie zacisnął usta. Aspekt zniknął, w jego włosach pojawiły się złote kosmyki, jakby namalował je niewidzialny pędzel. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę i powoli cofał palce, jeden po drugim. - Milady, chyba nie chcesz nikogo oskarżyć. Udało mu się sprawić mi ból. - Oczywiście, że nie. Ja po prostu... Cholera, Christophe, dlaczego po prostu nie możesz się cieszyć? Uciekałam, walczyłam... Zrobiłam to wszystko, czego mnie uczyłeś! - Nikt tego nie kwestionuje. - Bruce jak zwykle chciał wszystko załagodzić. Był w tym dobry, mogłam się od niego uczyć. - Świetnie się spisałaś. Po prostu martwimy się o twoje bezpieczeństwo, Milady. Wolałabym, żeby mnie tak nie nazywał. W ten sposób zwracali się do Anny. Ilekroć jeden z nich posługiwał się tym
zwrotem, dotykał i tak bolącej rany. To słowo dzień w dzień sprawiało mi ból. Christophe się pochylił. - Nie powinnaś była... O nie, nie zacznie mi teraz prawić morałów. - Co niby powinnam była zrobić? Zostać tam i czekać, aż wejdą i mnie zabiją, zanim dotrą do mnie oddziały bojowe? Wtedy musiałabym walczyć nie z jednym, a z sześcioma wampirami. - Byłem na dachu - odparł spokojnie. - Chyba nie myślisz, że puściłbym cię tam samą? Cóż, właściwie dobrze wiedzieć, że był w pobliżu. To tłumaczyło też dziwny pogłos w słuchawce. Ale mimo wszystko... - Nie tak miało być! Miałeś być w centrum dowodzenia! Mówiłeś, że jestem gotowa! - Gotowa na prostą operację, gotowa na tyle, na ile można być gotową na polowanie na wampiry! - Jesteś gotowa. Ze mną. - Wyciągnął ręce i zanim się obejrzałam, zamknął moją twarz w dłoniach. Był tak cholernie szybki. - Nie wysłałbym mojej ptaszyny w zasadzkę, gdyby nie był na tyle blisko, żeby w razie czego pośpieszyć jej z pomocą. - Ciepła skóra. Pochylił się. Naprawdę pachniał jak świąteczne świece zapachowe, cynamonem. Był to znajomy, kojący aromat. Przyciągnął mnie do siebie. Dotknęliśmy się czołami. Po raz pierwszy, odkąd tego dnia zaszło słońce, poczułam się bezpieczna. Wciągałam powietrze, gdy on je wypuszczał. Pozostali patrzyli na nas, ale to nie miało znaczenia. W takiej chwili nic nie miało znaczenia. Tylko czasami pragnęłam, żeby na jego miejscu był ktoś inny. Ktoś w długim czarnym płaszczu, o zapachu wilka, dziczy i poziomek. Znowu niewłaściwa myśl. Coś ściskało mnie za serce. Przeszył mnie dreszcz. Christophe mruczał coś niezrozumiale. Zamknęłam oczy i udawałam, że to bez znaczenia. Udawałam także, że jakaś cząstka mnie nie rozpływa się pod wpływem jego bliskości. Tak jakby moje hormony zaczynały szaleć, ilekroć Christophe znajdował się w promieniu trzech metrów. A czy to nie jest nieprzyjemne i niewygodne? Och, tak. Niemal równie nieprzyjemne i niewygodne, jak kojące, i to najbardziej kojące, co poczułam od tamtej nocy, gdy tata martwymi dłońmi pukał w zmarzniętą szybę, jeszcze wtedy, w Dakocie. Tamtej nocy, gdy wszystko się zmieniło, a moje życie zawaliło się w gruzy. Odsunął się w końcu i delikatnie pocałował mnie w czoło. - Nathalie i Benjamin czekają na zewnątrz. Zaraz przyjdę. Czyli odprawiał mnie. Bruce wpatrywał się w przestrzeń nad moją głową z lekko zawstydzoną miną. Hiro zaplótł ręce na piersi i wbił wzrok w srebrny samowar. - A reszta Rady? - Starałam się ukryć rozgoryczenie. Chyba nie najlepiej mi to wyszło. Gdyby nie łagodne spojrzenie, uśmiech Christophe'a zmroziłby mnie do szpiku. Na nikogo innego tak nie patrzył i zawsze mnie zaskakiwało, że jego niebieskie oczy mogą w jednej chwili być lodowate i zaraz wypełnić się ciepłem.
- Chcesz na nich poczekać? Na pewno dojdzie do kłótni na temat dzisiejszych wydarzeń i na pewno zarzucą mi narażenie cię na niebezpieczeństwo. Myślę, że będzie zabawnie. Miał rację. - No dobrze. Sam się tym zajmij. Christophe uśmiechnął się od ucha do ucha. Teraz, bez aspektu, miał idealnie białe zęby. Ludzkie. - Tak myślałem. Zawsze do usług, skowroneczko moja. Jutro o świcie. Trening z małaika. - Świetnie. - Potarłam czoło wierzchem prawej dłoni i sięgnęłam po małą torebeczkę leżącą na stole. - Bruce, Hiro... Przepraszam, jeśli się martwiliście. - Na więcej nie było mnie stać. Bruce skinął głową. Jego aspekt ustąpił i znowu był tylko przystojnym Arabem w zielonym swetrze i modnie podartych dżinsach. - Uczcimy twoje pierwsze zabójstwo, Milady. To tradycja. Niesmak powrócił. - Nie. To znaczy, dzięki, ale nie. Nie ma sprawy, naprawdę. Wychodząc, przez cały czas czułam na sobie spojrzenie Christophe'a.
ROZDZIAŁ 4 Krew się nie spierze. - Nathalie z westchnieniem przechyliła ciemną głowę. Trzymała srebrną sukienkę za ra-miączka, delikatnie, jakby uszyto ją z bibułki. - Musimy znowu iść na zakupy. - O nie - jęknęłam i usiadłam przy toaletce. Prysznic i pół godziny ćwiczeń taichi pomogły mi się uspokoić. Mniej więcej. Nie przeszkadzała mi nawet obecność Nat, bo było jasne, że nie na mnie patrzy, gdy wykonywałam znajome ruchy. - Nie zmusisz mnie do tego. - Można by pomyśleć, że proponuję ci egzekucję, nie zakupy. Jezu. - Uśmiechnęła się pod nosem. Widziałam w lustrze nasze odbicia. Ja - zaczerwieniona, potargana, sucha i żylasta jak tata, w podartej spranej koszulce z logo Rolling Stones i wiekowych dżinsach, które na szczęście nikły pod toaletką. A Nathalie wyglądała jak z katalogu. Zaokrąglona tam, gdzie trzeba, w piżamie z różowego jedwabiu. Od razu widać, że to wilczyca, można to poznać po gracji jej ruchów, gdy odkładała sukienkę na krzesło przy biureczku. - Doprawdy, Dru. - To samo - sapnęłam. Nawet kabura pod pachą w jej wydaniu wydawała się częścią stroju. Kabura koloru kawy, kryjąca spluwę kaliber 9 milimetrów, którą nosiła dzisiaj, poruszała się miękko, gdy wzruszyła ramionami. Bezszelestnie sięgnęła po oprawioną w srebro szczotkę. Nadchodziła część wieczoru, której zarazem najbardziej się bałam i na którą czekałam. - Ja sama... - zaczęłam, ale Nat już wzięła pukiel moich włosów i zaczęła czesać, od końcówek, powoli przesuwając się w górę. - To tradycja. Do czasów Anny wszystkie swietocze miały straż honorową złożoną z wilczyc. Dzięki temu możemy wyrwać się z domowej siedziby, poznawać chłopców i no wiesz... swietocza jest samotna. Cieszę się, że przypadłyśmy sobie do gustu. No cóż, ostatnia dziewczyna w pobliżu waliła do mnie z dubeltówki, a ty możesz mnie rozerwać na strzępy. - Więc Anna to zmieniła? Wzruszenie ramion. - Krok po kroku, tak. Moja ciotka tu była, gdy to się stało. Nigdy o tym nie opowiada. Westchnęłam. Na ścianach widniały delikatne błękitne linie zaklęć ochronnych, skomplikowane wzory otaczały okna i drzwi. Odnawiałam je co noc; czaiły się na krawędzi widzialności. Przynajmniej te symbole dobrze znałam. Nie kładłam się spać, póki ich nie nakreśliłam, o nie. Babcia byłaby ze mnie dumna. Palce w moich włosach niosły ulgę. Nathalie mogłam zaufać Christophe tak powiedział. Shanks i Augustine byli tego samego zdania. A im chyba mogę zaufać, co? Przynajmniej Christophe jeszcze nigdy się nie mylił... Tylko że ja... nie byłam już tak ufna jak dawniej. Chyba. Takie są skutki doświadczania ciągłych zdrad. Ale i tak lubiłam Nat. Miała łeb na karku i, co ważne, rozumiała, że wkurza mnie ciągłe przebywanie w zamknięciu, więc nauczyła mnie kolejnej „tradycyjnej" rozrywki - wymykania się za dnia na wyprawy badawcze. Zaczęło się od krótkich przechadzek po terenie Scholi, potem przyszedł czas na zakupy i
zwiedzanie. W końcu z wilczycą u boku, w środku dnia, byłam bezpieczna, prawda? I za każdym razem, gdy ciskała w moje okno garścią żwiru, zapraszając na zakazane zabawy, coraz łatwiej było mi jej zaufać. Szczotka muskała moje włosy. Nat potrafiła sprawić, że masa niesfornych loków wyglądała elegancko, błyskawicznie wymyślała strój, który był naprawdę modny, i była przy tym tak świetnie zorganizowana, że nawet komandosi marines mogliby się od niej uczyć. Zresztą przyznaję, że cieszyło mnie kobiece towarzystwo. To znaczy towarzystwo dziewczyny, która nie chce mnie zabić. Nigdy nie miałam bliskiej przyjaciółki. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro z tatą byliśmy wiecznie w drodze? A Christophe'a udało się, po wielu kłótniach, przekonać mnie, żebym zgodziła się na jej towarzystwo. Przecież nie wybrałbym dziewczyny, której nie ufam. Dobrze ci to zrobi, a ja nie będę się tak bardzo martwił. To był najpoważniejszy argument, który wyciągał, ilekroć chciał, bym za wszelką cenę zmieniła zdanie. Ponownie westchnęłam głośno i poczułam, jak spływa ze mnie napięcie tej nocy, nadeszła ta najcichsza, najspokojniejsza godzina, między trzecią a czwartą nad ranem. Przypominała mi popołudnia w ciepłych krajach, między trzecią a szóstą, gdy wszyscy robią sobie sjestę. Schola funkcjonuje odwrotnie. Noce to nasze dni, bo w blasku słońca bezpieczniej jest spać. Mój zegar biologiczny powoli przyzwyczajał się do tego rytmu, choć niełatwo jest przekreślić szesnaście i pół roku życia za dnia. Masz piękne włosy. - Nathalie uniosła pełną ich garść. - Te pasemka... Boże, wyglądałabyś fantastycznie, gdyby je skrócić, wycieniować... 17 Spojrzałam na miecze małaika, wiszące w skórzanych pochwach obok toaletki. Należały kiedyś do mojej matki. Były piękne. Nie mam pojęcia, skąd Shanks wytrzasnął te, które mi przyniósł. - O nie. - Babcia obdarłaby mnie ze skóry. To odruchowa, instynktowna myśl. Od lat wizyty u fryzjera ograniczały się do podcięcia końcówek. - Krótkie będą mi ciągle spadały na twarz, a włosy w ustach to mało apetyczny widok. Przewróciła pięknymi kocimi oczami. - Właśnie po to są kosmetyki. Jesteś niesamowita. Wiesz co, mogłabym pomalować ci paznokcie. Ale nie na różowo, może głęboka czerwień, pasowałaby do twojej cery... Wzdrygnęłam się - Nie, nie czerwień. Poza tym nie mam czasu. - Zerknęłam w lustro. Nathalie miała nieskazitelną cerę, bez widocznych porów, i gładkie ciemne włosy z przedziałkiem z boku. Wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Ja natomiast byłam poobijana i posiniaczona, miałam potargane włosy i czerwone plamy na policzkach, jakbym trawiła mnie gorączka. Moje oczy nikły w cieniu, wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj, jakbym intensywnie nad czymś myślała. No i ponownie widziałam mars na czole. Starałam się wyglądać tak, jakbym nie myślała o przykrych sprawach. Nat zmarszczyła nos.
- Na to musi się znaleźć czas, Mil... to jest, Dru. Jezu. - Szczotka wędrowała po moich włosach, muskała loki, jakby nigdy nie sprawiały kłopotów. Jej nie sprawiają. Włosy mnie zdradziły. Nathalie doszła do nasady i sięgnęła po kolejne pasmo. Muszę przyznać, że to miłe. Przypominało mi, jak babcia rozczesywała moje włosy, zanim przed snem zaplatała je w warkocz. To kojące. Podniosłam rękę. Zdarłam sobie skórę z przedramienia, gdy upadłam na chodnik. Dobrze, że przestałam krwawić, zanim zjawili się djamphiry, żeby zapakować mnie do suva i zabrać do domu. Wtedy na szczęście rany już pokryły się strupami. Kiedy w końcu rozkwitnę, będę jak chłopcy, moje rany będą się goić błyskawicznie, ale na razie tkwię w felernym czasami ludzkim ciele. - Ojoj - w głosie Nathalie było współczucie. - Dobrze, że nie zostaną ci blizny. A Christophe je ma. Znowu poczerwieniałam. - Tak, to byłoby straszne - mruknęłam. - Pewnie wkurza ich, że dali się uprzedzić wilkołakom. Podobno gdy weszli do środka, dosłownie otoczyli ich krwiopijcy. Piętnastu nosferatu. Dzięki Bogu, że ten, który pobiegł za tobą, był... - Młody i niedoświadczony? - Piętnastu nosferatu? Jezu Chryste. Wzdrygnęłam się. Widziałam tylko sześciu. -Christophe jest zbyt uprzejmy, by to powiedzieć. - Chyba żartujesz. - Uśmiechnęła się szeroko, aż błysnęły białe żeby. - Słyszałam, że załatwiłaś młodego, ale bardzo agresywnego. - Gdzie ty to wszystko słyszysz? - Ale i tak wiedziałam. Nathalie podoba się Shanksowi. W jej obecności zachowywał się bardzo dziwnie. Skrzywiła się. - Powietrze mi mówi. - Jęknęła cicho, gardłowo. -Oooooch! Żachnęłam się i roześmiałam, zakrywając usta dłonią. Nadal szczotkowała moje włosy. Jej ruchy były diunie, płynne - w końcu udało jej się rozczesać wszystkie kołtuny. - Jeszcze tylko zapleciemy warkocz i możesz iść spać. I'ostałam po gorące mleko. Nic równie dobrze nie koi nerwów. - Jej palce muskały moje włosy równie miękko jak przed chwilą szczotka. Zabytkowa. O srebrnej rękojeści, zapewne z epoki wiktoriańskiej. Ciekawe, czy też należała do mojej mamy, jak miecze małaika. O świcie w świetlikach rozbłyśnie złoty blask słońca, zaleje półki i parkiet. Na półkach stały jej książki. Łóżko też należało do niej. Nie miałam nic przeciwko temu. Czasami zdejmowałam książki z półki i kartkowałam. I znajdowałam zapiski na marginesach, dziewczęce pismo, słowa kreślone wyblakłym niebieskim atramentem. Podręczniki i analizy Prawdziwego Świata. Teraz wszystkie należały do mnie. Po tylu latach, gdy moje pamiątki po mamie ograniczały się do jednej fotografii w portfelu taty i słoja na ciastka w krowi wzór, to trochę przytłaczające. Brakowało mi rzeczy moich i taty, ale to, że miałam do dyspozycji jej skarby... To fajne i zarazem wcale nie, bo mając to wszystko w zasięgu ręki, czułam, że nie jestem tą samą dziewczyną, która przemierzała kraj z tatą. Stawałam się kimś innym. Być może osobą, którą byłabym, gdyby mama nie umarła. Gdyby jej nie zamordowano.
Palce Nathalie poruszały się szybko, sprawnie. W półtorej minuty zaplotła schludny warkocz, który na dodatek nie rozsypie się od razu, choć zawsze tak było, gdy sama zaplatałam włosy. O nie, jej warkocz trzymał się do rana. Oto kolejny z jej talentów. Gdyby nie była naprawdę fajna, mogłabym ją za to znienawidzić. Rozległo się pukanie do drzwi. Nathalie puściła moje włosy i idąc do drzwi, wyjęła glocka z kabury. Węszyła głośno, sunąc bezszelestnie po deskach podłogi. Nie rozluźniła się nawet wtedy, gdy otworzyła drzwi.
ROZDZIAŁ 5 Room service - oznajmił Christophe spokojnie. - Widzę, że się o nią troszczysz, Skyrunner. - Po to tu jestem. - Nathalie schowała pistolet do kabury. - Życzysz sobie zobaczyć Milady, Reynard? - Czy mogę? - Uśmiechnął się smutno. Przesuwałam dłonią po lakierowanym blacie toaletki, muskałam palcami srebrny grzebień, drewnianą szkatułkę z chusteczkami... Miałam wrażenie, że popełniam świętokradztwo, kładąc tu moje rzeczy. - Jeśli Milady jest dysponowana. - Tak jest, maniery przede wszystkim. - Nathalie energicznie odwróciła się na pięcie i odeszła. - Zamknij drzwi, dobrze? Proszę, Dru. Gorące mleko. I ciasteczka. Kucharze uznali, że zasłużyłaś na nagrodę. - Ciasteczka? - To mnie ożywiło. Mleko i ciastka, jakbym znowu miała pięć lat. Akurat dzisiaj nie miałam nic przeciwko temu. To takie... kojące. Myśl, że jestem tu bezpieczna. W końcu. - Ciasteczka czekoladowe byłyby lepsze, ale najwyraźniej w kuchni byli innego zdania. - Nat błysnęła w uśmiechu białymi zębami. - Wolę nie pytać, kto tu gotuje. - Ale zawsze mnie to intrygowało. Kto, a może co właściwie kryje się za kłębami białej pary spowijającej kuchnię? - I dobrze. - Christophe zamknął drzwi. - Złamany poszedł spać. Jest zadziwiająco spokojny. Wystarczy, żeby Robert wypowiedział twoje imię, a staje się łagodny jak baranek. Shanks coraz lepiej poznawał Asha i chyba zaczynali się dogadywać. Tak jakby. Dibs nadal unikał Asha jak ognia, o ile ten nie był ranny. Podobnie reagowało wielu innych wilkołaków. Wszyscy tylko czekali, że wpadnie w szał i zacznie zabijać. Albo wróci do Siergieja. Nathalie wzdrygnęła się, dosłownie. Toaletka była spora, więc postawiła na niej tacę, ale przy okazji potrąciła szczotkę, grzebień i lusterko w srebrnej oprawie. - Jezu. - No. - Christophe patrzył na moje odbicie w zwierciadle. - Jak się czujesz? Wzruszyłam ramionami. Zachowywał się, jakby zapomniał o Nathalie stojącej tuż obok, gdy na mnie patrzył. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale jeśli ktoś z was doświadczył kiedyś czegoś takiego, to wie, o czym mówię. Ma się wrażenie, że patrzący chce ci zajrzeć pod skórę, jakbyście byli w pomieszczeniu sami. Jakby widział tylko ciebie, nawet w tłumie. 19 Już wyciągałam rękę do ozdobnego imbryka na tacy, ale Nathalie mnie uprzedziła. Nalała mleka do kubka i powąchała. Wilkołaki wyczuwają truciznę. Zazwyczaj. Przewróciłam oczami. Na tacy stały trzy porcelanowe filiżanki, ale byłam gotowa się założyć, że Christophe nie będzie pił gorącego mleka. I przegrałabym ten zakład, gdy pochylił się nad moim ramieniem i sięgnął po