Tytuł: „Pasja”
Autor: Jerzy Kosiński
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1993
Katherinie, darowi życia, jakże cenniejszemu od tego, co
życie zwykle przynosi
Wszystko to powiedziałem, moja gosposiu, abyś zrozumiała różnicę, jaka między jednymi
a drugimi rycerzami zachodzi; słuszna to rzecz byłaby, aby panujący bardziej cenili ten drugi,
a raczej ten pierwszy rodzaj błędnych rycerzy, którzy, jak to czytamy w powieściach o nich,
mieli na celu dobro nie jednego tylko, ale wielu królestw.
Cervantes, „Don Kichote”
(przeł. Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny)
Jakże to więzień może się na zewnątrz wydostać, jeśli nie
przebije się przez mur? Dla mnie ten biały wieloryb jest murem, co tkwi nade mną.
Czasem już myślę, że nic poza nim nie ma.
Melville, „Moby Dick”
(przeł. Bronisław Zieliński)
Fabian postanowił się ostrzyc. Zaparkował autodom przy krawężniku naprzeciw
pierwszego zakładu fryzjerskiego, jaki zobaczył. Dopiero kiedy wszedł do środka,
zorientował się, że jest to modny salon, którego klientelę stanowią młodzi i bardzo eleganccy
ludzie. Było coś niezmiernie pretensjonalnego zarówno w wystroju wnętrza, jak i w wyglądzie
osób obojga płci, przy których krzątały się młode fryzjerki.
Dziewczyna z szopą loczków na głowie umyła mu włosy. Ubrana w dżinsy i jedwabną
kamizelkę, z której co rusz wyzierały piersi, żuła monotonnie gumę, tak jak znużona klacz
przeżuwa paszę, obojętna na chrzęst swoich szczęk. Fabian, z głową odchyloną do tyłu nad
umywalką, wpatrywał się w sufit, czując na głowie ręce dziewczyny masujące mu skórę, a na
plecach dotyk jej piersi, ilekroć pochylała się do przodu.
- Jak się dziś czujemy? - Pytała tak pewnie wszystkich klientów.
- Dobrze - odparł.
- Wciąż ma pan niezłe włosy jak na kogoś w pańskim wieku - oświadczyła spłukując
szampon. - Ledwo widać siwiznę!
- Dziękuję - powiedział. Bolało go ubóstwo języka, którym w tak zdawkowy sposób
wyraża się wdzięczność, kwitując prawdziwy stan uczuć brudnym banknotem „dziękuję”
i wytartą monetą „dobrze”.
- Mieszka pan w pobliżu? - spytała, kiedy usadowił się w fotelu fryzjerskim.
- Po drugiej stronie ulicy.
- Poważnie? - zdziwiła się. - To niesamowite, ilu ludzi żyje w mieście tuż obok
siebie, nic o tym nie wiedząc.
Wzięła się za strzyżenie; przy każdym ruchu kamizelka
dziewczyny przemieszczała się lekko, ukazując linię jej szyi, pachy, skrawki piersi. Fabian
obserwował fryzjerkę w lustrze; ich oczy to spotykały się, to omijały.
Jej bliskość postawiła instynkt erotyczny Fabiana w stan pogotowia. Czuł, że będzie uwodził
ją w wyobraźni, aż w końcu, nie potrafiąc uwolnić się od jej obrazu, zmienić biegu swoich
myśli, rzeczywiście zacznie ją podrywać.
Lecz wiedząc, jak funkcjonuje jego umysł, po chwili uznał nagłe zainteresowanie
dziewczyną za krótkotrwałą tęsknotę zmysłów, namiastkę prawdziwego pożądania, zbyt
słabą, żeby nabrał ochoty na włączenie się w bieg świata i kolejny erotyczny podbój.
- Czym się pan zajmuje? - zapytała.
- Gram w polo.
- W polo? Tak zarabia pan na życie?
- Właśnie.
- W naszym mieście?
- Niezupełnie. Jeżdżę po całym kraju - wyjaśnił.
- Nigdy nie widziałam gry w polo - powiedziała. - Tylko film w telewizji o takim
jednym zawodniku, który spadł z konia i został kaleką. Potem grał jeżdżąc na wózku
inwalidzkim. Widział pan ten film?
- Nie przypominam sobie.
- Jaką grą jest polo?
- Szybką.
- Co pan jeszcze robi?
- Piszę.
- Dla Hollywoodu czy dla telewizji?
- Nie, piszę książki. Książki o jeździectwie.
- Podręczniki?
- Niezupełnie. Tłumaczę, co to znaczy być jeźdźcem.
- A co to znaczy?
- Jeśli pani naprawdę chce wiedzieć, radzę przeczytać parę książek.
Po chwili milczenia dziewczyna jeszcze raz spróbowała nawiązać rozmowę.
- Większość facetów, których strzygę, cały czas patrzy w lustrze na siebie. A pan
rozgląda się po salonie. Dlaczego?
- Bo znam już faceta w lustrze - odparł Fabian. - Nie znam natomiast tego salonu.
Uznała, że nie jest dla niej kimś interesującym i - powróciwszy do swojego pierwotnego
stanu umysłowego odrętwienia - pospiesznie wysuszyła mu włosy, parząc mu skórę głowy
gorącymi podmuchami ręcznej suszarki.
Zapłacił w kasie, po czym wrócił do dziewczyny i dał jej napiwek. Schowała banknot do
kieszeni, nawet na niego nie patrząc.
- Do następnego razu, panie polo - powiedziała, ledwo wykrzywiając usta w
grzecznościowym uśmiechu.
Na zewnątrz było ciepło. Fabian postanowił przejść się po parku. Zanim wyruszył na
spacer, umocował do obu boków autodomu tablice z jaskrawym napisem „Międzystanowa
Stacja Przyrodnicza”.
Teraz mógł mieć pewność, że policja drogowa nie będzie
interesować się pojazdem i niepokoić koni podczas jego
nieobecności.
W parku było mnóstwo ludzi. Z tarasu restauracji roztaczał
się widok na rozległą murawę, po której przechadzali się spacerowicze; inni odpoczywali
na trawie, a wokół nich dokazywały dzieci i psy. W rogu tarasu znajdował się wolny stolik; jego
ceną była konsumpcja. Fabian nie miał ochoty na jedzenie, ale zamówił kanapkę i coś do picia.
Na tarasie ogrzewali się w popołudniowych promieniach słońca nikomu niepotrzebni, wsparci o
laski starcy oraz samotne stare kobiety; u ich stóp drzemały zwinięte w kłębek pudle. Parę psów
uganiało się między krzesłami.
Do kilku studentek zajmujących stolik obok Fabiana przysiadła się grupa hałaśliwych
młodzieńców. Ponieważ nie mogli się pomieścić, chcieli, żeby Fabian odstąpił im swój
stolik. Jeden z chłopaków powiedział mu, żeby przesiadł się gdzie indziej, ale Fabian
grzecznie odmówił. Ze złości zaczęli potrącać krzesłami jego stolik, śmiać się i wymieniać
półgłosem złośliwe uwagi na temat jego dżinsowego stroju i kowbojskich butów na
wysokim obcasie. Przedrzeźniali jego sposób bycia i akcent; usłyszał, jak jedna z
dziewcząt, najwyraźniej pozująca na intelektualistkę, określa go mianem „egzystencjalnego
kowboja”. Fabian ignorował ich; nie zamierzał dać się sprowokować. Wkrótce, znudzeni
bezowocnymi drwinami, młodzieńcy skupili się na jedze-niu, trunkach i - pobudzeni
zmysłową pogodą - budowaniu erotycznego napięcia między sobą a studentkami.
Odczekawszy odpowiednio długą chwilę, Fabian wstał i schylił się, udając, że coś
upuścił, po czym zamoczył róg papierowej serwetki w żółtej kałuży świeżo pozostawionej
przez jednego z pudli. Następnie, chowając serwetkę w dłoni, zaczął się przeciskać między
krzesłami, jakby szukał upuszczonego przedmiotu. W trakcie wędrówki przesuwał serwetką
po krawędziach marynarek, które młodzieńcy zawiesili na oparciach krzeseł. Nikt tego nie
zauważył; po chwili Fabian wyrzucił serwetkę, wrócił do stolika, zamówił jeszcze coś do
picia i spokojnie czekał na rozwój wypadków.
Pudle, które dotąd obwąchiwały ziemię oraz nogi krzeseł i stolików, nagle znalazły nową
atrakcję - charakterystyczny zapach. Zaczęły węszyć zaintrygowane, z wdziękiem typowym
dla tej rasy trącając nosami marynarki; potem każdy unosił elegancko tylną nogę i puszczał
żółty strumień z precyzją gracza w polo uderzającego piłkę.
Słońce prażyło; młodzieńcy, odchyleni do tyłu, wystawiali twarze na jego działanie. Psy
dokazywały na tarasie, co jakiś czas wracając, aby niezauważenie pozostawić swoje
oryginalne wizytówki. W pewnym momencie któryś z młodzieńców sięgnął za siebie, żeby
wyjąć papierosy z lewej dolnej kieszeni marynarki. Wzdrygnął się i cofnął rękę. Jakieś odległe
powiązanie ze światem zwierzęcym kazało mu podnieść ją do nosa i ostrożnie powąchać.
Zidentyfikował zapach i rozejrzał się, szukając winowajcy. Dojrzał psy hasające wesoło
dookoła. Fabian obserwował, jak chłopak zerka ukradkiem na towarzyszy, żeby się upewnić,
czy nikt nie widział, co mu się przytrafiło. Najwyraźniej uznał, że nie ma sensu mścić się na
psach; bez słowa wytarł dłoń o skraj obrusa, po czym zdjął marynarkę z oparcia i położył sobie
na kolanach, żeby wyschła.
Wkrótce pozostali młodzieńcy również odkryli, jakie
zastosowanie znaleźli dla ich marynarek najwierniejsi przyjaciele
człowieka. Ogarnięci furią, zawołali kierownika restauracji i
pokazując mu ubrudzone marynarki i zniszczone zawartości kieszeni, domagali się
odszkodowania. Spokojny taras przemienił się w hałaśliwą arenę oskarżeń i pretensji.
Kierownik nie miał najmniejszej ochoty narażać swojego powonienia na przykre
doznania; kiedy młodzieńcy nalegali, żeby powąchał marynarki, krzyknął, że nie jest psem.
Młodzieńcy zaczęli warczeć jeden na drugiego; studentki, chichocząc, odeszły. Wiekowi
lordowie i damy przywołali swoje ogary, założyli im smycze i z ociąganiem ruszyli w
poszukiwaniu bardziej spokojnego lokalu, gdzie nic nie zakłó-całoby błogiego letniego dnia.
Fabian obserwował oddalającą się gromadkę.
Fabian, samotny nomad autostrad, w swoich wędrówkach
gardził kempingami, na których tylu innych właścicieli
karawaningów i przyczep mieszkalnych wymieniało opowieści o kłopotach z silnikami,
odparowywaczami nieczystości i zbiornikami na wodę. Jego autodom - niczym namiot Beduina
- towarzyszył mu zawsze, zarówno kiedy mknął po monotonnej pustyni, jak i kiedy krajobraz
za oknem nieustannie się zmieniał; gdy kierował się w obrane z góry miejsce i gdy całkowicie
zdawał się na przypadek, rozbijając obóz tam, gdzie spodobała mu się napotkana oaza. Jego
podróż nigdy nie miała konkretnego celu; gonił autodomem wiecznie uciekający horyzont, choć
głód tego, co horyzont obiecywał, nigdy nie zostawał zaspokojony. Napędzany gładko
pracującym silnikiem dieslowskim autodom Fabiana, pomysłowe skrzyżowanie ciężarówki z
przyczepą kempingową, ogromny, poruszający się na dziewięciu parach kół pojazd,
zdawał się płynąć nad szosą niczym poduszkowiec.
Osłonięty od ciekawskich spojrzeń przez obszerne szyby nie
pozwalające dojrzeć, co jest w środku, podróżnik miał do
dyspozycji przestrzenną szoferkę, salonik, uniwersalne i
znakomicie wyposażone pomieszczenie do pracy, a nad nim sypialnię z dużym małżeńskim
łożem pod rozsuwaną kopułą z pleksiglasu. Dalej znajdowała się kuchnia - urządzona równie
precyzyjnie jak na statku - z której prowadził do łazienki wąski korytarzyk; wreszcie,
mijając dwa pomieszczenia służące za magazyny, wchodziło się do ministajni
mieszczącej dwa konie. Autodom Fabiana cechowały komfort i użyteczność; nadawał się
idealnie dla wolnego, niezależnego człowieka, który wygodę własną i swoich wierzchowców
ceni sobie nie mniej od możliwości szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce.
Był wręcz dziełem sztuki; podziw, jaki wzbudzał u obcych, stanowił najlepszy dowód dobrego
gustu Fabiana, a zarazem potwierdzenie jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Uroda
pojazdu była jak uroda kobiety mijanej na ulicy - jej widok krystalizuje pożądanie czegoś, czego
potrzeby nie odczuwało się dotąd.
W swoim autodomie Fabian mógł dotrzeć wszędzie, lecz nie na szczyty kariery, która
wymagałaby stałego adresu. Jego potencjalnym adresem był każdy punkt na mapie; każda
miejscowość mogła stać się jego nowym miejscem zamieszkania. Woził ze sobą spis graczy w
polo, hodowców koni i właścicieli stajni, z których wielu znał osobiście, a także wykaz
miejskich, lokalnych i pry-watnych stajni, publicznych i prywatnych parków, po których wolno
jeździć konno, krytych parkingów, na których mieścił się jego pojazd, oraz placów
kempingowych w całych Stanach.
Fabian mógł sobie pozwolić tylko na używany karawaning;
przez długi czas studiował pilnie ogłoszenia, aż wreszcie wpadło mu w oko jedno,
zamieszczone w piśmie poświęconym hipice i polo. Kilkakrotnie dzwonił do pośrednika, ale
dysponował jedynie połową żądanej sumy.
Autodom został zbudowany w Oklahomie na zamówienie młodego Teksańczyka, który na
przekór pragnieniom rodziny, nie chciał się ustatkować. Wolał wyruszyć w drogę, zabierając
ze sobą swoją dziewczynę i dwa ulubione konie. Z dziewczyną zabawiał się bez przerwy; z
końmi wtedy, gdy znajdował boisko i chętnych do gry.
Może tym, co skłoniło młodego Teksańczyka do wyruszenia w trasę, była historia podboju
Azteków, którzy - po raz pierwszy w życiu widząc konie - uznali żołnierzy Corteza za
niezwyciężonych bogów i poddali im swoje królestwo; ale młody Teksańczyk, zamknięty
w metalowych ścianach autodomu, nie bardzo potrafił wczuć się w rolę współczesnego
konkwistadora amerykańskich szos; zaczął się nudzić. Po trzech latach podróżowania
karawaningiem wystawił go na sprzedaż. Przez długi czas nikt nie był zainteresowany
kupnem. Wreszcie, z pomocą bankowej pożyczki, Fabian zdołał zapłacić żądaną cenę.
Upragniony autodom stał się jego własnością.
Tak samo jak cenił autodom za jego wygodę i mobilność, tak samo podziwiał konia, istotę
wręcz idealnie zbudowaną, jeśli chodzi o wytrzymałość i użyteczność. W odysei skazanego na
lądowy żywot człowieka koń jest jego najdawniejszym pojazdem, a tym samym najstarszym
zwiastunem kosmicznych lotów. Pierwszy człowiek galopujący na wierzchowcu, wsłuchany w
tętent kopyt niosących go w dal, był zarazem pierwszym pasażerem statku kosmicznego,
podróżnikiem w przestrzeni. Koń jest jedynym zwierzęciem, któremu człowiek powierza
siebie; tylko z nim wchodzi w tak intymny kontakt, dotykając jego ciała łydkami, udami i
pośladkami, tylko jemu pozwala pośredniczyć między sobą a ziemią. Koń pomagał
człowiekowi w pracy, wożąc jego i narzędzia, szarżował z nim w bitwie; razem uczestniczyli
w łowach, wyścigach, skokach przez przeszkody, razem występowali na ujeżdżalni, na
parcoursie, na arenie cyrkowej. I wspólnie brali udział w polo - najstarszej znanej grze, w
której zawodnicy posługują się piłką.
Jako zawodowy gracz polo, zafascynowany zwierzęciem nie mniej niż samą grą, Fabian
uważał, że tak jak niegdyś człowiek podróżował na koniu albo w ciągniętym przez zaprzęg
powozie, tak teraz, w erze samochodów, jest jak najbardziej słuszne, aby woził konia ze sobą -
w karawaningu.
Dojechał do przedmieścia. Miasto otaczały ciągnące się kilometrami cmentarze; umarli
oblegali żywych niczym wojska czekające na poddanie się fortecy. Na tle zamglonego
horyzontu, za ogromnymi mrowiskami miejskiego wysypiska, wznosiły się wieżowce.
Fabian umocował do boków autodomu tablice z napisem „Kwarantanna”, niezwykle
skuteczne, gdyż odstraszały złodziei, ciekawskich przechodniów i kierowców; jeśli
natomiast czasem potrzebował pomocy, napis sprawiał, że chętnie mu jej udzielano.
Przyroda rozdziela ludzi lasami i rzekami, lecz miasto
ofiaruje samotność, która jest nie tylko wolnością, ale i
schronieniem. Dla Fabiana miasto zawsze stanowiło azyl. Tutaj,
gdzie ciągle dotyka się innych ludzi, czy to na chodniku, w
metrze, autobusie, w kinie, w szpitalu, w kostnicy, czy na
cmentarzu, gdzie od obcych ciał dzielą centymetry, wszystkie
drogi prowadziły do jego duchowego domu.
Miasto jest siedliskiem seksu. Fabian uważał, że skoro natura wyposażyła ludzi,
proporcjonalnie do ich wielkości, w największe i najbardziej rozwinięte narządy płciowe,
uczyniła to dlatego, że ze wszystkich ssaków tylko oni potrafią utrzymywać się w stanie
wiecznej gotowości seksualnej. Tak więc popęd jest najbardziej ludzkim ze wszystkich
instynktów. Życie zapewnia lu-dziom dość czasu, żeby mogli myśleć i działać, pożądać i
uprawiać miłość. Ponieważ jednak siły witalne są w stanie zawieszenia podczas snu, a
najpełniej objawiają się podczas współżycia seksualnego, Fabian dzielił życie na sferę snu i
sferę seksu.
Kiedy spał, był więźniem czasu, który tłumił wszelką jego aktywność, to dopuszczając do
niego zwidy, to zakazując im dostępu. Seks natomiast wyzwalał go, dostarczając
odpowiedni język pilącemu słownikowi nastrojów i potrzeb; mowa znaków, gestów i
spojrzeń składa się na język ogólnoludzki i wszędzie zrozumiały. Sen jest wyrazem
wewnętrzego schematu życia, seks jego zewnętrzną manifestacją. We śnie Fabian istniał dla
samego siebie; uprawiając seks, dla innych. Jeśli chciał spać, sen nachodził jego, jeśli chciał
seksu, to on nachodził innych. Nie uważał, aby zwrot „spać z kimś” był równoznaczny z
uprawianiem seksu; sen i seks miały, jego zdaniem, tylko tyle wspólnego, że jedno i drugie
odbywało się w łóżku.
Zasypiał szybko, a sen miał zawsze głęboki; jego potrzeby seksualne często dawały o sobie
znać, lecz na krótko; ich zaspokojeniu poświęcał tyle uwagi, co gdyby tworzył dzieło
sztuki, które żyje własnym życiem niezależnym od życia artysty. Nie uważał się za seksualnie
atrakcyjnego; to, że kobieta chciała się z nim kochać, traktował jako wyróżnienie, za które
gotów był się zrewanżować, zapraszając ją na kolację do autodomu bądź do restauracji,
proponując przejażdżkę po parku na jednym ze swoich koni, służąc jej radą lub pieniędzmi.
Niedawno zauważył krew w swoim stolcu. Wprawdzie nie czuł bólu ani żadnych
dolegliwości, udał się jednak do szpitala na badania.
Zatrzymał autodom na parkingu przeznaczonym dla personelu szpitalnego i dostawców, po
czym zmienił tablice na bokach pojazdu. Widniał teraz na nich napis: „Ambulans”. Fabian
wiedział z doświadczenia, że choć słowo to oznacza ruchomą placówkę dowolnej instytucji,
w zbiorowej świadomości użytkowników ulic i autostrad kojarzy się przede wszystkim z
niesieniem pomocy medycznej, a tym samym zapewnia bezpieczeństwo jego pojazdowi,
kiedy on zajmuje się innymi sprawami.
W gabinecie młoda pielęgniarka, Murzynka, powiedziała
Fabianowi, żeby przygotował się do lewatywy, którą ma mu
zaaplikować przed badaniem. Musiał zdjąć buty, dżinsy i slipy. Nagi od pasa w dół,
ogarnięty wstydem, poczuł się stary i bezradny; zrobiło mu się żal samego siebie.
Pielęgniarka poleciła, żeby się położył bokiem na kozetce, i wprowadziła kankę. Ledwo
mógł utrzymać wlewający się w niego szybko płyn. Pielęgniarka - obojętna na jego
nieprzyjemne doznania - kazała mu trzymać płyn przez pięć minut. Obrócił się i zobaczył
jej kształtne łydki i kolana, jędrne uda rysujące się pod fartuchem.
Zastanawiał się, czy gdyby spotkał ją poza szpitalem,
zachowywałby się jak poniżony przez nią pacjent, władczy
człowiek, jakim czuł się w autodomie, czy pełen werwy jeździec, w którego przeistaczał się
podczas gry.
W jasno oświetlonej toalecie stwierdził, że włosy łonowe zaczęły mu siwieć. Zdziwiło go to;
ostatni raz, kiedy je oglądał - sam nie pamiętał, jak dawno temu - były kruczoczarne.
Po powrocie do gabinetu zastał lekarza, młodego, wyjątkowo przystojnego mężczyznę
promieniującego pewnością siebie i wolą zwycięstwa, jakie cechują najlepszych zawodników.
Fabian, nagi, jeśli nie liczyć koszuli, której poły plątały mu się wokół ud, wgramolił się
niezgrabnie na wysoki stół. Rozsunął szeroko nogi, umieścił stopy na podobnych do strzemion
pedałach, po czym wsparł się na kolanach i łokciach, kierując wypięte pośladki pod nos
lekarza; czuł się w tej pozie po części jak kobieta w fotelu ginekologicznym, a po części jak
homoseksualista, którego zaraz spenetruje kochanek.
Lekarz włożył gumowe rękawiczki. Natłuszczając jakieś narzędzie w kształcie rury,
dostrzegł zaniepokojone spojrzenie pacjenta.
- Boimy się rektoskopu? - zapytał.
- Nie - zaprzeczył Fabian. - Bólu.
Podczas gdy rektoskop powoli wnikał w otwór, bez trudu pokonując słaby opór mięśni,
Fabian najpierw odczuwał tylko niewygodę, potem przeszył go ból. Lekarz przesunął się
nieco, tak że pacjent stracił go z oczu.
- Czy coś pan tam czuje? - spytał lekarz.
- Pewnie. Rektoskop.
Maskotka, którą Fabian trzymał na tablicy rozdzielczej autodomu, wyglądała jak ciężki nóż
do cięcia papieru. Był to długi, zwężający się, lekko zakrzywiony aluminiowy przedmiot o
matowej powierzchni, zakończony lśniącą chromowaną kulą. Żaden z gości Fabiana nigdy nie
zgadł, że jest to sztuczny staw biodrowy używany do zastąpienia strzaskanej lub
zwyrodniałej kości w panewce stawowej. Fabian trzymał go jako przestrogę: miał mu
przypominać jego lęk przed leczeniem operacyjnym. Pamiętał o losie swojego wuja,
głośnego naukowca i pisarza, na którego wykłady często chodził jako student. Podczas
operowania niewielkiej narośli w uchu chirurgowi nagle obsunęła się ręka; uszkodził nerw.
Od tej pory połowa twarzy wuja zwisała bezwładnie, nie był w stanie zamknąć jednego
oka, wargi miał wykrzywione do tego stopnia, że w trakcie posiłków z kącika ust spływała
mu ślina z jedzeniem, a kiedy mówił, zlewał niewyraźnie słowa. Ponieważ chirurgia
kosmetyczna nie zdołała usunąć defektu, wuj Fabiana zrezygnował z pracy na uczelni i zaraz
po wybuchu wojny zgłosił się na ochotnika do wojska. Nie powrócił z frontu.
Kiedy Fabiana czekało usunięcie migdałków, rodzice, w obawie o jedynaka, dołożyli
wszelkich starań, żeby zabiegu dokonał sławny chirurg, jeden z największych
autorytetów medycznych. W owym czasie profesor liczył siedemdziesiąt lat; operował tylko
poważne przypadki, od kilkudziesięciu lat nie wycinał migdałków. Ale zgodził się
zoperować Fabiana, żeby pokazać studentom, jak należy wykonywać zabieg.
Duże audytorium zamieniono w salę operacyjną. Fabiana przywiązano do fotela; siedział z
głową odchyloną do tyłu, z otwartymi ustami i unieruchomioną szczęką. Otrzymał
miejscowe znieczulenie, więc nie czuł bólu, jedynie strach i niewygodę.
Profesor rozpoczął operację; pod brodą miał umocowany mikrofon i krok po kroku
informował studentów, co akurat robi i dlaczego sięga po taki a nie inny instrument.
Nagle Fabian zakasłał. Potrącona przez zaskoczonego profesora klamra, która zaciskała
naczynie krwionośne, spadła na podłogę. Tryskająca z żył krew zalała gardło pacjenta.
Fabian zaczął się dusić. Sięgając po zapasową klamrę leżącą na tacy, zdenerwowany asystent
strącił tacę na ziemię. Inny asystent wybiegł czym prędzej po nowe klamry.
Studenci najpierw wydali zbiorowy jęk, potem patrzyli w milczeniu. Profesor chwycił język
pacjenta między kciuk a palec wskazujący i pociągnął do przodu, jednocześnie palcami
drugiej ręki obmacując gardło chłopca, aby wybrać miejsce do wykonania cięcia. Nie
zważając na obecność studentów, to darł się na Fabiana, żeby nie wstrzymywał oddechu, to
wykrzykiwał asystentom różne polecenia.
Spocona twarz i drżące ręce profesora cały czas znajdowały się tuż przy twarzy Fabiana. Choć
usta miał pełne krwi, chłopiec zdołał jakoś złapać oddech. W tej samej chwili, pędząc niczym
sportowiec z olimpijskim zniczem, do audytorium wpadł asystent z zapasową klamrą; dalej
prosta operacja przebiegała już normalnie.
Siedząc za kierownicą autodomu, Fabian studiował w lusterku nad tablicą rozdzielczą - w
lusterku, które nie dawało się już oszukać próżności - zmiany, jakie czas poczynił na jego
twarzy. Czubkami palców zaczął wygniatać białe, paciorkowate zaskórniki przy nosie i w
zmarszczkach na czole. Miniaturowe czopy ciągnące za sobą ledwo widoczne żółte nici łoju to
gładko wytryskiwały z porów, to wiły się, z trudem dając się wycisnąć. Fabian roztarł między
kciukiem a palcem wskazującym woskowatą substancję na miazgę, po czym wziął się za
wyrywanie z głowy pojedynczych siwych włosów. Niektóre nie poddawały się łatwo;
urywały się w połowie, a ich dolna część zwijała się buńczucznie, jakby drugi koniec włosa
również chciał się zakorzenić w skórze głowy.
Pośrodku jednej brwi odkrył włos dłuższy, grubszy i ciemniejszy od pozostałych. Już
zamierzał go wyrwać, gdy nagle się zawahał. Dziwny włos mógł wyrastać z komórki,
która zbuntowała się przeciwko ogólnemu rytmowi ciała. Jeśli go usunie, czy zbuntowana
komórka może zrakowacieć, powodując groźne przerzuty? Wyrwał jednak włos; przez
moment brew mu drgała, jakby komórka, rozdrażniona interwencją, komunikowała innym
komórkom swój gniew. Pozbył się też pojedynczego włosa, który wyrósł niespodziewanie
na klatce piersiowej. Wyrywając go, zastanawiał się, czy pojawienie się jednego włosa jest
wydarzeniem wyjątkowym jak pojawienie się raka - czy też powszednim jak myśl bądź
odczucie. Nauka, zaopatrzona w imponujący arsenał cudów techniki, wyjaśnia zjawiska, które
tworzą grupę, a więc których powstanie i przebieg - dla wszystkich tożsame - można określić i
przewidzieć. Ale nie radzi sobie z przypadkami wyjątkowymi. Co będzie, jeśli ów
pojedynczy, wyrwany włos należał do zjawisk tej drugiej, niepowtarzalnej kategorii?
Klatka po klatce w jego wyobraźni przesuwał się film z
zapisem procesu starzenia: najpierw zły omen rzednięcia włosów i
pojawienia się siwych, następnie zdrada wypadających rzęs,
nadmiernej suchości oczu, braku wosku w uszach, łuszczącej się i
pokrytej znamionami skóry; potem pułapki w postaci ropy w
plwocinie, żółci w moczu, śluzu w stolcu; obraz, który załamywał ducha.
Chociaż czesał się tak, żeby ukryć zakola, cofająca się
linia włosów sprawiała, że uwydatniał się kształt czaszki, a
twarz zatracała wyrazistość. Każdy wypadnięty włos, każda
niespodziewana nowa zmarszczka lub rozszerzony por, ciągłe
wiotczenie skóry, stanowiły bolesne rany zadawane przez czas.
Fabian zastanawiał się, czy łysienie irytuje go tak bardzo
dlatego, że jest nachalnie rzucającym się w oczy zwiastunem
toczącego się wewnątrz procesu starzenia. Ponieważ wygląd
zewnętrzny ani mu nie pomagał w życiu, ani mu nie szkodził,
wierzył, że im mniej kobiet uważa go za atrakcyjnego, tym
silniejszą ma władzę nad tymi, które rzeczywiście pociąga. A
jeśli teraz, z powodu niszczycielskiego działania czasu, nie
będzie się podobał żadnej? Kontynuował drobiazgową analizę
procesu rozpadu. W lusterku mignęły mu zęby bez połysku,
miejscami żółtawe lub pokryte ciemnymi plamkami, kilka
zmatowiałych srebrnych plomb i sporo lśniącego złota. Dziąsła miał blade; straciły
elastyczność niczym stara guma do żucia, stwardniały i cofnęły się, obnażając wyżłobione
szyjki. Zdjęty strachem o uzębienie, nacisnął kciukiem dolne siekacze; nie tak mocno
osadzone jak dawniej, ugięły się nieco. Pewnego dnia, kiedy podczas gry w polo zderzy się z
innym jeźdźcem i spadnie z konia, mogą mu wypaść bez ostrzeżenia. Systematycznie
rejestrował zmiany w swoim obliczu; zwłaszcza kiedy był zmęczony, fałdy wokół oczu
grubiały, a zwiotczała skóra pod brodą zwisała niczym wole.
W takich chwilach myślał o swoim duchu jako o oderwanym od ciała. Jego próby osiągnięcia
doskonałości maszyny, wyczyny jeździeckie i gra w polo były gwałtem zadawanym przez
ducha niechętnemu, lecz posłusznemu ciału, które niegdyś było tylko manifestacją ducha, a
obecnie stało się domeną procesu starzenia, rzeźbą modelowaną przez czas.
Jak każda istota, on również ulegał zmianom zgodnie z harmonogramem przyrody; jak
ruina, każda ruina o murach skruszonych przez czas, mógł teraz posłużyć za scenę do
odegrania naprawdę wstrząsającego widowiska.
Fabian miał właśnie wsiąść do autodomu, kiedy podszedł do niego energicznym krokiem
mężczyzna w średnim wieku, unosząc na powitanie dłoń. Był to szczupły, żylasty Latynos.
Jego chciwe, czujne oczy wyzierające spod szerokiego ronda przekrzywionego zawadiacko
kapelusza, przeczytały napis „Międzystanowa Stacja Przyrodnicza”.
- Hej, panie przyrodniku - zawołał wesoło - nie przydałby się panu pomocnik?
Służący? Mamka? Mięso dla lwów? Ktoś, coś?
- A jeśli tak? - spytał Fabian. - Dałby się pan pożreć moim lwom?
Mężczyzna wysunął szybko rękę.
- Rubens Batista, dawniej mieszkaniec Santiago de Cuba, obecnie obywatel tychże
miłujących wolność Stanów Zjednoczonych - przedstawił się.
Fabian uścisnął dłoń ozdobioną rojem sygnetów.
- Ładna gablota, panie przyrodniku - stwierdził Batista, z podziwem lustrując
autodom. - Jeszcze takiej nie widziałem. Prawdziwy pałac na kołach - dodał, głaszcząc
aluminiowy bok pojazdu.
- Miło mi, że się panu podoba - rzekł Fabian.
- No. I tym mustangom w środku też się chyba podoba.
- Skąd pan wie, że mam w środku konie?
- Słyszę, jak się ruszają. A w dodatku czuję ich zapach.
- Zapach?
- Czuję wiele rzeczy.
- Co pan jeszcze czuje, panie Batista?
- Czuję, że mam przed sobą bogatego caballero, z którym nikt nie dzieli jego
wielkiego łoża na kołach, więc może chciałby skorzytać z moich usług. - Batista nagle zaczął
podrygiwać, jakby miał ochotę zatańczyć jakiś latynoski taniec. - Ci, z którymi mógłbym
konie kraść, zwą mnie Cwany Latynos.
- Cwany Latynos?
- Tak. Bo nikt nie umie tak cwanie kręcić się wokół interesów jak ja, panie
przyrodniku.
- A wokół jakich interesów tak się pan kręci, panie
Batista?
Cwany Latynos od razu spoważniał.
- Jeśli potrzebuje pan pomocy domowej, wystarczy mi szepnąć słówko - rzekł.
- Jakiej pomocy domowej?
- Może być kobieta, może być mężczyzna, może być cała rodzina. Wszyscy prosto
z Haiti, wyspy voodoo. Jedyne ich pragnienie, to znaleźć pracę - wyjaśnił.
- I pana zadaniem jest znalezienie im pracy?
- Właśnie. Płacą mi ludzie, którzy ich przywożą. Błysnął zębami w uśmiechu. - I
zawsze wpada mi dola od ich nowego mocodawcy.
- Dlaczego ci Haitańczycy sami nie znajdą sobie pracy?
- Sami nie są w stanie nic załatwić, panie przyrodniku. Nie mówią po angielsku, w
dodatku nie są tu całkiem... legalnie. Właściwie to całkiem nielegalni imigranci - stwierdził
szybko. - I nie ma już dla nich powrotu, rozumie pan?
- Rozumiem. Sam też byłem imigrantem. Gdzie są ci ludzie... i gdzie się ich kupuje?
- Ze trzy kilometry stąd. Za każdym razem, kiedy przychodzi nowy transport, w innym
miejscu. Przywożeni są z Florydy, gdzie docierają na kutrach rybackich. Dwa albo trzy
transporty w miesiącu, o ile morze nie jest zbyt burzliwe.
- Chcę ich zobaczyć - postanowił Fabian.
- Jestem do pańskich usług, panie przyrodniku. Proszę jechać za mną.
Cwany Latynos pstryknął w rondo kapelusza. Następnie pomaszerował dumnym
krokiem do stojącego po drugiej stronie ulicy srebrnego Buicka Wildcat i wsunął się za
kierownicę. Fabian wsiadł do autodomu i dał znak ręką, że jest gotów.
Jadąc za Cwanym Latynosem, przedzierał się przez zatłoczone, tętniące życiem
centrum, mijając po drodze teatry, modne kina oraz najelegantsze hotele.
Przejechali ze trzy i pół kilometra i nagle znaleźli się w wymarłej, zapuszczonej okolicy.
Wypalone domy o potłuczonych oknach, w każdej chwili grożące zawaleniem, wznosiły
się obok pustych parkingów, na których tylko gdzieniegdzie rdzewiały stare wraki.
Na znak Cwanego Latynosa Fabian zatrzymał się przed
zniszczoną kamienicą przypominającą ruiny średniowiecznej
fortecy; wejścia na podwórze strzegły rzędy poobijanych
blaszanych pojemników, z których wysypywały się zwały cuchnących śmieci.
Na pogrążonym w głębokim cieniu podwórzu Fabian ujrzał tłum ludzi; była ich z setka, prawie
wszyscy ciemnoskórzy. Mężczyźni stali zbici w gromadki, paląc papierosy, niektóre kobiety
karmiły niemowlęta, a dzieci albo czekały w milczeniu obok dorosłych, albo bawiły się
markotnie w pobliżu. Na twarzach zebranych nie było widać radości; rzucały się natomiast w
oczy ich szare, połatane, źle dopasowane ubrania.
Pojawienie się autodomu wywołało poruszenie. Biały mężczyzna w eleganckim
garniturze podszedł się przywitać. Nie czekając, aż Cwany Latynos przedstawi mu nowego
klienta, sam nawiązał rozmowę, nie kryjąc, że jest jednym z organizatorów całego
przedsięwzięcia.
- Nazywam się Coolidge - zaczął spoglądając na Fabiana i jego pojazd. - To
największy motel na kółkach, jaki dotąd widziałem!
- Ale brak w nim dobrej służby - wtrącił Cwany Latynos.
- Służby mamy tu od groma - powiedział Coolidge, ujmując
Fabiana za ramię i kierując się w stronę tłumu.
Prowadził Fabiana przez rozstępujące się w milczeniu szeregi Haitańczyków, wśród których
kręciło się już kilku kupców, taksujących wprawnym wzrokiem towar.
- Co na to prawo? - zapytał Fabian.
Coolidge spojrzał na niego.
- Słucham? - spytał.
- Handel ludźmi jest przecież zakazany, nie?
- Nikt nie sprzedaje ludzi - oświadczył pedantycznym tonem
Coolidge. - My sprzedajemy możliwości. Ludziom, którzy potrzebują pracy, oraz ludziom,
którzy potrzebują ludzi.
- Ale ci Haitańczycy są tu nielegalnie! - zawołał Fabian.
- Czy są legalnie, czy nie, to kwestia prawa - oświadczył niezmieszany Coolidge. - A
prawo nie jest w stanie zatrzymać
setek tysięcy Meksykanów, Haitańczyków, Dominikańczyków i
przedstawicieli różnych innych nacji przed przekroczeniem
granicy. Kiedy raz się tu znajdą, prawu nic do tego.
- Mam rozumieć, że policja, władze imigracyjne, związki zawodowe, organizacje
pomocy społecznej i prasa nie wiedzą o tym, co się tu dzieje najzupełniej jawnie? - spytał
Fabian.
- Co innego jest wiedzieć, co innego chcieć coś zrobić. -
Coolidge nie dał się zbić z tropu. - Urząd imigracyjny ma za mało
ludzi i zbyt szczupłe środki, żeby wyłapać nielegalnych
przybyszów w całych Stanach, wyznaczyć każdemu adwokata i
postawić wszystkich przed sądem za łamanie przepisu, o którego istnieniu nawet nie mają
pojęcia, tłumaczyć wszystko z ichniego języka na angielski i z angielskiego na ichni,
udowodnić, że są winni, następnie czekać, aż się odwołają, wyznaczyć termin kolejnej
rozprawy i wreszcie deportować tłumy ludzi do Haiti, Meksyku czy Kolumbii. Za dużo
roboty. A gliny wolą się uganiać za handlarzami marihuany. Łatwiej ich złapać.
- Jedyne, co te bambusy potrafią powiedzieć po naszemu, to
„ja chcę praca” - wtrącił Cwany Latynos.
- Pomagamy im znaleźć pracę, dach nad głową i utrzymanie -
ciągnął Coolidge. - W końcu ktoś musi im pomóc.
Fabian spojrzał na niego bystro.
- A ile taka pomoc kosztuje? - zapytał.
- Jeśli zdecyduje się pan na jedną osobę, będzie to pana kosztować więcej niż
małżeństwo. Ale jeśli zdecydowałby się pan na rodzinę, zwłaszcza z małymi dziećmi,
zrobiłby pan prawdziwy interes.
- Ile musiałbym zapłacić na przykład za tych dwoje? -
Fabian wskazał ciemnoskórą parę.
Mężczyzna był niski, podstarzały, dobrze po pięćdziesiątce, kobieta, zapewne jego żona, nieco
młodsza, lecz też pomarszczona i o zmęczonych oczach. Zauważywszy, że się im
przygląda i wskazuje w ich stronę, natychmiast się ożywili i wpatrywali w niego ciekawie,
rozciągając usta w sztucznych uśmiechach i ukazując połamane, zepsute zęby.
Coolidge spojrzał na nich fachowym wzrokiem.
- Taka para może jeszcze dokazać cudów na farmie.
- Haitańczycy to prawdziwi czarodzieje - potwierdził Cwany
Latynos.
- A jeśli ich wezmę? - zapytał poważnie Fabian.
- Będą pańscy na zawsze. Spiszemy umowę i dostarczymy ich panu, panie
przyrodniku - oznajmił Cwany Latynos.
- To wszystko? - upewnił się Fabian.
Coolidge wzruszył ramionami.
- A co jeszcze by pan chciał? - zapytał.
- Nie muszę załatwiać pozwolenia na pracę, ubezpieczenia, żadnych formalności?
Coolidge poklepał go po ramieniu.
- Spokojnie, przyjacielu, za bardzo się pan przejmuje - rzekł. - Bambusom nie chodzi
o to, żeby puścić pana z torbami.
- Po prostu chcą mieć co włożyć do garnka - dodał Cwany
Latynos.
Coolidge skinął głową.
- Niech pan nie zapomina, że jeszcze tydzień temu głodowali w Port-au-Prince -
rzekł.
- Teraz pan może być księciem ich portu, panie przyrodniku
- szepnął Cwany Latynos.
- Ten, kto daje im pracę, staje się ich właścicielem.
- Coolidge’owi udzielił się zapał przewodnika.
- A jeżeli później się rozmyślę... i nie będę ich chciał dłużej trzymać? - zapytał
Fabian.
- Może pan zrobić, co się panu żywnie podoba. Oddać ich zaprzyjaźnionemu
sąsiadowi albo wezwać policję i kazać ich deportować. Albo skontaktować się z nami,
a my już pana od nich uwolnimy.
- Niech pan zadzwoni do mnie, ja wszystko załatwię - zaoferował Cwany
Latynos.
Fabian znów spojrzał na parę Haitańczyków. Przymilne uśmiechy znikły im z
twarzy, gdy wyczuli, że się na nich nie zdecydował. Ich oblicza ponownie przybrały
kamienny wyraz; stały się odrętwiałe, obojętne.
- Muszę się jeszcze zastanowić - powiedział cicho.
- Radzę nie zastanawiać się zbyt długo. Kiedy morze zaczyna się burzyć, wielu z nich
idzie po drodze na dno - oznajmił brutalnie Coolidge.
- Im więcej idzie na dno, tym bardziej rośnie cena - wyjaśnił Cwany Latynos.
Coolidge machnął ręką i odszedł. Fabian zobaczył, jak podchodzi do innego
potencjalnego nabywcy, mocno zbudowanego faceta, któremu z kieszeni marynarki
sterczy kilka biletów lotniczych. Cwany Latynos popatrzył na mężczyznę z biletami.
- Ten gość dobrze wie, po co tu przyjechał - rzekł.
- Załatwił bilety, zanim jeszcze kupił sobie bambusów, żeby ich od razu zabrać ze
sobą. Założę się, że będą zasuwać na jego farmie, zanim dzień dobiegnie końca!
Fabian zaczął znów krążyć między Haitańczykami; Cwany Latynos podążał za nim, choć
wyraźnie stracił zapał.
- Ciekawe, że nie ma tu w ogóle młodych kobiet - powiedział jakby od niechcenia
Fabian.
- Interesowałaby pana młoda kobieta? - natychmiast zapytał jego przewodnik.
- Młode kobiety interesują wszystkich mężczyzn - rzekł
Fabian, zawracając w stronę autodomu.
- Jak młode? - spytał Cwany Latynos, nie odstępując jego boku.
Znaleźli się na ulicy. Minęła ich Murzynka prowadząca dwoje dzieci, mniej więcej
dziesięcioletniego chłopca i parę lat starszą dziewczynkę. Cwany Latynos spostrzegł,
że Fabian przypatruje się nastolatce.
- Całkiem ładna dziewuszka - rzucił.
- Już prawie młoda dama - poprawił go Fabian.
- Rozumiem, co pan ma na myśli. - Cwany Latynos nagle się zadumał. - Może
chciałby pan zostać ojcem takiej młodej damy?
Fabian parsknął śmiechem.
- Ojcem? - spytał. - Chyba trochę za późno. Przecież już ma ojca.
- A jeśli nie ma? Nie chciałby pan jej adoptować?
- Powiedzmy, że chciałbym mieć przybraną córkę w tym wieku
- rzekł ostrożnie Fabian. - Ale co z tego?
- Mogę zaprowadzić pana tam, gdzie takie dzieci jak ona codziennie są oddawane
przybranym rodzicom.
- Czy to się dzieje legalnie?
- W całym majestacie prawa! - wykrzyknął Cwany Latynos. -
Te dzieci są sierotami. Albo rodzice je porzucili. Zostały wyrzucone na bruk przez mamę i
tatę, którzy ich nie chcieli, nie mieli za co utrzymać, bili i głodzili.
- A co pan ma z tego?
- Biorę znaleźne, to wszystko.
- Od dzieciaków?
- Żartuje pan ze mnie? Dzieciaki nie mają grosza. Płaci przybrany ojciec. Ale warto
zapłacić; miło mieć córuchnę.
- Jedźmy - zadecydował Fabian.
- Do usług - rzekł Cwany Latynos.
Znów musieli się przedzierać przez ruchliwe centrum;
przewodnik Fabiana specjalnie jechał wolno, żeby autodom mógł za
nim nadążyć. W końcu dał Fabianowi znak, aby zatrzymał się przed
rozległym budynkiem, teraz nieco obskurnym, lecz niegdyś
stanowiącym zapewne siedzibę którejś agencji rządowej. Wdrapali
się po schodach na ostatnie piętro i zajęli miejsca w obszernej,
nijakiej poczekalni, gdzie siedziało już czterech mężczyzn. Cwany
Latynos znikł w jednym z dwóch pomieszczeń oddzielonych prowizorycznie pilśniowymi
płytami. Pozostali mężczyźni byli w wieku czterdziestu kilku, pięćdziesięciu kilku lat. Ich
twarze, blade, o zwiotczałej skórze, miały ten sam zagadkowy wyraz.
Nikt nie przerywał ciszy. Po chwili Cwany Latynos wyłonił się zza przepierzenia i skinął na
Fabiana.
W środku siedział za biurkiem niski, łysawy mężczyzna w okularach. Na widok Fabiana
wstał i przedstawił się jako adwokat, wskazując oprawne dyplomy z łacińskimi i hiszpańskimi
napisami wiszące na ścianie.
Fabian usiadł naprzeciw adwokata, a Cwany Latynos przysunął sobie krzesło z boku biurka;
jak przystało na pośrednika, znajdował się między zainteresowanymi stronami.
Adwokat popatrzył Fabianowi w oczy. Grzeczny uśmiech rozjaśnił jego urzędowe oblicze.
- Rubens poinformował mnie, że jest pan właścicielem stajni spoza naszego miasta.
- Zgadza się - potwierdził Fabian.
- I że podróżuje pan z końmi karawaningiem zbudowanym na specjalne zamówienie.
- Tak jest.
Adwokat schylił się nad biurkiem. Jego uśmiech pogłębił się.
- Można więc rzec, że jest pan człowiekiem zamożnym.
Fabian skinął głową.
- Znakomicie - stwierdził z zadowoleniem adwokat.
- Rubens powiedział mi, że jako człowiek zamożny, miałby pan ochotę nabyć... -
urwał i szybko poprawił się: - miałby pan ochotę adoptować dziecko w pewnym wieku,
dziecko bez środków na swoje utrzymanie.
- Na jej utrzymanie - wtrącił Cwany Latynos.
Adwokat spiorunował go wzrokiem, po czym wziął ołówek oraz kartkę i znów zwrócił się do
Fabiana.
- Czy jest pan żonaty? - spytał tonem zawodowego ankietera.
- Nie.
- Rozwiedziony?
- Jestem wdowcem - wyjaśnił Fabian.
- Znakomicie - ucieszył się adwokat. - To znaczy, bardzo mi przykro - dodał szybko. -
Pańska żona zmarła...?
- Na raka - rzekł Fabian. - Umarła w szpitalu.
- Na raka - powtórzył adwokat, zapisując. - Zgon nastąpił w szpitalu. - Przystąpił do
dalszych pytań: - Czy ma pan dzieci?
- Nie.
- Pańska żona miała wielkie szczęście - powiedział filozoficznie adwokat. - Nie
osierociła dzieci, tylko męża, który opłakiwał ją samotnie. - Na moment umilkł.
- Zamierza się pan znów ożenić?
- Na razie nie planuję.
Adwokat westchnął z ulgą, jakby najtrudniejsza część była już za nimi.
- W jakim wieku dziewczynka... - Urwał i znów się poprawił: - W jakim wieku
dziecko interesuje pana najbardziej? - Czekał na odpowiedź z ołówkiem uniesionym nad
kartką. - Do adopcji, ma się rozumieć - dodał, żeby wszystko było jasne.
Fabian milczał niepewnie.
- W wieku szkolnym. Prawie młoda dama - odpowiedział za
niego Cwany Latynos.
Adwokat zapisał sobie.
- Czy będzie ją pan posyłał do szkoły, czy kształcił prywatnie w domu?
- W domu, w domu. - Cwany Latynos uśmiechnął się szeroko.
- Zapewnię jej właściwą edukację - oświadczył Fabian.
Adwokat chciał jakoś podkreślić to, co zamierza powiedzieć.
Zdjął więc okulary i położył przed sobą na biurku.
- Pozwoli pan, że będę z panem szczery - rzekł urzędowym tonem. - Czy woli pan
być pierwszym ojcem dziecka, to znaczy pierwszym przybranym ojcem, czy gotów jest pan
być kolejnym?
- Nie rozumiem.
- Pierwszy przybrany rodzic to ten, kto po raz pierwszy adoptuje dane dziecko -
wyjaśnił.
- Jak pierwszy grzech... - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat zignorował go.
- Kolejny przybrany rodzic to taki, który adoptuje dziecko adoptowane wcześniej
przez innych. - Na moment zamilkł, żeby Fabian dobrze przetrawił jego słowa. - Większość
dziewcząt w tym wieku, jaki pana interesuje, była już adoptowana, czasami miała nawet
kilkoro przybranych rodziców. - Postukał ołówkiem w blat.
- Niektórzy dżentelmeni, żonaci lub nie, z własnymi dziećmi lub bez, lubią zapewniać
dom przybranej córce w określonym wieku i trzymać ją tylko przez pewien czas,
powiedzmy przez dwa, trzy lata. Kiedy przestaje być dziewczynką, sam pan rozumie, jest
już dla nich za stara... - po raz pierwszy od początku rozmowy na jego wargach pojawił
się uśmieszek - ...młoda dama ponownie zostaje wystawiona do adopcji. A jej
dotychczasowy przybrany ojciec szuka nowego dziecka, też dziewczynki, w tym wieku,
który mu najbardziej odpowiada. Rozumie pan, o czym mówię, prawda? - Jego uśmieszek
stawał się coraz bardziej obleśny.
- Chyba tak - powiedział Fabian.
- Istnieje, oczywiście, większe zapotrzebowanie na białe dzieci - rzekł adwokat,
znów przybierając urzędową, pełną powagi minę. - Znalezienie dziewczynki, która dotąd
nie była adoptowana, też poważnie zwiększa koszty.
- Jeszcze nie jest damą - mruknął jakby sam do siebie Cwany
Latynos.
- Ale po dwóch, trzech adopcjach, ludzie z opieki społecznej stają się bardziej
ugodowi i dziewczynkę można dostać taniej - wyjaśnił adwokat, żeby uspokoić Fabiana.
- Tyle że już nie jest damą - znów mruknął Cwany Latynos.
- Jakie są średnie koszty adopcji? - spytał Fabian.
- To zależy, oczywiście, od dziewczynki, jej rasy, po-chodzenia, wyglądu i tak dalej
- powiedział wolno adwokat, licząc coś na papierze.
- Zwłaszcza to „i tak dalej” wpływa na cenę - wtrącił Cwany
Latynos.
- Ale wydaje mi się, że dziewczynka, która spełniałaby pańskie oczekiwania, nie
byłaby droższa od konia, którego miałby pan ochotę posiadać - oświadczył adwokat.
- A w końcu chodzi wyłącznie o przyjemność posiadania! - zawołał Cwany Latynos.
Jakby sprawa była już przesądzona, adwokat szybko położył
przed Fabianem duży album z powklejanymi równo zdjęciami chłopców
i dziewcząt.
- Jest w czym wybierać - rzekł. - Niektóre zdjęcia, niestety, są nie najlepszej
jakości.
- Na szczęście nie odnosi się to do samych dziewcząt. -
Cwany Latynos puścił do Fabiana oko.
- Istotne informacje, wiek, typ budowy, wzrost, waga i tak dalej, wynotowane są pod
każdym zdjęciem - powiedział rzeczowo adwokat. - Numery odnoszą się do akt dziecka, w
których zawarte są dane o rodzicach, wyznaniu, szkole, do jakiej uczęszczało, agencji
zajmującej się jego adopcją, wypadkach...
- A także o zatrzymaniu przez policję, jeśli zbiegło od przybranej rodziny... -
Cwany Latynos poczynał sobie coraz śmielej.
Adwokat posłał mu miażdżące spojrzenie.
- Ucieczka zawsze wchodzi w grę, kiedy mamy do czynienia z dziećmi skorymi do
przygód - oznajmił chłodno, po czym, żeby Fabian nie dał się zniechęcić tym faktem,
zaczął mu udzielać dalszych informacji: - Żeby ochronić przybranego rodzica przed
bezpodstawnymi oskarżeniami ze strony dziecka, zawsze
udostępniamy mu oświadczenia pracowników społecznych
stwierdzające, że dziecko wielokrotnie insynuowało, jakoby
poprzedni przybrany rodzic próbował darzyć je miłością, którą trudno uznać za czysto
ojcowską. Innymi słowy, zaopatrujemy go w dokumenty, istotne wobec prawa, że
adoptowana przez niego dziewczynka posiada zbyt bujną wyobraźnię.
- Czy z adopcją wiążą się jakieś żmudne formalności? - spytał Fabian.
Adwokat skinął głową.
- Oczywiście - rzekł. - Ale współpracujemy ze światłymi ludźmi, którzy chętnie idą
nam na rękę.
- Co będzie, jeśli dana dziewczynka mnie rozczaruje?
- Można pomóc jej uciec - rzucił Cwany Latynos.
- Jak już mówiłem, dziecko zostanie ponownie wystawione do adopcji - powiedział z
lekkim rozdrażnieniem adwokat. - A pan może adoptować inne, starsze albo młodsze.
- Będzie z pana doborowy zawodowy ojciec! - ucieszył się
Cwany Latynos.
Adwokat wstał; wstępna rozmowa dobiegła końca.
- Nie musi się pan śpieszyć - rzekł wręczając Fabianowi ciężki album.
Cwany Latynos ceremonialnie wyprowadził Fabiana na zewnątrz, posadził w poczekalni i
ponownie znikł za jednym z przepierzeń. W poczekalni siedziało jeszcze trzech mężczyzn. Po
ich twarzach nie przemknął nawet cień zaciekawienia, kiedy patrzyli, jak Fabian przewraca
grube strony albumu z lśniącymi zdjęciami; dla nich album nie krył żadnych tajemnic.
Większość zdjęć była wykonana Polaroidem albo w automacie w wesołym miasteczku czy
na dworcu. Kilka najwyraźniej wyrwano z rodzinnych albumów, inne wycięto z gazet
bądź pism, gdzie towarzyszyły artykułom opisującym najbardziej szokujące przypadki
znęcania się nad dziećmi. Każde zdjęcie przedstawiało chłopca lub dziewczynkę w wieku
szkolnym: niektóre dzieci uśmiechały się naiwnie, a zarazem uwodzicielsko, inne patrzyły
tępo, jeszcze inne krzywiły się z niechęcią, wystraszone, nieufnie.
Wzrok Fabiana zatrzymał się na zdjęciu mniej więcej
czternastoletniej, drobnej dziewczynki o wyrazistych oczach, pełnych ustach i żywej
latynoskiej twarzy. Długie czarne włosy opadające swobodnie na ramiona, za duża sukienka,
ściągnięta paskiem w chłopięcej talii niczym mnisi habit, oraz przerzucony przez ramię ręcznik
przysłaniały jej sylwetkę.
Fabian miał ochotę zapisać numer figurujący pod zdjęciem i natychmiast rozpocząć proces
adopcji.
Ale się opamiętał; zdał sobie sprawę; że nie ma ani energii, ani środków, żeby doprowadzić
rzecz do końca. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w stronę albumu, po czym obrócił ją z
ociąganiem. Zdjęcie drobnej dziewczynki dołączyło do tych, które oglądał wcześniej.
Jechał przez centrum bankowe miasta, prawie całkiem wyludnione o tej porze, aż znalazł
obszerny, pusty parking otoczony z trzech stron wieżowcami; w ich oszklonych fasadach
odbijały się w nieskończoność wieżowce znajdujące się naprzeciwko. Ustawił tak
autodom, żeby zablokować wjazd na parking. Teraz konie mogły biegać po pustym placu.
Opuścił tylną klapę autodomu i wyprowadził obie klacze; Wyrzutka zaczęła ciekawie
wciągać w nozdrza powietrze, a Lewada, spragniona ruchu, brykać i stawać dęba.
Lewada, rasy amerykański koń wierzchowy, miała kremowobiałe umaszczenie, płaski pysk i
małe, zgrabne uszy. Mierzyła trochę ponad metr sześćdziesiąt w kłębie, czyli od ziemi do
nasady szyi, którą nosiła wygiętą w łuk, z gracją niespotykaną u innych ras. Kiedy stała bez
ruchu, jej grzbiet wydawał się zbyt krótki, jakby nie dokończony przez zniecierpliwionego
rzeźbiarza. Wyrzutka, klacz rasy Tennessee mierząca równo metr pięćdziesiąt w kłębie,
wydawała się znacznie zgrabniej zbudowana: miała wspaniale wysklepione żebra i
szeroki, dobrze umięśniony zad, kruczą sierść, patrycjuszowski pysk i nieduże, okrągłe
uszy mocno osadzone na szczycie grubej, krótkiej szyi.
Zawodowi gracze w polo, którzy dosiadali szybszych i bardziej zwinnych koni pełnej
krwi angielskiej, otwarcie naigrawali się z klaczy Fabiana. Krytykowali łabędzią szyję
Lewady, twierdząc, że ogranicza jeźdźcowi widoczność i utrudnia uderzanie piłki, zwłaszcza
jeśli trzeba się zamachnąć pod łbem wierzchowca. Z kolei Wyrzutce przy przechodzeniu w
kanter lub w galop przypominały się czasem dawne obyczaje, kiedy występowała na
pokazach: zaczynała kołysać łbem do góry i w dół albo na boki, zupełnie jak drewniany konik
na karuzeli dla dzieci. Ale Fabian, podobnie jak jego klacze, nie przejmował się pogardliwymi
ocenami znawców.
Nabył klacze zaledwie za jedną trzecią ich wartości rynkowej tylko dlatego, że żadna nie
odniosła sukcesu na pokazie koni. Sam wyćwiczył je do gry w polo - musiały umieć rozwijać
niezbędną szybkość oraz nie bać się starć z innymi końmi - i jeździł na nich, ilekroć
uczestniczył w meczu.
Szkolił także obie klacze w chodach, których się wcześniej
nauczyły, oszczędzając im jedynie zbyt uciążliwych ćwiczeń, jakim
poddawano je w trakcie przygotowań do pokazów. Na przykład
Lewada, podobnie jak większość pięciochodnych przedstawicieli
rasy amerykański koń wierzchowy, była zmuszana do wykonywania
dwóch chodów sławnych dla tej rasy: miarowego chodu lateralny
oraz szybkiego, rytmicznego chodu, przy którym kopyta kolejno
uderzają o grunt.
Elegancki sposób noszenia ogona, zwany odsadą, osiągnięto przez podcięcie mięśni u samej
nasady. Następnie zakładano klaczy specjalną uprząż, która zmuszała ją do trzymania ogona w
górze, uniemożliwiając zagojenie się rany; przed każdym pokazem zdejmowano uprząż i
sypano zwierzęciu do odbytu drażniący pro-szek, żeby skłonić je do jeszcze wyższego
unoszenia ogona. I ogon prężył się zaiste wspaniale.
Nawet kiedy Fabian stał się właścicielem Lewady i przestał stosować uprząż, długo trwało,
zanim ogon zwierzęcia odzyskał normalną sprawność. Żeby chronić klacz przed muchami,
Fabian musiał ją spryskiwać środkiem owadobójczym, zanim wyprowadzał ją na dwór.
Niezwykle harmonijna postawa i szczupłość ciała Wyrzutki także były wynikiem wysiłków i
uporu jej dawnej właścicielki. Trzy charakterystyczne chody będące specjalnością koni
rasy Tennessee zostały wypracowane przez surową dyscyplinę: klaczy zakładano specjalne
kamasze i nakładki obciążające, w które pod różnymi kątami wsuwano kliny, aby odpowiednio
naciągnąć mięśnie i ścięgna i zmienić chód zwierzęcia. Smarowano mu pęciny żrącym
środkiem chemicznym, a następnie owijano łańcuchami i nakładano obciążone kamasze.
Środek chemiczny, w połączeniu z ciągłym tarciem łańcuchów i kamaszy, powodował
powstawanie nie gojących się ran; na nodze konia tworzyły się pięciocentymetrowe dziury.
Klacz, żeby poczuć ulgę, musiała kroczyć w nienaturalny sposób, przesadnie podnosząc nogi,
co tak niezmiernie cenili sobie hodowcy. Najważniejszym bowiem chodem rasy Tennessee
był właśnie rytmiczny inochód ukoronowany „wyrzutką”, czyli podnoszeniem przednich
nóg do maksymalnej wysokości, przy którym tylne kopyta przekraczają ślad przednich nawet o
metr trzydzieści.
Dla wyszczuplenia linii brzucha Wyrzutki stosowano specjalną dietę; żeby szyja stała się
chudsza, a łopatki bardziej wyraziste, klacz musiała miesiącami pocić się pod specjalnym
plastikowym kapturem. Nawet przesadne wygięcie szyi było wynikiem zabiegów człowieka:
zwierzę całymi latami nosiło coraz mocniej zaciskany wypinacz.
Na parkingu Fabian założył koniom gumowe kamasze chroniące kopyta przy uderzeniach o
asfalt, po czym objechał kolejno na obu klaczach plac, żeby mogły poczuć obcą woń i
zapoznać się z nieznanym terenem.
Poczuł to dziwne uniesienie, które ogarniało go, ilekroć miał zmierzyć swoją precyzję i
umiejętności z fizyczną siłą zwierzęcia. Wiedział, że piękno, wdzięk, a zarazem i zdejmująca
grozą moc konia wynikają nie z jego wysokiej inteligencji, a wyłącznie z anatomii; związek
jeźdźca i wierzchowca jest w rzeczy samej pojedynkiem ludzkiego intelektu i fizjologii
zwierzęcia. Niewiele obrazów oddawało nieuchwytną i tajemniczą istotę konia. Czasami
Fabian myślał o nim jako o samosterującej koparce, w której grzbiet zwierzęcia jest kabiną, a
wygięta szyja ramieniem unoszącym lub opuszczającym łyżkę, czyli głowę. Kiedy indziej koń
wydawał mu się ruchomym mostem wiszącym; nogi były filarami, a mięśnie stalowymi
kablami podtrzymującymi przęsło. Najczęściej jednak widział w nim niezależny mechanizm
sprężynowy, który potrafi wystrzelić sam siebie w powietrze, po czym opada na ziemię nie
uszkodzony i znów się wzbija do góry.
Ale tak jak wszystkie skomplikowane urządzenia mogą ulec zniszczeniu, gdy korzysta się z
nich niewłaściwie, tak i najlepiej wytresowany koń może paść bez uprzedzenia, jeśli
jeździec forsuje go bardziej, niż pozwala na to fizjologia zwierzęcia; najsurowsza kara, jaka
może spotkać zawodnika podczas meczu polo, to właśnie padnięcie z wyczerpania
wierzchowca, na którym siedzi.
Fabian słyszał kiedyś, może od jednego ze straszących ogniem i siarką nawiedzonych
kaznodziei, których zdarzało mu się spotkać w czasie podróży, że gdy Bóg pragnie
rzeczywiście ukarać jakiegoś człowieka, odbiera mu święty płomień. Fabian wiedział, że jego
świętym płomieniem jest polo, jego jedynym darem umiejętność uderzenia ruchomej piłki z
pędzącego konia i posłania jej tam, gdzie chce, na przekór innym jeźdźcom. Kiedy cwałował za
piłką przez boisko, ściskając kij do polo niby rycerską kopię, jego mózg zespalał
teraźniejszość, przeszłość i przyszłość w jedną całość, w jedno bezbłędne uderzenie. W
ciągu tej najkrótszej, ale i najbardziej jasnej z chwil, z jakich zbudowane jest życie, ogarniała
go największa radość, najwyższe szczęście, czuł się pionierem wkraczającym poza obszar
znanych doświadczeń i przeżyć, stawał się bogiem w doskonałej chwili istnienia.
Po przegonieniu obu koni szybkim truchtem dookoła pustego parkingu Fabian wziął kij do
polo, rzucił piłkę w mroczniejącą ciszę i dosiadł Lewady. W czasie takich postojów jak ten
ćwiczył uderzanie piłki - pędził i uderzał ją raz po raz, w samotności, z dala od oszałamiającej
atmosfery meczu, gdzie piłka mogła niespodziewanie lecieć wprost na zawodnika, odbita
przez innego gracza.
Regularne ćwiczenia pomagały mu zachować celność i koordynację, a jednocześnie
przyzwyczajały konie do nagłych ruchów kija i do ścisku panującego na boisku. Fabian
skonstruował specjalną uprząż, złożoną z uzdy i powęzu, która spinała razem klacze. Dzięki
niej, siedząc teraz na Lewadzie, prowadził oba wierzchowce lewą ręką. Prawą mógł uderzać
piłkę z każdej strony konia; czasem kij niechcący trafiał boleśnie Wyrzutkę, ciągniętą to tu, to
tam przez uprząż. Ślizgając się i potykając na dziurawej nawierzchni parkingu, klacze wciąż
napierały na siebie bokami, a czasem wpadały na siebie gwałtownie, stawały dęba i strzelały
zadami.
Kiedy już rozgrzał Lewadę, nadeszła kolej Wyrzutki; nie wypuszczając kija z ręki i nie
robiąc przerwy na odpoczynek, Fabian wskoczył na siodło drugiej klaczy.
Uwolniona od ciężaru Lewada od razu zwiększyła szybkość, wysforowując się do przodu na
tyle, na ile pozwalała uprząż. Teraz z kolei na nią spadały uderzenia kija, którym
wymachiwał jeździec, lecz nie próbowała umknąć w bok. Fabian pomyślał, że jego klacze
jeszcze raz zademonstrowały uległość wobec jego woli, jeszcze raz udowodniły, że może na
nich w pełni polegać podczas meczu.
Jadąc to kłusem, to kantrem, to przechodząc w galop, ściskając wodze i palcat w lewej
ręce, kij w prawej, Fabian zaczął ćwiczyć uderzanie piłki. Posyłał ją coraz dalej przed
siebie uporczywą serią strzałów z forhendu, a kiedy odbijała się od ziemi i skręcała w bok,
doganiał ją i uderzał z bekhendu.
Następnie, przenosząc na prowizoryczne boisko jeszcze jedną z
technik stosowanych podczas meczu, zmienił strategię i przeginając się w lewo nad
kłębem konia, odbijał piłkę z bekhendu; potem pędził za nią i posyłał ją strzałem z forhendu
w odwrotnym kierunku.
Szybkie sprinty zmęczyły Wyrzutkę; klacz potknęła się.
Fabian przywiązał toczącego pianę wierzchowca do tyłu autodomu. Czując, że znów
nadeszła jej kolej, Lewada zaczęła tańczyć i chodzić bokiem, strzygąc uszami w nerwowym
oczekiwaniu. Na końcu parkingu Fabian ustawił rząd pustych butelek po winie; między nimi
a pojazdem rozrzucił kilka piłek. Wsiadł na klacz i ścisnął udami jej boki. Lewada z miejsca
przeszła w pełny galop, mocno wyciągając nogi i tłukąc kopytami o asfalt.
Fabian trzymał wodze krótko ściągnięte; to wykonał obrót, to półobrót, starając się zawsze mieć
piłkę przy przednich kopytach zwierzęcia. Przenosząc szybko wzrok z piłki na butelkę i z
powrotem, przyspieszył, żeby uderzyć z jak największą furią kijem, który dzierżył wysoko
w zgiętej prawej ręce, odpowiednio usztywniając nadgarstek i łokieć. Unosząc się w
strzemionach i ściskając boki klaczy nogami, wysunął do przodu lewe ramię i, jakby
zamierzał się kosą, opuścił kij z głębokim zamachem, idealnie uderzając piłkę; wzbiła się w
powietrze i przeleciała zgrabnym łukiem pięćdziesiąt metrów, roztrzaskując jedną z
butelek, której brzęk rozdarł popołudniową ciszę.
Nagły prysznic odłamków szkła spowodował jakiś ruch przy odległym, brudnym murze na
końcu parkingu; z ziemi podniósł się wyrwany z drzemki, wystraszony obdartus.
Fabian zwolnił klacz i podjechał do muru, przy którym stał drżący włóczęga. Lewada zarżała
płochliwie, nie chcąc do niego podejść. Mężczyzna miał na sobie brudne, pokryte zeschłym
błotem spodnie i dziurawy płaszcz przeciwdeszczowy z naderwanym rękawem.
- Co pan tak jeździ, szefie? - spytał ukazując braki w uzębieniu.
- Tak zarabiam na życie - wyjaśnił Fabian, ściskając konia kolanami i podjeżdżając
bliżej.
- Mieszka pan w tym cyrkowym wozie? - spytał włóczęga, wskazując karawaning.
- To mój dom.
Mężczyzna wyciągnął rękę o czerwonym, spuchniętym nadgarstku i krótkich, powykręcanych
palcach, żeby poklepać konia po karku, ale kiedy Lewada prychnęła gniewnie, natychmiast
cofnął dłoń.
- Może mi pan dać trochę zupy, szefie? - Spojrzał prosząco.
Fabian cofnął nieco wierzchowca i zawrócił w stronę autodomu.
- Jak chcesz coś zjeść, zapraszam do środka - rzekł.
Włóczega ruszył chwiejnym krokiem przez parking za koniem i jeźdźcem, pocąc się, żeby
dotrzymać im tempa. Zawahał się jednak przy drzwiach autodomu, kiedy Fabian
przywiązywał Lewadę obok Wyrzutki.
- Nieczęsto odwiedzam ludzi - rzekł zerkając podejrzliwie do środka. - Nie porwie
mnie pan?
- Po co miałbym cię porywać?
- Żeby na mnie eksperymentować - szepnął żebrak. -
Wstrzyknąć mi jakiś narkotyk, bić mnie, przypalać. Ludzie robią różne rzeczy takim jak ja.
- Nigdy nie wyrządzam nikomu celowo krzywdy - powiedział
Fabian. - Lubię ludzi. Bawię się nimi.
Byli już wewnątrz autodomu. Włóczęga rozglądał się z zaciekawieniem.
- Mogę zwiedzić resztę? - spytał.
Przytrzymując poły płaszcza, z szacunkiem przemieszanym z
bojaźnią ruszył za Fabianem do kuchni, gdzie z zainteresowaniem
obejrzał generator i kuchenkę mikrofalową. Cofnął się
przestraszony, kiedy gospodarz włączył ugniatarkę śmieci, ale gdy
Fabian zaczął mu demonstrować elektryczną prasowaczkę z
automatycznym wyłącznikiem, uśmiechnął się z łagodnym
zdziwieniem. Zachwyciła go łazienka, cała z włókna szklanego, zawierająca umywalkę,
sedes i wannę z wbudowanym aparatem do masażu wodnego. Pokiwał z uznaniem głową,
oglądając apteczkę. Maszerując drobnymi kroczkami za swoim przewodnikiem, zajrzał do
pomieszczeń, w których Fabian trzymał sprzęt do gry w polo, siodła i uprząż. Stojaki z
siodłami, stelaże, na których stały buty, oraz stroje jeździeckie nie zwróciły jego uwagi,
zdumiał go natomiast widok konia treningowego. Umieszczona na sprężynach drewniana
kobyłka półtorametrowej wysokości znajdowała się w dru-cianej klatce o kształcie półkuli;
siedząc na kobyłce, Fabian mógł ćwiczyć strzały, uderzając piłki, które po prostu odbijały się
od siatki.
Kiedy włóczęga, siorbiąc, jadł w kuchni zupę podgrzaną przez Fabiana, jego oczy co rusz biegły
ku rzędowi butelek stojących na barku. Po jedzeniu poprosił o jakiś trunek; Fabian napełnił mu
szklankę i przenieśli się do saloniku.
- To mi dopiero dom! - zawołał mężczyzna. - A niektórzy z nas nie mają żadnego -
mruknął rozglądając się. - Za każde z tych urządzeń daliby w lombardzie tyle, że taki gość
jak ja mógłby spokojnie przeżyć rok - dodał zerkając na telewizor. - Naprawdę fajny dom,
szefie. Bardzo fajny. Skąd ma pan na niego szmal?
- Walczę, żeby stać mnie było na ten dom - stwierdził
Fabian.
- Walczy pan?
Fabian skinął głową. Włóczęga przysunął się bliżej.
- Czy to niebezpieczne? Może pan zginąć? - spytał.
Fabian znów skinął głową.
- Więc dlaczego pan walczy? - zapytał włóczęga.
- Z powodu takich jak ty - odparł Fabian, znów napełniając mu szklankę.
Włóczęga ochoczo wyciągnął po nią drżącą dłoń.
- Z powodu takich jak ja? To znaczy? - W jego oku pojawił się błysk; najwyraźniej
pomyślał, że może wpadnie mu kilka centów.
- Walczę o ten dom, żeby nie stać się jednym z was - rzekł
Fabian.
Włóczęga spuścił głowę. Bez słowa, jakby pogrążył się w zadumie, powoli dopił trunek.
Fabian czuł lęk przed nadprzeciętnymi umiejętnościami.
Dlatego wzbudzała w nim niepokój własna celność, nieuchwytna
współpraca mięśni, wzroku, mózgu, wypadkowa zlewających się ze
sobą odruchów, zespolenie bodźców, umiejętności i woli, które
pozwalały mu uderzyć z konia idącego wyciągniętym galopem piłkę
znajdującą się ponad dwa metry od jego ramienia z taką precyzją,
że trafiała w cel nie większy od kasku zawodnika, oddalony o
ponad czterdzieści metrów. Co więcej, uderzał piłkę tak celnie co najmniej sześćdziesiąt razy na
sto. Talentowi temu towarzyszył jednak permanentny stan niepewności wynikający z
możliwości odniesienia niespodziewanej porażki. Człowiek, który osiągnął wysoki poziom
umiejętności w sporcie, w rzemiośle, w pracy zawodowej czy w intymnych stosunkach z
ludźmi, niezaprzeczalnie kroczy najkrótszą drogą do sukcesu. Grozi mu jednak, że
utożsamiając drogę do sukcesu ze swoją drogą przez życie, uwierzy, że odkrył jedyną
właściwą ścieżkę wśród labiryntu życia. A wtedy niechybnie się okaże, iż obrana ścieżka
wiedzie go w jeden ze ślepych zaułków labiryntu; nadzwyczajnie uzdolniony człowiek
może więc łatwo paść ofiarą własnego talentu, przekonać się, że jego umiejętności i
osiągnięcia nie warte są funta kłaków.
Fabian odkrył swoją celność jako dzieciak, podczas gry, w którą bawił się z wiejskimi
chłopakami, kiedy to - cwałując na oklep po łące na roboczej szkapie - uderzył grabiami
piłkę wielkości jabłka i trafił nią w cel nie większy od dyni, oddalony dwadzieścia metrów.
Była to jego pierwsza próba; za drugim podejściem znów trafił w cel, podobnie za trzecim i
czwartym. Od tego czasu zawsze mógł polegać na swojej celności; to nie on wy-pracował
swoje bezbłędne uderzenie, to jego ukształtował ten wrodzony dar. Fabian poddał się ślepo
mądrości swojego ciała. Później często się zastanawiał, czy w tym, że tak wcześnie
odkrył, iż właśnie polo jest dziedziną, w której może odnosić sukcesy, był jakikolwiek udział
świadomego wyboru. Zastanawiając się nad sprawami odgrywającymi rolę przy każdym
uderzeniu, takimi jak pochyłość gruntu, giętkość kija, twardość drewnianej nasady, kąt
nachylenia ramienia, opór powietrza, pozycja jeźdźca w siodle, szybkość konia, a nawet i
opór trawy, po której toczy się piłka, Fabian dochodził do wniosku, że sama liczba
zmiennych czynników jest najlepszym dowodem na to, że celności jego strzałów nie może
tłumaczyć przypadek. Bo bez względu na to, czy nikt mu nie przeszkadzał, czy zawodnicy
przeciwnej drużyny usiłowali go powstrzymać, czy uderzał piłkę z boku konia, pod jego
szyją czy pod ogonem, trafiona przez niego drewniana kula zawsze mknęła do bramki.
Polo jest grą drużynową, a role czterech zawodników są wyraźnie określone: numer jeden,
zawsze w przodzie, ustawia piłkę; numer dwa, główny napastnik, przeprowadza atak na
bramkę przeciwnika; numer trzy, rozgrywający, często kapitan drużyny, pomaga w ataku i w
obronie; numer cztery, obrońca, pilnuje własnej bramki. Żadna z tych ról nie
wykorzystywała należycie umiejętności Fabiana, jeśli chodzi o uderzanie piłki i posyłanie jej
do bramki, w dodatku bez niczyjej pomocy. Większości zawodników wystarcza to, że
udaje im się dopaść piłki przed przeciwnikami, odebrać im ją lub skierować w stronę
słupków bramki. Istotą gry w polo jest walka dwóch drużyn, z których każda usiłuje wbić
piłkę do bramki przeciwnika większą ilość razy; jednakże dla Fabiana liczyły się przede
wszystkim pojedynki o piłkę toczone przez dwóch zawodników w dowolnym momencie meczu.
Od początku jego kariery lekceważenie, z jakim odnosił się do trzech pozostałych członków
własnej drużyny - często zawodników zajmujących czołowe miejsca w światowych
rankingach - było powodem niechęci i antagonizmów.
Ilekroć grał w drużynie, musiał hamować swoje zapędy do samotnego strzelania goli, żeby
nie podważać poczucia jedności zespołu; zdobywał bramki tylko wtedy, kiedy
usprawiedliwiała to taktyka drużyny, choć drażniła go narzucana sobie impotencja. Kiedy
natomiast padał ofiarą fauli lub przeciwnik wbrew przepisom utrudniał mu strzelenie gola,
Fabian mścił się, posyłając piłkę tak, aby uderzyła winnego w ramię, w udo, albo trafiła w
łopatkę czy w bok jego konia.
W polo, grze indywidualnych szarży, skomasowanych ataków, galopujących koni i piłki
wiecznie śmigającej w powietrzu, mszczenie się Fabiana na innych zawodnikach długo
uchodziło za przypadkowe, niefortunne następstwa niecelnych strzałów, jakie każdy
zawodnik oddaje w gorączce meczu. Ale z czasem niektórzy zawodnicy zauważyli
niepokojącą zbieżność między faulami na Fabianie a trafianiem jego piłek w graczy lub w
konie. Ktoś wyraził na głos swoje podejrzenia; ktoś inny go poparł. Odtąd nieświadom
niczego Fabian był pod stałą obserwacją sędziów, przeciwników i zawodników z własnej
drużyny. Na drużynę, w której występował, nakładano kary w zamian za kary, jakie sam
wymierzał przeciwnikom i ich wierzchowcom. Stał się zagrożeniem dla zespołowego
ducha gry.
Zawodnicy często zmieniają drużyny. Zdarzało się, że ci, którym Fabian jednego dnia
wymierzał kary, następnego dnia znajdowali się w tym samym zespole co on. Wielu nie
chciało z nim grać, więc Fabian musiał ciągle zmieniać klubowe barwy, występując w
coraz to gorszych drużynach, aż wreszcie zła sława skazała go na całkowitą izolację.
Polo, najszybsza i najbardziej niebezpieczna gra zespołowa uprawiana współcześnie, należy
także do najstarszych gier sportowych uprawianych w Stanach Zjednoczonych. Jeździectwo
na poziomie reprezentowanym przez kowbojów występujących na rodeo, brawura w
posługiwaniu się kijem i piłką oraz gwałtowność, z jaką ścierają się przeciwne drużyny,
sprawiały - zdaniem Fabiana - że polo było wyjątkowo amerykańskim sportem. Jednakże na
całym kontynencie znalazło się nie więcej niż dwudziestu pięciu sponsorów dostatecznie
bogatych, aby utrzymywać własne drużyny. Teraz żadnemu z nich nawet nie przyszłoby
do głowy, żeby zatrudnić Fabiana. Przez pewien czas pracował jako trener polo na jednej z
najlepszych uczelni, ale wkrótce niektórzy z dawnych absolwentów, niegdyś znani gracze, a
obecnie członkowie rady nadzorczej swojej alma mater, zaczęli się domagać jego
zwolnienia, powołując się na niesportowe zachowanie Fabiana w meczach z drużynami z
Europy i obu Ameryk.
W młodości myślał, że jego niechęć do gry zespołowej bierze się po prostu z lęku przed
stratowaniem; wierzchowców dosiadali zawodnicy, którzy parli do przodu z
niepohamowaną furią wynikającą nie tyle z osobistego pragnienia odniesienia sukcesu, z
unikalnego instynktu przeżycia, co z kolektywnej strategii, dla której los jednostki nie ma
większego znaczenia.
Z biegiem lat uznał, że duch kolektywu, duch drużyny, niesie
dla niego także inną, mniej groźną, choć równie niepokojącą
implikację: zbiorowa odpowiedzialność pomniejsza błędy jednostki,
ale również uszczupla jej osiągnięcia, odbiera im wielkość i
znaczenie. Zawodnik przestaje odróżniać, co zawdzięcza sobie, co
drużynie; granice sukcesu i porażki, zwycięstwa i klęski, stają
się niewyraźne, nikt już nie wie, kiedy przemawia przez niego
przesadna pokora, kiedy zbytnia pycha. Nadmierne utożsamianie się
ze zbiorowością może być również bardzo zdradzieckie; aplauz po
udanej akcji jednego z zawodników wywołuje u wszystkich
uderzające do głowy uczucie, że są niezwyciężeni, a wtedy zdarza
się, że słabszy gracz, biorąc za szybko zakręt lub wpadając na
przeciwnika ze zbyt wielkim impetem, przewraca się wraz z koniem
- który przygniata go swoim ciężarem akurat w momencie, kiedy najbardziej wierzy w
swoje siły. Utrata zawodnika w wypadku, który może uczynić z niego kalekę, niszczy
morale całej drużyny, gdyż nadweręża poczucie bezpieczeństwa wszystkich zawodników;
zaczynają się bać, a wtedy i oni mogą łatwo ulec wypadkowi.
Polo Fabiana - czyli takie, jakie sam uprawiał - nadawało sens jego życiu; było jedyną
dziedziną, w której czuł się kimś wyjątkowym. Odrzucony przez większość drużyn,
zdecydował się na jeżdżenie po kraju w poszukiwaniu pracy jako sędzia oraz okazji do gry
jeden na jeden z zamożnymi przeciwnikami. Ponieważ takie możliwości zarobkowania
zdarzały się nieczęsto, rozpaczliwie usiłował odkryć w sobie inne talenty, ale
bezskutecznie.
Czasami znajdował zajęcie jako instruktor jazdy konnej lub prowadził wykłady na temat
hipiki, lecz jak sam przyznawał, jego umiejętności były na bakier z klasycznymi wzorcami
jeździectwa, zgodnie z którymi celem nauki jazdy konnej jest osiągnięcie idealnego i
pewnego dosiadu, a łydki, kolana, uda, dłonie i głos mają być stosowane w odpowiednio
łagodny sposób, aby przekazać wolę jeźdźca koniowi bez poddawania zwierzęcia
nieuzasadnionym bodźcom fizycznym oraz bez postępowania wbrew jego instynktowi
samozachowawczemu, poczuciu równowagi i naturalnym odruchom.
Tymczasem polo jest grą szybkich startów, nagłych zatrzymań, gwałtownych skrętów
i obrotów. Wymaga błyskawicznego przemieszczania się konia i jeźdźca, a więc strategii
polegającej na brutalnym ściąganiu wodzy, szarpaniu kiełznem pyska zwierzęcia,
ustawicznego stosowania ostróg i palcata; koń na boisku jest w ciągłym stanie
zagrożenia: to raptownie skręca, żeby uniknąć zderzenia, to wpada z impetem na
wierzchowce innych zawodników. Lata gry w polo, lata jeżdżenia na koniach hodowanych i
szkolonych wyłącznie do tej gry, wyrobiły w Fabianie nawyki zupełnie sprzeczne z
bezpieczeństwem, poprawnością i obyczajem ujeżdżania, gonitwy myśliwskiej i skoków.
Jego zachowanie na ko-niu, kiedy ćwiczył na wybiegu, wywoływało zaniepokojenie, a nawet
szok zarówno u początkujących instruktorów, jak i doświadczonych. Co gorsze, jego
metody i gwałtowność sprawiały, że nawet najbardziej spokojne i potulne konie
zaczynały stawać dęba.
Pisanie o koniach i jeździectwie było kolejnym sposobem
zarabiania na życie, ale Fabianowi brakowało zapału i energii
autorów, którzy odnoszą prawdziwe sukcesy na tym polu. W ciągu
dwudziestu lat wydał tylko garść książek, a w dodatku każda z
nich zawierała kilka rozdziałów o polo. Tymczasem polo nadal było
egzotycznym sportem, przywołującym w masowej wyobraźni wizję
Anglii i Indii w latach największej chwały Brytyjskiego Imperium,
Theodore’a Roosevelta, ostatniego prezydenta Stanów
Zjednoczonych, który grywał w polo, oraz młodych ludzi z
towarzystwa uganiających się konno za piłką po wystrzyżonych,
eleganckich boiskach luksusowych posiadłości na Long Island. Wię-
kszość instruktorów jazdy i miłośników koni nie interesowała się
i nie lubiła polo; mówili wręcz gniewnie, że jest to gwałt na zwierzętach i jeźdźcach.
Znajomi namawiali Fabiana, żeby postarał się znaleźć sobie miejsce w świecie stanowych i
ogólnokrajowych pokazów koni, występując nie w roli sędziego, co czynił dość często, lecz
jako zawodnik. Zwracali uwagę, że od Vermontu po Oregon i od Georgii po Hawaje pokazy
koni, niegdyś skromne imprezy, na których prezentowano używane do jazdy rekreacyjnej
konie okolicznych mieszkańców, z czasem przerodziły się w imponujące widowiska o
międzynarodowej oprawie, ostrej konkurencji i wysokich wygranych dla zwycięskich koni,
których wartość wzrastała wraz z każdą kolejną nagrodą. Znajomi usiłowali przekonać
Fabiana, że jego prestiż znakomitego zawodnika, w połączeniu z autorytetem, którym się
cieszy jako autor książek o hipice, są ważniejsze od jego jeździeckich niedociągnięć;
Tytuł: „Pasja” Autor: Jerzy Kosiński Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1993 Katherinie, darowi życia, jakże cenniejszemu od tego, co życie zwykle przynosi Wszystko to powiedziałem, moja gosposiu, abyś zrozumiała różnicę, jaka między jednymi a drugimi rycerzami zachodzi; słuszna to rzecz byłaby, aby panujący bardziej cenili ten drugi, a raczej ten pierwszy rodzaj błędnych rycerzy, którzy, jak to czytamy w powieściach o nich, mieli na celu dobro nie jednego tylko, ale wielu królestw. Cervantes, „Don Kichote” (przeł. Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny) Jakże to więzień może się na zewnątrz wydostać, jeśli nie przebije się przez mur? Dla mnie ten biały wieloryb jest murem, co tkwi nade mną. Czasem już myślę, że nic poza nim nie ma. Melville, „Moby Dick” (przeł. Bronisław Zieliński) Fabian postanowił się ostrzyc. Zaparkował autodom przy krawężniku naprzeciw pierwszego zakładu fryzjerskiego, jaki zobaczył. Dopiero kiedy wszedł do środka, zorientował się, że jest to modny salon, którego klientelę stanowią młodzi i bardzo eleganccy ludzie. Było coś niezmiernie pretensjonalnego zarówno w wystroju wnętrza, jak i w wyglądzie osób obojga płci, przy których krzątały się młode fryzjerki. Dziewczyna z szopą loczków na głowie umyła mu włosy. Ubrana w dżinsy i jedwabną kamizelkę, z której co rusz wyzierały piersi, żuła monotonnie gumę, tak jak znużona klacz przeżuwa paszę, obojętna na chrzęst swoich szczęk. Fabian, z głową odchyloną do tyłu nad umywalką, wpatrywał się w sufit, czując na głowie ręce dziewczyny masujące mu skórę, a na plecach dotyk jej piersi, ilekroć pochylała się do przodu. - Jak się dziś czujemy? - Pytała tak pewnie wszystkich klientów. - Dobrze - odparł. - Wciąż ma pan niezłe włosy jak na kogoś w pańskim wieku - oświadczyła spłukując szampon. - Ledwo widać siwiznę! - Dziękuję - powiedział. Bolało go ubóstwo języka, którym w tak zdawkowy sposób wyraża się wdzięczność, kwitując prawdziwy stan uczuć brudnym banknotem „dziękuję” i wytartą monetą „dobrze”. - Mieszka pan w pobliżu? - spytała, kiedy usadowił się w fotelu fryzjerskim. - Po drugiej stronie ulicy. - Poważnie? - zdziwiła się. - To niesamowite, ilu ludzi żyje w mieście tuż obok siebie, nic o tym nie wiedząc. Wzięła się za strzyżenie; przy każdym ruchu kamizelka
dziewczyny przemieszczała się lekko, ukazując linię jej szyi, pachy, skrawki piersi. Fabian obserwował fryzjerkę w lustrze; ich oczy to spotykały się, to omijały. Jej bliskość postawiła instynkt erotyczny Fabiana w stan pogotowia. Czuł, że będzie uwodził ją w wyobraźni, aż w końcu, nie potrafiąc uwolnić się od jej obrazu, zmienić biegu swoich myśli, rzeczywiście zacznie ją podrywać. Lecz wiedząc, jak funkcjonuje jego umysł, po chwili uznał nagłe zainteresowanie dziewczyną za krótkotrwałą tęsknotę zmysłów, namiastkę prawdziwego pożądania, zbyt słabą, żeby nabrał ochoty na włączenie się w bieg świata i kolejny erotyczny podbój. - Czym się pan zajmuje? - zapytała. - Gram w polo. - W polo? Tak zarabia pan na życie? - Właśnie. - W naszym mieście? - Niezupełnie. Jeżdżę po całym kraju - wyjaśnił. - Nigdy nie widziałam gry w polo - powiedziała. - Tylko film w telewizji o takim jednym zawodniku, który spadł z konia i został kaleką. Potem grał jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Widział pan ten film? - Nie przypominam sobie. - Jaką grą jest polo? - Szybką. - Co pan jeszcze robi? - Piszę. - Dla Hollywoodu czy dla telewizji? - Nie, piszę książki. Książki o jeździectwie. - Podręczniki? - Niezupełnie. Tłumaczę, co to znaczy być jeźdźcem. - A co to znaczy? - Jeśli pani naprawdę chce wiedzieć, radzę przeczytać parę książek. Po chwili milczenia dziewczyna jeszcze raz spróbowała nawiązać rozmowę. - Większość facetów, których strzygę, cały czas patrzy w lustrze na siebie. A pan rozgląda się po salonie. Dlaczego? - Bo znam już faceta w lustrze - odparł Fabian. - Nie znam natomiast tego salonu. Uznała, że nie jest dla niej kimś interesującym i - powróciwszy do swojego pierwotnego stanu umysłowego odrętwienia - pospiesznie wysuszyła mu włosy, parząc mu skórę głowy gorącymi podmuchami ręcznej suszarki. Zapłacił w kasie, po czym wrócił do dziewczyny i dał jej napiwek. Schowała banknot do kieszeni, nawet na niego nie patrząc. - Do następnego razu, panie polo - powiedziała, ledwo wykrzywiając usta w grzecznościowym uśmiechu. Na zewnątrz było ciepło. Fabian postanowił przejść się po parku. Zanim wyruszył na spacer, umocował do obu boków autodomu tablice z jaskrawym napisem „Międzystanowa Stacja Przyrodnicza”. Teraz mógł mieć pewność, że policja drogowa nie będzie interesować się pojazdem i niepokoić koni podczas jego nieobecności.
W parku było mnóstwo ludzi. Z tarasu restauracji roztaczał się widok na rozległą murawę, po której przechadzali się spacerowicze; inni odpoczywali na trawie, a wokół nich dokazywały dzieci i psy. W rogu tarasu znajdował się wolny stolik; jego ceną była konsumpcja. Fabian nie miał ochoty na jedzenie, ale zamówił kanapkę i coś do picia. Na tarasie ogrzewali się w popołudniowych promieniach słońca nikomu niepotrzebni, wsparci o laski starcy oraz samotne stare kobiety; u ich stóp drzemały zwinięte w kłębek pudle. Parę psów uganiało się między krzesłami. Do kilku studentek zajmujących stolik obok Fabiana przysiadła się grupa hałaśliwych młodzieńców. Ponieważ nie mogli się pomieścić, chcieli, żeby Fabian odstąpił im swój stolik. Jeden z chłopaków powiedział mu, żeby przesiadł się gdzie indziej, ale Fabian grzecznie odmówił. Ze złości zaczęli potrącać krzesłami jego stolik, śmiać się i wymieniać półgłosem złośliwe uwagi na temat jego dżinsowego stroju i kowbojskich butów na wysokim obcasie. Przedrzeźniali jego sposób bycia i akcent; usłyszał, jak jedna z dziewcząt, najwyraźniej pozująca na intelektualistkę, określa go mianem „egzystencjalnego kowboja”. Fabian ignorował ich; nie zamierzał dać się sprowokować. Wkrótce, znudzeni bezowocnymi drwinami, młodzieńcy skupili się na jedze-niu, trunkach i - pobudzeni zmysłową pogodą - budowaniu erotycznego napięcia między sobą a studentkami. Odczekawszy odpowiednio długą chwilę, Fabian wstał i schylił się, udając, że coś upuścił, po czym zamoczył róg papierowej serwetki w żółtej kałuży świeżo pozostawionej przez jednego z pudli. Następnie, chowając serwetkę w dłoni, zaczął się przeciskać między krzesłami, jakby szukał upuszczonego przedmiotu. W trakcie wędrówki przesuwał serwetką po krawędziach marynarek, które młodzieńcy zawiesili na oparciach krzeseł. Nikt tego nie zauważył; po chwili Fabian wyrzucił serwetkę, wrócił do stolika, zamówił jeszcze coś do picia i spokojnie czekał na rozwój wypadków. Pudle, które dotąd obwąchiwały ziemię oraz nogi krzeseł i stolików, nagle znalazły nową atrakcję - charakterystyczny zapach. Zaczęły węszyć zaintrygowane, z wdziękiem typowym dla tej rasy trącając nosami marynarki; potem każdy unosił elegancko tylną nogę i puszczał żółty strumień z precyzją gracza w polo uderzającego piłkę. Słońce prażyło; młodzieńcy, odchyleni do tyłu, wystawiali twarze na jego działanie. Psy dokazywały na tarasie, co jakiś czas wracając, aby niezauważenie pozostawić swoje oryginalne wizytówki. W pewnym momencie któryś z młodzieńców sięgnął za siebie, żeby wyjąć papierosy z lewej dolnej kieszeni marynarki. Wzdrygnął się i cofnął rękę. Jakieś odległe powiązanie ze światem zwierzęcym kazało mu podnieść ją do nosa i ostrożnie powąchać. Zidentyfikował zapach i rozejrzał się, szukając winowajcy. Dojrzał psy hasające wesoło dookoła. Fabian obserwował, jak chłopak zerka ukradkiem na towarzyszy, żeby się upewnić, czy nikt nie widział, co mu się przytrafiło. Najwyraźniej uznał, że nie ma sensu mścić się na psach; bez słowa wytarł dłoń o skraj obrusa, po czym zdjął marynarkę z oparcia i położył sobie na kolanach, żeby wyschła. Wkrótce pozostali młodzieńcy również odkryli, jakie zastosowanie znaleźli dla ich marynarek najwierniejsi przyjaciele człowieka. Ogarnięci furią, zawołali kierownika restauracji i
pokazując mu ubrudzone marynarki i zniszczone zawartości kieszeni, domagali się odszkodowania. Spokojny taras przemienił się w hałaśliwą arenę oskarżeń i pretensji. Kierownik nie miał najmniejszej ochoty narażać swojego powonienia na przykre doznania; kiedy młodzieńcy nalegali, żeby powąchał marynarki, krzyknął, że nie jest psem. Młodzieńcy zaczęli warczeć jeden na drugiego; studentki, chichocząc, odeszły. Wiekowi lordowie i damy przywołali swoje ogary, założyli im smycze i z ociąganiem ruszyli w poszukiwaniu bardziej spokojnego lokalu, gdzie nic nie zakłó-całoby błogiego letniego dnia. Fabian obserwował oddalającą się gromadkę. Fabian, samotny nomad autostrad, w swoich wędrówkach gardził kempingami, na których tylu innych właścicieli karawaningów i przyczep mieszkalnych wymieniało opowieści o kłopotach z silnikami, odparowywaczami nieczystości i zbiornikami na wodę. Jego autodom - niczym namiot Beduina - towarzyszył mu zawsze, zarówno kiedy mknął po monotonnej pustyni, jak i kiedy krajobraz za oknem nieustannie się zmieniał; gdy kierował się w obrane z góry miejsce i gdy całkowicie zdawał się na przypadek, rozbijając obóz tam, gdzie spodobała mu się napotkana oaza. Jego podróż nigdy nie miała konkretnego celu; gonił autodomem wiecznie uciekający horyzont, choć głód tego, co horyzont obiecywał, nigdy nie zostawał zaspokojony. Napędzany gładko pracującym silnikiem dieslowskim autodom Fabiana, pomysłowe skrzyżowanie ciężarówki z przyczepą kempingową, ogromny, poruszający się na dziewięciu parach kół pojazd, zdawał się płynąć nad szosą niczym poduszkowiec. Osłonięty od ciekawskich spojrzeń przez obszerne szyby nie pozwalające dojrzeć, co jest w środku, podróżnik miał do dyspozycji przestrzenną szoferkę, salonik, uniwersalne i znakomicie wyposażone pomieszczenie do pracy, a nad nim sypialnię z dużym małżeńskim łożem pod rozsuwaną kopułą z pleksiglasu. Dalej znajdowała się kuchnia - urządzona równie precyzyjnie jak na statku - z której prowadził do łazienki wąski korytarzyk; wreszcie, mijając dwa pomieszczenia służące za magazyny, wchodziło się do ministajni mieszczącej dwa konie. Autodom Fabiana cechowały komfort i użyteczność; nadawał się idealnie dla wolnego, niezależnego człowieka, który wygodę własną i swoich wierzchowców ceni sobie nie mniej od możliwości szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Był wręcz dziełem sztuki; podziw, jaki wzbudzał u obcych, stanowił najlepszy dowód dobrego gustu Fabiana, a zarazem potwierdzenie jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Uroda pojazdu była jak uroda kobiety mijanej na ulicy - jej widok krystalizuje pożądanie czegoś, czego potrzeby nie odczuwało się dotąd. W swoim autodomie Fabian mógł dotrzeć wszędzie, lecz nie na szczyty kariery, która wymagałaby stałego adresu. Jego potencjalnym adresem był każdy punkt na mapie; każda miejscowość mogła stać się jego nowym miejscem zamieszkania. Woził ze sobą spis graczy w polo, hodowców koni i właścicieli stajni, z których wielu znał osobiście, a także wykaz miejskich, lokalnych i pry-watnych stajni, publicznych i prywatnych parków, po których wolno jeździć konno, krytych parkingów, na których mieścił się jego pojazd, oraz placów kempingowych w całych Stanach. Fabian mógł sobie pozwolić tylko na używany karawaning;
przez długi czas studiował pilnie ogłoszenia, aż wreszcie wpadło mu w oko jedno, zamieszczone w piśmie poświęconym hipice i polo. Kilkakrotnie dzwonił do pośrednika, ale dysponował jedynie połową żądanej sumy. Autodom został zbudowany w Oklahomie na zamówienie młodego Teksańczyka, który na przekór pragnieniom rodziny, nie chciał się ustatkować. Wolał wyruszyć w drogę, zabierając ze sobą swoją dziewczynę i dwa ulubione konie. Z dziewczyną zabawiał się bez przerwy; z końmi wtedy, gdy znajdował boisko i chętnych do gry. Może tym, co skłoniło młodego Teksańczyka do wyruszenia w trasę, była historia podboju Azteków, którzy - po raz pierwszy w życiu widząc konie - uznali żołnierzy Corteza za niezwyciężonych bogów i poddali im swoje królestwo; ale młody Teksańczyk, zamknięty w metalowych ścianach autodomu, nie bardzo potrafił wczuć się w rolę współczesnego konkwistadora amerykańskich szos; zaczął się nudzić. Po trzech latach podróżowania karawaningiem wystawił go na sprzedaż. Przez długi czas nikt nie był zainteresowany kupnem. Wreszcie, z pomocą bankowej pożyczki, Fabian zdołał zapłacić żądaną cenę. Upragniony autodom stał się jego własnością. Tak samo jak cenił autodom za jego wygodę i mobilność, tak samo podziwiał konia, istotę wręcz idealnie zbudowaną, jeśli chodzi o wytrzymałość i użyteczność. W odysei skazanego na lądowy żywot człowieka koń jest jego najdawniejszym pojazdem, a tym samym najstarszym zwiastunem kosmicznych lotów. Pierwszy człowiek galopujący na wierzchowcu, wsłuchany w tętent kopyt niosących go w dal, był zarazem pierwszym pasażerem statku kosmicznego, podróżnikiem w przestrzeni. Koń jest jedynym zwierzęciem, któremu człowiek powierza siebie; tylko z nim wchodzi w tak intymny kontakt, dotykając jego ciała łydkami, udami i pośladkami, tylko jemu pozwala pośredniczyć między sobą a ziemią. Koń pomagał człowiekowi w pracy, wożąc jego i narzędzia, szarżował z nim w bitwie; razem uczestniczyli w łowach, wyścigach, skokach przez przeszkody, razem występowali na ujeżdżalni, na parcoursie, na arenie cyrkowej. I wspólnie brali udział w polo - najstarszej znanej grze, w której zawodnicy posługują się piłką. Jako zawodowy gracz polo, zafascynowany zwierzęciem nie mniej niż samą grą, Fabian uważał, że tak jak niegdyś człowiek podróżował na koniu albo w ciągniętym przez zaprzęg powozie, tak teraz, w erze samochodów, jest jak najbardziej słuszne, aby woził konia ze sobą - w karawaningu. Dojechał do przedmieścia. Miasto otaczały ciągnące się kilometrami cmentarze; umarli oblegali żywych niczym wojska czekające na poddanie się fortecy. Na tle zamglonego horyzontu, za ogromnymi mrowiskami miejskiego wysypiska, wznosiły się wieżowce. Fabian umocował do boków autodomu tablice z napisem „Kwarantanna”, niezwykle skuteczne, gdyż odstraszały złodziei, ciekawskich przechodniów i kierowców; jeśli natomiast czasem potrzebował pomocy, napis sprawiał, że chętnie mu jej udzielano. Przyroda rozdziela ludzi lasami i rzekami, lecz miasto ofiaruje samotność, która jest nie tylko wolnością, ale i schronieniem. Dla Fabiana miasto zawsze stanowiło azyl. Tutaj, gdzie ciągle dotyka się innych ludzi, czy to na chodniku, w metrze, autobusie, w kinie, w szpitalu, w kostnicy, czy na cmentarzu, gdzie od obcych ciał dzielą centymetry, wszystkie
drogi prowadziły do jego duchowego domu. Miasto jest siedliskiem seksu. Fabian uważał, że skoro natura wyposażyła ludzi, proporcjonalnie do ich wielkości, w największe i najbardziej rozwinięte narządy płciowe, uczyniła to dlatego, że ze wszystkich ssaków tylko oni potrafią utrzymywać się w stanie wiecznej gotowości seksualnej. Tak więc popęd jest najbardziej ludzkim ze wszystkich instynktów. Życie zapewnia lu-dziom dość czasu, żeby mogli myśleć i działać, pożądać i uprawiać miłość. Ponieważ jednak siły witalne są w stanie zawieszenia podczas snu, a najpełniej objawiają się podczas współżycia seksualnego, Fabian dzielił życie na sferę snu i sferę seksu. Kiedy spał, był więźniem czasu, który tłumił wszelką jego aktywność, to dopuszczając do niego zwidy, to zakazując im dostępu. Seks natomiast wyzwalał go, dostarczając odpowiedni język pilącemu słownikowi nastrojów i potrzeb; mowa znaków, gestów i spojrzeń składa się na język ogólnoludzki i wszędzie zrozumiały. Sen jest wyrazem wewnętrzego schematu życia, seks jego zewnętrzną manifestacją. We śnie Fabian istniał dla samego siebie; uprawiając seks, dla innych. Jeśli chciał spać, sen nachodził jego, jeśli chciał seksu, to on nachodził innych. Nie uważał, aby zwrot „spać z kimś” był równoznaczny z uprawianiem seksu; sen i seks miały, jego zdaniem, tylko tyle wspólnego, że jedno i drugie odbywało się w łóżku. Zasypiał szybko, a sen miał zawsze głęboki; jego potrzeby seksualne często dawały o sobie znać, lecz na krótko; ich zaspokojeniu poświęcał tyle uwagi, co gdyby tworzył dzieło sztuki, które żyje własnym życiem niezależnym od życia artysty. Nie uważał się za seksualnie atrakcyjnego; to, że kobieta chciała się z nim kochać, traktował jako wyróżnienie, za które gotów był się zrewanżować, zapraszając ją na kolację do autodomu bądź do restauracji, proponując przejażdżkę po parku na jednym ze swoich koni, służąc jej radą lub pieniędzmi. Niedawno zauważył krew w swoim stolcu. Wprawdzie nie czuł bólu ani żadnych dolegliwości, udał się jednak do szpitala na badania. Zatrzymał autodom na parkingu przeznaczonym dla personelu szpitalnego i dostawców, po czym zmienił tablice na bokach pojazdu. Widniał teraz na nich napis: „Ambulans”. Fabian wiedział z doświadczenia, że choć słowo to oznacza ruchomą placówkę dowolnej instytucji, w zbiorowej świadomości użytkowników ulic i autostrad kojarzy się przede wszystkim z niesieniem pomocy medycznej, a tym samym zapewnia bezpieczeństwo jego pojazdowi, kiedy on zajmuje się innymi sprawami. W gabinecie młoda pielęgniarka, Murzynka, powiedziała Fabianowi, żeby przygotował się do lewatywy, którą ma mu zaaplikować przed badaniem. Musiał zdjąć buty, dżinsy i slipy. Nagi od pasa w dół, ogarnięty wstydem, poczuł się stary i bezradny; zrobiło mu się żal samego siebie. Pielęgniarka poleciła, żeby się położył bokiem na kozetce, i wprowadziła kankę. Ledwo mógł utrzymać wlewający się w niego szybko płyn. Pielęgniarka - obojętna na jego nieprzyjemne doznania - kazała mu trzymać płyn przez pięć minut. Obrócił się i zobaczył jej kształtne łydki i kolana, jędrne uda rysujące się pod fartuchem. Zastanawiał się, czy gdyby spotkał ją poza szpitalem, zachowywałby się jak poniżony przez nią pacjent, władczy
człowiek, jakim czuł się w autodomie, czy pełen werwy jeździec, w którego przeistaczał się podczas gry. W jasno oświetlonej toalecie stwierdził, że włosy łonowe zaczęły mu siwieć. Zdziwiło go to; ostatni raz, kiedy je oglądał - sam nie pamiętał, jak dawno temu - były kruczoczarne. Po powrocie do gabinetu zastał lekarza, młodego, wyjątkowo przystojnego mężczyznę promieniującego pewnością siebie i wolą zwycięstwa, jakie cechują najlepszych zawodników. Fabian, nagi, jeśli nie liczyć koszuli, której poły plątały mu się wokół ud, wgramolił się niezgrabnie na wysoki stół. Rozsunął szeroko nogi, umieścił stopy na podobnych do strzemion pedałach, po czym wsparł się na kolanach i łokciach, kierując wypięte pośladki pod nos lekarza; czuł się w tej pozie po części jak kobieta w fotelu ginekologicznym, a po części jak homoseksualista, którego zaraz spenetruje kochanek. Lekarz włożył gumowe rękawiczki. Natłuszczając jakieś narzędzie w kształcie rury, dostrzegł zaniepokojone spojrzenie pacjenta. - Boimy się rektoskopu? - zapytał. - Nie - zaprzeczył Fabian. - Bólu. Podczas gdy rektoskop powoli wnikał w otwór, bez trudu pokonując słaby opór mięśni, Fabian najpierw odczuwał tylko niewygodę, potem przeszył go ból. Lekarz przesunął się nieco, tak że pacjent stracił go z oczu. - Czy coś pan tam czuje? - spytał lekarz. - Pewnie. Rektoskop. Maskotka, którą Fabian trzymał na tablicy rozdzielczej autodomu, wyglądała jak ciężki nóż do cięcia papieru. Był to długi, zwężający się, lekko zakrzywiony aluminiowy przedmiot o matowej powierzchni, zakończony lśniącą chromowaną kulą. Żaden z gości Fabiana nigdy nie zgadł, że jest to sztuczny staw biodrowy używany do zastąpienia strzaskanej lub zwyrodniałej kości w panewce stawowej. Fabian trzymał go jako przestrogę: miał mu przypominać jego lęk przed leczeniem operacyjnym. Pamiętał o losie swojego wuja, głośnego naukowca i pisarza, na którego wykłady często chodził jako student. Podczas operowania niewielkiej narośli w uchu chirurgowi nagle obsunęła się ręka; uszkodził nerw. Od tej pory połowa twarzy wuja zwisała bezwładnie, nie był w stanie zamknąć jednego oka, wargi miał wykrzywione do tego stopnia, że w trakcie posiłków z kącika ust spływała mu ślina z jedzeniem, a kiedy mówił, zlewał niewyraźnie słowa. Ponieważ chirurgia kosmetyczna nie zdołała usunąć defektu, wuj Fabiana zrezygnował z pracy na uczelni i zaraz po wybuchu wojny zgłosił się na ochotnika do wojska. Nie powrócił z frontu. Kiedy Fabiana czekało usunięcie migdałków, rodzice, w obawie o jedynaka, dołożyli wszelkich starań, żeby zabiegu dokonał sławny chirurg, jeden z największych autorytetów medycznych. W owym czasie profesor liczył siedemdziesiąt lat; operował tylko poważne przypadki, od kilkudziesięciu lat nie wycinał migdałków. Ale zgodził się zoperować Fabiana, żeby pokazać studentom, jak należy wykonywać zabieg. Duże audytorium zamieniono w salę operacyjną. Fabiana przywiązano do fotela; siedział z głową odchyloną do tyłu, z otwartymi ustami i unieruchomioną szczęką. Otrzymał miejscowe znieczulenie, więc nie czuł bólu, jedynie strach i niewygodę.
Profesor rozpoczął operację; pod brodą miał umocowany mikrofon i krok po kroku informował studentów, co akurat robi i dlaczego sięga po taki a nie inny instrument. Nagle Fabian zakasłał. Potrącona przez zaskoczonego profesora klamra, która zaciskała naczynie krwionośne, spadła na podłogę. Tryskająca z żył krew zalała gardło pacjenta. Fabian zaczął się dusić. Sięgając po zapasową klamrę leżącą na tacy, zdenerwowany asystent strącił tacę na ziemię. Inny asystent wybiegł czym prędzej po nowe klamry. Studenci najpierw wydali zbiorowy jęk, potem patrzyli w milczeniu. Profesor chwycił język pacjenta między kciuk a palec wskazujący i pociągnął do przodu, jednocześnie palcami drugiej ręki obmacując gardło chłopca, aby wybrać miejsce do wykonania cięcia. Nie zważając na obecność studentów, to darł się na Fabiana, żeby nie wstrzymywał oddechu, to wykrzykiwał asystentom różne polecenia. Spocona twarz i drżące ręce profesora cały czas znajdowały się tuż przy twarzy Fabiana. Choć usta miał pełne krwi, chłopiec zdołał jakoś złapać oddech. W tej samej chwili, pędząc niczym sportowiec z olimpijskim zniczem, do audytorium wpadł asystent z zapasową klamrą; dalej prosta operacja przebiegała już normalnie. Siedząc za kierownicą autodomu, Fabian studiował w lusterku nad tablicą rozdzielczą - w lusterku, które nie dawało się już oszukać próżności - zmiany, jakie czas poczynił na jego twarzy. Czubkami palców zaczął wygniatać białe, paciorkowate zaskórniki przy nosie i w zmarszczkach na czole. Miniaturowe czopy ciągnące za sobą ledwo widoczne żółte nici łoju to gładko wytryskiwały z porów, to wiły się, z trudem dając się wycisnąć. Fabian roztarł między kciukiem a palcem wskazującym woskowatą substancję na miazgę, po czym wziął się za wyrywanie z głowy pojedynczych siwych włosów. Niektóre nie poddawały się łatwo; urywały się w połowie, a ich dolna część zwijała się buńczucznie, jakby drugi koniec włosa również chciał się zakorzenić w skórze głowy. Pośrodku jednej brwi odkrył włos dłuższy, grubszy i ciemniejszy od pozostałych. Już zamierzał go wyrwać, gdy nagle się zawahał. Dziwny włos mógł wyrastać z komórki, która zbuntowała się przeciwko ogólnemu rytmowi ciała. Jeśli go usunie, czy zbuntowana komórka może zrakowacieć, powodując groźne przerzuty? Wyrwał jednak włos; przez moment brew mu drgała, jakby komórka, rozdrażniona interwencją, komunikowała innym komórkom swój gniew. Pozbył się też pojedynczego włosa, który wyrósł niespodziewanie na klatce piersiowej. Wyrywając go, zastanawiał się, czy pojawienie się jednego włosa jest wydarzeniem wyjątkowym jak pojawienie się raka - czy też powszednim jak myśl bądź odczucie. Nauka, zaopatrzona w imponujący arsenał cudów techniki, wyjaśnia zjawiska, które tworzą grupę, a więc których powstanie i przebieg - dla wszystkich tożsame - można określić i przewidzieć. Ale nie radzi sobie z przypadkami wyjątkowymi. Co będzie, jeśli ów pojedynczy, wyrwany włos należał do zjawisk tej drugiej, niepowtarzalnej kategorii? Klatka po klatce w jego wyobraźni przesuwał się film z zapisem procesu starzenia: najpierw zły omen rzednięcia włosów i pojawienia się siwych, następnie zdrada wypadających rzęs, nadmiernej suchości oczu, braku wosku w uszach, łuszczącej się i pokrytej znamionami skóry; potem pułapki w postaci ropy w
plwocinie, żółci w moczu, śluzu w stolcu; obraz, który załamywał ducha. Chociaż czesał się tak, żeby ukryć zakola, cofająca się linia włosów sprawiała, że uwydatniał się kształt czaszki, a twarz zatracała wyrazistość. Każdy wypadnięty włos, każda niespodziewana nowa zmarszczka lub rozszerzony por, ciągłe wiotczenie skóry, stanowiły bolesne rany zadawane przez czas. Fabian zastanawiał się, czy łysienie irytuje go tak bardzo dlatego, że jest nachalnie rzucającym się w oczy zwiastunem toczącego się wewnątrz procesu starzenia. Ponieważ wygląd zewnętrzny ani mu nie pomagał w życiu, ani mu nie szkodził, wierzył, że im mniej kobiet uważa go za atrakcyjnego, tym silniejszą ma władzę nad tymi, które rzeczywiście pociąga. A jeśli teraz, z powodu niszczycielskiego działania czasu, nie będzie się podobał żadnej? Kontynuował drobiazgową analizę procesu rozpadu. W lusterku mignęły mu zęby bez połysku, miejscami żółtawe lub pokryte ciemnymi plamkami, kilka zmatowiałych srebrnych plomb i sporo lśniącego złota. Dziąsła miał blade; straciły elastyczność niczym stara guma do żucia, stwardniały i cofnęły się, obnażając wyżłobione szyjki. Zdjęty strachem o uzębienie, nacisnął kciukiem dolne siekacze; nie tak mocno osadzone jak dawniej, ugięły się nieco. Pewnego dnia, kiedy podczas gry w polo zderzy się z innym jeźdźcem i spadnie z konia, mogą mu wypaść bez ostrzeżenia. Systematycznie rejestrował zmiany w swoim obliczu; zwłaszcza kiedy był zmęczony, fałdy wokół oczu grubiały, a zwiotczała skóra pod brodą zwisała niczym wole. W takich chwilach myślał o swoim duchu jako o oderwanym od ciała. Jego próby osiągnięcia doskonałości maszyny, wyczyny jeździeckie i gra w polo były gwałtem zadawanym przez ducha niechętnemu, lecz posłusznemu ciału, które niegdyś było tylko manifestacją ducha, a obecnie stało się domeną procesu starzenia, rzeźbą modelowaną przez czas. Jak każda istota, on również ulegał zmianom zgodnie z harmonogramem przyrody; jak ruina, każda ruina o murach skruszonych przez czas, mógł teraz posłużyć za scenę do odegrania naprawdę wstrząsającego widowiska. Fabian miał właśnie wsiąść do autodomu, kiedy podszedł do niego energicznym krokiem mężczyzna w średnim wieku, unosząc na powitanie dłoń. Był to szczupły, żylasty Latynos. Jego chciwe, czujne oczy wyzierające spod szerokiego ronda przekrzywionego zawadiacko kapelusza, przeczytały napis „Międzystanowa Stacja Przyrodnicza”. - Hej, panie przyrodniku - zawołał wesoło - nie przydałby się panu pomocnik? Służący? Mamka? Mięso dla lwów? Ktoś, coś? - A jeśli tak? - spytał Fabian. - Dałby się pan pożreć moim lwom? Mężczyzna wysunął szybko rękę. - Rubens Batista, dawniej mieszkaniec Santiago de Cuba, obecnie obywatel tychże miłujących wolność Stanów Zjednoczonych - przedstawił się. Fabian uścisnął dłoń ozdobioną rojem sygnetów. - Ładna gablota, panie przyrodniku - stwierdził Batista, z podziwem lustrując autodom. - Jeszcze takiej nie widziałem. Prawdziwy pałac na kołach - dodał, głaszcząc aluminiowy bok pojazdu.
- Miło mi, że się panu podoba - rzekł Fabian. - No. I tym mustangom w środku też się chyba podoba. - Skąd pan wie, że mam w środku konie? - Słyszę, jak się ruszają. A w dodatku czuję ich zapach. - Zapach? - Czuję wiele rzeczy. - Co pan jeszcze czuje, panie Batista? - Czuję, że mam przed sobą bogatego caballero, z którym nikt nie dzieli jego wielkiego łoża na kołach, więc może chciałby skorzytać z moich usług. - Batista nagle zaczął podrygiwać, jakby miał ochotę zatańczyć jakiś latynoski taniec. - Ci, z którymi mógłbym konie kraść, zwą mnie Cwany Latynos. - Cwany Latynos? - Tak. Bo nikt nie umie tak cwanie kręcić się wokół interesów jak ja, panie przyrodniku. - A wokół jakich interesów tak się pan kręci, panie Batista? Cwany Latynos od razu spoważniał. - Jeśli potrzebuje pan pomocy domowej, wystarczy mi szepnąć słówko - rzekł. - Jakiej pomocy domowej? - Może być kobieta, może być mężczyzna, może być cała rodzina. Wszyscy prosto z Haiti, wyspy voodoo. Jedyne ich pragnienie, to znaleźć pracę - wyjaśnił. - I pana zadaniem jest znalezienie im pracy? - Właśnie. Płacą mi ludzie, którzy ich przywożą. Błysnął zębami w uśmiechu. - I zawsze wpada mi dola od ich nowego mocodawcy. - Dlaczego ci Haitańczycy sami nie znajdą sobie pracy? - Sami nie są w stanie nic załatwić, panie przyrodniku. Nie mówią po angielsku, w dodatku nie są tu całkiem... legalnie. Właściwie to całkiem nielegalni imigranci - stwierdził szybko. - I nie ma już dla nich powrotu, rozumie pan? - Rozumiem. Sam też byłem imigrantem. Gdzie są ci ludzie... i gdzie się ich kupuje? - Ze trzy kilometry stąd. Za każdym razem, kiedy przychodzi nowy transport, w innym miejscu. Przywożeni są z Florydy, gdzie docierają na kutrach rybackich. Dwa albo trzy transporty w miesiącu, o ile morze nie jest zbyt burzliwe. - Chcę ich zobaczyć - postanowił Fabian. - Jestem do pańskich usług, panie przyrodniku. Proszę jechać za mną. Cwany Latynos pstryknął w rondo kapelusza. Następnie pomaszerował dumnym krokiem do stojącego po drugiej stronie ulicy srebrnego Buicka Wildcat i wsunął się za kierownicę. Fabian wsiadł do autodomu i dał znak ręką, że jest gotów. Jadąc za Cwanym Latynosem, przedzierał się przez zatłoczone, tętniące życiem centrum, mijając po drodze teatry, modne kina oraz najelegantsze hotele. Przejechali ze trzy i pół kilometra i nagle znaleźli się w wymarłej, zapuszczonej okolicy. Wypalone domy o potłuczonych oknach, w każdej chwili grożące zawaleniem, wznosiły się obok pustych parkingów, na których tylko gdzieniegdzie rdzewiały stare wraki. Na znak Cwanego Latynosa Fabian zatrzymał się przed
zniszczoną kamienicą przypominającą ruiny średniowiecznej fortecy; wejścia na podwórze strzegły rzędy poobijanych blaszanych pojemników, z których wysypywały się zwały cuchnących śmieci. Na pogrążonym w głębokim cieniu podwórzu Fabian ujrzał tłum ludzi; była ich z setka, prawie wszyscy ciemnoskórzy. Mężczyźni stali zbici w gromadki, paląc papierosy, niektóre kobiety karmiły niemowlęta, a dzieci albo czekały w milczeniu obok dorosłych, albo bawiły się markotnie w pobliżu. Na twarzach zebranych nie było widać radości; rzucały się natomiast w oczy ich szare, połatane, źle dopasowane ubrania. Pojawienie się autodomu wywołało poruszenie. Biały mężczyzna w eleganckim garniturze podszedł się przywitać. Nie czekając, aż Cwany Latynos przedstawi mu nowego klienta, sam nawiązał rozmowę, nie kryjąc, że jest jednym z organizatorów całego przedsięwzięcia. - Nazywam się Coolidge - zaczął spoglądając na Fabiana i jego pojazd. - To największy motel na kółkach, jaki dotąd widziałem! - Ale brak w nim dobrej służby - wtrącił Cwany Latynos. - Służby mamy tu od groma - powiedział Coolidge, ujmując Fabiana za ramię i kierując się w stronę tłumu. Prowadził Fabiana przez rozstępujące się w milczeniu szeregi Haitańczyków, wśród których kręciło się już kilku kupców, taksujących wprawnym wzrokiem towar. - Co na to prawo? - zapytał Fabian. Coolidge spojrzał na niego. - Słucham? - spytał. - Handel ludźmi jest przecież zakazany, nie? - Nikt nie sprzedaje ludzi - oświadczył pedantycznym tonem Coolidge. - My sprzedajemy możliwości. Ludziom, którzy potrzebują pracy, oraz ludziom, którzy potrzebują ludzi. - Ale ci Haitańczycy są tu nielegalnie! - zawołał Fabian. - Czy są legalnie, czy nie, to kwestia prawa - oświadczył niezmieszany Coolidge. - A prawo nie jest w stanie zatrzymać setek tysięcy Meksykanów, Haitańczyków, Dominikańczyków i przedstawicieli różnych innych nacji przed przekroczeniem granicy. Kiedy raz się tu znajdą, prawu nic do tego. - Mam rozumieć, że policja, władze imigracyjne, związki zawodowe, organizacje pomocy społecznej i prasa nie wiedzą o tym, co się tu dzieje najzupełniej jawnie? - spytał Fabian. - Co innego jest wiedzieć, co innego chcieć coś zrobić. - Coolidge nie dał się zbić z tropu. - Urząd imigracyjny ma za mało ludzi i zbyt szczupłe środki, żeby wyłapać nielegalnych przybyszów w całych Stanach, wyznaczyć każdemu adwokata i postawić wszystkich przed sądem za łamanie przepisu, o którego istnieniu nawet nie mają pojęcia, tłumaczyć wszystko z ichniego języka na angielski i z angielskiego na ichni, udowodnić, że są winni, następnie czekać, aż się odwołają, wyznaczyć termin kolejnej
rozprawy i wreszcie deportować tłumy ludzi do Haiti, Meksyku czy Kolumbii. Za dużo roboty. A gliny wolą się uganiać za handlarzami marihuany. Łatwiej ich złapać. - Jedyne, co te bambusy potrafią powiedzieć po naszemu, to „ja chcę praca” - wtrącił Cwany Latynos. - Pomagamy im znaleźć pracę, dach nad głową i utrzymanie - ciągnął Coolidge. - W końcu ktoś musi im pomóc. Fabian spojrzał na niego bystro. - A ile taka pomoc kosztuje? - zapytał. - Jeśli zdecyduje się pan na jedną osobę, będzie to pana kosztować więcej niż małżeństwo. Ale jeśli zdecydowałby się pan na rodzinę, zwłaszcza z małymi dziećmi, zrobiłby pan prawdziwy interes. - Ile musiałbym zapłacić na przykład za tych dwoje? - Fabian wskazał ciemnoskórą parę. Mężczyzna był niski, podstarzały, dobrze po pięćdziesiątce, kobieta, zapewne jego żona, nieco młodsza, lecz też pomarszczona i o zmęczonych oczach. Zauważywszy, że się im przygląda i wskazuje w ich stronę, natychmiast się ożywili i wpatrywali w niego ciekawie, rozciągając usta w sztucznych uśmiechach i ukazując połamane, zepsute zęby. Coolidge spojrzał na nich fachowym wzrokiem. - Taka para może jeszcze dokazać cudów na farmie. - Haitańczycy to prawdziwi czarodzieje - potwierdził Cwany Latynos. - A jeśli ich wezmę? - zapytał poważnie Fabian. - Będą pańscy na zawsze. Spiszemy umowę i dostarczymy ich panu, panie przyrodniku - oznajmił Cwany Latynos. - To wszystko? - upewnił się Fabian. Coolidge wzruszył ramionami. - A co jeszcze by pan chciał? - zapytał. - Nie muszę załatwiać pozwolenia na pracę, ubezpieczenia, żadnych formalności? Coolidge poklepał go po ramieniu. - Spokojnie, przyjacielu, za bardzo się pan przejmuje - rzekł. - Bambusom nie chodzi o to, żeby puścić pana z torbami. - Po prostu chcą mieć co włożyć do garnka - dodał Cwany Latynos. Coolidge skinął głową. - Niech pan nie zapomina, że jeszcze tydzień temu głodowali w Port-au-Prince - rzekł. - Teraz pan może być księciem ich portu, panie przyrodniku - szepnął Cwany Latynos. - Ten, kto daje im pracę, staje się ich właścicielem.
- Coolidge’owi udzielił się zapał przewodnika. - A jeżeli później się rozmyślę... i nie będę ich chciał dłużej trzymać? - zapytał Fabian. - Może pan zrobić, co się panu żywnie podoba. Oddać ich zaprzyjaźnionemu sąsiadowi albo wezwać policję i kazać ich deportować. Albo skontaktować się z nami, a my już pana od nich uwolnimy. - Niech pan zadzwoni do mnie, ja wszystko załatwię - zaoferował Cwany Latynos. Fabian znów spojrzał na parę Haitańczyków. Przymilne uśmiechy znikły im z twarzy, gdy wyczuli, że się na nich nie zdecydował. Ich oblicza ponownie przybrały kamienny wyraz; stały się odrętwiałe, obojętne. - Muszę się jeszcze zastanowić - powiedział cicho. - Radzę nie zastanawiać się zbyt długo. Kiedy morze zaczyna się burzyć, wielu z nich idzie po drodze na dno - oznajmił brutalnie Coolidge. - Im więcej idzie na dno, tym bardziej rośnie cena - wyjaśnił Cwany Latynos. Coolidge machnął ręką i odszedł. Fabian zobaczył, jak podchodzi do innego potencjalnego nabywcy, mocno zbudowanego faceta, któremu z kieszeni marynarki sterczy kilka biletów lotniczych. Cwany Latynos popatrzył na mężczyznę z biletami. - Ten gość dobrze wie, po co tu przyjechał - rzekł. - Załatwił bilety, zanim jeszcze kupił sobie bambusów, żeby ich od razu zabrać ze sobą. Założę się, że będą zasuwać na jego farmie, zanim dzień dobiegnie końca! Fabian zaczął znów krążyć między Haitańczykami; Cwany Latynos podążał za nim, choć wyraźnie stracił zapał. - Ciekawe, że nie ma tu w ogóle młodych kobiet - powiedział jakby od niechcenia Fabian. - Interesowałaby pana młoda kobieta? - natychmiast zapytał jego przewodnik. - Młode kobiety interesują wszystkich mężczyzn - rzekł Fabian, zawracając w stronę autodomu. - Jak młode? - spytał Cwany Latynos, nie odstępując jego boku. Znaleźli się na ulicy. Minęła ich Murzynka prowadząca dwoje dzieci, mniej więcej dziesięcioletniego chłopca i parę lat starszą dziewczynkę. Cwany Latynos spostrzegł, że Fabian przypatruje się nastolatce. - Całkiem ładna dziewuszka - rzucił. - Już prawie młoda dama - poprawił go Fabian. - Rozumiem, co pan ma na myśli. - Cwany Latynos nagle się zadumał. - Może chciałby pan zostać ojcem takiej młodej damy? Fabian parsknął śmiechem. - Ojcem? - spytał. - Chyba trochę za późno. Przecież już ma ojca. - A jeśli nie ma? Nie chciałby pan jej adoptować? - Powiedzmy, że chciałbym mieć przybraną córkę w tym wieku - rzekł ostrożnie Fabian. - Ale co z tego?
- Mogę zaprowadzić pana tam, gdzie takie dzieci jak ona codziennie są oddawane przybranym rodzicom. - Czy to się dzieje legalnie? - W całym majestacie prawa! - wykrzyknął Cwany Latynos. - Te dzieci są sierotami. Albo rodzice je porzucili. Zostały wyrzucone na bruk przez mamę i tatę, którzy ich nie chcieli, nie mieli za co utrzymać, bili i głodzili. - A co pan ma z tego? - Biorę znaleźne, to wszystko. - Od dzieciaków? - Żartuje pan ze mnie? Dzieciaki nie mają grosza. Płaci przybrany ojciec. Ale warto zapłacić; miło mieć córuchnę. - Jedźmy - zadecydował Fabian. - Do usług - rzekł Cwany Latynos. Znów musieli się przedzierać przez ruchliwe centrum; przewodnik Fabiana specjalnie jechał wolno, żeby autodom mógł za nim nadążyć. W końcu dał Fabianowi znak, aby zatrzymał się przed rozległym budynkiem, teraz nieco obskurnym, lecz niegdyś stanowiącym zapewne siedzibę którejś agencji rządowej. Wdrapali się po schodach na ostatnie piętro i zajęli miejsca w obszernej, nijakiej poczekalni, gdzie siedziało już czterech mężczyzn. Cwany Latynos znikł w jednym z dwóch pomieszczeń oddzielonych prowizorycznie pilśniowymi płytami. Pozostali mężczyźni byli w wieku czterdziestu kilku, pięćdziesięciu kilku lat. Ich twarze, blade, o zwiotczałej skórze, miały ten sam zagadkowy wyraz. Nikt nie przerywał ciszy. Po chwili Cwany Latynos wyłonił się zza przepierzenia i skinął na Fabiana. W środku siedział za biurkiem niski, łysawy mężczyzna w okularach. Na widok Fabiana wstał i przedstawił się jako adwokat, wskazując oprawne dyplomy z łacińskimi i hiszpańskimi napisami wiszące na ścianie. Fabian usiadł naprzeciw adwokata, a Cwany Latynos przysunął sobie krzesło z boku biurka; jak przystało na pośrednika, znajdował się między zainteresowanymi stronami. Adwokat popatrzył Fabianowi w oczy. Grzeczny uśmiech rozjaśnił jego urzędowe oblicze. - Rubens poinformował mnie, że jest pan właścicielem stajni spoza naszego miasta. - Zgadza się - potwierdził Fabian. - I że podróżuje pan z końmi karawaningiem zbudowanym na specjalne zamówienie. - Tak jest. Adwokat schylił się nad biurkiem. Jego uśmiech pogłębił się. - Można więc rzec, że jest pan człowiekiem zamożnym. Fabian skinął głową. - Znakomicie - stwierdził z zadowoleniem adwokat. - Rubens powiedział mi, że jako człowiek zamożny, miałby pan ochotę nabyć... - urwał i szybko poprawił się: - miałby pan ochotę adoptować dziecko w pewnym wieku, dziecko bez środków na swoje utrzymanie.
- Na jej utrzymanie - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat spiorunował go wzrokiem, po czym wziął ołówek oraz kartkę i znów zwrócił się do Fabiana. - Czy jest pan żonaty? - spytał tonem zawodowego ankietera. - Nie. - Rozwiedziony? - Jestem wdowcem - wyjaśnił Fabian. - Znakomicie - ucieszył się adwokat. - To znaczy, bardzo mi przykro - dodał szybko. - Pańska żona zmarła...? - Na raka - rzekł Fabian. - Umarła w szpitalu. - Na raka - powtórzył adwokat, zapisując. - Zgon nastąpił w szpitalu. - Przystąpił do dalszych pytań: - Czy ma pan dzieci? - Nie. - Pańska żona miała wielkie szczęście - powiedział filozoficznie adwokat. - Nie osierociła dzieci, tylko męża, który opłakiwał ją samotnie. - Na moment umilkł. - Zamierza się pan znów ożenić? - Na razie nie planuję. Adwokat westchnął z ulgą, jakby najtrudniejsza część była już za nimi. - W jakim wieku dziewczynka... - Urwał i znów się poprawił: - W jakim wieku dziecko interesuje pana najbardziej? - Czekał na odpowiedź z ołówkiem uniesionym nad kartką. - Do adopcji, ma się rozumieć - dodał, żeby wszystko było jasne. Fabian milczał niepewnie. - W wieku szkolnym. Prawie młoda dama - odpowiedział za niego Cwany Latynos. Adwokat zapisał sobie. - Czy będzie ją pan posyłał do szkoły, czy kształcił prywatnie w domu? - W domu, w domu. - Cwany Latynos uśmiechnął się szeroko. - Zapewnię jej właściwą edukację - oświadczył Fabian. Adwokat chciał jakoś podkreślić to, co zamierza powiedzieć. Zdjął więc okulary i położył przed sobą na biurku. - Pozwoli pan, że będę z panem szczery - rzekł urzędowym tonem. - Czy woli pan być pierwszym ojcem dziecka, to znaczy pierwszym przybranym ojcem, czy gotów jest pan być kolejnym? - Nie rozumiem. - Pierwszy przybrany rodzic to ten, kto po raz pierwszy adoptuje dane dziecko - wyjaśnił. - Jak pierwszy grzech... - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat zignorował go. - Kolejny przybrany rodzic to taki, który adoptuje dziecko adoptowane wcześniej przez innych. - Na moment zamilkł, żeby Fabian dobrze przetrawił jego słowa. - Większość dziewcząt w tym wieku, jaki pana interesuje, była już adoptowana, czasami miała nawet kilkoro przybranych rodziców. - Postukał ołówkiem w blat.
- Niektórzy dżentelmeni, żonaci lub nie, z własnymi dziećmi lub bez, lubią zapewniać dom przybranej córce w określonym wieku i trzymać ją tylko przez pewien czas, powiedzmy przez dwa, trzy lata. Kiedy przestaje być dziewczynką, sam pan rozumie, jest już dla nich za stara... - po raz pierwszy od początku rozmowy na jego wargach pojawił się uśmieszek - ...młoda dama ponownie zostaje wystawiona do adopcji. A jej dotychczasowy przybrany ojciec szuka nowego dziecka, też dziewczynki, w tym wieku, który mu najbardziej odpowiada. Rozumie pan, o czym mówię, prawda? - Jego uśmieszek stawał się coraz bardziej obleśny. - Chyba tak - powiedział Fabian. - Istnieje, oczywiście, większe zapotrzebowanie na białe dzieci - rzekł adwokat, znów przybierając urzędową, pełną powagi minę. - Znalezienie dziewczynki, która dotąd nie była adoptowana, też poważnie zwiększa koszty. - Jeszcze nie jest damą - mruknął jakby sam do siebie Cwany Latynos. - Ale po dwóch, trzech adopcjach, ludzie z opieki społecznej stają się bardziej ugodowi i dziewczynkę można dostać taniej - wyjaśnił adwokat, żeby uspokoić Fabiana. - Tyle że już nie jest damą - znów mruknął Cwany Latynos. - Jakie są średnie koszty adopcji? - spytał Fabian. - To zależy, oczywiście, od dziewczynki, jej rasy, po-chodzenia, wyglądu i tak dalej - powiedział wolno adwokat, licząc coś na papierze. - Zwłaszcza to „i tak dalej” wpływa na cenę - wtrącił Cwany Latynos. - Ale wydaje mi się, że dziewczynka, która spełniałaby pańskie oczekiwania, nie byłaby droższa od konia, którego miałby pan ochotę posiadać - oświadczył adwokat. - A w końcu chodzi wyłącznie o przyjemność posiadania! - zawołał Cwany Latynos. Jakby sprawa była już przesądzona, adwokat szybko położył przed Fabianem duży album z powklejanymi równo zdjęciami chłopców i dziewcząt. - Jest w czym wybierać - rzekł. - Niektóre zdjęcia, niestety, są nie najlepszej jakości. - Na szczęście nie odnosi się to do samych dziewcząt. - Cwany Latynos puścił do Fabiana oko. - Istotne informacje, wiek, typ budowy, wzrost, waga i tak dalej, wynotowane są pod każdym zdjęciem - powiedział rzeczowo adwokat. - Numery odnoszą się do akt dziecka, w których zawarte są dane o rodzicach, wyznaniu, szkole, do jakiej uczęszczało, agencji zajmującej się jego adopcją, wypadkach... - A także o zatrzymaniu przez policję, jeśli zbiegło od przybranej rodziny... - Cwany Latynos poczynał sobie coraz śmielej. Adwokat posłał mu miażdżące spojrzenie. - Ucieczka zawsze wchodzi w grę, kiedy mamy do czynienia z dziećmi skorymi do przygód - oznajmił chłodno, po czym, żeby Fabian nie dał się zniechęcić tym faktem, zaczął mu udzielać dalszych informacji: - Żeby ochronić przybranego rodzica przed
bezpodstawnymi oskarżeniami ze strony dziecka, zawsze udostępniamy mu oświadczenia pracowników społecznych stwierdzające, że dziecko wielokrotnie insynuowało, jakoby poprzedni przybrany rodzic próbował darzyć je miłością, którą trudno uznać za czysto ojcowską. Innymi słowy, zaopatrujemy go w dokumenty, istotne wobec prawa, że adoptowana przez niego dziewczynka posiada zbyt bujną wyobraźnię. - Czy z adopcją wiążą się jakieś żmudne formalności? - spytał Fabian. Adwokat skinął głową. - Oczywiście - rzekł. - Ale współpracujemy ze światłymi ludźmi, którzy chętnie idą nam na rękę. - Co będzie, jeśli dana dziewczynka mnie rozczaruje? - Można pomóc jej uciec - rzucił Cwany Latynos. - Jak już mówiłem, dziecko zostanie ponownie wystawione do adopcji - powiedział z lekkim rozdrażnieniem adwokat. - A pan może adoptować inne, starsze albo młodsze. - Będzie z pana doborowy zawodowy ojciec! - ucieszył się Cwany Latynos. Adwokat wstał; wstępna rozmowa dobiegła końca. - Nie musi się pan śpieszyć - rzekł wręczając Fabianowi ciężki album. Cwany Latynos ceremonialnie wyprowadził Fabiana na zewnątrz, posadził w poczekalni i ponownie znikł za jednym z przepierzeń. W poczekalni siedziało jeszcze trzech mężczyzn. Po ich twarzach nie przemknął nawet cień zaciekawienia, kiedy patrzyli, jak Fabian przewraca grube strony albumu z lśniącymi zdjęciami; dla nich album nie krył żadnych tajemnic. Większość zdjęć była wykonana Polaroidem albo w automacie w wesołym miasteczku czy na dworcu. Kilka najwyraźniej wyrwano z rodzinnych albumów, inne wycięto z gazet bądź pism, gdzie towarzyszyły artykułom opisującym najbardziej szokujące przypadki znęcania się nad dziećmi. Każde zdjęcie przedstawiało chłopca lub dziewczynkę w wieku szkolnym: niektóre dzieci uśmiechały się naiwnie, a zarazem uwodzicielsko, inne patrzyły tępo, jeszcze inne krzywiły się z niechęcią, wystraszone, nieufnie. Wzrok Fabiana zatrzymał się na zdjęciu mniej więcej czternastoletniej, drobnej dziewczynki o wyrazistych oczach, pełnych ustach i żywej latynoskiej twarzy. Długie czarne włosy opadające swobodnie na ramiona, za duża sukienka, ściągnięta paskiem w chłopięcej talii niczym mnisi habit, oraz przerzucony przez ramię ręcznik przysłaniały jej sylwetkę. Fabian miał ochotę zapisać numer figurujący pod zdjęciem i natychmiast rozpocząć proces adopcji. Ale się opamiętał; zdał sobie sprawę; że nie ma ani energii, ani środków, żeby doprowadzić rzecz do końca. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w stronę albumu, po czym obrócił ją z ociąganiem. Zdjęcie drobnej dziewczynki dołączyło do tych, które oglądał wcześniej. Jechał przez centrum bankowe miasta, prawie całkiem wyludnione o tej porze, aż znalazł obszerny, pusty parking otoczony z trzech stron wieżowcami; w ich oszklonych fasadach odbijały się w nieskończoność wieżowce znajdujące się naprzeciwko. Ustawił tak
autodom, żeby zablokować wjazd na parking. Teraz konie mogły biegać po pustym placu. Opuścił tylną klapę autodomu i wyprowadził obie klacze; Wyrzutka zaczęła ciekawie wciągać w nozdrza powietrze, a Lewada, spragniona ruchu, brykać i stawać dęba. Lewada, rasy amerykański koń wierzchowy, miała kremowobiałe umaszczenie, płaski pysk i małe, zgrabne uszy. Mierzyła trochę ponad metr sześćdziesiąt w kłębie, czyli od ziemi do nasady szyi, którą nosiła wygiętą w łuk, z gracją niespotykaną u innych ras. Kiedy stała bez ruchu, jej grzbiet wydawał się zbyt krótki, jakby nie dokończony przez zniecierpliwionego rzeźbiarza. Wyrzutka, klacz rasy Tennessee mierząca równo metr pięćdziesiąt w kłębie, wydawała się znacznie zgrabniej zbudowana: miała wspaniale wysklepione żebra i szeroki, dobrze umięśniony zad, kruczą sierść, patrycjuszowski pysk i nieduże, okrągłe uszy mocno osadzone na szczycie grubej, krótkiej szyi. Zawodowi gracze w polo, którzy dosiadali szybszych i bardziej zwinnych koni pełnej krwi angielskiej, otwarcie naigrawali się z klaczy Fabiana. Krytykowali łabędzią szyję Lewady, twierdząc, że ogranicza jeźdźcowi widoczność i utrudnia uderzanie piłki, zwłaszcza jeśli trzeba się zamachnąć pod łbem wierzchowca. Z kolei Wyrzutce przy przechodzeniu w kanter lub w galop przypominały się czasem dawne obyczaje, kiedy występowała na pokazach: zaczynała kołysać łbem do góry i w dół albo na boki, zupełnie jak drewniany konik na karuzeli dla dzieci. Ale Fabian, podobnie jak jego klacze, nie przejmował się pogardliwymi ocenami znawców. Nabył klacze zaledwie za jedną trzecią ich wartości rynkowej tylko dlatego, że żadna nie odniosła sukcesu na pokazie koni. Sam wyćwiczył je do gry w polo - musiały umieć rozwijać niezbędną szybkość oraz nie bać się starć z innymi końmi - i jeździł na nich, ilekroć uczestniczył w meczu. Szkolił także obie klacze w chodach, których się wcześniej nauczyły, oszczędzając im jedynie zbyt uciążliwych ćwiczeń, jakim poddawano je w trakcie przygotowań do pokazów. Na przykład Lewada, podobnie jak większość pięciochodnych przedstawicieli rasy amerykański koń wierzchowy, była zmuszana do wykonywania dwóch chodów sławnych dla tej rasy: miarowego chodu lateralny oraz szybkiego, rytmicznego chodu, przy którym kopyta kolejno uderzają o grunt. Elegancki sposób noszenia ogona, zwany odsadą, osiągnięto przez podcięcie mięśni u samej nasady. Następnie zakładano klaczy specjalną uprząż, która zmuszała ją do trzymania ogona w górze, uniemożliwiając zagojenie się rany; przed każdym pokazem zdejmowano uprząż i sypano zwierzęciu do odbytu drażniący pro-szek, żeby skłonić je do jeszcze wyższego unoszenia ogona. I ogon prężył się zaiste wspaniale. Nawet kiedy Fabian stał się właścicielem Lewady i przestał stosować uprząż, długo trwało, zanim ogon zwierzęcia odzyskał normalną sprawność. Żeby chronić klacz przed muchami, Fabian musiał ją spryskiwać środkiem owadobójczym, zanim wyprowadzał ją na dwór. Niezwykle harmonijna postawa i szczupłość ciała Wyrzutki także były wynikiem wysiłków i uporu jej dawnej właścicielki. Trzy charakterystyczne chody będące specjalnością koni rasy Tennessee zostały wypracowane przez surową dyscyplinę: klaczy zakładano specjalne
kamasze i nakładki obciążające, w które pod różnymi kątami wsuwano kliny, aby odpowiednio naciągnąć mięśnie i ścięgna i zmienić chód zwierzęcia. Smarowano mu pęciny żrącym środkiem chemicznym, a następnie owijano łańcuchami i nakładano obciążone kamasze. Środek chemiczny, w połączeniu z ciągłym tarciem łańcuchów i kamaszy, powodował powstawanie nie gojących się ran; na nodze konia tworzyły się pięciocentymetrowe dziury. Klacz, żeby poczuć ulgę, musiała kroczyć w nienaturalny sposób, przesadnie podnosząc nogi, co tak niezmiernie cenili sobie hodowcy. Najważniejszym bowiem chodem rasy Tennessee był właśnie rytmiczny inochód ukoronowany „wyrzutką”, czyli podnoszeniem przednich nóg do maksymalnej wysokości, przy którym tylne kopyta przekraczają ślad przednich nawet o metr trzydzieści. Dla wyszczuplenia linii brzucha Wyrzutki stosowano specjalną dietę; żeby szyja stała się chudsza, a łopatki bardziej wyraziste, klacz musiała miesiącami pocić się pod specjalnym plastikowym kapturem. Nawet przesadne wygięcie szyi było wynikiem zabiegów człowieka: zwierzę całymi latami nosiło coraz mocniej zaciskany wypinacz. Na parkingu Fabian założył koniom gumowe kamasze chroniące kopyta przy uderzeniach o asfalt, po czym objechał kolejno na obu klaczach plac, żeby mogły poczuć obcą woń i zapoznać się z nieznanym terenem. Poczuł to dziwne uniesienie, które ogarniało go, ilekroć miał zmierzyć swoją precyzję i umiejętności z fizyczną siłą zwierzęcia. Wiedział, że piękno, wdzięk, a zarazem i zdejmująca grozą moc konia wynikają nie z jego wysokiej inteligencji, a wyłącznie z anatomii; związek jeźdźca i wierzchowca jest w rzeczy samej pojedynkiem ludzkiego intelektu i fizjologii zwierzęcia. Niewiele obrazów oddawało nieuchwytną i tajemniczą istotę konia. Czasami Fabian myślał o nim jako o samosterującej koparce, w której grzbiet zwierzęcia jest kabiną, a wygięta szyja ramieniem unoszącym lub opuszczającym łyżkę, czyli głowę. Kiedy indziej koń wydawał mu się ruchomym mostem wiszącym; nogi były filarami, a mięśnie stalowymi kablami podtrzymującymi przęsło. Najczęściej jednak widział w nim niezależny mechanizm sprężynowy, który potrafi wystrzelić sam siebie w powietrze, po czym opada na ziemię nie uszkodzony i znów się wzbija do góry. Ale tak jak wszystkie skomplikowane urządzenia mogą ulec zniszczeniu, gdy korzysta się z nich niewłaściwie, tak i najlepiej wytresowany koń może paść bez uprzedzenia, jeśli jeździec forsuje go bardziej, niż pozwala na to fizjologia zwierzęcia; najsurowsza kara, jaka może spotkać zawodnika podczas meczu polo, to właśnie padnięcie z wyczerpania wierzchowca, na którym siedzi. Fabian słyszał kiedyś, może od jednego ze straszących ogniem i siarką nawiedzonych kaznodziei, których zdarzało mu się spotkać w czasie podróży, że gdy Bóg pragnie rzeczywiście ukarać jakiegoś człowieka, odbiera mu święty płomień. Fabian wiedział, że jego świętym płomieniem jest polo, jego jedynym darem umiejętność uderzenia ruchomej piłki z pędzącego konia i posłania jej tam, gdzie chce, na przekór innym jeźdźcom. Kiedy cwałował za piłką przez boisko, ściskając kij do polo niby rycerską kopię, jego mózg zespalał teraźniejszość, przeszłość i przyszłość w jedną całość, w jedno bezbłędne uderzenie. W ciągu tej najkrótszej, ale i najbardziej jasnej z chwil, z jakich zbudowane jest życie, ogarniała go największa radość, najwyższe szczęście, czuł się pionierem wkraczającym poza obszar znanych doświadczeń i przeżyć, stawał się bogiem w doskonałej chwili istnienia.
Po przegonieniu obu koni szybkim truchtem dookoła pustego parkingu Fabian wziął kij do polo, rzucił piłkę w mroczniejącą ciszę i dosiadł Lewady. W czasie takich postojów jak ten ćwiczył uderzanie piłki - pędził i uderzał ją raz po raz, w samotności, z dala od oszałamiającej atmosfery meczu, gdzie piłka mogła niespodziewanie lecieć wprost na zawodnika, odbita przez innego gracza. Regularne ćwiczenia pomagały mu zachować celność i koordynację, a jednocześnie przyzwyczajały konie do nagłych ruchów kija i do ścisku panującego na boisku. Fabian skonstruował specjalną uprząż, złożoną z uzdy i powęzu, która spinała razem klacze. Dzięki niej, siedząc teraz na Lewadzie, prowadził oba wierzchowce lewą ręką. Prawą mógł uderzać piłkę z każdej strony konia; czasem kij niechcący trafiał boleśnie Wyrzutkę, ciągniętą to tu, to tam przez uprząż. Ślizgając się i potykając na dziurawej nawierzchni parkingu, klacze wciąż napierały na siebie bokami, a czasem wpadały na siebie gwałtownie, stawały dęba i strzelały zadami. Kiedy już rozgrzał Lewadę, nadeszła kolej Wyrzutki; nie wypuszczając kija z ręki i nie robiąc przerwy na odpoczynek, Fabian wskoczył na siodło drugiej klaczy. Uwolniona od ciężaru Lewada od razu zwiększyła szybkość, wysforowując się do przodu na tyle, na ile pozwalała uprząż. Teraz z kolei na nią spadały uderzenia kija, którym wymachiwał jeździec, lecz nie próbowała umknąć w bok. Fabian pomyślał, że jego klacze jeszcze raz zademonstrowały uległość wobec jego woli, jeszcze raz udowodniły, że może na nich w pełni polegać podczas meczu. Jadąc to kłusem, to kantrem, to przechodząc w galop, ściskając wodze i palcat w lewej ręce, kij w prawej, Fabian zaczął ćwiczyć uderzanie piłki. Posyłał ją coraz dalej przed siebie uporczywą serią strzałów z forhendu, a kiedy odbijała się od ziemi i skręcała w bok, doganiał ją i uderzał z bekhendu. Następnie, przenosząc na prowizoryczne boisko jeszcze jedną z technik stosowanych podczas meczu, zmienił strategię i przeginając się w lewo nad kłębem konia, odbijał piłkę z bekhendu; potem pędził za nią i posyłał ją strzałem z forhendu w odwrotnym kierunku. Szybkie sprinty zmęczyły Wyrzutkę; klacz potknęła się. Fabian przywiązał toczącego pianę wierzchowca do tyłu autodomu. Czując, że znów nadeszła jej kolej, Lewada zaczęła tańczyć i chodzić bokiem, strzygąc uszami w nerwowym oczekiwaniu. Na końcu parkingu Fabian ustawił rząd pustych butelek po winie; między nimi a pojazdem rozrzucił kilka piłek. Wsiadł na klacz i ścisnął udami jej boki. Lewada z miejsca przeszła w pełny galop, mocno wyciągając nogi i tłukąc kopytami o asfalt. Fabian trzymał wodze krótko ściągnięte; to wykonał obrót, to półobrót, starając się zawsze mieć piłkę przy przednich kopytach zwierzęcia. Przenosząc szybko wzrok z piłki na butelkę i z powrotem, przyspieszył, żeby uderzyć z jak największą furią kijem, który dzierżył wysoko w zgiętej prawej ręce, odpowiednio usztywniając nadgarstek i łokieć. Unosząc się w strzemionach i ściskając boki klaczy nogami, wysunął do przodu lewe ramię i, jakby zamierzał się kosą, opuścił kij z głębokim zamachem, idealnie uderzając piłkę; wzbiła się w
powietrze i przeleciała zgrabnym łukiem pięćdziesiąt metrów, roztrzaskując jedną z butelek, której brzęk rozdarł popołudniową ciszę. Nagły prysznic odłamków szkła spowodował jakiś ruch przy odległym, brudnym murze na końcu parkingu; z ziemi podniósł się wyrwany z drzemki, wystraszony obdartus. Fabian zwolnił klacz i podjechał do muru, przy którym stał drżący włóczęga. Lewada zarżała płochliwie, nie chcąc do niego podejść. Mężczyzna miał na sobie brudne, pokryte zeschłym błotem spodnie i dziurawy płaszcz przeciwdeszczowy z naderwanym rękawem. - Co pan tak jeździ, szefie? - spytał ukazując braki w uzębieniu. - Tak zarabiam na życie - wyjaśnił Fabian, ściskając konia kolanami i podjeżdżając bliżej. - Mieszka pan w tym cyrkowym wozie? - spytał włóczęga, wskazując karawaning. - To mój dom. Mężczyzna wyciągnął rękę o czerwonym, spuchniętym nadgarstku i krótkich, powykręcanych palcach, żeby poklepać konia po karku, ale kiedy Lewada prychnęła gniewnie, natychmiast cofnął dłoń. - Może mi pan dać trochę zupy, szefie? - Spojrzał prosząco. Fabian cofnął nieco wierzchowca i zawrócił w stronę autodomu. - Jak chcesz coś zjeść, zapraszam do środka - rzekł. Włóczega ruszył chwiejnym krokiem przez parking za koniem i jeźdźcem, pocąc się, żeby dotrzymać im tempa. Zawahał się jednak przy drzwiach autodomu, kiedy Fabian przywiązywał Lewadę obok Wyrzutki. - Nieczęsto odwiedzam ludzi - rzekł zerkając podejrzliwie do środka. - Nie porwie mnie pan? - Po co miałbym cię porywać? - Żeby na mnie eksperymentować - szepnął żebrak. - Wstrzyknąć mi jakiś narkotyk, bić mnie, przypalać. Ludzie robią różne rzeczy takim jak ja. - Nigdy nie wyrządzam nikomu celowo krzywdy - powiedział Fabian. - Lubię ludzi. Bawię się nimi. Byli już wewnątrz autodomu. Włóczęga rozglądał się z zaciekawieniem. - Mogę zwiedzić resztę? - spytał. Przytrzymując poły płaszcza, z szacunkiem przemieszanym z bojaźnią ruszył za Fabianem do kuchni, gdzie z zainteresowaniem obejrzał generator i kuchenkę mikrofalową. Cofnął się przestraszony, kiedy gospodarz włączył ugniatarkę śmieci, ale gdy Fabian zaczął mu demonstrować elektryczną prasowaczkę z automatycznym wyłącznikiem, uśmiechnął się z łagodnym zdziwieniem. Zachwyciła go łazienka, cała z włókna szklanego, zawierająca umywalkę, sedes i wannę z wbudowanym aparatem do masażu wodnego. Pokiwał z uznaniem głową, oglądając apteczkę. Maszerując drobnymi kroczkami za swoim przewodnikiem, zajrzał do pomieszczeń, w których Fabian trzymał sprzęt do gry w polo, siodła i uprząż. Stojaki z siodłami, stelaże, na których stały buty, oraz stroje jeździeckie nie zwróciły jego uwagi,
zdumiał go natomiast widok konia treningowego. Umieszczona na sprężynach drewniana kobyłka półtorametrowej wysokości znajdowała się w dru-cianej klatce o kształcie półkuli; siedząc na kobyłce, Fabian mógł ćwiczyć strzały, uderzając piłki, które po prostu odbijały się od siatki. Kiedy włóczęga, siorbiąc, jadł w kuchni zupę podgrzaną przez Fabiana, jego oczy co rusz biegły ku rzędowi butelek stojących na barku. Po jedzeniu poprosił o jakiś trunek; Fabian napełnił mu szklankę i przenieśli się do saloniku. - To mi dopiero dom! - zawołał mężczyzna. - A niektórzy z nas nie mają żadnego - mruknął rozglądając się. - Za każde z tych urządzeń daliby w lombardzie tyle, że taki gość jak ja mógłby spokojnie przeżyć rok - dodał zerkając na telewizor. - Naprawdę fajny dom, szefie. Bardzo fajny. Skąd ma pan na niego szmal? - Walczę, żeby stać mnie było na ten dom - stwierdził Fabian. - Walczy pan? Fabian skinął głową. Włóczęga przysunął się bliżej. - Czy to niebezpieczne? Może pan zginąć? - spytał. Fabian znów skinął głową. - Więc dlaczego pan walczy? - zapytał włóczęga. - Z powodu takich jak ty - odparł Fabian, znów napełniając mu szklankę. Włóczęga ochoczo wyciągnął po nią drżącą dłoń. - Z powodu takich jak ja? To znaczy? - W jego oku pojawił się błysk; najwyraźniej pomyślał, że może wpadnie mu kilka centów. - Walczę o ten dom, żeby nie stać się jednym z was - rzekł Fabian. Włóczęga spuścił głowę. Bez słowa, jakby pogrążył się w zadumie, powoli dopił trunek. Fabian czuł lęk przed nadprzeciętnymi umiejętnościami. Dlatego wzbudzała w nim niepokój własna celność, nieuchwytna współpraca mięśni, wzroku, mózgu, wypadkowa zlewających się ze sobą odruchów, zespolenie bodźców, umiejętności i woli, które pozwalały mu uderzyć z konia idącego wyciągniętym galopem piłkę znajdującą się ponad dwa metry od jego ramienia z taką precyzją, że trafiała w cel nie większy od kasku zawodnika, oddalony o ponad czterdzieści metrów. Co więcej, uderzał piłkę tak celnie co najmniej sześćdziesiąt razy na sto. Talentowi temu towarzyszył jednak permanentny stan niepewności wynikający z możliwości odniesienia niespodziewanej porażki. Człowiek, który osiągnął wysoki poziom umiejętności w sporcie, w rzemiośle, w pracy zawodowej czy w intymnych stosunkach z ludźmi, niezaprzeczalnie kroczy najkrótszą drogą do sukcesu. Grozi mu jednak, że utożsamiając drogę do sukcesu ze swoją drogą przez życie, uwierzy, że odkrył jedyną właściwą ścieżkę wśród labiryntu życia. A wtedy niechybnie się okaże, iż obrana ścieżka wiedzie go w jeden ze ślepych zaułków labiryntu; nadzwyczajnie uzdolniony człowiek może więc łatwo paść ofiarą własnego talentu, przekonać się, że jego umiejętności i osiągnięcia nie warte są funta kłaków.
Fabian odkrył swoją celność jako dzieciak, podczas gry, w którą bawił się z wiejskimi chłopakami, kiedy to - cwałując na oklep po łące na roboczej szkapie - uderzył grabiami piłkę wielkości jabłka i trafił nią w cel nie większy od dyni, oddalony dwadzieścia metrów. Była to jego pierwsza próba; za drugim podejściem znów trafił w cel, podobnie za trzecim i czwartym. Od tego czasu zawsze mógł polegać na swojej celności; to nie on wy-pracował swoje bezbłędne uderzenie, to jego ukształtował ten wrodzony dar. Fabian poddał się ślepo mądrości swojego ciała. Później często się zastanawiał, czy w tym, że tak wcześnie odkrył, iż właśnie polo jest dziedziną, w której może odnosić sukcesy, był jakikolwiek udział świadomego wyboru. Zastanawiając się nad sprawami odgrywającymi rolę przy każdym uderzeniu, takimi jak pochyłość gruntu, giętkość kija, twardość drewnianej nasady, kąt nachylenia ramienia, opór powietrza, pozycja jeźdźca w siodle, szybkość konia, a nawet i opór trawy, po której toczy się piłka, Fabian dochodził do wniosku, że sama liczba zmiennych czynników jest najlepszym dowodem na to, że celności jego strzałów nie może tłumaczyć przypadek. Bo bez względu na to, czy nikt mu nie przeszkadzał, czy zawodnicy przeciwnej drużyny usiłowali go powstrzymać, czy uderzał piłkę z boku konia, pod jego szyją czy pod ogonem, trafiona przez niego drewniana kula zawsze mknęła do bramki. Polo jest grą drużynową, a role czterech zawodników są wyraźnie określone: numer jeden, zawsze w przodzie, ustawia piłkę; numer dwa, główny napastnik, przeprowadza atak na bramkę przeciwnika; numer trzy, rozgrywający, często kapitan drużyny, pomaga w ataku i w obronie; numer cztery, obrońca, pilnuje własnej bramki. Żadna z tych ról nie wykorzystywała należycie umiejętności Fabiana, jeśli chodzi o uderzanie piłki i posyłanie jej do bramki, w dodatku bez niczyjej pomocy. Większości zawodników wystarcza to, że udaje im się dopaść piłki przed przeciwnikami, odebrać im ją lub skierować w stronę słupków bramki. Istotą gry w polo jest walka dwóch drużyn, z których każda usiłuje wbić piłkę do bramki przeciwnika większą ilość razy; jednakże dla Fabiana liczyły się przede wszystkim pojedynki o piłkę toczone przez dwóch zawodników w dowolnym momencie meczu. Od początku jego kariery lekceważenie, z jakim odnosił się do trzech pozostałych członków własnej drużyny - często zawodników zajmujących czołowe miejsca w światowych rankingach - było powodem niechęci i antagonizmów. Ilekroć grał w drużynie, musiał hamować swoje zapędy do samotnego strzelania goli, żeby nie podważać poczucia jedności zespołu; zdobywał bramki tylko wtedy, kiedy usprawiedliwiała to taktyka drużyny, choć drażniła go narzucana sobie impotencja. Kiedy natomiast padał ofiarą fauli lub przeciwnik wbrew przepisom utrudniał mu strzelenie gola, Fabian mścił się, posyłając piłkę tak, aby uderzyła winnego w ramię, w udo, albo trafiła w łopatkę czy w bok jego konia. W polo, grze indywidualnych szarży, skomasowanych ataków, galopujących koni i piłki wiecznie śmigającej w powietrzu, mszczenie się Fabiana na innych zawodnikach długo uchodziło za przypadkowe, niefortunne następstwa niecelnych strzałów, jakie każdy zawodnik oddaje w gorączce meczu. Ale z czasem niektórzy zawodnicy zauważyli niepokojącą zbieżność między faulami na Fabianie a trafianiem jego piłek w graczy lub w konie. Ktoś wyraził na głos swoje podejrzenia; ktoś inny go poparł. Odtąd nieświadom niczego Fabian był pod stałą obserwacją sędziów, przeciwników i zawodników z własnej drużyny. Na drużynę, w której występował, nakładano kary w zamian za kary, jakie sam
wymierzał przeciwnikom i ich wierzchowcom. Stał się zagrożeniem dla zespołowego ducha gry. Zawodnicy często zmieniają drużyny. Zdarzało się, że ci, którym Fabian jednego dnia wymierzał kary, następnego dnia znajdowali się w tym samym zespole co on. Wielu nie chciało z nim grać, więc Fabian musiał ciągle zmieniać klubowe barwy, występując w coraz to gorszych drużynach, aż wreszcie zła sława skazała go na całkowitą izolację. Polo, najszybsza i najbardziej niebezpieczna gra zespołowa uprawiana współcześnie, należy także do najstarszych gier sportowych uprawianych w Stanach Zjednoczonych. Jeździectwo na poziomie reprezentowanym przez kowbojów występujących na rodeo, brawura w posługiwaniu się kijem i piłką oraz gwałtowność, z jaką ścierają się przeciwne drużyny, sprawiały - zdaniem Fabiana - że polo było wyjątkowo amerykańskim sportem. Jednakże na całym kontynencie znalazło się nie więcej niż dwudziestu pięciu sponsorów dostatecznie bogatych, aby utrzymywać własne drużyny. Teraz żadnemu z nich nawet nie przyszłoby do głowy, żeby zatrudnić Fabiana. Przez pewien czas pracował jako trener polo na jednej z najlepszych uczelni, ale wkrótce niektórzy z dawnych absolwentów, niegdyś znani gracze, a obecnie członkowie rady nadzorczej swojej alma mater, zaczęli się domagać jego zwolnienia, powołując się na niesportowe zachowanie Fabiana w meczach z drużynami z Europy i obu Ameryk. W młodości myślał, że jego niechęć do gry zespołowej bierze się po prostu z lęku przed stratowaniem; wierzchowców dosiadali zawodnicy, którzy parli do przodu z niepohamowaną furią wynikającą nie tyle z osobistego pragnienia odniesienia sukcesu, z unikalnego instynktu przeżycia, co z kolektywnej strategii, dla której los jednostki nie ma większego znaczenia. Z biegiem lat uznał, że duch kolektywu, duch drużyny, niesie dla niego także inną, mniej groźną, choć równie niepokojącą implikację: zbiorowa odpowiedzialność pomniejsza błędy jednostki, ale również uszczupla jej osiągnięcia, odbiera im wielkość i znaczenie. Zawodnik przestaje odróżniać, co zawdzięcza sobie, co drużynie; granice sukcesu i porażki, zwycięstwa i klęski, stają się niewyraźne, nikt już nie wie, kiedy przemawia przez niego przesadna pokora, kiedy zbytnia pycha. Nadmierne utożsamianie się ze zbiorowością może być również bardzo zdradzieckie; aplauz po udanej akcji jednego z zawodników wywołuje u wszystkich uderzające do głowy uczucie, że są niezwyciężeni, a wtedy zdarza się, że słabszy gracz, biorąc za szybko zakręt lub wpadając na przeciwnika ze zbyt wielkim impetem, przewraca się wraz z koniem - który przygniata go swoim ciężarem akurat w momencie, kiedy najbardziej wierzy w swoje siły. Utrata zawodnika w wypadku, który może uczynić z niego kalekę, niszczy morale całej drużyny, gdyż nadweręża poczucie bezpieczeństwa wszystkich zawodników; zaczynają się bać, a wtedy i oni mogą łatwo ulec wypadkowi. Polo Fabiana - czyli takie, jakie sam uprawiał - nadawało sens jego życiu; było jedyną dziedziną, w której czuł się kimś wyjątkowym. Odrzucony przez większość drużyn, zdecydował się na jeżdżenie po kraju w poszukiwaniu pracy jako sędzia oraz okazji do gry jeden na jeden z zamożnymi przeciwnikami. Ponieważ takie możliwości zarobkowania
zdarzały się nieczęsto, rozpaczliwie usiłował odkryć w sobie inne talenty, ale bezskutecznie. Czasami znajdował zajęcie jako instruktor jazdy konnej lub prowadził wykłady na temat hipiki, lecz jak sam przyznawał, jego umiejętności były na bakier z klasycznymi wzorcami jeździectwa, zgodnie z którymi celem nauki jazdy konnej jest osiągnięcie idealnego i pewnego dosiadu, a łydki, kolana, uda, dłonie i głos mają być stosowane w odpowiednio łagodny sposób, aby przekazać wolę jeźdźca koniowi bez poddawania zwierzęcia nieuzasadnionym bodźcom fizycznym oraz bez postępowania wbrew jego instynktowi samozachowawczemu, poczuciu równowagi i naturalnym odruchom. Tymczasem polo jest grą szybkich startów, nagłych zatrzymań, gwałtownych skrętów i obrotów. Wymaga błyskawicznego przemieszczania się konia i jeźdźca, a więc strategii polegającej na brutalnym ściąganiu wodzy, szarpaniu kiełznem pyska zwierzęcia, ustawicznego stosowania ostróg i palcata; koń na boisku jest w ciągłym stanie zagrożenia: to raptownie skręca, żeby uniknąć zderzenia, to wpada z impetem na wierzchowce innych zawodników. Lata gry w polo, lata jeżdżenia na koniach hodowanych i szkolonych wyłącznie do tej gry, wyrobiły w Fabianie nawyki zupełnie sprzeczne z bezpieczeństwem, poprawnością i obyczajem ujeżdżania, gonitwy myśliwskiej i skoków. Jego zachowanie na ko-niu, kiedy ćwiczył na wybiegu, wywoływało zaniepokojenie, a nawet szok zarówno u początkujących instruktorów, jak i doświadczonych. Co gorsze, jego metody i gwałtowność sprawiały, że nawet najbardziej spokojne i potulne konie zaczynały stawać dęba. Pisanie o koniach i jeździectwie było kolejnym sposobem zarabiania na życie, ale Fabianowi brakowało zapału i energii autorów, którzy odnoszą prawdziwe sukcesy na tym polu. W ciągu dwudziestu lat wydał tylko garść książek, a w dodatku każda z nich zawierała kilka rozdziałów o polo. Tymczasem polo nadal było egzotycznym sportem, przywołującym w masowej wyobraźni wizję Anglii i Indii w latach największej chwały Brytyjskiego Imperium, Theodore’a Roosevelta, ostatniego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który grywał w polo, oraz młodych ludzi z towarzystwa uganiających się konno za piłką po wystrzyżonych, eleganckich boiskach luksusowych posiadłości na Long Island. Wię- kszość instruktorów jazdy i miłośników koni nie interesowała się i nie lubiła polo; mówili wręcz gniewnie, że jest to gwałt na zwierzętach i jeźdźcach. Znajomi namawiali Fabiana, żeby postarał się znaleźć sobie miejsce w świecie stanowych i ogólnokrajowych pokazów koni, występując nie w roli sędziego, co czynił dość często, lecz jako zawodnik. Zwracali uwagę, że od Vermontu po Oregon i od Georgii po Hawaje pokazy koni, niegdyś skromne imprezy, na których prezentowano używane do jazdy rekreacyjnej konie okolicznych mieszkańców, z czasem przerodziły się w imponujące widowiska o międzynarodowej oprawie, ostrej konkurencji i wysokich wygranych dla zwycięskich koni, których wartość wzrastała wraz z każdą kolejną nagrodą. Znajomi usiłowali przekonać Fabiana, że jego prestiż znakomitego zawodnika, w połączeniu z autorytetem, którym się cieszy jako autor książek o hipice, są ważniejsze od jego jeździeckich niedociągnięć;