JERZY KOSIŃSKI
WYSTARCZY BYĆ
(PRZEŁOŻYŁA JULITA WRONIAK)
SCAN-DAL
Katherine v. F.,
która nauczyła mnie,
że miłość to coś więcej
niż pragnienie bycia razem.
l
Była niedziela. Los krążył wolno po ogrodzie, ciągnąc za sobą zielony wąż i uważnie
obserwując lejący się z niego strumień wody. Bardzo delikatnie kierował go na każdą roślinę,
każdy kwiat, każdą gałąź. Rośliny są jak ludzie; potrzebują miłości, aby żyć, pokonywać
choroby i umierać w spokoju.
A jednak różnią się od ludzi. Nie umieją rozmyślać o sobie ani zgłębiać swej istoty;
nie istnieje lustro, w którym mogłyby się przejrzeć; wszystko, co robią, robią nieświadomie:
rosną mimo woli, a ponieważ nie potrafią rozumować ani marzyć, ich rozwój pozbawiony jest
znaczenia.
W ogrodzie, który dzielił od ulicy wysoki, porośnięty bluszczem mur z czerwonej
cegły, było przyjemnie i bezpiecznie, i nawet odgłosy przejeżdżających obok aut nie
zakłócały panującego w nim spokoju. Los nie zwracał najmniejszej uwagi na hałasy z ulicy.
Chociaż nigdy nie wychodził poza teren domu i przyległego doń ogrodu, nie interesował go
świat na zewnątrz.
Przednią część domu, w której mieszkał Stary Człowiek, Los traktował tak samo jak
mur czy ulicę. Nie wiedział, czy ktoś tam żyje, czy nie. W tylnej części, na parterze, w izbie z
oknem na ogród, mieszkała pokojówka. Los zajmował pomieszczenie po przeciwnej stronie
holu, z własną łazienką i oddzielnym korytarzem prowadzącym do ogrodu.
Jeśli chodzi o ogród, najbardziej podobało się Losowi to, że zawsze, gdziekolwiek się
znajdował, na jednej z wąskich ścieżynek czy pośród drzew i krzewów, mógł po nim krążyć,
nie zastanawiając się, w którym idzie kierunku, nie wiedząc, czy posuwa się naprzód, czy
cofa po swoich dawnych śladach. Liczyło się tylko to, że tak jak rośliny żyje własnym
rytmem.
Co pewien czas wyłączał strumień wody, siadał na trawie i pogrążał się w zadumie.
Wiatr wiejący z różnych stron kołysał liśćmi krzewów i drzew. Miejski kurz osiadał
wszędzie, przyciemniając barwy kwiatów, które cierpliwie czekały, aż deszcz je obmyje, a
słońce osuszy. Jednakże, nawet w szczytowym momencie swojego rozkwitu, tętniący życiem
ogród był jednocześnie cmentarzem. Pod każdym drzewem i każdym krzakiem tkwiły zgniłe
pnie oraz spróchniałe, rozkładające się korzenie. Właściwie trudno było określić, co jest
ważniejsze: powierzchnia ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z którego wszystko bierze
początek i w które na nowo się zapada. Wzdłuż muru, na przykład, rósł w pogardzie dla
innych roślin żywopłot; rozrastał się szybko, przytłaczając sobą sąsiadujące kwiaty i
wdzierając się na terytorium słabszych krzewów.
Los wrócił do pokoju i włączył telewizor. Ekran tworzył własne światło, własne
kolory, własny czas. Nie podlegał prawu ciążenia, które sprawia, że rośliny chylą się ku
ziemi. W telewizorze wszystko było splątane, przemieszane, a zarazem uładzone: noc i dzień,
rzeczy duże i małe, solidne i kruche, miękkie i szorstkie, ciepłe i zimne, dalekie i bliskie. W
kolorowym świecie telewizji ogrodnictwo było dla Losa jak laska dla ślepca.
Zmieniając kanały, Los zmieniał i siebie. Przechodził przez różne fazy, podobnie jak
rośliny w ogrodzie, ale przechodził przez nie tak szybko, jak chciał, tak szybko, jak wciskał
przycisk. Zdarzało się, że zmieniając programy wypełniał sobą cały ekran, tak jak wypełniały
go osoby pokazujące się w telewizorze. Manipulując przyciskiem dokonywał tego, że ludzie
jawili się przed jego oczami. Toteż nic dziwnego, że uwierzył, iż swoje istnienie również
zawdzięcza tylko sobie; sobie i nikomu więcej.
Postać, którą zobaczył na ekranie, wyglądała jak jego własne odbicie w lustrze.
Chociaż nie potrafił czytać ani pisać, bardziej przypominał mężczyznę w telewizorze, niż się
od niego różnił. Nawet głosy mieli podobne.
Wtopił się w ekran. Niczym promień słońca, podmuch świeżego powietrza czy lekki
deszczyk, świat spoza ogrodu przeniknął Losa i Los, niby obraz telewizyjny, wypłynął w
świat, niesiony siłą, której nie znał i nie widział.
Nagle usłyszał skrzypienie otwieranego na górze okna i krzyk grubej pokojówki.
Wstał z ociąganiem, ostrożnie zgasił telewizor i wyszedł do ogrodu. Gruba pokojówka
wychyliła się z okna na piętrze i wymachiwała rękami. Nie lubił jej. Zamieszkała w domu
Starego Człowieka wkrótce po tym, gdy czarnoskóra Louise zachorowała i wróciła na
Jamajkę. Była gruba, była cudzoziemką i mówiła z dziwnym akcentem. Nie kryła tego, że nie
rozumie słów płynących z telewizora, który oglądała we własnym pokoju. Los słuchał jej
trajkotu tylko wówczas, gdy przynosiła mu posiłki i opowiadała, co zjadł Stary Człowiek oraz
co - jej zdaniem - mówił. Teraz wołała, żeby przybiegł czym prędzej.
Ruszył po schodach na górę. Nie miał zaufania do windy, odkąd czarnoskóra Louise
przesiedziała uwięziona w niej kilka godzin. Na trzecim piętrze skręcił w długi hol
prowadzący do frontowej części domu.
Ostatnim razem, kiedy tu przebywał, niektóre z drzew w ogrodzie, teraz już wysokie i
okazałe, były niskie i mizerne. W domu nie było wówczas telewizora. Na widok swojego
odbicia w dużym lustrze zawieszonym na ścianie w holu Losowi stanął w pamięci obraz
siebie jako małego chłopca, a potem Starego Człowieka siedzącego w ogromnym fotelu.
Stary Człowiek miał siwe włosy, ręce suche i pomarszczone. Sapał ciężko i często robił
przerwy między słowami na złapanie tchu.
Los wędrował przez pokoje, które wydawały mu się dziwnie puste; grube kotary w
oknach ledwo przepuszczały światło. Stopniowo zaczął dostrzegać wielkie meble przykryte
starymi pokrowcami oraz zasłonięte lustra. Słowa, którymi Stary Człowiek przemówił do
niego po raz pierwszy, wryły mu się w pamięć niczym korzenie w ziemię. Los był sierotą, i to
właśnie Stary Człowiek zaopiekował się nim przed wielu laty, udzielając mu schronienia w
swoim domu. Matka chłopca zmarła przy porodzie. Nikt, nawet Stary Człowiek, nie chciał
mu powiedzieć, kim był jego ojciec. Niektóre dzieci uczą się pisać i czytać, ale on, Los, nigdy
nie posiądzie tej umiejętności. Nigdy nie zdoła pojąć wszystkiego, o czym inni rozmawiają
lub co do niego mówią. Będzie pracował w ogrodzie, dbając o kwiaty, trawy i drzewa, które
rosną tam w spokoju. Będzie taki jak one: cichy, pogodny w słońcu, ociężały w deszczu. Na
imię otrzyma Los, gdyż los sprawił, że przyszedł na świat. Nie ma żadnej rodziny. Jego
matka, chociaż była bardzo ładną kobietą, umysł miała - podobnie jak i on - niesprawny;
miękka gleba chłopięcego mózgu, z której wyrastają wszystkie myśli, uległa trwałemu
zniszczeniu. Dlatego też on, Los, nie powinien szukać sobie miejsca w świecie ludzi, którzy
żyją poza domem i poza bramą ogrodu. Musi ograniczyć swój świat do pokoju, który jest mu
przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzić do innych pomieszczeń ani wychodzić na
ulicę. Posiłki będzie mu zawsze przynosić Louise, jedyna osoba, którą będzie widywał i z
którą może rozmawiać. Nikt inny nie ma prawa zaglądać do jego pokoju. Poza chłopcem
tylko Stary Człowiek może spacerować po ogrodzie i w nim przesiadywać. Los musi
dokładnie wypełniać wszelkie polecenia, w przeciwnym razie, jak oznajmił Stary Człowiek,
zostanie wysłany do zakładu dla obłąkanych, a tam zamknięty w celi i zapomniany.
Los więc robił to, co mu kazano. Czarnoskóra Louise również.
Naciskając klamkę masywnych, ciężkich drzwi, usłyszał skrzekliwy głos pokojówki.
Kiedy wszedł do środka, ujrzał pokój dwukrotnie wyższy od pozostałych pomieszczeń.
Ściany obudowane były półkami pełnymi książek. Płaskie, skórzane teczki leżały na stole.
Pokojówka krzyczała coś do telefonu. Na widok Losa wskazała ręką łóżko. Zbliżył się
do posłania. Stary Człowiek siedział wsparty o sztywne poduszki i wyglądał tak, jakby z
uwagą nasłuchiwał cichego szemrania w rynnie. Ramiona opadały mu bezwładnie, głowa zaś
- niczym ciężki owoc na gałęzi - zwisała w bok. Los popatrzył na twarz Starego Człowieka:
miała barwę kredy, górna szczęka zachodziła na dolną wargę i tylko jedno oko było otwarte,
tak jak u martwych ptaków, które czasem znajdował w ogrodzie. Pokojówka odłożyła
słuchawkę wyjaśniając, że zadzwoniła do lekarza, który wkrótce tu przybędzie.
Los ponownie zerknął na Starego Człowieka, mruknął pod nosem „do widzenia” i
wyszedł. Wrócił do swojego pokoju i włączył telewizor.
2
Nieco później, kiedy wciąż jeszcze oglądał telewizję, z górnych pięter domu doleciały
go odgłosy jakichś zmagań. Wyszedł z pokoju i ukrywszy się za dużą rzeźbą stojącą w holu
we frontowej części domu, obserwował, jak kilku mężczyzn wynosi ciało Starego Człowieka.
Ponieważ Stary Człowiek umarł, Los sądził, że niedługo zjawi się ktoś, kto zadecyduje o tym,
co ma się stać z domem, z nową pokojówką oraz z nim samym. W telewizji śmierć zawsze
pociągała za sobą przeróżne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmarłego,
przedstawicieli banku, prawników, biznesmenów.
Ale dzień minął i nikt się nie pojawił. Los zjadł skromną kolację, obejrzał program
rozrywkowy i położył się spać.
Jak zwykle wstał wcześnie rano, wniósł do pokoju tacę, którą pokojówka zostawiła
przy drzwiach, zjadł śniadanie i udał się do ogrodu.
Sprawdził, czy ziemia na grządkach jest dość wilgotna, przyjrzał się uważnie
kwiatom, usunął parę zeschłych liści, przyciął kilka gałązek. Wszystko było jak należy. W
nocy padał deszcz i rośliny wypuściły sporo świeżych pędów. Usiadł i zdrzemnął się w
słońcu.
Dopóki nie patrzy się na ludzi, ludzie nie istnieją. Ukazują się, tak jak postacie na
ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy człowiek skieruje na nich wzrok. I żyją w jego
myślach, aż nie zastąpi ich nowy obraz. Tak samo działo się z nim, Losem. Patrząc na niego
inni sprawiali, że stawał się wyraźny, otwierał się, wyłaniał; nie będąc widziany, zamazywał
się i rozpływał. Może wiele tracił oglądając ludzi na ekranie telewizora i nie będąc samemu
oglądanym. Cieszył się, że teraz, gdy Stary Człowiek nie żyje, zobaczą go osoby, które nigdy
dotąd go nie widziały.
Na dźwięk telefonu pędem wrócił do pokoju. Męski głos poprosił go, żeby przyszedł
do biblioteki.
Los pospiesznie zrzucił z siebie strój roboczy, ubrał się w jeden z najlepszych
garniturów, jakie miał, starannie przyczesał włosy, włożył duże okulary słoneczne, które nosił
do pracy w ogrodzie, i ruszył na górę. W wąskim, mrocznym pokoju o zastawionych
książkami ścianach ujrzał kobietę i mężczyznę. Siedzieli za dużym biurkiem, na którym
leżały porozkładane różne papiery. Los zatrzymał się na środku pokoju, niepewien, co ma
uczynić. Mężczyzna wstał od biurka, postąpił naprzód kilka kroków i wyciągnął rękę.
- Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, która prowadzi
sprawy spadkowe zmarłego. A to - rzekł odwracając się w stronę kobiety - moja asystentka,
panna Hayes.
Los potrząsnął wyciągniętą dłonią i spojrzał na kobietę. Uśmiechnęła się.
- Pokojówka powiedziała mi, że mieszka tu mężczyzna zatrudniony w charakterze
ogrodnika. - Mówiąc to Franklin skinął głową w kierunku Losa. - Jednocześnie w żadnych
dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o jakimkolwiek
mężczyźnie zatrudnionym przez zmarłego czy też mieszkającym w jego domu. Czy wolno mi
spytać, od ilu dni pan tutaj przebywa?
Zdumiało Losa, że w tak wielu papierach rozłożonych na biurku nigdzie nie figuruje
jego imię; przyszło mu do głowy, że może ogród też nigdzie nie jest wspomniany. Po chwili
wahania odparł:
- Mieszkam w tym domu, odkąd tylko pomiętam, odkąd byłem małym dzieckiem.
Zamieszkałem tu na długo przedtem, zanim jeszcze Stary Człowiek złamał nogę w biodrze i
zaczął większość czasu spędzać w łóżku, zanim w ogrodzie wyrosły duże krzewy, zanim na
trawnikach pojawiły się automatyczne spryskiwacze do roślin, a w pokojach telewizory.
- Co takiego? Twierdzi pan, że mieszka w tym domu od dzieciństwa? Czy wolno mi spytać o
pańskie nazwisko?
Los poczuł się zakłopotany. Wiedział, że między nazwiskiem człowieka a jego życiem
istnieje ważny związek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa nazwiska, jedno własne,
używane poza ekranem, oraz drugie, które przybierali za każdym razem, gdy wcielali się w
jakąś postać.
- Nazywam się Los - powiedział.
- Pan Los, tak? - upewnił się prawnik. Los skinął głową.
- Spójrzmy do akt. - Ze stosu na stole podniósł kilka arkuszy. - Mam tu pełen wykaz
osób, jakie zmarły kiedykolwiek u siebie zatrudniał. Podobno kiedyś sporządził testament,
ale, niestety, nie udało nam się go odnaleźć. Prawdę mówiąc, zmarły zostawił po sobie bardzo
niewiele dokumentów. Mamy jednak pełną listę wszystkich jego pracowników - oznajmił
dobitnie, spoglądając na dokument, który trzymał w dłoni.
Los czekał bez słowa.
- Może pan usiądzie? - zaproponowała panna Hayes.
Przysunął krzesło w stronę biurka i usiadł.
Franklin oparł brodę na ręce.
- Bardzo to dziwne - powiedział nie podnosząc wzroku znad kartki papieru, którą
uważnie studiował - ale pańskie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach. Według
informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracował u zmarłego. Panie Los, czy jest
pan pewien, całkowicie pewien, że zmarły zatrudnił pana u siebie?
- Pracuję tu od samego początku - oświadczył z głębokim przekonaniem Los. - Całe
życie zajmuję się ogrodem na tyłach domu. Odkąd tylko pamiętam. Byłem małym chłopcem,
kiedy rozpocząłem pracę. Drzewa były wtedy niskie, żywopłotu też właściwie jeszcze nie
było. A teraz ogród...
- Ale w dokumentach - przerwał mu Franklin – nie ma ani słowa o tym, aby
jakikolwiek ogrodnik mieszkał tu i pracował. Firma Hancock, Adams i Colby powierzyła
nam,
to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmarłego. Posiadamy
szczegółową dokumentację. I mogę pana zapewnić, panie Los, że nigdzie nie ma najmniejszej
wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentów jasno wynika, że w przeciągu ostatnich
czterdziestu lat zmarły nie zatrudniał żadnego mężczyzny. Przepraszam... czy jest pan
ogrodnikiem z zawodu?
- Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od
dziecka i przez cały czas ja jeden troszczę się o ogród. Dawniej zajmował się nim ktoś inny,
wysoki, czarnoskóry mężczyzna; kiedy nauczył mnie wszystkiego, kiedy pokazał mi, co mam
robić, odszedł i od tej pory pracuję zupełnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatów zasadzi
łem własnoręcznie - stwierdził, wskazując w stronę okna wychodzącego na ogród. - Sprzątam
ścieżki, podlewam grządki. Dawniej Stary Człowiek często schodził do ogrodu, siadał z
książką, odpoczywał. Ale potem przestał.
Franklin przeszedł od okna do biurka.
- Proszę pana - rzekł - chciałbym panu wierzyć, ale widzi pan, jeśli wszystko, co pan
mówi, jest prawdą, to z jakiegoś niezrozumiałego powodu pańska obecność w tym
domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostały odnotowane w żadnym z
dostępnych nam dokumentów. Niewiele pracowało tu osób - dodał cicho, zwracając się
do asystentki. - Zmarły odszedł z firmy w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, ponad ćwierć
wieku temu, kiedy złamane biodro przykuło go do łóżka. Ale pomimo zaawansowanego
wieku do końca czuwał nad swoimi sprawami i każdą osobę, którą zatrudniał, zgłaszał do nas;
to my wypłacaliśmy jej pensję, załatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, że
po odejściu panny Louise przyjął do pracy jedną „zagraniczną” pokojówkę, i nikogo więcej.
- Znam starą Louise. Ona może poświadczyć, że od dawna mieszkam w tym domu i
pracuję w ogrodzie. Louise była tu, odkąd pamiętam, odkąd miałem kilka lat. Codziennie
przynosiła mi posiłki do pokoju, a od czasu do czasu siadywała ze mną w ogrodzie.
- Louise umarła, proszę pana - przerwał Franklin.
- Nie, ona pojechała na Jamajkę.
- Tak, ale niedawno zachorowała i umarła - wyjaśniła
panna Hayes.
- Nie wiedziałem o tym - powiedział cicho Los.
- W każdym razie - ciągnął dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby zawsze
regularnie otrzymywały pensje; a ponieważ zajmowała się tym nasza firma, dysponujemy
pełną dokumentacją.
- Nie znałem innych osób, które tu pracowały. Kiedy nie pielęgnowałem ogrodu,
przebywałem u siebie w pokoju.
- Chciałbym panu wierzyć, panie Los, jednakże w naszych aktach nie ma najmniejszej
wzmianki o pana obecności w tym domu. Nowa pokojówka nie umie powiedzieć, od jak
dawna pan tu mieszka. Jak powiedziałem, nasza firma jest w posiadaniu pełnej dokumentacji,
posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich pięćdziesięciu lat. -
Uśmiechnął się. - W czasie gdy zmarły był wspólnikiem w firmie, niektórych z nas jeszcze
nie było na świecie, a inni dopiero raczkowali.
Panna Hayes roześmiała się. Los nie rozumiał, dlaczego jej tak wesoło.
- Proszę pana - Franklin znów powrócił do spraw dokumentów - czy przypomina pan
sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywał pan cokolwiek?
- Nic nie podpisywałem.
- A w jaki sposób panu płacono? W gotówce?
- Nigdy nie dawano mi pieniędzy. Dostawałem posiłki, bardzo smaczne posiłki;
mogłem jeść, ile chciałem. Miałem własny pokój, z łazienką i oknem wychodzącym na ogród;
wstawiono też nowe drzwi prowadzące do ogrodu. Otrzymałem radio, a po pewnym czasie
telewizor, duży, kolorowy, z pilotem i zegarem, którego sygnał budzi mnie rano...
- Tak, wiem, o jakim pan mówi.
- Wolno mi chodzić na strych i wybierać sobie garnitury Starego Człowieka. Leżą na
mnie idealnie, o, proszę – rzekł wskazując na ten, który miał na sobie. - Mogę również nosić
jego płaszcze i buty, chociaż te ostatnie trochę piją mnie w nogi, i koszule, chociaż są trochę
za ciasne pod szyją, i krawaty, i...
- Tak, rozumiem.
- Zdumiewające! - zawołała panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany...
Los uśmiechnął się do niej.
- To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda męska przypomina tę z lat dwudziestych
- dodała.
- Ładnie, ładnie! - powiedział Franklin siląc się na wesołość.- Czyżbyś dawała mi do
zrozumienia, że moje garnitury wyszły z mody? - I ponownie zwracając się do Losa, spytał: -
A więc nie sporządzono żadnej umowy o pracę?
- O ile wiem, to nie.
- I zmarły nigdy nie obiecywał panu żadnej zapłaty, ani nic w tym rodzaju?
- Nie. Nikt mi nic nie obiecywał. Rzadko widywałem Starego Człowieka. Przestał
schodzić do ogrodu, zanim posadziłem te krzewy po lewej stronie ścieżki, które teraz sięgają
mi już do ramion. Sadziłem je w czasach, kiedy nie było telewizora, tylko radio. Pamiętam,
jak pracując w ogrodzie słuchałem radia, a Louise schodziła na dół i mówiła, żebym je
ściszył, bo Stary Człowiek śpi. Już wtedy był bardzo stary i schorowany.
Franklin nagle poderwał się z miejsca.
- Panie Los, wydaje mi się, że bardzo uprościło by sprawę, gdyby pokazał nam pan
jakiś dokument zawierający pański adres. Może to być książeczka czekowa, prawo jazdy,
karta ubezpieczeniowa czy coś w tym rodzaju.
- Nie mam nic takiego.
- Proszę pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widniałoby pańskie nazwisko, wiek i
adres.
Los milczał.
- Może świadectwo urodzenia? - podsunęła życzliwie panna Hayes.
- Nie mam żadnych dokumentów.
- Potrzebny jest nam dowód, że mieszka pan w tym domu - oznajmił stanowczo
prawnik.
- Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyż to niewystarczający dowód?
- Czy kiedykolwiek był pan chory, to znaczy, czy leżał pan w szpitalu albo zasięgał
porady lekarskiej? Proszę zrozumieć - ciągnął beznamiętnie Franklin - potrzebujemy jakiegoś
dowodu na piśmie, że mieszkał pan i pracował pod tym adresem.
- Nigdy nie chorowałem. Nigdy.
Franklin zauważył podziw w oczach panny Hayes.
- No dobrze. A jak się nazywa pański dentysta?
- Nigdy nie byłem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczałem tego domu i nikt
mnie nigdy nie odwiedzał. Louise czasami wychodziła na miasto, ale ja nie.
- Panie Los, będę z panem szczery – powiedział znużonym głosem Franklin. - Nie
posiadamy żadnego dowodu na to, że pan tu naprawdę mieszkał, że otrzymywał
pensję, że miał opłacone ubezpieczenie... - Nagle urwał. - A podatki, czy płacił pan podatki?
- Nie.
- A czy służył pan w wojsku?
- Nie. Oglądałem wojsko w telewizji.
- Czy nie jest pan może spokrewniony ze zmarłym?
- Nie, nie jestem.
- Przyjmując, że mówi pan prawdę, chciałbym wiedzieć, czy zamierza pan rościć
pretensje do spadku po zmarłym?
Los nie rozumiał, o co prawnikowi chodzi.
- Nie mam żadnych pretensji - wyjaśnił ostrożnie. - Jest mi tu dobrze. Lubię ten ogród.
Spryskiwacze są jeszcze całkiem nowe.
- Proszę mi powiedzieć... - wtrąciła się do rozmowy panna Hayes; wyprostowała się
na krześle i odrzuciła w tył głowę. - Jakie ma pan plany na przyszłość? Czy znalazł pan już
inną pracę?
Los poprawił okulary słoneczne. Był całkiem zdezorientowany; dlaczego miałby
odejść z ogrodu?
- Pragnę tu pozostać i dalej dbać o rośliny – odparł cicho.
Franklin zaczął przekładać papiery na biurku i po chwili wyciągnął kartkę pokrytą
drobnym drukiem.
- To zwykła formalność - stwierdził podając ją Losowi. — Bardzo proszę zapoznać się
z tym dokumentem i jeśli nie będzie pan miał żadnych zastrzeżeń, podpisać u dołu.
Los wziął od prawnika kartkę i trzymając ją oburącz, uważnie się w nią wpatrywał.
Zastanawiał się, ile potrzeba czasu, żeby przeczytać jedną stronę pisma urzędowego. W
telewizji różnie to trwało. Wiedział, iż nie powinien zdradzić się z tym, że nie potrafi czytać i
pisać. W telewizji drwiono i wyśmiewano się z takich ludzi. Przybrał skupiony wyraz twarzy,
ściągnął brwi, zmarszczył czoło i ujął brodę pomiędzy kciuk a palec wskazujący.
- Nie mogę tego podpisać - odparł wreszcie, zwracając Franklinowi kartkę. - Po prostu
nie mogę.
- Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszczeń?
- Nie mogę tego podpisać, to wszystko.
- Jak pan sobie życzy. - Prawnik zebrał z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana, panie
Los, że jutro w południe dom będzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak również brania do
ogrodu, zostaną zamknięte. Jeśli w istocie pan tu mieszka, proszę wyprowadzić się do
południa, zabierając z sobą wszystkie swoje rzeczy osobiste. - Sięgnął do kieszeni i wyjął
nieduży kartonik. - Proszę, oto wizytówka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem
telefonu naszej firmy.
Los wziął od prawnika wizytówkę i wsunął do kieszeni kamizelki. Wiedział, że
powinien czym prędzej opuścić bibliotekę i wrócić do siebie do pokoju. Po południu
nadawano w telewizji program, który oglądał regularnie i którego nie chciał przegapić. Wstał
i pożegnawszy się, wyszedł. Na schodach wyrzucił wizytówkę.
3
We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszedł ze strychu z ciężką, skórzaną walizką w
ręce, po raz ostatni zerkając na portrety zdobiące ściany domu. Spakował się, zaniknął za sobą
drzwi pokoju i kiedy już był przy bramie prowadzącej na ulicę, nagłe ogarnęła go chęć, by
wrócić do ogrodu, ukryć się wśród zieleni i opóźnić nieco swoje odejście. Postawił walizkę na
ziemi i cofnął się. W ogrodzie panował błogi spokój.
Kwiaty na wiotkich łodyżkach prężyły się ku niebu, a automatyczny spryskiwacz
wyrzucał w górę bezkształtny obłok wilgoci, który osiadał na krzewach. Mężczyzna
przejechał dłonią po kłujących igłach sosny i bujnych gałązkach żywopłotu, które jakby
wyciągały się do niego.
Przez jakiś czas stał bez ruchu, rozglądając się leniwie po ogrodzie, po czyni wyłączył
spryskiwacz i wrócił do swojego pokoju. Nastawił telewizor, usiadł na łóżku i zaczał
zmieniać kanały. Na ekranie ukazywały się wiejskie posiadłości, drapacze chmur, nowo
wybudowane bloki mieszkalne, kościoły. Zgasił odbiornik. Obraz znikł, jedynie na środku
ekranu majaczył mały, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez świat, do którego należał,
ale po chwili i on się rozpłynął. Ekran pokryty równomierną szarością wyglądał jak kamienna
płyta.
Mężczyzna wstał i ponownie skierował się w stronę ogrodu, tym razem pamiętając,
aby wziąć stary klucz, który od lat wisiał nie używany na haczyku w korytarzu nie opodal
drzwi. Zbliżywszy się do bramy, wsunął klucz w zamek, po czym otworzył furtkę, przestąpił
próg i nie wyjmując klucza, zatrzasnął ją za sobą. Powrót do ogrodu miał na zawsze odcięty.
Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w domu Starego Człowieka, znalazł się za bramą.
Światło raziło go w oczy. Po chodnikach sunęli przechodnie, a dachy zaparkowanych wozów
lśniły w słońcu poranka.
Rozglądał się ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przytłumione
odgłosy - były to obrazy, które od dawna miał utrwalone w pamięci. Jak dotąd, życie za
bramą nie różniło się od tego, które oglądał na ekranie telewizora; może jedynie wszystko
było większe, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Słowem, miał
wrażenie, że patrzy na coś, co dobrze zna.
Ruszył przed siebie. Zanim jednak minął najbliższą przecznicę, walizka zaczęła mu
ciążyć, a upał dokuczać. Zszedł z chodnika w wąską przestrzeń między dwoma
zaparkowanymi przy krawężniku samochodami, gdy wtem spostrzegł, że jeden z nich
gwałtownie rusza wstecz. Poderwał się, usiłując wrócić na chodnik, ale walizka spowolniła
ruchy. Nim zdążył uskoczyć, poczuł uderzenie: został uwięziony między zderzakiem
cofającego się pojazdu a reflektorami następnego. Z trudem wyszarpnął jedną nogę - druga
nawet nie chciała drgnąć. Potworny ból sprawił, że zaczął krzyczeć i walić pięścią w
bagażnik. Limuzyna zatrzymała się. Z prawą nogą uniesioną nad zderzak, z lewą wciąż
unieruchomioną, Los był zupełnie bezradny. Pot lał się z niego strumieniami.
Z pojazdu wyskoczył czarnoskóry, umundurowany szofer i z czapką w ręce zaczął coś
mamrotać. Kiedy uświadomił sobie, że mężczyzna zaklinowany między wozami nie może
drgnąć, przerażony czym prędzej usiadł z powrotem za kierownicą i podjechał nieco do
przodu. Los postawił na ziemi uwolnioną nogę i upadł na krawężnik. Natychmiast otworzyły
się tylne drzwi pojazdu, z których wyłoniła się szczupła kobieta.
- Czy bardzo pana boli? - spytała pochylając się nad Losem.
Podniósł oczy. W telewizji widział wiele podobnych do niej kobiet.
- Nie - odparł, lecz głos mu drżał. - Tylko... tylko mi trochę zgniotło nogę.
- O mój Boże! - zawołała ochryple kobieta. – Czy mogę... czy mógłby pan podciągnąć
nogawkę?
Spełnił jej prośbę. Łydka zdążyła mu spuchnąć i przybrać czerwonosiny odcień.
- Mam nadzieję, że kość nie jest złamana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi przykro.
Mój kierowca nigdy dotąd nie spowodował wypadku.
- Nic takiego się nie stało. Czuję się już nieco lepiej.
- Od kiedy mój mąż niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka pielęgniarek. Sądzę,
że najrozsądniej będzie, jeśli pojedzie pan ze mną, chyba że woli pan udać się do własnego
lekarza?
- Sam nie wiem, co robić.
- Nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby zbadał pana nasz lekarz?
- Nie, bynajmniej.
- To jedziemy. Jeśli nie będzie mógł panu pomóc, zawiozę pana do szpitala.
Wsparty na ramieniu, które kobieta mu podała, doszedł do limuzyny i wsunął się na
tylne siedzenie. Kobieta usiadła obok. Kierowca umieścił walizkę w bagażniku i po chwili
samochód gładko włączył się w poranny ruch uliczny.
- Nazywam się Elizabeth Eve Rand – przedstawiła się kobieta. - Jestem żoną
Benjamina Randa. Przyjaciele mówią na mnie EE... to od pierwszych liter moich imion.
- EE - powtórzył z powagą Los.
- Tak, EE - powiedziała kobieta, rozbawiona jego skupioną miną.
Przypomniał sobie, że w podobnych sytuacjach mężczyźni, których oglądał na ekranie
telewizora, również się przedstawiali.
- A ja Los - wyjąkał, a ponieważ kobieta wciąż patrzyła na niego wyczekująco, dodał: -
Los ogrodnik...
- Ross O'Grodnick? - Zauważył, że zmieniła jego imię, i uznał, że tak jak ludzie w
telewizji, powinien odtąd przedstawiać się inaczej. - Mąż i ja od lat przyjaźnimy się
z Basilem i Perditą O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony?
- Nie, nie jestem.
- A może wypiłby pan szklaneczkę whisky albo odrobi nę koniaku?
Milczał zakłopotany. Stary Człowiek nie pił i nie pozwalał pić służbie, ale od czasu do
czasu czarnoskóra Louise potajemnie zaglądała w kuchni do butelki i za jej usilną namową
Los też kilka razy skosztował alkoholu.
- Chętnie. Może koniaku - odparł, znów czując, jak ból przeszywa mu nogę.
- Widzę, że pana boli - rzekła kobieta, pośpiesznie otwierając drzwiczki barku, który
znajdował się na wprost nich; ze srebrzystej karafki nalała ciemnego płynu do szklanki z
wyrytym monogramem. - Proszę wypić do dna. Dobrze to panu zrobi.
Los pociągnął łyk i zakrztusił się. Kobieta uśmiechnęła się.
- Lepiej? - spytała. - Wkrótce będziemy w domu i zajmie się panem lekarz. Jeszcze
chwila cierpliwości.
Pociągnął kolejny łyk: trunek był mocny. Tuż nad barkiem Los dojrzał przemyślnie
ukryty mały odbiornik telewizyjny. Miał wielką ochotę go włączyć. Popijał ze szklanki, a
tymczasem samochód sunął wolno po zatłoczonych ulicach.
- Gzy telewizor działa?
- Tak, naturalnie.
- Czy można... czy mogłaby go pani włączyć?
- Oczywiście. Może pozwoli to panu zapomnieć o bólu. - Pochyliła się i wcisnęła
przycisk: ekran pojaśniał, wypełniając się obrazem. - Który kanał włączyć? Czy chce pan
obejrzeć jakiś konkretny program?
- Nie, może być ten, co jest.
Malutki ekran i wydobywające się z niego dźwięk, oddzielały ich od hałasu ulicznego.
Nagle zajechał im drogę jakiś samochód i szofer gwałtownie zahamował. Los zaparł się
mocno, żeby nie polecieć do przodu, i w tym momencie poczuł ostry ból w nodze: świat
zawirował mu przed oczami, a potem wszystko pociemniało, niczym ekran po zgaszeniu
telewizora.
Kiedy się obudził, leżał na ogromnym łóżku, w pokoju skąpanym w promieniach
słońca. EE stała obok.
- Panie O'Grodnick - powiedziała wolno – stracił pan przytomność. Ale już jesteśmy
w domu.
Rozległo się pukanie do drzwi; po chwili ukazał się w nich człowiek w białym kitlu i
okularach o grubych, czarnych oprawkach; w ręce miał pękatą, skórzaną torbę.
- Jestem lekarzem - oznajmił - a pan jest zapewne tym mężczyzną, którego przygniotła
wozem i porwała nasza urocza gospodyni?
Los skinął głową.
- Wybrała sobie pani bardzo przystojną ofiarę - powiedział z uśmiechem lekarz. - Ale
chciałbym teraz zbadać pacjenta, więc gdyby mogła nas pani na chwilę zostawić
samych...
Zanim EE wyszła, dodał jeszcze, że pan Rand śpi i lepiej go nie budzić wcześniej niż
późnym popołudniem.
Los miał nogę bardzo obolałą; fioletowy siniec pokrywał niemal całą łydkę.
- Niestety, muszę zrobić panu zastrzyk - powiedział lekarz - inaczej będzie pan mdlał,
ilekroć dotknę pańskiej nogi.
Wyjął z torby strzykawkę i w czasie gdy ją napełniał, Los zaczął sobie przypominać
różne sceny z filmów, na których widział, jak ktoś dostaje zastrzyk. Podejrzewał, że musi to
być bolesne, ale nie wiedział, w jaki sposób ma okazać strach.
Lekarz jednak spostrzegł, że pacjent się boi.
- Wszystko będzie dobrze - pocieszył go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego szoku, i
chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne, muszę sprawdzić, czy nie ma pan pękniętej
kości.
Zrobił zastrzyk tak szybko, że Los nawet nie poczuł ukłucia. Po kilku minutach
oświadczył, że kość jest nie uszkodzona.
- Musi pan leżeć do wieczora. A potem, jeśli będzie się pan czuł na siłach, może pan
zejść na kolację. Tylko proszę nie stawać całym ciężarem na spuchniętej nodze. Zostawię
pielęgniarce instrukcje co do pańskiej kuracji; będzie pan otrzymywał jeden zastrzyk co trzy
godziny oraz pastylkę przy każdym posiłku. Jeśli okaże się to konieczne, jutro zrobimy
prześwietlenie. A teraz życzę miłego odpoczynku.
Zaniknął za sobą drzwi. Los leżał zmęczony i senny. Ale kiedy EE wróciła do pokoju,
natychmiast otworzył oczy.
Kiedy inni zwracają się do nas, kiedy na nas patrzą, nic nam nie grozi. Nasze czyny są
przez nich interpretowane w ten sam sposób, w jaki my interpretujemy ich zachowanie.
Ludzie nie potrafią dowiedzieć się o nas więcej, niż my o nich.
- Och, pani Rand! Prawie zasnąłem.
- Przepraszam, jeśli panu przeszkadzam, ale rozmawiałam z lekarzem, który pocieszył
mnie, że musi pan tylko dobrze wypocząć. - Usiadła na krześle tuż obok łóżka. - Chciałam
panu powiedzieć, że dręczą mnie potworne wyrzuty sumienia; czuję się odpowiedzialna za to,
co się stało. Mam nadzieję, że ta sytuacja nie pokrzyżuje panu zbytnio planów.
- Proszę się nie martwić. Jestem ogromnie wdzięczny za pomoc. Nie wiem... nie
wiem, jak...
- Na moim miejscu każdy postąpiłby tak samo. Ale może chciałby pan kogoś
powiadomić? Żonę? Rodzinę?
- Nie mam żony ani rodziny.
- To może kogoś z biura? Proszę się nie krępować i do woli korzystać z telefonu, z
teleksu, wysyłać telegramy... A może przydałaby się panu sekretarka? Mąż choruje od tak
dawna, że personel, który zatrudnia, ma niewiele pracy.
- Dziękuję bardzo, ale nic mi nie potrzeba.
- Ależ musi być ktoś, z kim pragnąłby się pan skontaktować... mam nadzieję, że nie
czuje się pan...
- Nie ma nikogo.
- Jeśli tak jest w istocie... i proszę, niech pan nie sądzi, panie O'Grodnick, że mówię to
tylko z grzeczności... jeśli nie ma pan żadnych pilnych spraw do załatwienia w najbliższym
czasie, chciałabym, żeby został pan z nami, dopóki pan całkiem nie wydobrzeje. Czułabym
się okropnie, gdyby musiał się pan troszczyć o wszystko sam, będąc w takim
stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i będzie pan pod stałą opieką najlepszych lekarzy. Mam
nadzieję, że pan mi nie odmówi?
Los przyjął zaproszenie. EE podziękowała mu i wkrótce usłyszał, jak wydaje służbie
polecenie, aby rozpakowano jegc walizkę.
Obudził się, kiedy promyk światła wdzierający się przez szparę pomiędzy grubymi
kotarami padł mu na twarz. Było późne popołudnie. Losowi kręciło się w głowie, bolała go
noga i nie do końca kojarzył, gdzie się znajduje. Po chwili przypomniał sobie wypadek,
limuzynę, kobietę, i lekarza. Tuż obok łóżka, dosłownie w zasięgu ręki, stał telewizor. Los
włączył odbiornik i leżał oglądając zmieniające się obrazy, które działały na niego kojąco.
Nagle, akurat gdy zamierzał podejść do okna i uchylić kotarę, zabrzęczał telefon. Dzwoniła
EE. Zapytała o nogę, a także czy chce, żeby przyniesiono mu na górę herbatę i kanapki, oraz
czy ona sama może go wkrótce odwiedzić. Odpowiedział, że tak.
Po chwili w drzwiach ukazała się pokojówka z tacą, którą ustawiła na łóżku. Los jadł
powoli, rozkoszując się wyśmienitym podwieczorkiem, takim jak te, które widywał na
ekranie telewizora.
Leżał wsparty o poduszki oglądając telewizję, kiedy EE weszła do pokoju. Widząc, że
przysuwa fotel bliżej łóżka, z ociąganiem wyłączył odbiornik. Spytała, czy boli go noga.
Odparł, że tylko trochę. Zaraz zadzwoniła do lekarza, którego zapewniła, że pacjent ma się
znacznie lepiej.
Wyznała Losowi, że jej mąż, Benjamin Rand, jest dużo od niej starszy i zbliża się już
do osiemdziesiątki. Dopóki nie zmogła go choroba, był energicznym mężczyzną, a nawet
teraz, pomimo swego wieku i niedomagań, wciąż żywo interesuje się - i zajmuje - sprawami
zawodowymi. Żałuje, powiedziała, że nie mają dzieci, zwłaszcza odkąd Rand zerwał wszelkie
stosunki z poprzednią żoną oraz dorosłym synem z pierwszego małżeństwa. Przyznała, że
czuje się odpowiedzialna za rozłam, jaki nastąpił między ojcem i synem, gdyż Rand właśnie
dla niej rozwiódł się z matką chłopca.
Świadom, że powinien okazać zainteresowanie tym, co EE mówi, Los zaczął
powtarzać za nią końcówki jej zdań, naśladując sztuczkę, którą zauważył w telewizji. W ten
sposób zachęcał kobietę, aby kontynuowała, a nawet rozwijała opowieść. Za każdym razem
gdy się odzywał, EE rozpromieniała się i nabierała większej pewności siebie. Wkrótce
poczuła się tak swobodnie, że dla zaakcentowania swoich wypowiedzi zaczęła dotykać to
jego ramienia, to jego dłoni. Miał wrażenie, że jej słowa dryfują mu po głowie, i leżał patrząc
na kobietę, jakby była postacią oglądaną w telewizji. EE usiadła wygodniej w fotelu. Pukanie
do drzwi przerwało jej w pół słowa.
Okazało się, że to pielęgniarka, która przyszła zrobić zastrzyk. EE wstała, lecz zanim
opuściła pokój, poprosiła Losa, żeby zechciał zjeść kolację wspólnie z nią i jej mężem, który
akurat poczuł się nieco lepiej.
Los zastanawiał się, czy pan Rand każe mu się wyprowadzić. Na myśl o tym nie czuł
jednak niepokoju; zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiał odejść, nie
wiedział tylko — tak jak się nie wie oglądając film w telewizji - co nastąpi później. Nie
zdążył jeszcze poznać wszystkich aktorów grających w tym odcinku. Wiedział, że nie musi
się niczego obawiać, gdyż wszystko ma dalszy ciąg, i że jedyne, co może w tej sytuacji
zrobić, to czekać cierpliwie na swój wieczorny występ.
Akurat kiedy włączał telewizor, w pokoju zjawił się czarnoskóry kamerdyner z
odświeżonym, uprasowanym garniturem. Uśmiech mężczyzny, przyjazny i swobodny,
przypominał uśmiech starej Louise.
EE ponownie zadzwoniła, zapraszając Losa na drinka przed kolacją. Kiedy zszedł na
dół po schodach, służący zaprowadził go do salonu, gdzie czekała na niego EE wraz z
sędziwym mężczyzną. Benjamin Rand był bardzo stary, niemal tak stary jak Stary Człowiek.
Rękę, którą wyciągnął na powitanie, miał suchą i gorącą, uścisk dłoni słaby. Popatrzył na
nogę Losa.
- Nie wolno jej panu zbytnio forsować - oznajmił; mówił wolno i wyraźnie. - Proszę
powiedzieć, jak się pan czuje? EE wspomniała mi o wypadku. To straszne! Po prostu
brak mi słów!
Los zawahał się.
- Nic takiego się nie stało, proszę pana. Zresztą czuję się już znacznie lepiej. To
pierwszy wypadek, jaki przydarzył mi się w życiu.
Służący napełnił kieliszki szampanem. Los ledwo zdążył zamoczyć usta, kiedy
poproszono ich na kolację. Mężczyźni przeszli za EE do jadalni, gdzie stał stół z trzema
nakryciami. Uwagę Losa zwróciły lśniące srebra oraz białe rzeźby z matowego szkła
umieszczone w rogach pokoju.
Nie wiedząc, jak się zachować, postanowił naśladować pewną postać z serialu
telewizyjnego: młodego biznesmena, który często jadał w towarzystwie swojego szefa i jego
córki.
- Sprawia pan wrażenie silnego, zdrowego człowieka, panie O'Grodnick, a zdrowie to
cenna rzecz – stwierdził Benjamin Rand. - Ale proszę powiedzieć, czy ten wypadek
nie oderwał pana od pracy zawodowej?
- Tak jak już mówiłem pańskiej żonie - zaczął powoli Los - mój dom został zamknięty
i nie mam w tym momencie żadnych pilnych obowiązków. - Ukroił sobie kawałek mięsa
i zaczął go dokładnie przeżuwać. - Właśnie czekałem, aż coś się przydarzy, kiedy potrącił
mnie samochód pańskiej żony.
Pan Rand zdjął okulary, chuchnął na nie, po czym przetarł szkła chusteczką do nosa.
Następnie włożył je z powrotem i popatrzył na gościa tak, jakby spodziewał się dalszych
wyjaśnień. Los zdał sobie sprawę, że jego odpowiedź jest niewystarczająca. Rozejrzał się i
napotkał wzrok EE.
- Niełatwo jest, proszę pana, znaleźć odpowiednie miejsce, ogród, do którego nikt by
się nie mieszał, a który uprawiałoby się stosownie do pór roku. Okazje takie trafiają
się coraz rzadziej. W telewizji... - zawahał się i nagle coś sobie uzmysłowił. - W telewizji ani
razu nie widziałem ogrodu. Widziałem lasy i dżungle, czasem pojedyncze drzewa, ale nigdy
ogrodu, w którym mógłbym pracować i patrzeć, jak to, co zasadziłem, rośnie... - Posmutniał.
Benjamin Rand pochylił się przez stół.
- Świetnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czyż jest lepsze słowo niż ogrodnik na
określenie prawdziwego biznesmena? Tak, Ross... pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?...
Człowiek interesu niczym ogrodnik pracą własnych rąk sprawia, że gleba licha staje się
urodzajna; zraszając ją potem, który ścieka mu z czoła, tworzy coś wartościowego, wspaniałe
miejsce, które służy nie tylko jego rodzinie, ale całemu społeczeństwu. Tak, Ross, to genialna
metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we własnej winnicy!
Skwapliwość, z jaką pan Rand zareagował na jego słowa, uspokoiła Losa; wszystko
było w porządku.
- Dziękuję panu - wymamrotał cicho.
- Ależ mów mi Ben. Los skinął głową.
- Dobrze, Ben. Ogród, który opuściłem, był właśnie takim wspaniałym miejscem i
wiem, że już nigdy nie znajdę mu równego. Wszystko, co w nim rosło, było moją zasługą; to
ja wysiewałem nasiona, ja podlewałem rośliny, ja patrzyłem, jak kwitną. Ale wszystko znikło;
jedyne, co mi pozostało, to pokój na górze - rzekł wskazując oczami na sufit.
Rand przyjrzał mu się z zatroskaniem.
- Dlaczego ktoś tak młody jak ty mówi o pokoju na górze? To ja się tam wkrótce
udam, nie ty. Jesteś tak młody, że niemal mógłbyś być moim synem. Oboje jesteście jeszcze
młodzi, i ty, i EE.
- Ben najdroższy - przerwała mu kobieta.
- Tak, tak... - nie pozwolił jej dokończyć. - Wiem, że nie lubisz, kiedy wspominam o
dzielącej nas różnicy wieku. Ale mnie czeka już tylko ten pokój na górze.
Los zadumał się, niepewien, co znaczą słowa Randa. Chyba nie zamierzał zająć
pokoju na piętrze, póki on, Los, przebywał w tym domu?
Jedli w milczeniu; Los wolno przeżuwał każdy kęs, ani razu nie sięgając po kieliszek z
winem. W telewizji ludzie pijący wino wpadali w dziwny stan i tracili nad sobą kontrolę.
- A jeśli wkrótce nie trafi ci się dobra okazja, co będzie z twoją rodziną?
- Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurniała.
- Nie rozumiem; jak to możliwe, że taki młody, przystojny człowiek nie założył
rodziny?
- Nie było czasu.
Rand pokiwał z uznaniem.
- Byłeś tak bardzo pochłonięty pracą?
- Ben, proszę cię... - wtrąciła EE.
- Jestem pewien, że Ross nie ma mi za złe tych pytań. Prawda, Ross?
Los potrząsnął głową.
- A czy... czy nigdy nie chciałeś mieć rodziny?
- Nie wiem, co to znaczy mieć rodzinę.
- Musisz być bardzo samotny - szepnął gospodarz. Po kilku minutach, które upłynęły
w ciszy, służba wniosła drugie danie. Rand popatrzył na Losa.
- Wiesz, Ross - rzekł - masz w sobie coś, co mi odpowiada. Jestem starym
człowiekiem, więc będę z tobą szczery. Podoba mi się twoja bezpośredniość; chwytasz
wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawełnę. Jak zapewne wiesz, jestem prezesem
zarządu Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej. Rozpoczęliśmy właśnie działalność
niosącą pomoc przedsiębiorstwom podupadającym na skutek inflacji, zbyt wysokich
podatków, strajków i innych kłopotów. Chcemy wyciągnąć, że tak powiem, pomocną dłoń
do wszystkich uczciwych „ogrodników" amerykańskiego świata interesów. To właśnie oni
stanowią naszą najlepszą obronę przed trucicielami środowiska, którzy zagrażają wolności
oraz dobrobytowi średnich klas społeczeństwa. Musimy kiedyś o tym porozmawiać; może,
jak już zupełnie wydobrzejesz, spotkałbyś się z innymi członkami zarządu, którzy
zapoznaliby cię dokładniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przyświeca. - I ku
zadowoleniu Losa niemal natychmiast dodał: - Wiem, wiem, nie należysz do ludzi, którzy
pochopnie podejmują decyzje. Ale przemyśl to, co powiedziałem, i pamiętaj: siedzi przed
tobą bardzo stary człowiek, któremu zostało już niewiele czasu... - Nie zważając na protesty
EE, ciągnął dalej: - Jestem chory i zmęczony długim życiem. Czuję się jak drzewo, którego
korzenie wystają nad ziemię...
Los przestał słuchać. Ogarnęła go tęsknota za ogrodem; w ogrodzie Starego
Człowieka żadne drzewo nigdy nie uschło, żadnemu korzenie nie wystawały z ziemi. Tam
wszystkie drzewa były młode, otoczone troskliwą opieką. Kiedy po chwili zdał sobie sprawę,
że przy stole zapadła cisza, powiedział szybko:
- Zastanowię się nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek
decydować.
- Dobrze, Ross, nie będę cię poganiał. - Pochylił się i poklepał Losa po ramieniu, po
czym cała trójka wstała od stołu i udała się do biblioteki.
4
W środę rano, kiedy Los się ubierał, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos
Randa.
- Dzień dobry, Ross. Żona prosiła mnie, abym również i w jej imieniu życzył ci
dobrego dnia. Nie będzie jej dzisiaj w domu, musiała lecieć do Denver. Ale dzwonię w innej
sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stanów Zjednoczonych wygłosi przemówienie na
dorocznym spotkaniu Instytutu Finansów. Jest już w drodze do Nowego Jorku, dzwonił do
mnie z pokładu samolotu. Wie, że niedomagam i że w związku z tym nie będę mógł
przewodniczyć zebraniu. Ale ponieważ czuję się dziś nieco lepiej, wspaniałomyślnie
postanowił mnie odwiedzić, zanim się tam uda. To ładnie z jego strony, nie uważasz? W
każdym razie wyląduje na lotnisku Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem.
Możemy go oczekiwać mniej więcej za godzinę. - Zamilkł; Los słyszał w słuchawce jego
ciężki oddech. - Chciałbym, żebyś go poznał, Ross. Na pewno nie pożałujesz. To ciekawy,
naprawdę ciekawy człowiek; nie wątpię, że przypadniesz mu do gustu. A teraz słuchaj:
wkrótce zjawią się tu ludzie z jego ochrony, żeby przeszukać dom. Jest to zwykła rutynowa
czynność, którą zawsze wykonują. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, moja sekretarka
zawiadomi cię, kiedy przybędą.
- Dobrze, Benjaminie, dziękuję.
- Aha, i jeszcze jedno. Mam nadzieję, że nie poczujesz się dotknięty... zrobią ci
rewizję osobistą. Nikomu, kto znajduje się w pobliżu prezydenta, nie wolno mieć przy sobie
żadnych ostrych przedmiotów, a ty masz język ostry jak brzytwa, więc uważaj! No, do
zobaczenia, przyjacielu! - rzekł i odłożył słuchawkę.
Nie wolno mieć przy sobie ostrych przedmiotów. Los szybko usunął z krawata spinkę,
z kieszeni zaś wyjął grzebień i położył na stole. Ale o co Randowi chodziło z tą brzytwą?
Przyjrzał się sobie w lustrze. Podobało mu się to, co widział: lśniące włosy, rumiana
cera, świeżo odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym kora do drzewa.
Zadowolony z siebie, włączył telewizor.
Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwoniła, by powiedzieć, że ludzie z ochrony
prezydenta chcieliby przyjść na górę. W drzwiach ukazało się czterech uśmiechniętych
mężczyzn, którzy prowadząc ożywioną rozmowę zaczęli przeszukiwać pokój za pomocą
różnych skomplikowanych urządzeń.
Los siedział przy biurku i oglądał telewizję. Zmieniając kanały, nagle dojrzał olbrzymi
helikopter zniżający się nad polaną w Parku Centralnym. Spiker wyjaśnił, że właśnie w tym
momencie prezydent Stanów Zjednoczonych ląduje w sercu Manhattanu.
Agenci przerwali pracę i również skierowali oczy na ekran.
- Szef przyleciał - stwierdził jeden z nich. - Pośpieszmy się; zostało nam jeszcze kilka
pokoi.
Wkrótce po ich wyjściu, kiedy był sam w pokoju, sekretarka Randa zadzwoniła z
wiadomością, że prezydent zjawi się lada chwila.
- W takim razie powinienem chyba zejść na dół, jak pani sądzi? - spytał Los, lekko się
jąkając.
- Sądzę, że tak, proszę pana.
Ruszył w dół po schodach. Ludzie z ochrony krzątali się cicho po korytarzach, po
holu, w pobliżu windy. Kilku stało przy oknach gabinetu, inni kręcili się po jadalni, po
salonie i przed biblioteką. Któryś przeprosił Losa, zrewidował go, po czym otworzył mu
drzwi do biblioteki.
Rand podszedł do swojego gościa i poklepał go po ramieniu.
- Cieszę się, Ross, że będziesz miał okazję poznać prezydenta. To porządny człowiek,
który ma duże poczucie sprawiedliwości i świetne rozeznanie w tym, co wyborcy
powitają z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoją drogą, to ładnie z jego strony, że postanowił
mnie odwiedzić, nie sądzisz?
Los przytaknął.
- Szkoda, że EE musiała wyjechać - ciągnął dalej Rand. - Jest gorącą zwolenniczką
obecnego prezydenta i uważa go za bardzo przystojnego mężczyznę. Nie wiem, czy
wiesz, ale dzwoniła z Denver.
Los odparł, że mówiono mu o tym.
- Nie rozmawiałeś z nią? No cóż, na pewno zadzwoni jeszcze raz; będzie chciała
usłyszeć o twoich wrażeniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spał, Ross, czy
mógłbyś z nią porozmawiać, opowiedzieć jej o spotkaniu z prezydentem?
- Z przyjemnością. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Ben. Wyglądasz znacznie
lepiej.
Rand z trudem poruszył się w fotelu.
- To sprawa makijażu, mój drogi, to wszystko sprawa makijażu. Pielęgniarka siedziała
przy mnie całą noc i pół ranka; prosiłem ją, żeby mnie trochę przypudrowała... nie
chcę, żeby prezydent myślał, że umrę w trakcie jego wizyty.
Nikt nie lubi przebywać w towarzystwie umierającego, Ross, ponieważ mało kto wie,
JERZY KOSIŃSKI WYSTARCZY BYĆ (PRZEŁOŻYŁA JULITA WRONIAK) SCAN-DAL
Katherine v. F., która nauczyła mnie, że miłość to coś więcej niż pragnienie bycia razem.
l Była niedziela. Los krążył wolno po ogrodzie, ciągnąc za sobą zielony wąż i uważnie obserwując lejący się z niego strumień wody. Bardzo delikatnie kierował go na każdą roślinę, każdy kwiat, każdą gałąź. Rośliny są jak ludzie; potrzebują miłości, aby żyć, pokonywać choroby i umierać w spokoju. A jednak różnią się od ludzi. Nie umieją rozmyślać o sobie ani zgłębiać swej istoty; nie istnieje lustro, w którym mogłyby się przejrzeć; wszystko, co robią, robią nieświadomie: rosną mimo woli, a ponieważ nie potrafią rozumować ani marzyć, ich rozwój pozbawiony jest znaczenia. W ogrodzie, który dzielił od ulicy wysoki, porośnięty bluszczem mur z czerwonej cegły, było przyjemnie i bezpiecznie, i nawet odgłosy przejeżdżających obok aut nie zakłócały panującego w nim spokoju. Los nie zwracał najmniejszej uwagi na hałasy z ulicy. Chociaż nigdy nie wychodził poza teren domu i przyległego doń ogrodu, nie interesował go świat na zewnątrz. Przednią część domu, w której mieszkał Stary Człowiek, Los traktował tak samo jak mur czy ulicę. Nie wiedział, czy ktoś tam żyje, czy nie. W tylnej części, na parterze, w izbie z oknem na ogród, mieszkała pokojówka. Los zajmował pomieszczenie po przeciwnej stronie holu, z własną łazienką i oddzielnym korytarzem prowadzącym do ogrodu. Jeśli chodzi o ogród, najbardziej podobało się Losowi to, że zawsze, gdziekolwiek się znajdował, na jednej z wąskich ścieżynek czy pośród drzew i krzewów, mógł po nim krążyć, nie zastanawiając się, w którym idzie kierunku, nie wiedząc, czy posuwa się naprzód, czy cofa po swoich dawnych śladach. Liczyło się tylko to, że tak jak rośliny żyje własnym rytmem. Co pewien czas wyłączał strumień wody, siadał na trawie i pogrążał się w zadumie. Wiatr wiejący z różnych stron kołysał liśćmi krzewów i drzew. Miejski kurz osiadał wszędzie, przyciemniając barwy kwiatów, które cierpliwie czekały, aż deszcz je obmyje, a słońce osuszy. Jednakże, nawet w szczytowym momencie swojego rozkwitu, tętniący życiem ogród był jednocześnie cmentarzem. Pod każdym drzewem i każdym krzakiem tkwiły zgniłe pnie oraz spróchniałe, rozkładające się korzenie. Właściwie trudno było określić, co jest ważniejsze: powierzchnia ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z którego wszystko bierze początek i w które na nowo się zapada. Wzdłuż muru, na przykład, rósł w pogardzie dla
innych roślin żywopłot; rozrastał się szybko, przytłaczając sobą sąsiadujące kwiaty i wdzierając się na terytorium słabszych krzewów. Los wrócił do pokoju i włączył telewizor. Ekran tworzył własne światło, własne kolory, własny czas. Nie podlegał prawu ciążenia, które sprawia, że rośliny chylą się ku ziemi. W telewizorze wszystko było splątane, przemieszane, a zarazem uładzone: noc i dzień, rzeczy duże i małe, solidne i kruche, miękkie i szorstkie, ciepłe i zimne, dalekie i bliskie. W kolorowym świecie telewizji ogrodnictwo było dla Losa jak laska dla ślepca. Zmieniając kanały, Los zmieniał i siebie. Przechodził przez różne fazy, podobnie jak rośliny w ogrodzie, ale przechodził przez nie tak szybko, jak chciał, tak szybko, jak wciskał przycisk. Zdarzało się, że zmieniając programy wypełniał sobą cały ekran, tak jak wypełniały go osoby pokazujące się w telewizorze. Manipulując przyciskiem dokonywał tego, że ludzie jawili się przed jego oczami. Toteż nic dziwnego, że uwierzył, iż swoje istnienie również zawdzięcza tylko sobie; sobie i nikomu więcej. Postać, którą zobaczył na ekranie, wyglądała jak jego własne odbicie w lustrze. Chociaż nie potrafił czytać ani pisać, bardziej przypominał mężczyznę w telewizorze, niż się od niego różnił. Nawet głosy mieli podobne. Wtopił się w ekran. Niczym promień słońca, podmuch świeżego powietrza czy lekki deszczyk, świat spoza ogrodu przeniknął Losa i Los, niby obraz telewizyjny, wypłynął w świat, niesiony siłą, której nie znał i nie widział. Nagle usłyszał skrzypienie otwieranego na górze okna i krzyk grubej pokojówki. Wstał z ociąganiem, ostrożnie zgasił telewizor i wyszedł do ogrodu. Gruba pokojówka wychyliła się z okna na piętrze i wymachiwała rękami. Nie lubił jej. Zamieszkała w domu Starego Człowieka wkrótce po tym, gdy czarnoskóra Louise zachorowała i wróciła na Jamajkę. Była gruba, była cudzoziemką i mówiła z dziwnym akcentem. Nie kryła tego, że nie rozumie słów płynących z telewizora, który oglądała we własnym pokoju. Los słuchał jej trajkotu tylko wówczas, gdy przynosiła mu posiłki i opowiadała, co zjadł Stary Człowiek oraz co - jej zdaniem - mówił. Teraz wołała, żeby przybiegł czym prędzej. Ruszył po schodach na górę. Nie miał zaufania do windy, odkąd czarnoskóra Louise przesiedziała uwięziona w niej kilka godzin. Na trzecim piętrze skręcił w długi hol prowadzący do frontowej części domu. Ostatnim razem, kiedy tu przebywał, niektóre z drzew w ogrodzie, teraz już wysokie i okazałe, były niskie i mizerne. W domu nie było wówczas telewizora. Na widok swojego
odbicia w dużym lustrze zawieszonym na ścianie w holu Losowi stanął w pamięci obraz siebie jako małego chłopca, a potem Starego Człowieka siedzącego w ogromnym fotelu. Stary Człowiek miał siwe włosy, ręce suche i pomarszczone. Sapał ciężko i często robił przerwy między słowami na złapanie tchu. Los wędrował przez pokoje, które wydawały mu się dziwnie puste; grube kotary w oknach ledwo przepuszczały światło. Stopniowo zaczął dostrzegać wielkie meble przykryte starymi pokrowcami oraz zasłonięte lustra. Słowa, którymi Stary Człowiek przemówił do niego po raz pierwszy, wryły mu się w pamięć niczym korzenie w ziemię. Los był sierotą, i to właśnie Stary Człowiek zaopiekował się nim przed wielu laty, udzielając mu schronienia w swoim domu. Matka chłopca zmarła przy porodzie. Nikt, nawet Stary Człowiek, nie chciał mu powiedzieć, kim był jego ojciec. Niektóre dzieci uczą się pisać i czytać, ale on, Los, nigdy nie posiądzie tej umiejętności. Nigdy nie zdoła pojąć wszystkiego, o czym inni rozmawiają lub co do niego mówią. Będzie pracował w ogrodzie, dbając o kwiaty, trawy i drzewa, które rosną tam w spokoju. Będzie taki jak one: cichy, pogodny w słońcu, ociężały w deszczu. Na imię otrzyma Los, gdyż los sprawił, że przyszedł na świat. Nie ma żadnej rodziny. Jego matka, chociaż była bardzo ładną kobietą, umysł miała - podobnie jak i on - niesprawny; miękka gleba chłopięcego mózgu, z której wyrastają wszystkie myśli, uległa trwałemu zniszczeniu. Dlatego też on, Los, nie powinien szukać sobie miejsca w świecie ludzi, którzy żyją poza domem i poza bramą ogrodu. Musi ograniczyć swój świat do pokoju, który jest mu przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzić do innych pomieszczeń ani wychodzić na ulicę. Posiłki będzie mu zawsze przynosić Louise, jedyna osoba, którą będzie widywał i z którą może rozmawiać. Nikt inny nie ma prawa zaglądać do jego pokoju. Poza chłopcem tylko Stary Człowiek może spacerować po ogrodzie i w nim przesiadywać. Los musi dokładnie wypełniać wszelkie polecenia, w przeciwnym razie, jak oznajmił Stary Człowiek, zostanie wysłany do zakładu dla obłąkanych, a tam zamknięty w celi i zapomniany. Los więc robił to, co mu kazano. Czarnoskóra Louise również. Naciskając klamkę masywnych, ciężkich drzwi, usłyszał skrzekliwy głos pokojówki. Kiedy wszedł do środka, ujrzał pokój dwukrotnie wyższy od pozostałych pomieszczeń. Ściany obudowane były półkami pełnymi książek. Płaskie, skórzane teczki leżały na stole. Pokojówka krzyczała coś do telefonu. Na widok Losa wskazała ręką łóżko. Zbliżył się do posłania. Stary Człowiek siedział wsparty o sztywne poduszki i wyglądał tak, jakby z uwagą nasłuchiwał cichego szemrania w rynnie. Ramiona opadały mu bezwładnie, głowa zaś
- niczym ciężki owoc na gałęzi - zwisała w bok. Los popatrzył na twarz Starego Człowieka: miała barwę kredy, górna szczęka zachodziła na dolną wargę i tylko jedno oko było otwarte, tak jak u martwych ptaków, które czasem znajdował w ogrodzie. Pokojówka odłożyła słuchawkę wyjaśniając, że zadzwoniła do lekarza, który wkrótce tu przybędzie. Los ponownie zerknął na Starego Człowieka, mruknął pod nosem „do widzenia” i wyszedł. Wrócił do swojego pokoju i włączył telewizor.
2 Nieco później, kiedy wciąż jeszcze oglądał telewizję, z górnych pięter domu doleciały go odgłosy jakichś zmagań. Wyszedł z pokoju i ukrywszy się za dużą rzeźbą stojącą w holu we frontowej części domu, obserwował, jak kilku mężczyzn wynosi ciało Starego Człowieka. Ponieważ Stary Człowiek umarł, Los sądził, że niedługo zjawi się ktoś, kto zadecyduje o tym, co ma się stać z domem, z nową pokojówką oraz z nim samym. W telewizji śmierć zawsze pociągała za sobą przeróżne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmarłego, przedstawicieli banku, prawników, biznesmenów. Ale dzień minął i nikt się nie pojawił. Los zjadł skromną kolację, obejrzał program rozrywkowy i położył się spać. Jak zwykle wstał wcześnie rano, wniósł do pokoju tacę, którą pokojówka zostawiła przy drzwiach, zjadł śniadanie i udał się do ogrodu. Sprawdził, czy ziemia na grządkach jest dość wilgotna, przyjrzał się uważnie kwiatom, usunął parę zeschłych liści, przyciął kilka gałązek. Wszystko było jak należy. W nocy padał deszcz i rośliny wypuściły sporo świeżych pędów. Usiadł i zdrzemnął się w słońcu. Dopóki nie patrzy się na ludzi, ludzie nie istnieją. Ukazują się, tak jak postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy człowiek skieruje na nich wzrok. I żyją w jego myślach, aż nie zastąpi ich nowy obraz. Tak samo działo się z nim, Losem. Patrząc na niego inni sprawiali, że stawał się wyraźny, otwierał się, wyłaniał; nie będąc widziany, zamazywał się i rozpływał. Może wiele tracił oglądając ludzi na ekranie telewizora i nie będąc samemu oglądanym. Cieszył się, że teraz, gdy Stary Człowiek nie żyje, zobaczą go osoby, które nigdy dotąd go nie widziały. Na dźwięk telefonu pędem wrócił do pokoju. Męski głos poprosił go, żeby przyszedł do biblioteki. Los pospiesznie zrzucił z siebie strój roboczy, ubrał się w jeden z najlepszych garniturów, jakie miał, starannie przyczesał włosy, włożył duże okulary słoneczne, które nosił
do pracy w ogrodzie, i ruszył na górę. W wąskim, mrocznym pokoju o zastawionych książkami ścianach ujrzał kobietę i mężczyznę. Siedzieli za dużym biurkiem, na którym leżały porozkładane różne papiery. Los zatrzymał się na środku pokoju, niepewien, co ma uczynić. Mężczyzna wstał od biurka, postąpił naprzód kilka kroków i wyciągnął rękę. - Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, która prowadzi sprawy spadkowe zmarłego. A to - rzekł odwracając się w stronę kobiety - moja asystentka, panna Hayes. Los potrząsnął wyciągniętą dłonią i spojrzał na kobietę. Uśmiechnęła się. - Pokojówka powiedziała mi, że mieszka tu mężczyzna zatrudniony w charakterze ogrodnika. - Mówiąc to Franklin skinął głową w kierunku Losa. - Jednocześnie w żadnych dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o jakimkolwiek mężczyźnie zatrudnionym przez zmarłego czy też mieszkającym w jego domu. Czy wolno mi spytać, od ilu dni pan tutaj przebywa? Zdumiało Losa, że w tak wielu papierach rozłożonych na biurku nigdzie nie figuruje jego imię; przyszło mu do głowy, że może ogród też nigdzie nie jest wspomniany. Po chwili wahania odparł: - Mieszkam w tym domu, odkąd tylko pomiętam, odkąd byłem małym dzieckiem. Zamieszkałem tu na długo przedtem, zanim jeszcze Stary Człowiek złamał nogę w biodrze i zaczął większość czasu spędzać w łóżku, zanim w ogrodzie wyrosły duże krzewy, zanim na trawnikach pojawiły się automatyczne spryskiwacze do roślin, a w pokojach telewizory. - Co takiego? Twierdzi pan, że mieszka w tym domu od dzieciństwa? Czy wolno mi spytać o pańskie nazwisko? Los poczuł się zakłopotany. Wiedział, że między nazwiskiem człowieka a jego życiem istnieje ważny związek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa nazwiska, jedno własne, używane poza ekranem, oraz drugie, które przybierali za każdym razem, gdy wcielali się w jakąś postać. - Nazywam się Los - powiedział. - Pan Los, tak? - upewnił się prawnik. Los skinął głową. - Spójrzmy do akt. - Ze stosu na stole podniósł kilka arkuszy. - Mam tu pełen wykaz osób, jakie zmarły kiedykolwiek u siebie zatrudniał. Podobno kiedyś sporządził testament, ale, niestety, nie udało nam się go odnaleźć. Prawdę mówiąc, zmarły zostawił po sobie bardzo niewiele dokumentów. Mamy jednak pełną listę wszystkich jego pracowników - oznajmił dobitnie, spoglądając na dokument, który trzymał w dłoni. Los czekał bez słowa.
- Może pan usiądzie? - zaproponowała panna Hayes. Przysunął krzesło w stronę biurka i usiadł. Franklin oparł brodę na ręce. - Bardzo to dziwne - powiedział nie podnosząc wzroku znad kartki papieru, którą uważnie studiował - ale pańskie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach. Według informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracował u zmarłego. Panie Los, czy jest pan pewien, całkowicie pewien, że zmarły zatrudnił pana u siebie? - Pracuję tu od samego początku - oświadczył z głębokim przekonaniem Los. - Całe życie zajmuję się ogrodem na tyłach domu. Odkąd tylko pamiętam. Byłem małym chłopcem, kiedy rozpocząłem pracę. Drzewa były wtedy niskie, żywopłotu też właściwie jeszcze nie było. A teraz ogród... - Ale w dokumentach - przerwał mu Franklin – nie ma ani słowa o tym, aby jakikolwiek ogrodnik mieszkał tu i pracował. Firma Hancock, Adams i Colby powierzyła nam, to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmarłego. Posiadamy szczegółową dokumentację. I mogę pana zapewnić, panie Los, że nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentów jasno wynika, że w przeciągu ostatnich czterdziestu lat zmarły nie zatrudniał żadnego mężczyzny. Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu? - Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od dziecka i przez cały czas ja jeden troszczę się o ogród. Dawniej zajmował się nim ktoś inny, wysoki, czarnoskóry mężczyzna; kiedy nauczył mnie wszystkiego, kiedy pokazał mi, co mam robić, odszedł i od tej pory pracuję zupełnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatów zasadzi łem własnoręcznie - stwierdził, wskazując w stronę okna wychodzącego na ogród. - Sprzątam ścieżki, podlewam grządki. Dawniej Stary Człowiek często schodził do ogrodu, siadał z książką, odpoczywał. Ale potem przestał. Franklin przeszedł od okna do biurka. - Proszę pana - rzekł - chciałbym panu wierzyć, ale widzi pan, jeśli wszystko, co pan mówi, jest prawdą, to z jakiegoś niezrozumiałego powodu pańska obecność w tym domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostały odnotowane w żadnym z dostępnych nam dokumentów. Niewiele pracowało tu osób - dodał cicho, zwracając się do asystentki. - Zmarły odszedł z firmy w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, ponad ćwierć wieku temu, kiedy złamane biodro przykuło go do łóżka. Ale pomimo zaawansowanego wieku do końca czuwał nad swoimi sprawami i każdą osobę, którą zatrudniał, zgłaszał do nas;
to my wypłacaliśmy jej pensję, załatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, że po odejściu panny Louise przyjął do pracy jedną „zagraniczną” pokojówkę, i nikogo więcej. - Znam starą Louise. Ona może poświadczyć, że od dawna mieszkam w tym domu i pracuję w ogrodzie. Louise była tu, odkąd pamiętam, odkąd miałem kilka lat. Codziennie przynosiła mi posiłki do pokoju, a od czasu do czasu siadywała ze mną w ogrodzie. - Louise umarła, proszę pana - przerwał Franklin. - Nie, ona pojechała na Jamajkę. - Tak, ale niedawno zachorowała i umarła - wyjaśniła panna Hayes. - Nie wiedziałem o tym - powiedział cicho Los. - W każdym razie - ciągnął dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby zawsze regularnie otrzymywały pensje; a ponieważ zajmowała się tym nasza firma, dysponujemy pełną dokumentacją. - Nie znałem innych osób, które tu pracowały. Kiedy nie pielęgnowałem ogrodu, przebywałem u siebie w pokoju. - Chciałbym panu wierzyć, panie Los, jednakże w naszych aktach nie ma najmniejszej wzmianki o pana obecności w tym domu. Nowa pokojówka nie umie powiedzieć, od jak dawna pan tu mieszka. Jak powiedziałem, nasza firma jest w posiadaniu pełnej dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich pięćdziesięciu lat. - Uśmiechnął się. - W czasie gdy zmarły był wspólnikiem w firmie, niektórych z nas jeszcze nie było na świecie, a inni dopiero raczkowali. Panna Hayes roześmiała się. Los nie rozumiał, dlaczego jej tak wesoło. - Proszę pana - Franklin znów powrócił do spraw dokumentów - czy przypomina pan sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywał pan cokolwiek? - Nic nie podpisywałem. - A w jaki sposób panu płacono? W gotówce? - Nigdy nie dawano mi pieniędzy. Dostawałem posiłki, bardzo smaczne posiłki; mogłem jeść, ile chciałem. Miałem własny pokój, z łazienką i oknem wychodzącym na ogród; wstawiono też nowe drzwi prowadzące do ogrodu. Otrzymałem radio, a po pewnym czasie telewizor, duży, kolorowy, z pilotem i zegarem, którego sygnał budzi mnie rano... - Tak, wiem, o jakim pan mówi. - Wolno mi chodzić na strych i wybierać sobie garnitury Starego Człowieka. Leżą na mnie idealnie, o, proszę – rzekł wskazując na ten, który miał na sobie. - Mogę również nosić jego płaszcze i buty, chociaż te ostatnie trochę piją mnie w nogi, i koszule, chociaż są trochę
za ciasne pod szyją, i krawaty, i... - Tak, rozumiem. - Zdumiewające! - zawołała panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany... Los uśmiechnął się do niej. - To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda męska przypomina tę z lat dwudziestych - dodała. - Ładnie, ładnie! - powiedział Franklin siląc się na wesołość.- Czyżbyś dawała mi do zrozumienia, że moje garnitury wyszły z mody? - I ponownie zwracając się do Losa, spytał: - A więc nie sporządzono żadnej umowy o pracę? - O ile wiem, to nie. - I zmarły nigdy nie obiecywał panu żadnej zapłaty, ani nic w tym rodzaju? - Nie. Nikt mi nic nie obiecywał. Rzadko widywałem Starego Człowieka. Przestał schodzić do ogrodu, zanim posadziłem te krzewy po lewej stronie ścieżki, które teraz sięgają mi już do ramion. Sadziłem je w czasach, kiedy nie było telewizora, tylko radio. Pamiętam, jak pracując w ogrodzie słuchałem radia, a Louise schodziła na dół i mówiła, żebym je ściszył, bo Stary Człowiek śpi. Już wtedy był bardzo stary i schorowany. Franklin nagle poderwał się z miejsca. - Panie Los, wydaje mi się, że bardzo uprościło by sprawę, gdyby pokazał nam pan jakiś dokument zawierający pański adres. Może to być książeczka czekowa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy coś w tym rodzaju. - Nie mam nic takiego. - Proszę pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widniałoby pańskie nazwisko, wiek i adres. Los milczał.
- Może świadectwo urodzenia? - podsunęła życzliwie panna Hayes. - Nie mam żadnych dokumentów. - Potrzebny jest nam dowód, że mieszka pan w tym domu - oznajmił stanowczo prawnik. - Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyż to niewystarczający dowód? - Czy kiedykolwiek był pan chory, to znaczy, czy leżał pan w szpitalu albo zasięgał porady lekarskiej? Proszę zrozumieć - ciągnął beznamiętnie Franklin - potrzebujemy jakiegoś dowodu na piśmie, że mieszkał pan i pracował pod tym adresem. - Nigdy nie chorowałem. Nigdy. Franklin zauważył podziw w oczach panny Hayes. - No dobrze. A jak się nazywa pański dentysta? - Nigdy nie byłem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczałem tego domu i nikt mnie nigdy nie odwiedzał. Louise czasami wychodziła na miasto, ale ja nie. - Panie Los, będę z panem szczery – powiedział znużonym głosem Franklin. - Nie posiadamy żadnego dowodu na to, że pan tu naprawdę mieszkał, że otrzymywał pensję, że miał opłacone ubezpieczenie... - Nagle urwał. - A podatki, czy płacił pan podatki? - Nie. - A czy służył pan w wojsku? - Nie. Oglądałem wojsko w telewizji. - Czy nie jest pan może spokrewniony ze zmarłym? - Nie, nie jestem. - Przyjmując, że mówi pan prawdę, chciałbym wiedzieć, czy zamierza pan rościć pretensje do spadku po zmarłym? Los nie rozumiał, o co prawnikowi chodzi. - Nie mam żadnych pretensji - wyjaśnił ostrożnie. - Jest mi tu dobrze. Lubię ten ogród. Spryskiwacze są jeszcze całkiem nowe. - Proszę mi powiedzieć... - wtrąciła się do rozmowy panna Hayes; wyprostowała się na krześle i odrzuciła w tył głowę. - Jakie ma pan plany na przyszłość? Czy znalazł pan już inną pracę? Los poprawił okulary słoneczne. Był całkiem zdezorientowany; dlaczego miałby odejść z ogrodu? - Pragnę tu pozostać i dalej dbać o rośliny – odparł cicho. Franklin zaczął przekładać papiery na biurku i po chwili wyciągnął kartkę pokrytą drobnym drukiem.
- To zwykła formalność - stwierdził podając ją Losowi. — Bardzo proszę zapoznać się z tym dokumentem i jeśli nie będzie pan miał żadnych zastrzeżeń, podpisać u dołu. Los wziął od prawnika kartkę i trzymając ją oburącz, uważnie się w nią wpatrywał. Zastanawiał się, ile potrzeba czasu, żeby przeczytać jedną stronę pisma urzędowego. W telewizji różnie to trwało. Wiedział, iż nie powinien zdradzić się z tym, że nie potrafi czytać i pisać. W telewizji drwiono i wyśmiewano się z takich ludzi. Przybrał skupiony wyraz twarzy, ściągnął brwi, zmarszczył czoło i ujął brodę pomiędzy kciuk a palec wskazujący. - Nie mogę tego podpisać - odparł wreszcie, zwracając Franklinowi kartkę. - Po prostu nie mogę. - Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszczeń? - Nie mogę tego podpisać, to wszystko. - Jak pan sobie życzy. - Prawnik zebrał z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana, panie Los, że jutro w południe dom będzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak również brania do ogrodu, zostaną zamknięte. Jeśli w istocie pan tu mieszka, proszę wyprowadzić się do południa, zabierając z sobą wszystkie swoje rzeczy osobiste. - Sięgnął do kieszeni i wyjął nieduży kartonik. - Proszę, oto wizytówka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu naszej firmy. Los wziął od prawnika wizytówkę i wsunął do kieszeni kamizelki. Wiedział, że powinien czym prędzej opuścić bibliotekę i wrócić do siebie do pokoju. Po południu nadawano w telewizji program, który oglądał regularnie i którego nie chciał przegapić. Wstał i pożegnawszy się, wyszedł. Na schodach wyrzucił wizytówkę.
3 We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszedł ze strychu z ciężką, skórzaną walizką w ręce, po raz ostatni zerkając na portrety zdobiące ściany domu. Spakował się, zaniknął za sobą drzwi pokoju i kiedy już był przy bramie prowadzącej na ulicę, nagłe ogarnęła go chęć, by wrócić do ogrodu, ukryć się wśród zieleni i opóźnić nieco swoje odejście. Postawił walizkę na ziemi i cofnął się. W ogrodzie panował błogi spokój. Kwiaty na wiotkich łodyżkach prężyły się ku niebu, a automatyczny spryskiwacz wyrzucał w górę bezkształtny obłok wilgoci, który osiadał na krzewach. Mężczyzna przejechał dłonią po kłujących igłach sosny i bujnych gałązkach żywopłotu, które jakby wyciągały się do niego. Przez jakiś czas stał bez ruchu, rozglądając się leniwie po ogrodzie, po czyni wyłączył spryskiwacz i wrócił do swojego pokoju. Nastawił telewizor, usiadł na łóżku i zaczał zmieniać kanały. Na ekranie ukazywały się wiejskie posiadłości, drapacze chmur, nowo wybudowane bloki mieszkalne, kościoły. Zgasił odbiornik. Obraz znikł, jedynie na środku ekranu majaczył mały, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez świat, do którego należał, ale po chwili i on się rozpłynął. Ekran pokryty równomierną szarością wyglądał jak kamienna płyta. Mężczyzna wstał i ponownie skierował się w stronę ogrodu, tym razem pamiętając, aby wziąć stary klucz, który od lat wisiał nie używany na haczyku w korytarzu nie opodal drzwi. Zbliżywszy się do bramy, wsunął klucz w zamek, po czym otworzył furtkę, przestąpił próg i nie wyjmując klucza, zatrzasnął ją za sobą. Powrót do ogrodu miał na zawsze odcięty. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w domu Starego Człowieka, znalazł się za bramą. Światło raziło go w oczy. Po chodnikach sunęli przechodnie, a dachy zaparkowanych wozów lśniły w słońcu poranka. Rozglądał się ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przytłumione odgłosy - były to obrazy, które od dawna miał utrwalone w pamięci. Jak dotąd, życie za bramą nie różniło się od tego, które oglądał na ekranie telewizora; może jedynie wszystko było większe, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Słowem, miał wrażenie, że patrzy na coś, co dobrze zna. Ruszył przed siebie. Zanim jednak minął najbliższą przecznicę, walizka zaczęła mu ciążyć, a upał dokuczać. Zszedł z chodnika w wąską przestrzeń między dwoma
zaparkowanymi przy krawężniku samochodami, gdy wtem spostrzegł, że jeden z nich gwałtownie rusza wstecz. Poderwał się, usiłując wrócić na chodnik, ale walizka spowolniła ruchy. Nim zdążył uskoczyć, poczuł uderzenie: został uwięziony między zderzakiem cofającego się pojazdu a reflektorami następnego. Z trudem wyszarpnął jedną nogę - druga nawet nie chciała drgnąć. Potworny ból sprawił, że zaczął krzyczeć i walić pięścią w bagażnik. Limuzyna zatrzymała się. Z prawą nogą uniesioną nad zderzak, z lewą wciąż unieruchomioną, Los był zupełnie bezradny. Pot lał się z niego strumieniami. Z pojazdu wyskoczył czarnoskóry, umundurowany szofer i z czapką w ręce zaczął coś mamrotać. Kiedy uświadomił sobie, że mężczyzna zaklinowany między wozami nie może drgnąć, przerażony czym prędzej usiadł z powrotem za kierownicą i podjechał nieco do przodu. Los postawił na ziemi uwolnioną nogę i upadł na krawężnik. Natychmiast otworzyły się tylne drzwi pojazdu, z których wyłoniła się szczupła kobieta. - Czy bardzo pana boli? - spytała pochylając się nad Losem. Podniósł oczy. W telewizji widział wiele podobnych do niej kobiet. - Nie - odparł, lecz głos mu drżał. - Tylko... tylko mi trochę zgniotło nogę. - O mój Boże! - zawołała ochryple kobieta. – Czy mogę... czy mógłby pan podciągnąć nogawkę? Spełnił jej prośbę. Łydka zdążyła mu spuchnąć i przybrać czerwonosiny odcień. - Mam nadzieję, że kość nie jest złamana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi przykro. Mój kierowca nigdy dotąd nie spowodował wypadku. - Nic takiego się nie stało. Czuję się już nieco lepiej. - Od kiedy mój mąż niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka pielęgniarek. Sądzę, że najrozsądniej będzie, jeśli pojedzie pan ze mną, chyba że woli pan udać się do własnego lekarza? - Sam nie wiem, co robić. - Nie miałby pan nic przeciwko temu, żeby zbadał pana nasz lekarz? - Nie, bynajmniej. - To jedziemy. Jeśli nie będzie mógł panu pomóc, zawiozę pana do szpitala. Wsparty na ramieniu, które kobieta mu podała, doszedł do limuzyny i wsunął się na tylne siedzenie. Kobieta usiadła obok. Kierowca umieścił walizkę w bagażniku i po chwili samochód gładko włączył się w poranny ruch uliczny. - Nazywam się Elizabeth Eve Rand – przedstawiła się kobieta. - Jestem żoną Benjamina Randa. Przyjaciele mówią na mnie EE... to od pierwszych liter moich imion. - EE - powtórzył z powagą Los.
- Tak, EE - powiedziała kobieta, rozbawiona jego skupioną miną. Przypomniał sobie, że w podobnych sytuacjach mężczyźni, których oglądał na ekranie telewizora, również się przedstawiali. - A ja Los - wyjąkał, a ponieważ kobieta wciąż patrzyła na niego wyczekująco, dodał: - Los ogrodnik... - Ross O'Grodnick? - Zauważył, że zmieniła jego imię, i uznał, że tak jak ludzie w telewizji, powinien odtąd przedstawiać się inaczej. - Mąż i ja od lat przyjaźnimy się z Basilem i Perditą O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony? - Nie, nie jestem. - A może wypiłby pan szklaneczkę whisky albo odrobi nę koniaku? Milczał zakłopotany. Stary Człowiek nie pił i nie pozwalał pić służbie, ale od czasu do czasu czarnoskóra Louise potajemnie zaglądała w kuchni do butelki i za jej usilną namową Los też kilka razy skosztował alkoholu. - Chętnie. Może koniaku - odparł, znów czując, jak ból przeszywa mu nogę. - Widzę, że pana boli - rzekła kobieta, pośpiesznie otwierając drzwiczki barku, który znajdował się na wprost nich; ze srebrzystej karafki nalała ciemnego płynu do szklanki z wyrytym monogramem. - Proszę wypić do dna. Dobrze to panu zrobi. Los pociągnął łyk i zakrztusił się. Kobieta uśmiechnęła się. - Lepiej? - spytała. - Wkrótce będziemy w domu i zajmie się panem lekarz. Jeszcze chwila cierpliwości. Pociągnął kolejny łyk: trunek był mocny. Tuż nad barkiem Los dojrzał przemyślnie ukryty mały odbiornik telewizyjny. Miał wielką ochotę go włączyć. Popijał ze szklanki, a tymczasem samochód sunął wolno po zatłoczonych ulicach. - Gzy telewizor działa? - Tak, naturalnie. - Czy można... czy mogłaby go pani włączyć? - Oczywiście. Może pozwoli to panu zapomnieć o bólu. - Pochyliła się i wcisnęła przycisk: ekran pojaśniał, wypełniając się obrazem. - Który kanał włączyć? Czy chce pan obejrzeć jakiś konkretny program? - Nie, może być ten, co jest. Malutki ekran i wydobywające się z niego dźwięk, oddzielały ich od hałasu ulicznego. Nagle zajechał im drogę jakiś samochód i szofer gwałtownie zahamował. Los zaparł się mocno, żeby nie polecieć do przodu, i w tym momencie poczuł ostry ból w nodze: świat zawirował mu przed oczami, a potem wszystko pociemniało, niczym ekran po zgaszeniu
telewizora. Kiedy się obudził, leżał na ogromnym łóżku, w pokoju skąpanym w promieniach słońca. EE stała obok. - Panie O'Grodnick - powiedziała wolno – stracił pan przytomność. Ale już jesteśmy w domu. Rozległo się pukanie do drzwi; po chwili ukazał się w nich człowiek w białym kitlu i okularach o grubych, czarnych oprawkach; w ręce miał pękatą, skórzaną torbę. - Jestem lekarzem - oznajmił - a pan jest zapewne tym mężczyzną, którego przygniotła wozem i porwała nasza urocza gospodyni? Los skinął głową. - Wybrała sobie pani bardzo przystojną ofiarę - powiedział z uśmiechem lekarz. - Ale chciałbym teraz zbadać pacjenta, więc gdyby mogła nas pani na chwilę zostawić samych... Zanim EE wyszła, dodał jeszcze, że pan Rand śpi i lepiej go nie budzić wcześniej niż późnym popołudniem. Los miał nogę bardzo obolałą; fioletowy siniec pokrywał niemal całą łydkę. - Niestety, muszę zrobić panu zastrzyk - powiedział lekarz - inaczej będzie pan mdlał, ilekroć dotknę pańskiej nogi. Wyjął z torby strzykawkę i w czasie gdy ją napełniał, Los zaczął sobie przypominać różne sceny z filmów, na których widział, jak ktoś dostaje zastrzyk. Podejrzewał, że musi to być bolesne, ale nie wiedział, w jaki sposób ma okazać strach. Lekarz jednak spostrzegł, że pacjent się boi. - Wszystko będzie dobrze - pocieszył go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego szoku, i chociaż wydaje mi się to mało prawdopodobne, muszę sprawdzić, czy nie ma pan pękniętej kości. Zrobił zastrzyk tak szybko, że Los nawet nie poczuł ukłucia. Po kilku minutach oświadczył, że kość jest nie uszkodzona. - Musi pan leżeć do wieczora. A potem, jeśli będzie się pan czuł na siłach, może pan zejść na kolację. Tylko proszę nie stawać całym ciężarem na spuchniętej nodze. Zostawię pielęgniarce instrukcje co do pańskiej kuracji; będzie pan otrzymywał jeden zastrzyk co trzy godziny oraz pastylkę przy każdym posiłku. Jeśli okaże się to konieczne, jutro zrobimy prześwietlenie. A teraz życzę miłego odpoczynku. Zaniknął za sobą drzwi. Los leżał zmęczony i senny. Ale kiedy EE wróciła do pokoju, natychmiast otworzył oczy.
Kiedy inni zwracają się do nas, kiedy na nas patrzą, nic nam nie grozi. Nasze czyny są przez nich interpretowane w ten sam sposób, w jaki my interpretujemy ich zachowanie. Ludzie nie potrafią dowiedzieć się o nas więcej, niż my o nich. - Och, pani Rand! Prawie zasnąłem. - Przepraszam, jeśli panu przeszkadzam, ale rozmawiałam z lekarzem, który pocieszył mnie, że musi pan tylko dobrze wypocząć. - Usiadła na krześle tuż obok łóżka. - Chciałam panu powiedzieć, że dręczą mnie potworne wyrzuty sumienia; czuję się odpowiedzialna za to, co się stało. Mam nadzieję, że ta sytuacja nie pokrzyżuje panu zbytnio planów. - Proszę się nie martwić. Jestem ogromnie wdzięczny za pomoc. Nie wiem... nie wiem, jak... - Na moim miejscu każdy postąpiłby tak samo. Ale może chciałby pan kogoś powiadomić? Żonę? Rodzinę? - Nie mam żony ani rodziny. - To może kogoś z biura? Proszę się nie krępować i do woli korzystać z telefonu, z teleksu, wysyłać telegramy... A może przydałaby się panu sekretarka? Mąż choruje od tak dawna, że personel, który zatrudnia, ma niewiele pracy. - Dziękuję bardzo, ale nic mi nie potrzeba. - Ależ musi być ktoś, z kim pragnąłby się pan skontaktować... mam nadzieję, że nie czuje się pan... - Nie ma nikogo. - Jeśli tak jest w istocie... i proszę, niech pan nie sądzi, panie O'Grodnick, że mówię to tylko z grzeczności... jeśli nie ma pan żadnych pilnych spraw do załatwienia w najbliższym czasie, chciałabym, żeby został pan z nami, dopóki pan całkiem nie wydobrzeje. Czułabym się okropnie, gdyby musiał się pan troszczyć o wszystko sam, będąc w takim stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i będzie pan pod stałą opieką najlepszych lekarzy. Mam nadzieję, że pan mi nie odmówi? Los przyjął zaproszenie. EE podziękowała mu i wkrótce usłyszał, jak wydaje służbie polecenie, aby rozpakowano jegc walizkę. Obudził się, kiedy promyk światła wdzierający się przez szparę pomiędzy grubymi kotarami padł mu na twarz. Było późne popołudnie. Losowi kręciło się w głowie, bolała go noga i nie do końca kojarzył, gdzie się znajduje. Po chwili przypomniał sobie wypadek, limuzynę, kobietę, i lekarza. Tuż obok łóżka, dosłownie w zasięgu ręki, stał telewizor. Los
włączył odbiornik i leżał oglądając zmieniające się obrazy, które działały na niego kojąco. Nagle, akurat gdy zamierzał podejść do okna i uchylić kotarę, zabrzęczał telefon. Dzwoniła EE. Zapytała o nogę, a także czy chce, żeby przyniesiono mu na górę herbatę i kanapki, oraz czy ona sama może go wkrótce odwiedzić. Odpowiedział, że tak. Po chwili w drzwiach ukazała się pokojówka z tacą, którą ustawiła na łóżku. Los jadł powoli, rozkoszując się wyśmienitym podwieczorkiem, takim jak te, które widywał na ekranie telewizora. Leżał wsparty o poduszki oglądając telewizję, kiedy EE weszła do pokoju. Widząc, że przysuwa fotel bliżej łóżka, z ociąganiem wyłączył odbiornik. Spytała, czy boli go noga. Odparł, że tylko trochę. Zaraz zadzwoniła do lekarza, którego zapewniła, że pacjent ma się znacznie lepiej. Wyznała Losowi, że jej mąż, Benjamin Rand, jest dużo od niej starszy i zbliża się już do osiemdziesiątki. Dopóki nie zmogła go choroba, był energicznym mężczyzną, a nawet teraz, pomimo swego wieku i niedomagań, wciąż żywo interesuje się - i zajmuje - sprawami zawodowymi. Żałuje, powiedziała, że nie mają dzieci, zwłaszcza odkąd Rand zerwał wszelkie stosunki z poprzednią żoną oraz dorosłym synem z pierwszego małżeństwa. Przyznała, że czuje się odpowiedzialna za rozłam, jaki nastąpił między ojcem i synem, gdyż Rand właśnie dla niej rozwiódł się z matką chłopca. Świadom, że powinien okazać zainteresowanie tym, co EE mówi, Los zaczął powtarzać za nią końcówki jej zdań, naśladując sztuczkę, którą zauważył w telewizji. W ten sposób zachęcał kobietę, aby kontynuowała, a nawet rozwijała opowieść. Za każdym razem gdy się odzywał, EE rozpromieniała się i nabierała większej pewności siebie. Wkrótce poczuła się tak swobodnie, że dla zaakcentowania swoich wypowiedzi zaczęła dotykać to jego ramienia, to jego dłoni. Miał wrażenie, że jej słowa dryfują mu po głowie, i leżał patrząc na kobietę, jakby była postacią oglądaną w telewizji. EE usiadła wygodniej w fotelu. Pukanie do drzwi przerwało jej w pół słowa. Okazało się, że to pielęgniarka, która przyszła zrobić zastrzyk. EE wstała, lecz zanim opuściła pokój, poprosiła Losa, żeby zechciał zjeść kolację wspólnie z nią i jej mężem, który akurat poczuł się nieco lepiej. Los zastanawiał się, czy pan Rand każe mu się wyprowadzić. Na myśl o tym nie czuł jednak niepokoju; zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później będzie musiał odejść, nie wiedział tylko — tak jak się nie wie oglądając film w telewizji - co nastąpi później. Nie zdążył jeszcze poznać wszystkich aktorów grających w tym odcinku. Wiedział, że nie musi się niczego obawiać, gdyż wszystko ma dalszy ciąg, i że jedyne, co może w tej sytuacji
zrobić, to czekać cierpliwie na swój wieczorny występ. Akurat kiedy włączał telewizor, w pokoju zjawił się czarnoskóry kamerdyner z odświeżonym, uprasowanym garniturem. Uśmiech mężczyzny, przyjazny i swobodny, przypominał uśmiech starej Louise. EE ponownie zadzwoniła, zapraszając Losa na drinka przed kolacją. Kiedy zszedł na dół po schodach, służący zaprowadził go do salonu, gdzie czekała na niego EE wraz z sędziwym mężczyzną. Benjamin Rand był bardzo stary, niemal tak stary jak Stary Człowiek. Rękę, którą wyciągnął na powitanie, miał suchą i gorącą, uścisk dłoni słaby. Popatrzył na nogę Losa. - Nie wolno jej panu zbytnio forsować - oznajmił; mówił wolno i wyraźnie. - Proszę powiedzieć, jak się pan czuje? EE wspomniała mi o wypadku. To straszne! Po prostu brak mi słów! Los zawahał się. - Nic takiego się nie stało, proszę pana. Zresztą czuję się już znacznie lepiej. To pierwszy wypadek, jaki przydarzył mi się w życiu. Służący napełnił kieliszki szampanem. Los ledwo zdążył zamoczyć usta, kiedy poproszono ich na kolację. Mężczyźni przeszli za EE do jadalni, gdzie stał stół z trzema nakryciami. Uwagę Losa zwróciły lśniące srebra oraz białe rzeźby z matowego szkła umieszczone w rogach pokoju. Nie wiedząc, jak się zachować, postanowił naśladować pewną postać z serialu telewizyjnego: młodego biznesmena, który często jadał w towarzystwie swojego szefa i jego córki. - Sprawia pan wrażenie silnego, zdrowego człowieka, panie O'Grodnick, a zdrowie to cenna rzecz – stwierdził Benjamin Rand. - Ale proszę powiedzieć, czy ten wypadek nie oderwał pana od pracy zawodowej? - Tak jak już mówiłem pańskiej żonie - zaczął powoli Los - mój dom został zamknięty i nie mam w tym momencie żadnych pilnych obowiązków. - Ukroił sobie kawałek mięsa i zaczął go dokładnie przeżuwać. - Właśnie czekałem, aż coś się przydarzy, kiedy potrącił mnie samochód pańskiej żony. Pan Rand zdjął okulary, chuchnął na nie, po czym przetarł szkła chusteczką do nosa. Następnie włożył je z powrotem i popatrzył na gościa tak, jakby spodziewał się dalszych wyjaśnień. Los zdał sobie sprawę, że jego odpowiedź jest niewystarczająca. Rozejrzał się i napotkał wzrok EE. - Niełatwo jest, proszę pana, znaleźć odpowiednie miejsce, ogród, do którego nikt by
się nie mieszał, a który uprawiałoby się stosownie do pór roku. Okazje takie trafiają się coraz rzadziej. W telewizji... - zawahał się i nagle coś sobie uzmysłowił. - W telewizji ani razu nie widziałem ogrodu. Widziałem lasy i dżungle, czasem pojedyncze drzewa, ale nigdy ogrodu, w którym mógłbym pracować i patrzeć, jak to, co zasadziłem, rośnie... - Posmutniał. Benjamin Rand pochylił się przez stół. - Świetnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czyż jest lepsze słowo niż ogrodnik na określenie prawdziwego biznesmena? Tak, Ross... pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?... Człowiek interesu niczym ogrodnik pracą własnych rąk sprawia, że gleba licha staje się urodzajna; zraszając ją potem, który ścieka mu z czoła, tworzy coś wartościowego, wspaniałe miejsce, które służy nie tylko jego rodzinie, ale całemu społeczeństwu. Tak, Ross, to genialna metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we własnej winnicy! Skwapliwość, z jaką pan Rand zareagował na jego słowa, uspokoiła Losa; wszystko było w porządku. - Dziękuję panu - wymamrotał cicho. - Ależ mów mi Ben. Los skinął głową. - Dobrze, Ben. Ogród, który opuściłem, był właśnie takim wspaniałym miejscem i wiem, że już nigdy nie znajdę mu równego. Wszystko, co w nim rosło, było moją zasługą; to ja wysiewałem nasiona, ja podlewałem rośliny, ja patrzyłem, jak kwitną. Ale wszystko znikło; jedyne, co mi pozostało, to pokój na górze - rzekł wskazując oczami na sufit. Rand przyjrzał mu się z zatroskaniem. - Dlaczego ktoś tak młody jak ty mówi o pokoju na górze? To ja się tam wkrótce udam, nie ty. Jesteś tak młody, że niemal mógłbyś być moim synem. Oboje jesteście jeszcze młodzi, i ty, i EE. - Ben najdroższy - przerwała mu kobieta. - Tak, tak... - nie pozwolił jej dokończyć. - Wiem, że nie lubisz, kiedy wspominam o dzielącej nas różnicy wieku. Ale mnie czeka już tylko ten pokój na górze. Los zadumał się, niepewien, co znaczą słowa Randa. Chyba nie zamierzał zająć pokoju na piętrze, póki on, Los, przebywał w tym domu? Jedli w milczeniu; Los wolno przeżuwał każdy kęs, ani razu nie sięgając po kieliszek z winem. W telewizji ludzie pijący wino wpadali w dziwny stan i tracili nad sobą kontrolę. - A jeśli wkrótce nie trafi ci się dobra okazja, co będzie z twoją rodziną?
- Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurniała. - Nie rozumiem; jak to możliwe, że taki młody, przystojny człowiek nie założył rodziny? - Nie było czasu. Rand pokiwał z uznaniem. - Byłeś tak bardzo pochłonięty pracą? - Ben, proszę cię... - wtrąciła EE. - Jestem pewien, że Ross nie ma mi za złe tych pytań. Prawda, Ross? Los potrząsnął głową. - A czy... czy nigdy nie chciałeś mieć rodziny? - Nie wiem, co to znaczy mieć rodzinę. - Musisz być bardzo samotny - szepnął gospodarz. Po kilku minutach, które upłynęły w ciszy, służba wniosła drugie danie. Rand popatrzył na Losa. - Wiesz, Ross - rzekł - masz w sobie coś, co mi odpowiada. Jestem starym człowiekiem, więc będę z tobą szczery. Podoba mi się twoja bezpośredniość; chwytasz wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawełnę. Jak zapewne wiesz, jestem prezesem zarządu Pierwszej Amerykańskiej Korporacji Finansowej. Rozpoczęliśmy właśnie działalność niosącą pomoc przedsiębiorstwom podupadającym na skutek inflacji, zbyt wysokich podatków, strajków i innych kłopotów. Chcemy wyciągnąć, że tak powiem, pomocną dłoń do wszystkich uczciwych „ogrodników" amerykańskiego świata interesów. To właśnie oni stanowią naszą najlepszą obronę przed trucicielami środowiska, którzy zagrażają wolności oraz dobrobytowi średnich klas społeczeństwa. Musimy kiedyś o tym porozmawiać; może, jak już zupełnie wydobrzejesz, spotkałbyś się z innymi członkami zarządu, którzy zapoznaliby cię dokładniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przyświeca. - I ku zadowoleniu Losa niemal natychmiast dodał: - Wiem, wiem, nie należysz do ludzi, którzy pochopnie podejmują decyzje. Ale przemyśl to, co powiedziałem, i pamiętaj: siedzi przed tobą bardzo stary człowiek, któremu zostało już niewiele czasu... - Nie zważając na protesty EE, ciągnął dalej: - Jestem chory i zmęczony długim życiem. Czuję się jak drzewo, którego korzenie wystają nad ziemię... Los przestał słuchać. Ogarnęła go tęsknota za ogrodem; w ogrodzie Starego Człowieka żadne drzewo nigdy nie uschło, żadnemu korzenie nie wystawały z ziemi. Tam wszystkie drzewa były młode, otoczone troskliwą opieką. Kiedy po chwili zdał sobie sprawę, że przy stole zapadła cisza, powiedział szybko: - Zastanowię się nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek
decydować. - Dobrze, Ross, nie będę cię poganiał. - Pochylił się i poklepał Losa po ramieniu, po czym cała trójka wstała od stołu i udała się do biblioteki.
4 W środę rano, kiedy Los się ubierał, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos Randa. - Dzień dobry, Ross. Żona prosiła mnie, abym również i w jej imieniu życzył ci dobrego dnia. Nie będzie jej dzisiaj w domu, musiała lecieć do Denver. Ale dzwonię w innej sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stanów Zjednoczonych wygłosi przemówienie na dorocznym spotkaniu Instytutu Finansów. Jest już w drodze do Nowego Jorku, dzwonił do mnie z pokładu samolotu. Wie, że niedomagam i że w związku z tym nie będę mógł przewodniczyć zebraniu. Ale ponieważ czuję się dziś nieco lepiej, wspaniałomyślnie postanowił mnie odwiedzić, zanim się tam uda. To ładnie z jego strony, nie uważasz? W każdym razie wyląduje na lotnisku Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem. Możemy go oczekiwać mniej więcej za godzinę. - Zamilkł; Los słyszał w słuchawce jego ciężki oddech. - Chciałbym, żebyś go poznał, Ross. Na pewno nie pożałujesz. To ciekawy, naprawdę ciekawy człowiek; nie wątpię, że przypadniesz mu do gustu. A teraz słuchaj: wkrótce zjawią się tu ludzie z jego ochrony, żeby przeszukać dom. Jest to zwykła rutynowa czynność, którą zawsze wykonują. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, moja sekretarka zawiadomi cię, kiedy przybędą. - Dobrze, Benjaminie, dziękuję. - Aha, i jeszcze jedno. Mam nadzieję, że nie poczujesz się dotknięty... zrobią ci rewizję osobistą. Nikomu, kto znajduje się w pobliżu prezydenta, nie wolno mieć przy sobie żadnych ostrych przedmiotów, a ty masz język ostry jak brzytwa, więc uważaj! No, do zobaczenia, przyjacielu! - rzekł i odłożył słuchawkę. Nie wolno mieć przy sobie ostrych przedmiotów. Los szybko usunął z krawata spinkę, z kieszeni zaś wyjął grzebień i położył na stole. Ale o co Randowi chodziło z tą brzytwą? Przyjrzał się sobie w lustrze. Podobało mu się to, co widział: lśniące włosy, rumiana cera, świeżo odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym kora do drzewa. Zadowolony z siebie, włączył telewizor. Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwoniła, by powiedzieć, że ludzie z ochrony prezydenta chcieliby przyjść na górę. W drzwiach ukazało się czterech uśmiechniętych mężczyzn, którzy prowadząc ożywioną rozmowę zaczęli przeszukiwać pokój za pomocą różnych skomplikowanych urządzeń. Los siedział przy biurku i oglądał telewizję. Zmieniając kanały, nagle dojrzał olbrzymi
helikopter zniżający się nad polaną w Parku Centralnym. Spiker wyjaśnił, że właśnie w tym momencie prezydent Stanów Zjednoczonych ląduje w sercu Manhattanu. Agenci przerwali pracę i również skierowali oczy na ekran. - Szef przyleciał - stwierdził jeden z nich. - Pośpieszmy się; zostało nam jeszcze kilka pokoi. Wkrótce po ich wyjściu, kiedy był sam w pokoju, sekretarka Randa zadzwoniła z wiadomością, że prezydent zjawi się lada chwila. - W takim razie powinienem chyba zejść na dół, jak pani sądzi? - spytał Los, lekko się jąkając. - Sądzę, że tak, proszę pana. Ruszył w dół po schodach. Ludzie z ochrony krzątali się cicho po korytarzach, po holu, w pobliżu windy. Kilku stało przy oknach gabinetu, inni kręcili się po jadalni, po salonie i przed biblioteką. Któryś przeprosił Losa, zrewidował go, po czym otworzył mu drzwi do biblioteki. Rand podszedł do swojego gościa i poklepał go po ramieniu. - Cieszę się, Ross, że będziesz miał okazję poznać prezydenta. To porządny człowiek, który ma duże poczucie sprawiedliwości i świetne rozeznanie w tym, co wyborcy powitają z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoją drogą, to ładnie z jego strony, że postanowił mnie odwiedzić, nie sądzisz? Los przytaknął. - Szkoda, że EE musiała wyjechać - ciągnął dalej Rand. - Jest gorącą zwolenniczką obecnego prezydenta i uważa go za bardzo przystojnego mężczyznę. Nie wiem, czy wiesz, ale dzwoniła z Denver. Los odparł, że mówiono mu o tym. - Nie rozmawiałeś z nią? No cóż, na pewno zadzwoni jeszcze raz; będzie chciała usłyszeć o twoich wrażeniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spał, Ross, czy mógłbyś z nią porozmawiać, opowiedzieć jej o spotkaniu z prezydentem? - Z przyjemnością. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Ben. Wyglądasz znacznie lepiej. Rand z trudem poruszył się w fotelu. - To sprawa makijażu, mój drogi, to wszystko sprawa makijażu. Pielęgniarka siedziała przy mnie całą noc i pół ranka; prosiłem ją, żeby mnie trochę przypudrowała... nie chcę, żeby prezydent myślał, że umrę w trakcie jego wizyty. Nikt nie lubi przebywać w towarzystwie umierającego, Ross, ponieważ mało kto wie,