Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

10 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Pamięć

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

10 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Pamięć.PDF

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Bujold Lois McMaster
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

Lois McMaster Bujold PAMIĘĆ ROZDZIAŁ PIERWSZY Miles wrócił do świadomości z oczyma wciąż zamkniętymi. Jego mózg tlił się w zmieszanym żarze resztek ognistego snu, bezkształtnego i zanikającego. Wstrząsnęło nim przypuszczenie, że znów został zabity, aż wreszcie pamięć i przyczyna zajęły miejsce tego postrzępionego doświadczenia. Pozostałe zmysły podsumowały sytuację. Był w komorze powietrznej, jego niskie ciało rozciągnięto płasko, przypięto do podłoża i zawinięto w coś, co przypominało cienką medyczną folię, standardowy wojskowy przydział. Ranny? Wszystkie kończyny wydały się działać i były na swoich miejscach. Wciąż jeszcze miał na sobie miękki kombinezon, który nosił pod zbroją kosmiczną, teraz nieobecną. Rzemienie nie były zaciągnięte. Złożony zapach filtrowanego po wielekroć powietrza, chłodnego i suchego, połaskotał jego nozdrza. Nieznacznie uwolnił rękę, żeby nie zaszeleścić folią, i dotknął swej nagiej twarzy. Żadnych kontrolnych przewodów, żadnych czujników, żadnej krwi gdzie moja zbroja, moja broń, mój nadajnik dowódcy? Ratunkowa misja szła na tyle gładko, jak tylko takie misje mogły iść. On i kapitan Quinn oraz ich patrol przeniknęli na statek porywaczy, znaleźli bryg. Przebili się do schwytanego barrayarskiego kuriera CezBez, porucznika Vorberga, jeszcze żywego, chociaż pod działaniem środków usypiających. Medtechnik oczyścił zakładnika z mechanicznych i chemicznych pułapek, a potem zaczęli wesołą podróż przez ciemne korytarze z powrotem do oczekującego dendariańskiego czółna bojowego. Porywacze, bardzo zajęci gdzie indziej, nie próbowali ani razu ich zaskoczyć. Co poszło źle? Wokół niego słychać było tylko spokojne brzęczenie wyposażenia, syk powietrza krążącego w normalnym obiegu, pomruk głosów. Jeden niski zwierzęcy jęk. Miles oblizał wargi tylko po to, by się upewnić, że dźwięk nie pochodzi z jego ust. On może nie był ranny, ale ktoś obok nie był w dobrej kondycji. Posmak antyseptyków przeniknął przez filtry. Siłą rozkleił powieki, przygotowany natychmiast udać znów nieświadomość i szybko myśleć, gdyby się okazało, że jest w rękach wroga. Ale był bezpieczny, najwyraźniej w swym własnym bojowym czółnie Floty Dendariańskiej, przywiązany pasem do jednej z czterech składanych koi z tyłu kadłuba. Awaryjna medyczna aparatura była znajomym widokiem, chociaż zwykle nie widywał jej z tej perspektywy. Medtechnik Oddziału Niebieskiego, odwrócony plecami do Milesa, pochylał się nad koją z boku, na której przywiązany był inny kształt. Miles nie zauważył żadnych innych ciał. Tylko jeden przypadek opróczmnie. Mógłby dodać Dobrze, tyle że nie powinno być żadnych strat w ludziach. Tylko jeden przypadek, poprawił się w myślach Miles. Gwałtowny ból głowy uderzył u podstawy mózgu. Ale nie miał żadnych oparzeń plazmowych, żadnego paraliżu po przerywaczu nerwowym. Żadnych dożylnych rurek ani injektorów przebijających jego ciało, pompujących krew albo synerginę przeciw wstrząsowi. Nie pływał w narkotycznej mgiełce środków przeciwbólowych, i żadne bandaże ciśnieniowe nie powstrzymywały jego drobnych ruchów. Żadnych blokerów zmysłów. Ból głowy wyglądał na migrenę po–oszołomieniową. Jak u diabła mogłem zostać ogłuszony przezzbroję bojową? Medtechnik dendariański, wciąż w zbroi, ale już bez hełmu i rękawic, odwrócił się i zobaczył otwarte oczy Milesa. – Obudził się pan, sir? Zawiadomię kapitan Quinn. Pochylił się nieco nad twarzą Milesa i zaświecił mu w oczy latarką, niewątpliwie sprawdzając zwężenie źrenic. – Jak długo... byłem nieprzytomny? Co się stało? – Miał pan coś w rodzaju ataku albo konwulsji. Żadnego widocznego powodu. Polowy test na obecność toksyn nie wykrył niczego, ale jest dość pobieżny. Przebadamy pana dokładniej jak tylko znajdziemy się w pokładowej izbie chorych. Czyli nie byłem ponownie martwy. Gorzej. Corazwięcej się gromadzi za każdym razem… Och, diabli. Co ja narobiłem? Co widzieli? Mogłoby nic mu nie być. Nie. Mógłby nie zostać trafiony przerywaczem nerwów. Ale ledwo. – Jak długo? – powtórzył Miles. – Atak trwał około czterech lub pięciu minut. Droga stamtąd tutaj zabrała więcej niż pięć minut .

– A potem? – Obawiam się, że był pan nieprzytomny około pól godziny, Admirale Naismith. Nigdy jeszcze nie odpłynął na tak długo. To był jeden z najgorszych ataków, przynajmniej jak dotychczas. Zanosił modły, by ten poprzedni raz był ostatnim. Minęły ponad dwa miesiące od czasu jego ostatniego ataku, krótkiego i bez świadków. Do licha, a taki był pewny, że nowe leki działają. Próbował się uwolnić, walcząc z termiczną folią i pasami koi. – Proszę nie wstawać, Admirale. – Muszę iść i odebrać raport. Medtechnik położył ostrożnie rękę na jego piersi i przycisnął go z powrotem do koi. – Kapitan Quinn rozkazała mi podać panu środki uspokajające, gdyby próbował pan wstać. Miles prawie warknął: A ja odwołuję ten rozkaz! Ale najwyraźniej nie byli w trakcie walki, a technik miał to ostre spojrzenie kogoś, kto zamierza wykonać swój obowiązek bez względu na koszty. Chroń mnie od ludzi prawych. – Czy to dlatego nie było mnie tak długo? Zostałem odurzony? – Nie, sir. Podałem panu tylko synerginę. Pańskie odczyty życiowe były stabilne, a ja obawiałem się podawać cokolwiek, dopóki nie będę wiedział, z czym przyjdzie się nam mierzyć. – Co z moim oddziałem? Wszyscy wyszli cali? Barrayarski zakładnik, wydostaliśmy go bezpiecznie? – Wszyscy wrócili cali i zdrowi. Barrayarczyk, um . . . będzie żył. Odratowałem jego nogi; jest spora szansa, że chirurg bez problemu mu je przyszyje – Medtechnik rozejrzał się, jakby szukał pomocy skądkolwiek. – Co? Jak został ranny? – Uh . . . Zawołam tu kapitan Quinn, sir. – Zrób tak – burknął Miles. Medtechnik zanurkował z powrotem w nieważkości i wymruczał coś naglącym tonem do interkomu na przeciwległej ścianie. Potem wrócił do pacjenta – porucznika Vorberga? Kroplówki pompowały w mężczyznę plazmę i leki rurkami wbitymi w obie jego ręce i szyję. Reszta okryta była folią termiczną. Na sygnał świetlny z sąsiedniej przegrody medtechnik pospiesznie przypiął się do swego fotela skokowego, po czym czółno przeszło szybką serię przyspieszeń, zwolnień i regulacji wysokości, przygotowując się do dokowania na statku macierzystym. Zgodnie z procedurą, ranny zakładnik został przeniesiony jako pierwszy. W dwóch częściach. Miles zazgrzytał zębami z konsternacji na widok żołnierza dźwigającego wielki pojemnik chłodniczy za medtechnikiem i lotopaletą. Chociaż, wokół nie było zbyt wiele krwi. Miles dał sobie spokój z czekaniem na Quinn i właśnie sam oswabadzał się z medycznych aparatur, gdy wyłoniła się z windy i opuściła się ku niemu. Zdjęła już hełm i rękawice swej kosmicznej zbroi i rozpięła kaptur kombinezonu, by uwolnić ciemne, uklepane potem loki. Jej przepięknie ukształtowana twarz była blada z napięcia, brązowe oczy ciemne od strachu. Ale jego malutka trzyokrętowa flota nie była w natychmiastowym niebezpieczeństwie, inaczej już by była właśnie tam, nie przy nim. – Dobrze się czujesz? –spytała szorstko. – Quinn, co…–nie. Najpierw podaj mi ogólny raport sytuacyjny. – Oddział Zielony wyłapał piracką załogę. Wszystkich. Trochę uszkodzeń sprzętu – agencja ubezpieczeniowa nie będzie aż tak uszczęśliwiona jak ostatnio – ale nasz życiowy Bonus jest ciepły i gotowy. – Dzięki Bogu i sierżant Taurze. A nasi piraci? – Przejęliśmy ich statek i dziewiętnastu zakładników. Trzech przeciwników zabitych. Wszystko zabezpieczone, nasza załoga w trakcie sprzątania. Sześciu czy ośmiu bękartów uciekło pinasą. Mają kiepskie uzbrojenie – i to tak daleko od najbliższego kanału skokowego, Ariel może ich bez trudu przechwycić. Twoja decyzja, czy lepiej zostać i po prostu ich zdmuchnąć, czy ryzykować pojmanie. Miles potarł twarz. – Przepytaj więźniów. Jeśli to ta sama krwawa banda, która w zeszłym roku zajęła Solerę i wymordowała całą załogę i pasażerów, to Stacja Vega zapłaci nagrodę, a my dostaniemy za tę misję trzy razy pensję. Skoro Veganie dają tę samą cenę za dowód ich śmieci, nagrywaj wszystko starannie. Będziemy się domagać poddania. Raz. – Westchnął. – Najwyraźniej nie wszystko poszło według planu. Znowu. – Hej. Każdy przypadek ratowania zakładników, który pozwala wszystkim ujść z życiem, jest sukcesem wedle wszelkich normalnych norm. Jeśli tylko nasz chirurg nie przyczepi twojemu biednemu Barrayarczykowi lewej nogi z prawej strony i odwrotnie, będziemy mieli sto procent.

– Ee . . . tak. Co zatem się stało kiedy... padłem? Co się stało Vorbergowi? – Niestety, przyjacielski ogień. Chociaż wtedy nie wydawał się przyjacielski. Upadłeś, zaskakując nas jak diabli. Twój kombinezon emitował koszmarną telemetrię, a twój łuk plazmowy się włączył. – Przeczesała palcami włosy. Miles wpatrywał się w ciężki bojowy łuk plazmowy wbudowany w prawe ramię kosmicznej zbroi Quinn, identycznej z jego własną. Jego serce zabiło gdzieś we wzburzonym żołądku. – Och, nie. Och, kurwa. Nie mów. – Niestety. Skróciłeś o kolana własnego uratowanego. Czysto jak tylko można, prosto przez obie nogi. Na szczęście – tak sądzę – promień skauteryzował ranę tuż po przecięciu, więc się nie wykrwawił na śmierć. A jest tak napakowany lekami, że nie sądzę, aby wiele czuł. Przez chwilę sądziłam, że wróg przejął kontrolę nad twoją zbroją, ale inżynierowie przysięgają, że to już niemożliwe. Rozwaliłeś mnóstwo ścian – trzeba nas było czterech, aby usiąść na twoim ramieniu, otworzyć medycznym otwieraczem twoją zbroję i cię rozłączyć. Młóciłeś wokół rękami – sam nas prawie wykończyłeś. W przypływie desperacji ogłuszyłam cię i zrobiłeś się bezwładny. Myślałam, że cię zabiłam. Quinn trochę straciła oddech, opisując wszystko. Jej zachwycająca twarz nie była, mimo wszystko, oryginalna, była zastępstwem po okropnym spotkaniu z ogniem plazmowym niemal dekadę temu. – Miles, co ci się do diabła stało? – Myślę że miałem… coś w rodzaju ataku. Jak w epilepsji, ale nie spowodowany uszkodzeniami neurologicznymi. Boję się, że to późne efekty spowodowane kriozabiegiem z zeszłego roku. Wieszdoskonale, że tak jest.. Dotknął podwójnej blizny po obu stronach szyi, teraz ledwie widocznych i bladych, widzialnych pamiątek tego zdarzenia. Interwencja Quinn z ogłuszaczem wyjaśniała jego długi powrót do przytomności i nadchodzący ból głowy. Więc ataki nie stają się gorsze… – No, mój drogi – powiedziała Quinn. – Ale jeśli to pierwszy – przerwała, przyjrzała mu się uważniej. –To nie był pierwszy raz, prawda? Milczenie się przeciągało; Miles zmusił się, by je przerwać, zanim samo pękło. – Zdarzyło się trzy lub cztery – albo pięć – razy wkrótce potem, jak wyszedłem z kriostazy. Mój krio–chirurg mówił, że z czasem znikną same, tak jak dziury w pamięci i brak oddechu. A potem zdawało się, że ustały. – A CesBez pozwolił ci prowadzić misje polowe z taką bombą zegarową w głowie? – CesBez . . . nie wie. – Miles ... – Elli – powiedział desperacko – natychmiast zdjęliby mnie z dowodzenia, dobrze wiesz. Miałbym szczęście, gdybym trafił za jakieś biurko. Zwolnienie z powodów medycznych to byłby koniec Admirała Naismitha. Na zawsze. Zamarła, porażona. – Wyobrażałem sobie, że jeśli ataki wrócą, to jakoś sobie z nimi poradzę. Tak myślałem. – Czy ktoś o tym wie? – Nie…wielu. Nie chciałem, żeby to dotarło do CesBez. Powiedziałem naczelnemu chirurgowi floty Dendarii. Przysięgła milczenie. Pracowaliśmy nad właściwą diagnozą. Nie posunęliśmy się daleko. Jej specjalnością jest w końcu trauma. Tak, jak oparzenia podmuchem plazmy czy przyszywanie kończyn. Tak więc porucznik Vorberg nie mógłby być teraz w lepszych czy bardziej doświadczonych rękach, nawet gdyby go magicznie przetransportować na Barrayar do Cesarskiego Szpitala Wojskowego. Usta Quinn zmieniły się w wąską kreskę. – Ale mnie nie powiedziałeś. Pomińmy nasz prywatny związek. Jestem drugim dowódcą w tej misji! – Powinienem ci powiedzieć. To oczywiste w retrospekcji. – Ciemniak. Quinn wpatrywała się w kadłub czółna, skąd nadchodził medtechnik z Peregrina z lotopaletą. – Wciąż mam sprzątanie do nadzorowania. Zostaniesz w swojej kabinie, dopóki nie wrócę, prawda?

– Już nic mi nie jest! Pewnie miną miesiące, zanim się to powtórzy. Jeśli w ogóle. –Dobrze? – powtórzyła przez zęby Quinn, wpatrując się w niego otwarcie. Pomyślał o Vorbergu i wypuścił powietrze z płuc. – Dobrze – wymamrotał. – Dzięki – syknęła. Zlekceważył lotopaletę, upierając się przy chodzeniu o własnych siłach, ale z medtechnikiem idącym za nim krok w krok czuł się okropnie zdołowany. Tracę nad tym kontrolę… Gdy tylko Miles dotarł do głównego ambulatorium, zmartwiony medtechnik zarządził skanowanie mózgu, pobrał próbki krwi i każdej innej substancji, jaką można było wycisnąć z jego ciała. Potem sprawdził każdy wskaźnik życiowy, jaki otrzymał. Wreszcie nie pozostało nic innego jak czekać na głównego chirurga. Miles wycofał się dyskretnie do niewielkiej salki badań, gdzie znalazł przygotowany przez ordynansa pokładowy uniform. Mężczyzna kręcił się wokół niego troskliwie, aż wreszcie Miles, zirytowany, odesłał go. W rezultacie został w pustym pokoju sam, nie mając nic do roboty oprócz myślenia, prawdopodobnie taktyczny błąd. Jeśli chodzi o sprzątanie, mógł zaufać Quinn, w końcu dlatego była druga po nim. Już raz dała sobie radę, gdy został dość gwałtownie usunięty z łańcucha dowodzenia, kiedy na Jackson’s Whole jego pierś rozszarpał snajperski granatnik igłowy. Włożył swój szary mundur i zapinał guziki, przyglądając się swojej klatce piersiowej, muskając palcami rozchodzące się jak pajęczyna blizny znaczące jego skórę. Jacksoniański krio–chirurg wykonał wspaniałą robotę. Jego nowe serce, płuca i okoliczne organy były już niemal całkiem wyrośnięte, w pełni funkcjonalne. W dodatku jego łamliwe kości, prześladujące go od czasu wadliwych narodzin, zostały prawie w całości wymienione na syntetyczne. Krio–chirurg wyprostował mu przy okazji kręgosłup; był to jeden ze szczegółów jego budowy, obok karłowatego wzrostu, który powodował, że jego pobratymcy Barrayarczycy wołali za nim Mutant!, gdy sądzili, że nie słyszy. Przy okazji dostało mu się kilka centymetrów wzrostu, kosztowny mały bonus, ale miał dla niego wartość. Nie widać było zmęczenia. Dla kogoś z zewnątrz, był w lepszej kondycji fizycznej niż kiedykolwiek w swym niemal trzydziestoletnim życiu. Jest tylko jeden mały haczyk. Ze wszystkich nici, które kiedykolwiek rzucały cień na jego z trudem wygraną karierę, ta była najbardziej nieuchwytna, najmniej oczekiwana, najgorsza. Pracował z szaleńczą koncentracją, pokonując wszelkie wątpliwości dotyczące jego fizycznych ułomności, aby wywalczyć swoją drogę jako najlepszego, najbardziej kreatywnego agenta do spraw galaktycznych Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru. Tam, gdzie nie mogła sięgnąć regularna armia Cesarstwa Barrayaru, przez bariery polityki i odległości sieci kanałów skokowych przeszywających galaktykę wzdłuż i wszerz, pozornie niezależna drużyna najemników mogła pojawić się bez wzbudzania podejrzeń. Miles spędził dekadę, doskonaląc swoją fałszywą tożsamość „Admirała Naismitha”, samozwańczego dowódcy Dendariańskiej Wolnej Floty Najemnej. Nasza Specjalność – Odważny Ratunek. Tak jak dzisiejsza misja. Od podłej bandy piratów odwróciło się szczęście w dniu, gdy połaszczyła się na nieuzbrojony frachtowiec zarejestrowany na Zoave Twilight, po czym znaleźli premię w postaci kuriera Cesarstwa Barrayaru, przewożącego potajemnie bony kredytowe i aktualne noty dyplomatyczne. Gdyby cechował ich choćby szczątkowy instynkt samozachowawczy, zwróciliby porucznika Vorberga i jego bagaże, nieuszkodzone i nietknięte, natychmiast do najbliższego punktu przewozowego, z wylewnymi przeprosinami. Zamiast tego próbowali sprzedać go najhojniejszemu oferentowi. Załatwich wszystkich, burknął Dowódca CesBez, Simon Illyan. Diabeł rozpozna swoich. Po czym zostawił szczegóły Milesowi. Cesarzowi nie odpowiadało, by nieautoryzowane osoby powstrzymywały jego kurierów. Albo torturowały, czy też próbowały nimi handlować jak wyładowanymi informacjami połciami mięsa. Choć oficjalnie sponsorem Najemników Dendariańskich była firma ubezpieczeniowa odpowiedzialna za statek z Zoave Twilight, nie zaszkodziłoby, gdyby przypadkiem wyszło na jaw, że współsponsorem misji jest Cesarstwo Barrayaru. Dobra reklama, ku ochronie następnego kuriera, którego podobnie opuści szczęście. W sumie to było szczęście. Milesa kusiło, by pójść dopilnować przesłuchania więźniów; drugim w kolejności poleceniem Illyana, po odzyskaniu Vorberga żywego, było ustalenie, czy kurier został uprowadzony przez przypadek czy celowo… ktoś prowadził jakieś własne śledztwo. Właściwie Miles był nadzwyczaj rad, że ten rodzaj pogmatwanej roboty nie podlega jego kompetencjom. Chirurg, wciąż ubrana w sterylny fartuch, w końcu się pojawiła. Wsparła dłonie na biodrach, patrząc na Milesa, i westchnęła. Wyglądała na zmęczoną. – Co z Barrayarczykiem? – zaryzykował Miles. – Czy, um… wyzdrowieje? – Nie jest tak źle. Cięcia były bardzo czyste, na szczęście poniżej stawów kolanowych, co szczędziło mnóstwa komplikacji. Po wszystkim będzie o jakieś trzy centymetry niższy. Miles wykrzywił twarz.

– Ale stanie na nogach do czasu powrotu do domu, – dodała – zważywszy, że zajmie to jakieś sześć tygodni. – Och. Dobrze. – Ale przyjmijmy, że strzał z łuku plazmowego trafił Vorberga na wysokości kolan. Albo metr wyżej, przecinając go na pół. Istnieje ograniczona ilość cudów, które nawet jego Dendariańscy genialni chirurdzy mogą dokonać. Nie miałby już przed sobą żadnej kariery, gdyby najpierw beztrosko zapewnił dowódcę CesBez, że ratowanie Vorberga to dla niego bułka z masłem, a potem zwrócił go w worku. Dwóch workach. Miles poczuł się słabo od dziwnej mieszaniny ulgi i przerażenia. Och, Boże, wolę umrzeć niżtłumaczyć to Illyanowi. Chirurg studiowała skany Milesa, mamrocąc medyczne zaklęcia. – Zatem znów jesteśmy na początku. Nie pojawiły się żadne wyraźne nieprawidłowości. Jedyny sposób, by zaobserwować jakikolwiek nacisk jest monitorować cię podczas ataku. – Do diabła, myślałem że wypróbowaliśmy każdy nacisk, elektrowstrząsy czy stymulatory znane nauce, by wywołać to coś w laboratorium. Myślałem, że leki które mi dałaś, utrzymają to pod kontrolą. – Standardowy antykonwulsant? Brałeś go regularnie? – zmierzyła go wzrokiem podejrzliwie. – Tak. – Uciął w zarodku bardziej dosadne protesty. – Wymyśliłaś coś jeszcze, czego można by spróbować? – Nic, dlatego właśnie dałam ci do noszenia ten monitor. – Jej wzrok nie znalazł w pokoju urządzenia. – Gdzie on jest? – W mojej kabinie. Ściągnęła wargi z irytacji. – Niech zgadnę. Nie miałeś go na sobie w trakcie. – Nie mieścił się pod zbroję. Zacisnęła zęby. – Nie pomyślałeś chociaż, by wyłączyć swoją broń? – Wtedy nie mógłbym jej użyć w sytuacji kryzysowej, bezbronny. Równie dobrze mógłbym zostać na pokładzie Peregrine. – Byłeś w sytuacji kryzysowej. Inaprawdę powinieneś zostać na pokładzie Peregrine. Albo zpowrotem na Barrayar. Ale ocalenie osoby Vorberga było najbardziej krytycznym punktem operacji, a Miles był jedynym wśród Dendarian oficerem CesBez, któremu Cesarstwo Barrayaru powierzyło kody rozpoznawcze. – Ja… – ugryzł się w język w daremnej próbie obrony i zaczął znowu. – Masz całkowitą rację. To się już nie zdarzy, aż … jakoś to wyprostujemy. Co robimy dalej? Rozłożyła ręce. – Przeprowadziłam każdy znany test. Najwyraźniej antykonwulsant nie jest rozwiązaniem. To jakieś specyficzne uszkodzenie krioniczne na poziomie komórkowym lub wewnątrzkomórkowym. Musisz powierzyć swoją głowę najwybitniejszym specjalistom w dziedzinie krio–neurologii. Westchnął, wzruszając ramionami w czarnej koszulce i szarej kurtce mundurowej. – Na razie skończyliśmy? Muszę pilnie przejrzeć zeznania więźnia. – Tak sądzę – skrzywiła się. – Ale zrób nam wszystkim przysługę. Nie chodź uzbrojony. – Tak jest – rzucił pokornie i uciekł. ROZDZIAŁ DRUGI Miles siedział przy zabezpieczonej komkonsoli w swojej kabinie na statku flagowym Peregrine, układając coś, co wyglądało jak jego tysięczny tajny raport polowy dla dowódcy Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru, Simona Illyana. Cóż, nie był tysięczny, to absurd. Nie mógł brać więcej niż trzy czy cztery misje rocznie, a był w interesie mniej niż dekadę, tak jest, od czasu przygody z inwazją na Vervain, która całą historię urealniła. Mniej niż czterdzieści zadań. Ale nie mógł podać aktualnego numeru od ręki, bez namysłu, ani podać dokładnej sumy, i to nie z winy krio-amnezji. Trzymaj się organizowania, chłopcze. Jego osobiste streszczenie powinno być nie więcej niż krótkim przeglądem dołączonym do surowych faktów, wyciągów z własnych akt Floty Dendariańskiej. Analitycy wywiadu lllyana lubili mieć mnóstwo surowych danych do przemyślenia. Dzięki temu byli zajęci w tych swoich małych pokoikach we wnętrzu kwatery głównej CesBez w Vorbarr Sultana. Iubawieni też, co czasem przerażało Milesa.

Peregrine, Ariel i reszta wybranej grupy uderzeniowej „Admirała Naismitha” znajdowała się obecnie na orbicie planety Zoave Twilight. Księgowa floty miała bardzo zajętych kilka ostatnich dni, przesiadując z firmą ubezpieczeniową, która wreszcie odzyskała swój frachtowiec i załogę, pobierając opłaty za zdobycie statków piratów, dokumentując oficjalne noty dotyczące nagrody wysyłane do ambasady stacji Vega. Miles wszedł do pliku koszty/zwroty, by uzupełnić swój raport, jako Dodatek A. Więźniowie zostali wysłani na dół, żeby rządy Vegi i Zoavan mogli ich podzielić między sobą – najlepiej w takim sensie jak biedny Vorberg. Ex– piraci byli podłą zbieraniną. Milesowi było niemal żal, że pinasa została przechwycona. Dodatek B był kopią dendariańskich zapisów przesłuchań więźniów. Planetarne rządy otrzymają okrojoną wersję tych raportów, pozbawionych wszelkich kwestii związanych z Barrayarem. Mnóstwo kryminalnych wyznań, kilka spraw interesujących CesBez, choć Veganie powinni być całkiem zadowoleni. Z punktu widzenia Illyana najważniejsze było, iż nie było dowodu, że porwanie kuriera Barrayaru nie było przypadkowym efektem piractwa. Chociaż – Miles zapisał to w podsumowaniu – informacja ta pochodziła od piratów, którzy nie przeżyli. Ponieważ ta liczba obejmowała samozwańczego kapitana oraz dwóch najwyższych rangą oficerów, istniało dość dużo możliwości, by analitycy Illyana zapracowali na swoje pensje. Ale trzeba było pójść też innym szlakiem, na co wskazywał udział przedstawicieli Domu Hargraves, próbujących kupić lub zapłacić okup piratom za kuriera Barrayaru. Miles z całego serca miał nadzieję, że CesBez skupi swą jak najbardziej negatywną uwagę na Jacksoniańskim półprzestępczym Wielkim Domu. Choć agenci Domu Hargraves okazali się nadzwyczaj użyteczni, wcale o tym nie wiedząc, dla Dendarian w czasie akcji. Illyanowi powinien się podobać raport finansowy. Dendarianom nie tylko udało się utrzymać koszty poniżej granic budżetu, – na odmianę – a w dodatku otrzymali nadzwyczajny dochód. Illyan, który zawsze narzekał na to, że wydają cesarskie marki jak wodę, zyskał ratowanie swojego kuriera za darmo. Dobrzy jesteśmy, prawda? Więc – jeśli było więc – skuteczny porucznik CesBez lord Miles Vorkosigan może wreszcie zasłużył na długo oczekiwanego kapitana? Dziwne, że barrayarska ranga Milesa bardziej była realna dla niego niż dla jego najemników. To prawda, że najpierw ogłosił się admirałem, a potem i tak go otrzymał, zamiast normalnej drogi naokoło, ale z perspektywy czasu nikt nie miał prawa powiedzieć, że się nim nie stał naprawdę. Z galaktycznego punktu widzenia Admirał Naismith był ze wszech miar prawdziwy. Wszystko, czym się kiedyś ogłosił, stało się prawdą. Jego barrayarska tożsamość była dodatkowym wymiarem. Dodatkiem? Nie ma to jak dom. Nie powiedziałem, że nie ma nic lepszego. Powiedziałem, że nie ma jak tam. Co sprowadziło go do Dodatku C, czyli zapisu zbroi bojowych Dendarian, dotyczących penetrację statku i ratowania zakładnika, Zielonego Oddziału sierżant Taury, ich akcji ratowania załogi frachtowca, jego własnego Oddziały Niebieskiego i całego tego… łańcucha zdarzeń. W pełnym kolorze i dźwięku, z odczytami telemetrii medycznej i komunikacyjnej. Z chorobliwą fascynacją Miles obejrzał wszystkie zapisy w czasie rzeczywistym, dotyczące jego ataku i wszystkich jego nieszczęsnych konsekwencji. Zapis vidu zbroi #060 miał doskonałe zbliżenie porucznika Vorberga, ogłupiałego od szoku, wrzeszczącego w agonii i upadającego bez przytomności w jedną stronę, podczas gdy jego nogi padały w drugą. Miles nagle zauważył, że siedzi zgięty wpół, trzymając się za pierś z przypływie współczucia. To nie był dobry czas, by męczyć Illyana o awans. Rekonwalescent Vorberg został wczoraj przekazany do ambasady Barrayaru na Zoave Twilight, które wyśle go do domu znacznie bardziej normalną drogą. Miles był skrycie wdzięczny, że jego tajny status pozwolił mu zejść z haczyka i nie schodzić na pokład promowy, by go pożegnać. Przed incydentem z łukiem plazmowym Vorberg nie widział twarzy Milesa, jako że ten miał na sobie hełm bojowy, a później, oczywiście… Chirurg dendariańska doniosła, że Vorberg zachował jedynie mgliste i poplątane wspomnienia z akcji ratunkowej. Miles wolałby wykasować z raportu wszystkie zapisu Oddziału Niebieskiego. Niestety, niepraktyczne. Gdyby najciekawsze sekwencje wyparowały, to niewątpliwie zwróciłoby uwagę Illyana jak widok ognia na szczycie wulkanu. Oczywiście, gdyby skasował, cały dodatek, wszystkie zapisy oddziałów, brak zniknąłby w ogólnym braku… Miles zastanawiał się, czym zastąpić Dodatek C. W przeszłości opisywał w raportach mnóstwo błahych i ważnych misji, czy to pod wpływem okoliczności, czy wyczerpania. Z powodu wady mechanicznej prawy łuk plazmowy wzbroi #032 został na pozycji „włączony”. Po kilku minutach zaskoczenia skorygowano jego działanie, leczpodmiot niefortunnie został trafiony promieniem plazmy... Nie jego wina, jeśli czytający weźmie to za złe funkcjonowanie zbroi, a nie właściciela. Nie. Nie może skłamać Illyanowi. Nawet w tak pasywny sposób. Nie skłamałbym. Po prostu korygowałem długość mojego raportu.

Tak się nie da. Na pewno przegapił jakiś mały fragment w innych plikach i kiedy analitycy Illyana to odkryją, będzie w kłopotach o dziesięć razy gorszych. Nie żeby w pozostałych częściach było dużo o tym błahym wypadku. To nic trudnego przejrzeć cały raport. To zły pomysł. Wciąż ... To byłoby interesujące ćwiczenie. Któregoś dnia sam może dostać zadanie czytania raportów, Boże zachowaj. Byłoby pouczające sprawdzić, jak dużo można sfałszować. Dla własnej ciekawości zapisał pełny raport, zrobił kopię i zaczął się nią bawić. Ile trzeba przeinaczeń i kasowań, by wymazać zakłopotanie agenta polowego? Zajęło mu to około dwudziestu minut. Wpatrywał się w produkt końcowy. By wprost artystyczny. Poczuł mdłości. Mogę przezto wylecieć. Tylko jeśli mnie przyłapią. Całe jego życie zdawało się bazować na tej zasadzie; oszukiwał zabójców, medyków, regulamin Służby, więzy rangi Vor… oszukiwał najwyraźniej samą śmierć. Może jestem bystrzejszy nawet od ciebie, Illyan. Wziął pod uwagę stałą obecność niezależnych obserwatorów Illyana we Flocie Dendariańskiej. Jeden z nich został odizolowany wraz z głównym trzonem floty; drugi służył jako oficer łącznościowy na Arielu. Żadnego nie było na pokładzie Peregrine czy w poszczególnych oddziałach; nikt nie mógł się z nim spierać. Chyba lepiej pomyślę o tym przezchwilę. Oznaczył poprawiony dokument jako ściśle tajne i zapisał go wraz z oryginałem. Przeciągnął się, by ulżyć obolałemu grzbietowi. Wszystko przez robotę przy biurku. Zadźwięczał dzwonek drzwi. – Tak? – Baz i Elena – rozległ się damski głos przez interkom. Miles oczyścił konsolę z dokumentów, wygładził uniform i zwolnił zamek drzwi. – Wejdźcie. – Lekko uśmiechnięty obrócił się na krześle, by patrzeć jak wchodzą. Baz, czyli Dendariański Komandor Baz Jesek, główny inżynier Floty i nominalny zastępca Milesa. Elena czyli kapitan Elena Bothari–Jesek, żona Baza, obecny dowódca Peregrine. Oboje należeli do nielicznych Barrayarczyków wśród Dendarian, i oboje znali całą prawdę o podwójnej tożsamości Milesa jako Admirała Naismitha, najemnika i po trochu wyrzutka z Kolonii Beta, oraz porucznika lorda Milesa Vorkosigana, obowiązkowego tajnego agenta Barrayarskiej CesBez, oboje byli przy tworzeniu samej Floty. Kościsty, łysiejący Baz siedział w tym od początku, ukrywający się dezerter, którego Miles przygarnął i (w jego własnej opinii) stworzył na nowo. Elena… to była całkiem inna sprawa. Była córką barrayarskiego ochroniarza Milesa, wychowała się w posiadłości Księcia Vorkosigana, była praktycznie przybraną siostrą Milesa. Nie mogła wstąpić do barrayarskiej armii przez swą płeć, pragnęła statusu żołnierza w swej oszalałej na punkcie wojska ojczyźnie. Miles dał jej ku temu sposobność. Teraz wyglądała zupełnie jak żołnierz, szczupła i wysoka jak jej mąż w świeżych szarościach Dendarii. Jej ciemne włosy, podpięte za uszami, otaczały blade, orle oblicze i czujne ciemne oczy. Więc jakie mogłoby być ich życie, gdyby tylko odpowiedziała „tak” na porywczą, wprawiającą w zakłopotanie propozycję małżeństwa ze strony Milesa, gdy oboje mieli po osiemnaście lat? Gdzie byliby teraz? Żyliby dostatnio jak cała arystokracja Vor w stolicy? Czy byliby szczęśliwi? A może byliby coraz bardziej znudzeni sobą, żałując utraconych szans? Nie, nie wiedzieliby nawet, że stracili jakieś szanse. Może mieliby dzieci… Miles uciął tę linię rozumowania. Bezproduktywna. Ale gdzieś tam, wciśnięte głęboko w serce Milesa, cierpliwie coś tkwiło. Elena wydawała się szczęśliwa w swoim małżeństwie. Ale życie najemnika – jak miał ostatnio okazję zaobserwować – było naprawdę ryzykowne. Mała różnica w celowności wroga, gdzieś na linii, mogła zmienić ją w pogrążoną w bólu wdowę, potrzebującą pocieszenia… pomijając to że Elena częściej bywała na linii ognia niż Baz. Jak na diabelski plan, rodzący się w zakamarkach umysłu Milesa podczas nocnego cyklu, to była poważna skaza. Cóż, nikt nie może zmienić cudzych myśli. Choć można otworzyć usta i powiedzieć coś naprawdę głupiego. – Cześć, ludzie, siadajcie. Co mogę dla was zrobić? – spytał wesoło Miles. Elena odpowiedziała uśmiechem, po czym obaj oficerowie dostawili sobie krzesła po drugiej stronie komkonsoli Milesa. Było coś niezwyczajnie formalnego w sposobie, w jaki zajęli miejsca. Baz zwrócił otwartą dłoń w stronę Eleny, oddając jej pierwsze słowo, pewny znak, że nadchodzi coś znaczącego. Miles spiął się w skupieniu. Zaczęła tak, jak się spodziewał. – Jak się czujesz, Miles? – Och, nic mi nie jest.

– To dobrze – wzięła głęboki oddech. – Mój panie… Kolejny pewny znak, że zanosi się na coś niezwykłego, skoro zwraca się do niego w terminach barrayarskiej zależności wasalnej. – …chcieliśmy złożyć rezygnację. – Jej uśmiech, jakby dla zmylenia, stał się szeroki, jakby powiedziała właśnie coś wspaniałego. Miles niemal spadł z krzesła. – Co? Dlaczego? Elena popatrzyła na Baza, a on podjął wątek – Dostałem ofertę pracy jako inżynier w stoczni orbitalnej Escobaru. Płacą tyle, że starczy na utrzymanie nas obojga. – Ja, ja… Nie zdawałem sobie sprawy, że nie jesteś zadowolony ze swojej pensji. Jeśli chodzi o pieniądze, to coś się załatwi. – Nie chodzi o pieniądze – odparł Baz. Tego właśnie się obawiał. To byłoby zbyt proste… – Chcemy zrezygnować, żeby założyć rodzinę – dokończyła |Elena. Co to było za proste, racjonalne stwierdzenie, które utkwiło Milesowi w umyśle w momencie, gdy snajperski granat igłowy rozsmarował jego klatkę piersiową po chodniku? – Uch… – Jako oficerowie dendariańscy – ciągnęła Elena – wystarczy że złożymy odpowiednie powiadomienie i rezygnację, oczywiście. Ale jako twoi wasale musimy prosić o pozwolenie za zwolnienie na mocy Nadzwyczajnej Łaski. – Um… Ja… nie jestem pewien, czy Flota jest przygotowana na stratę dwóch najwyższych oficerów naraz. Zwłaszcza Baza. Polegam na nim, kiedy znikam, czyli gdzieś przez połowę czasu, nie tylko w inżynierii i logistyce, ale też w kwestii trzymania spraw pod kontrolą. Pilnowania, by prywatne kontrakty nie wchodziły w paradę interesom Barrayaru. Powierzania… sekretów. Nie wiem, jak mógłbym go zastąpić. – Pomyśleliśmy, że mógłbyś podzielić obecne stanowisko Baza na dwa – podsunęła Elena pomocnie. – Tak. Mój zastępca do spraw inżynierii jest gotowy na awans – poparł ją Baz. – Technicznie jest lepszy ode mnie. Młodszy, no wiesz. – A wszyscy wiedzą, że od lat przygotowujesz Elli Quinn na stanowisko dowódcze – ciągnęła Elena. – Aż piszczy do awansu. Ijest gotowa. Myślę, że więcej niż dowiodła tego w ciągu ostatniego roku. – Ona nie jest… Barrayarką. Illyan mógłby się krzywić – grał na zwłokę Miles. – Na tak znaczącym stanowisku… – Nigdy dotąd się nie krzywił. Zna ją już dość dobrze. A CesBez zatrudnia mnóstwo nie barrayarskich agentów – odparła Elena. – Jesteście pewni, że chcecie zrezygnować? To znaczy, czy to naprawdę konieczne? Może dłuższy urlop albo czasowa przerwa? Elena potrząsnęła głową. – Bycie rodzicami… zmienia ludzi. Nie wiem, czy będę chciała wrócić. – Myślałem, że chcesz być żołnierzem. Z całego serca, bardziej niż cokolwiek innego. Jak ja. – Maszpojęcie, że większość tego było dla ciebie, tylko dla ciebie? – Chciałam. Jestem. Byłam… nim. Wiem, że wystarczy nie jest pojęciem ci znanym. Nie mam pojęcia, czy największy sukces kiedykolwiek zaspokoi twoje ambicje. To dlatego jestem taki spragniony… – Ale… przez całe moje dzieciństwo, młodość, Barrayar wmawiał mi, że bycie żołnierzem to jedyny zawód, który się liczy. Najważniejsze było nim być, albo chociaż móc być. A ja nigdy nie mogłam być ważna, bo nie mogłam być żołnierzem. Cóż, dowiodłam, że Barrayar się mylił. Zostałam żołnierzem, i to dobrym. – To prawda…

– A teraz zaczynam się zastanawiać, w czym jeszcze mylił się Barrayar. Na przykład w tym, co naprawdę jest ważne, i kto jest ważny. Kiedy byłeś w kriostazie w zeszłym roku, spędziłam mnóstwo czasu z twoją matką. – Och. – Kiedyś przysięgała, że nogi więcej nie postawi na rodzinnej planecie… – Mnóstwo rozmawiałyśmy, ona i ja. Zawsze myślałam, że podziwiam ją, bo była w młodości żołnierzem, jeszcze na Kolonii Beta, podczas Wojny Escobarskiej, zanim wyemigrowała i wyszła za twojego ojca. Ale raz, wspominając, wyrecytowała litanię, czym kiedyś była. Astrokartografem, odkrywcą, kapitanem statku, jeńcem, żoną, matką, politykiem… Lista ciągnęła się i ciągnęła. Trudno powiedzieć, dodała, co będzie następne. A ja pomyślałam… Chcę taka być. Chcę być jak ona. Nie tylko jedno, cała galaktyka możliwości. Chcę odkryć, kim jeszcze mogę być. Miles popatrzył skrycie na Baza, który uśmiechał się, dumny z żony. Niewątpliwie to ona stoi za tą decyzją. Ale Baz, całkiem słusznie, był oddanym niewolnikiem Eleny. Wszystko, co mówiła, jego też obejmowało. Szczury. – Nie sądzisz… że może zechcesz wrócić, potem? – Za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat? – rzekła Elena. – Myślisz, że Najemnicy Dendarii będą jeszcze istnieli? Nie, nie sądzę żebym chciała wrócić. Chcę iść naprzód. Tyle już wiem. – Z pewnością będziesz pragnąć jakiejś pracy. Takiej, w której wykorzystasz swoje umiejętności. – Myślałam o pracy w cywilnym przemyśle okrętowym. Wykorzystałabym mój trening, oprócz tej części z zabijaniem. Jestem zmęczona śmiercią. Chcę się zwrócić ku życiu. – Jestem… pewien, że będziesz doskonała we wszystkim, czego się podejmiesz. – Przez jeden szalony moment Miles rozważał możliwość odrzucenia ich prośby. Nie, nie możeszodejść, musiszzostać ze mną… – Technicznie, rozumiecie, mogę was jedynie zwolnić z obowiązków. Nie mogę zwolnić was z zależności wasalnej, tak jak cesarz Gregor nie może mnie zwolnić z bycia Vorem. Nie żebyśmy nie mogli… zgodzić się ignorować nawzajem swoje istnienie przez nieokreślony okres czasu. Elena rzuciła mu słodki uśmiech, który przez jedną okropną chwilę przypomniał mu matkę, jakby widziała cały system Vor jako halucynację, legalną fikcję, kształtowaną według woli. Spojrzenie skupionej mocy, bez potrzeby sprawdzania się wobec… wobec niczego. To nie było w porządku, że ludzie tak po prostu się zmieniali, gdy tylko na chwilę umarł. Zmieniali się bez pisemnego powiadomienia, nawet nie pytając o pozwolenie. Mógłby wyć w poczuciu straty, tyle że… straciłeś ją lata temu. Ta zmiana nadchodziła od zawsze. Jesteś wprost patologicznie niezdolny do przyjęcia porażki. Czasem był to użyteczny stan, z punktu widzenia dowódcy wojskowego. Wrzód na dupie dla kochanka, albo teoretycznego kochanka. Zastanawiając się, czemu go to martwi, Miles przerobił z nimi właściwe Vorowskie formalności, z każdym klękającym przed nim z dłońmi włożonymi w jego ręce. Otworzył dłonie i obserwował, jak smukłe dłonie Eleny odlatują jak ptaki, uwolnione z klatki. Nie wiedziałem, że cię więziłem, moja pierwsza miłości. Przepraszam… – Cóż, życzę wam szczęścia – powiedział Miles, a Elena wstała i wzięła dłoń Baza. – Nazwijcie pierwsze po mnie, co? Elena roześmiała się. – Nie jestem pewna czy ona to doceni. Milesanna? Milesia? – Milesia brzmi jak nazwa choroby – przyznał Miles, wycofując się. – W każdym razie nie chcę, żeby dorastała, nienawidząc mnie in absentia. – Kiedy możemy odejść? – spytała Elena. – Jesteśmy pomiędzy kontraktami. W każdym razie Flota planuje przerwę. – W Inżynierii i Logistyce wszystko jest gotowe – dodał Baz. – Tym razem żadnych pomisyjnych napraw. Zwłoka? Nie. Załatwmy to ulgowo. – Już wkrótce, jak sądzę. Muszę poinformować kapitan Quinn, oczywiście. – Komandor Quinn – Elena potaknęła. – Spodoba jej się to brzmienie – uścisnęła Milesa zupełnie nieregulaminowo. Stał nieruchomo, próbując wdychać jak najwięcej jej zapachu, gdy drzwi z syknięciem zamknęły się za nimi. Quinn miała obowiązki na dole na Zoave Twilight; Miles wysłał więc jej polecenie zdania raportu, gdy tylko wróci na Peregrine. W trakcie czekania

wywołał rozkłady służby Floty Dendariańskiej i przestudiował podział zaproponowany przez Baza. Nie widział powodu, żeby to nie mogło się sprawdzić. Awansować tego, przenieść tego i tego, żeby załatać dziury… To nim wcale nie wstrząsnęło, zapewniał siebie. W końcu nawet jego zdolności do dramatyzowania miały swoje granice. Chociaż był trochę wytrącony zrównowagi, jak człowiek przywykły opierać się na dekoracyjnej lasce, gdy mu ją nagle wyrwą. Albo na lasce ze szpadą, jak stary Komandor Koudelka. Gdyby nie jego mały prywatny medyczny problem, powiedziałby, że para dobrze wybrała czas, z punktu widzenia Floty. Quinn w końcu wpadła, czysta i świeża w swym szarym uniformie, niosąc zamknięty kodem dokument. Ponieważ byli sami, przywitała go nieregulaminowym pocałunkiem, który odwzajemnił z zaangażowaniem. – Przysłała to Ambasada Barrayaru dla ciebie, kochanie. Może to Prezent Zimowy od Wujka Simona. – Nadzieję można mieć – odkodował i otworzył plik. – Ha! Dokładnie. To bon kredytowy. Tymczasowa zapłata za właśnie prowadzoną misję. Kwatera główna nie wie, że już skończyliśmy – pewnie chciał się upewnić, że nie skończą się nam zasoby w trakcie roboty. Dobrze wiedzieć, że traktuje tak poważnie ratowanie personelu. Kiedyś może będę potrzebował takiej uwagi. – Tak było w zeszłym roku – zgodziła się Quinn. – W końcu dałeś CesBez tyle zysku, że muszą teraz dbać o swoje. Typowo barrayarska cecha, w starym stylu, jak na organizację, która próbuje się unowocześnić. – A to co, hm? – wyciągnął kolejny przedmiot. Zaszyfrowana instrukcja, tylko dla jego oczu. Quinn taktownie cofnęła się poza zasięg wzroku, gdy on sięgnął do konsoli, choć jej wrodzona ciekawość nie mogła powstrzymać ją od podpowiedzi: – Więc? Rozkazy z domu? Gratulacje? Zażalenia? – Cóż… huh. – usiadł, zmieszany. – Krótko i bez tłumaczeń. Czemu to tak bardzo kodowali? Mam zdać raport w domu, osobiście, w Kwaterze Głównej CesBez, natychmiast. W rozkładzie jest rządowy statek kurierski przelatujący przez Tau Ceti, który zaczeka na mnie. Mam się na nim pojawić w jak najkrótszym terminie, nawet używając transportu prywatnego w razie konieczności. Czy mała przygoda Vorberga niczego ich nie nauczyła? Nie można napisać, Zakończmisję i..., musi być, Przyjedź. Najwidoczniej mam wszystko rzucić. Jeśli to takie pilne, pewnie chodzi o przygotowania do nowej misji, ale w takim razie czemu mam marnować tygodnie na podróż do domu, kiedy mogę spędzić te tygodnie na miejscu, z Flotą? – Nagle lodowaty strach ścisnął mu pierś. Chyba że to coś osobistego. Mój ojciec – moja matka... nie. Gdyby coś się przydarzyło Księciu Vorkosiganowi, obecnie służącemu Cesarstwu jako Vicekról i gubernator kolonii Sergyar, sieci informacyjne podałyby to nawet na odległej Zoave Twilight. – Co się stało? – Quinn, opierająca się o daleki kąt komkonsoli, znalazła coś interesującego na swoich paznokciach – Co jeśli podczas podróży stracisz przytomność? – Nic wielkiego – wzruszył ramionami. – Skąd wiesz? – Eee... Spojrzała na niego ostro. – Nie wiedziałam że psychologiczne wyparcie może tak obniżyć IQ. Do diabła, musisz coś zrobić z tymi atakami. Nie możesz po prostu… zignorować ich istnienia, choć najwidoczniej to właśnie chcesz zrobić. – Próbowałem coś zrobić. Myślałem że główna chirurg coś wymyśli. Gorączkowo pragnąłem wrócić do floty, do lekarza, któremu ufam. Cóż, mogę jej ufać, ale ona twierdzi, że nie może pomóc. Teraz muszę wymyślić coś innego. – Zaufałeś jej. Czemu nie mnie? Miles powstrzymał raczej patetyczne wzruszenie ramionami. Ewidentna nieadekwatność tej odpowiedzi zmusiła go do dodania łagodzącego: – Takie miała rozkazy. Bałem się, że zrobisz coś dla mojego własnego dobra, czy tego chcę, czy nie. Trawiła to przez chwilę, po czym zaatakował niecierpliwie: – A co z twoimi ludźmi? Obecnie Cesarski Szpital Wojskowy w Vorbarr Sultana jest jednym z najlepszych według standardów galaktycznych. Na chwilę zamilkł, po czym powiedział: – Powinienem był to zrobić zeszłej zimy. Teraz… postanowiłem znaleźć inne rozwiązanie. – Innymi słowy, okłamałeś swoich pracodawców. Izostałeś przyłapany. Jeszcze nie. – Wiesz, że muszę przegrać. – Wstał i okrążył biurko, by ująć jej dłoń, zanim zaczęła obgryzać paznokcie; wpadli w swoje objęcia. Odchylił głowę, objął ramieniem jej szyję i ściągnął ją do swojego poziomu, by pocałować. Czuł strach, ściśnięty w niej tak jak w nim, w jej szybkim oddechu i ponurych oczach.

– Och, Miles. Powiedz im – powiedz im, że twój mózg wciąż się jeszcze rozmraża. Nie jesteś odpowiedzialny za swoje sądy. Zdaj się na łaskę Illyana, jak najprędzej, zanim sytuacja się pogorszy, Potrząsnął głową. – Jeszcze do zeszłego tygodnia to mogło zadziałać, ale po tym co zrobiłem Vorbergowi? Nie sądzę, że może być gorzej. Nie okazałbym miłosierdzia podwładnemu, który by wykręcił taki numer, więc czemu Illyan miałby? Zresztą Illyan… nie jest problemem sam w sobie. – Wielcy i mali bogowie, nie sądzisz chyba, że wciąż możesz to ukrywać? – To wynika całkiem jasno z raportu. Odepchnęła go, przerażona. – Twój mózg pozostał zamrożony. Zirytowany warknął: – Illyan starannie podtrzymuje swoją reputację wszechwiedzącego, ale jest przesadzona. Nie pozwól, by te oczy Horusa – pokazał na migi insygnia CesBez, przykładając połączony kciuk i palec wskazujący do oczu i spoglądając sowio – zaślepiły ci umysł. Zawsze próbujemy udawać, że wiemy, co robimy. Widziałem tajne akta, wiem, jak pokręcone mogą być sprawy za kulisami. Ten wymyślny chip pamięci w mózgu Illyana nie czyni go genialnym, tylko znacząco paskudnym. – Jest zbyt wielu świadków. – Wszystkie misje Dendarii są tajne. Oddziały nie będą paplać. – Chyba że między sobą. Historia już się rozeszła po statku, na wpół przekręcona. Ludzie mnie zadają pytania. – Och... i co im odpowiedziałaś? Wzruszyła ramionami ze złością. – Dawałam do zrozumienia, że to wina zbroi. – Ach. Dobrze. Nieważne... wszyscy są tutaj, a Illyan jest bardzo daleko. Ogromna odległość. Czego może się dowiedzieć, oprócz tego, co sam mu powiem? – Tylko pół ogromności – obnażone zęby Quinn miały tylko odrobinę wspólnego z uśmiechem. – Daj spokój, użyj rozsądku. Przecież potrafisz. Gdyby CesBez miało to wyłapać, zrobiłoby to miesiące temu. Wszystkie jacksoniańskie zapiski przeszły niezauważone. Czuł puls na jej gardle. – W tym nie ma nic racjonalnego! Straciłeś kontrolę, straciłeś swój pieprzony rozum? Przysięgam na bogów, robisz się tak samo trudny do opanowania jak twój klon– brat Mark! – Jak Mark znalazł się w tej dyskusji? – To zły znak, odpowiednik stromego zbocza wślizgujący się do rozmowy. Trzy najokrutniejsze kłótnie, jakie stoczył z Elli, dotyczyły właśnie Marka, wszystkie ostatnio. Dobry Boże. Przez całą ostatnią misję najbardziej ze wszystkiego unikał ich zwykłej bliskości w obawie, że będzie musiała być świadkiem kolejnego ataku. Nie sądził, że mógłby to wytłumaczyć jako naprawdę przerażający nowy typ orgazmu. Czy przypisywała jego chłód wobec niej różnym zdaniom na temat jego brata? – Mark nie ma nic do tego. – Mark ma wszystko do tego! Gdybyś za nim nie popędził, nie zostałbyś zabity. Inie miałbyś cholernych krionicznych krótkich spięć w mózgu. Możesz sobie myśleć, że jest najlepszym wynalazkiem od czasu napędu Necklina, ale ja nienawidzę tłustego małego lizusa! – Cóż, ja lubię tłustego małego lizusa! Ktoś musi. Przysięgam, to twoja kretyńska zazdrość. Nie bądź taką odlaną z żelaza suką! Stali naprzeciwko siebie z zaciśniętymi pięściami, oddychając ciężko. Jeśli teraz ich poniesie, on przegra, w każdym możliwym sensie. Zamiast tego wyrzucił z siebie: – Baz i Elena odchodzą, wiesz o tym? Awansuję cię na Komandora i na swego zastępcę na miejsce Baza. Pearson zostanie Inżynierem Floty. A w dodatku dostajesz patent kapitana Peregrine, dopóki nie spotkamy się z resztą Floty. Wybór nowego dowódcy Peregrine będzie twoim pierwszym zadaniem. Wyznacz kogoś z kim twoim zdaniem wy… dasz radę pracować. Odmaszerować! Szlag, to nie tak chciał oznajmić Quinn jej długo oczekiwany awans. Miał złożyć go u jej stóp jak wielką nagrodę, aby uradować jej duszę i nagrodzić jej nadzwyczajny wysiłek. Nie walnąć nim w głowę w środku wściekłej domowej awantury, kiedy słowa nie wystarczają jednej ze stron.

Jej usta otwarły się, potem zamknęły, znów otwarły. – Co ty sobie wyobrażasz, że pojedziesz gdzieś beze mnie jako swego ochroniarza? – wyrzuciła z siebie. – Wiem, że Illyan wydał bardzo jasne rozkazy, żebyś nigdy nie podróżował sam. Czy twoja kariera zniesie jeszcze jedno samobójstwo? – W tym sektorze ochroniarz jest tylko formalnością i stratą pieniędzy – odetchnął. – Wezmę sierżant Taurę. To powinno zaspokoić najbardziej paranoidalnego dowódcę CesBez. A ona zasłużyła na wakacje. – Och! Ty! – Najwyraźniej Quinn zabrakło przekleństw. Odwróciła się wokół własnej osi i pomaszerowała w stronę drzwi, obróciła się i formalnie zasalutowała, zmuszając go do oddania salutu. Automatycznymi drzwiami nie sposób było trzasnąć, ale za nią zasunęły się z sykiem węża. Rzucił się na krzesło i zamyślił się nad komkonsolą. Wahał się. Potem wywołał krótki raport z misji, zaszyfrował go na karcie bezpieczeństwa. Otworzył dłuższą wersję i wcisnął przycisk kasowania. Zrobione. Wsunął zaszyfrowany raport do zamykanej kodowo koperty, rzucił na swoje łóżko, a potem przystąpił do pakowania na podróż do domu. ROZDZIAŁ TRZECI Ostatnie wolne połączone kabiny na pokładzie statku skokowego zdążającego na Tau Ceti z Zoave Twilight okazały się luksusowymi apartamentami pierwszej klasy. Miles uśmiechnął się na taki pech i zrobił myślową notatkę, by udokumentować potrzebę ochrony dla księgowych Illyana, najlepiej podkreślając obsceniczne profity właśnie ukończonej misji. Kręcił się po kabinie, zajmując czas rozpakowywaniem swego skąpego bagażu i czekając, aż sierżant Taura zakończy swoje drobiazgowe przeszukanie. Światło i wystrój były nastrojowe, łóżka szerokie i miękkie, łazienki osobne i dyskretne, nawet nie musieli wychodzić, by coś zjeść; nieograniczona obsługa hotelowa wliczona była w cenę biletu. Gdy tylko statek znajdzie się w przestrzeni, mogliby z powodzeniem przez siedem dni pozostawać we własnym intymnym wszechświecie. Reszta podróży do domu będzie mniej zachęcająca. Na stacji transferowej na Tau Ceti zmieni strój i tożsamość i wkroczy na rządowy statek Barrayaru w osobie porucznika lorda Milesa Vorkosigana. Kuriera CesBez, skromnego młodego oficera w tej samej randze i o tych samych obowiązkach co biedny porucznik Vorberg. Strzepnął swój cesarski zielony mundur i powiesił w zamkniętej szafie razem z mundurowymi butami, których połysk zabezpieczała zamknięta torba. Kurier był najlepszą przykrywką dla częstych i rozległych podróży Milesa do i z Floty Dendarii, kurier nigdy nie musiał się tłumaczyć. Z drugiej strony, towarzystwo na kolejnym statku będzie wyłącznie męskie, wyłącznie wojskowe i w dodatku wyłącznie barrayarskie. Ochroniarz niepotrzebny. Sierżant Taura wróci do Dendarian, a on wróci ze swymi ziomkami na rodzinną planetę. Z doświadczenia mógł przewidzieć ich reakcję na siebie, na swoją fizyczną ułomność, nieprzystającą do obowiązków. Nie powiedzą nic otwarcie – będzie dla nich oczywiste, że otrzymał ciepłą posadkę kuriera jako synekurę dzięki wpływom swego ojca Wicekróla Admirała Księcia Vor–i tak dalej. Takiej reakcji pragnął, by uwiarygodniła jego tożsamość, i porucznik Vorkosigan Ponury nie będzie ich wyprowadzał z błędu. Jego wyczulenie na obelgi wypełni puste miejsca. Cóż, może w obsłudze będą ludzie z którymi już podróżował, którzy już do niego przywykli. Zamknął szafę. Pozwólmy porucznikowi Vorkosiganowi pozostać przez tydzień poza zasięgiem wzroku i umysłu. Miał co innego na głowie. Jego żołądek skręcił się w oczekiwaniu. Sierżant Taura wreszcie wróciła i wystawiła głowę przez drzwi łączące ich kabiny. – Wszystko w porządku – zameldowała. – Nigdzie żadnych pluskiew. Właściwie, odkąd wsiedliśmy, nie było żadnych nowych pasażerów ani ładunku. Właśnie opuściliśmy orbitę. Uśmiechnął się do niej, najbardziej niezwykłego żołnierza dendariańskiego, w dodatku jednego z najlepszych. Zresztą to nie było zaskoczeniem, była genetycznie zaprojektowana do walki. Taura była żywym prototypem genetycznego projektu wątpliwej moralności genetyków nie skądinąd jak z Jackson's Whole. Chcieli wyprodukować superżołnierza i zebrali zespół, który podjął się tego zadania. Zespół ten składał się wyłącznie z inżynierów biologicznych, brak w nim było doświadczonego żołnierza. Chcieli czegoś spektakularnego, żeby zrobić wrażenie na kliencie. To im się zdecydowanie udało. Kiedy Miles spotkał ją po raz pierwszy, szesnastoletnia Taura osiągnęła już swój ostateczny wzrost ośmiu stóp, same kości i mięśnie. Jej palce u rąk i nóg wieńczyły szpony, a jej usta wyposażono w kły, których wargi nie mogły ukryć. Jej ciało niemal lśniło od wewnętrznego żaru szalejącego metabolizmu, któremu zawdzięczała nienaturalną siłę i szybkość. To i jej brązowozłote oczy nadawały jej wilczy wygląd; kiedy koncentrowała się na czymś, jej ogniste spojrzenie powodowało, że uzbrojeni mężczyźni odkładali broń i rzucali się na ziemię, psychologiczny efekt działań wojennych, którego Miles był świadkiem przy pewnej radosnej okazji. Miles zawsze uważał, że Taura jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widział, na swój sposób. Musisz tylko odpowiednio na nią patrzeć. A biorąc pod uwagę liczbę ich wspólnych dendariańskich misji, zaskakująco rzadko mieli okazję się kochać, od czasu gdy się poznali, sześć,

siedem lat temu? Zanim on i Quinn zostali parą, ot co. Taura pozostała dla niego kimś bardzo specjalnym, a on dla niej, i ta sekretna więź nigdy nie osłabła. Och, próbowali być dobrzy. Przepisy dendariańskie były przeciwko związkom między żołnierzom różnych rang dla dobra obu stron, by chronić szeregowców przed wykorzystywaniem i oficerów przed utratą dyscypliny, albo gorzej. A Miles był zdecydowany, jako młody i sumienny Admirał Naismith, dawać dobry przykład, praworządne postanowienie, które uleciało… gdzieś. Za którymś „znów–straciliśmy– rachubę” razem prawdopodobnie zostanie zabity. Cóż, jeśli nie możesz być dobry, bądź chociaż dyskretny. – Doskonale, sierżancie – wyciągnął do niej rękę. – Równie dobrze możesz sobie zrobić wolne przez następne siedem dni, prawda? Twarz się jej rozświetliła, wargi rozciągnęły w uśmiechu w pełni eksponującym kły. – Naprawdę? – spytała, jej rezonujący głos drżał. – Naprawdę. Kroczyła ku niemu, jej masa mięśniowa powodowała skrzypienie podłogi pod dendariańskimi butami bojowymi, i zgięła się, by odebrać oczekujący pocałunek. Jej usta jak zwykle były gorące i ruchliwe. Kły mogły podświadomie potęgować to natężenie adrenaliny, ale właściwie była to jej czysta radosna… Taurość. Umiała się cieszyć życiem, pochłaniać doświadczenia, żyć w wiecznym Teraz, i miała ku temu dobry powód … Zmusił swój umysł do zaprzestania skoków w przyszłość, taką czy inną, i splótł ręce z tyłu jej głowy, by rozluźnić ciasno upięty węzeł jej mahoniowych włosów. – Odświeżę się – uśmiechnęła się, cofając się po chwili. Ściągnęła rozpiętą szarą kurtkę mundurową. – Ciesz się do woli łazienkowymi udogodnieniami – poradził radośnie. – To najbardziej sybarycki zestaw, jaki widziałem od czasu Ambasadorskich Łaźni na Stacji Dyne. Wycofał się do własnej łazienki, by zrzucić mundur i insygnia i pogrążyć się w tym rytuale uspokajających przygotowań, obejmujących depilację, mycie i nacieranie. Taura zasłużyła na to, co najlepsze. Zasłużyła też na tyle czasu, ile chciała. Rzadko mogła odrzucić surowego sierżanta i uwolnić kobiecą część swojej osobowości, wstydliwie ukrytą wewnątrz. Rzadko mogła zaufać komuś na tyle, by odsłonić tę łagodność. Zaklęta Księżniczka, tak o niej myślał. Chyba wszyscy mamy swoje ukryte tożsamości. Owinął się jak sarongiem ogrzanym puszystym ręcznikiem i przysiadł na łóżku, czujnie nasłuchując. Czy oczekiwała na ten ich mały wszechświat, a jeśli tak, to jaką część garderoby przywiozła w s swojej walizce? Mogłaby nalegać, by wypróbować z nim te nieprawdopodobnie seksowne rzeczy, nie zdając sobie sprawy, jak bosko wygląda odziana jedynie w potok włosów. No cóż, może nie strumień; pozostawione samym sobie miały tendencję do bycia sztywnymi, niepoprawnymi i krętymi, łaskotały go w nos, ale na niej wyglądały wspaniale. Miał tylko nadzieję, że pozbyła się okropnej różowej rzeczy z czerwonymi piórami. Musiał użyć całego swojego taktu, by ją przekonać, że może kolor i krój niezbyt dobrze podkreślają jej kształty, nie sugerując przy tym, że wykazała się brakiem gustu czy błędną oceną wyglądu. Ona mogłaby go złamać jedną ręką, ale on mógłby ją zabić słowem. Nigdy. Jego twarz rozświetliła się niekłamanym blaskiem, gdy wróciła. Miała na sobie coś kremowego, gładkiego, błyszcząco–jedwabistego, całe metry materiału tak cienkiego, że z łatwością można go było przeciągnąć przez pierścień. Boski wygląd został wspaniale podkreślony, ogromna wrodzona godność nienaruszona. – Och, to wspaniałe! – zanucił z niekłamanym entuzjazmem. – Naprawdę tak sądzisz? – podeszła do niego, jedwab unosił się wokół niej, wraz z ostro–słodkim zapachem, który zdawał się dostawać wprost z jego nosa do tylnomózgowia, bez przystanków po drodze. Jej bose stopy poruszały się bezszelestnie – starannie przycięła i spiłowała wszystkie paznokcie, po czym pomalowała je złotą emalią. Tym razem nie będzie miał trudnych do wyjaśnienia zadrapań czy śladów kleju chirurgicznego. Położyła się obok niego, niwecząc ich absurdalną różnicę wzrostu. Tu nareszcie mogli zaspokoić potrzebę ludzkiego, albo prawie ludzkiego, dotyku aż do syta, bez żadnych przerw, bez komentarzy… Wzdrygnął się wewnętrznie na myśl, że ktoś mógłby ich obserwować, że mógłby przerwać im czyjś wybuch śmiechu czy sarkastyczna uwaga. Czy jego skrajności powodowały łamanie własnych zasad? Nie oczekiwał, że jakikolwiek obcy zrozumie ten związek. Czy sam siebie rozumiał? Raz wymamrotałby coś o dreszczyku, o obsesji wspinania się na górę, typowa seksfantazja niskiego faceta. Potem może coś o walce o życie ze śmiercią. Może to było prostsze. Może to po prostu miłość. Obudził się dużo, dużo później i obserwował ją we śnie. To było miarą jej zaufania, że jego drobne poruszenia nie postawiły jej w stan natychmiastowej pobudki, jak zwykle działały jej genetycznie zaprogramowane nerwy. Jej liczne i fascynujące odpowiedzi, fakt że zasnęła przy nim był wiele mówiący, jeśli się znało jej historię. Studiował grę świateł i cieni na jej długim, długim ciele koloru kości słoniowej, na poły osłoniętym skręconymi prześcieradłami. Pozwolił dłoni

unosić się tuż nad krzywiznami, kilka centymetrów nad powierzchnią, czując gorączkowe gorąco unoszące się z jej złotej skóry. Delikatny ruch jej oddechu wprawiał cienie w taniec. Jej oddech był, jak zwykle, zbyt głęboki, zbyt szybki. Chciałby go trochę spowolnić. Może nie jak jej dni, jej wdechy i wydechy były policzone. Kiedy ustaną … Była ostatnim żywym prototypem. Wszystkie były genetycznie zaprogramowane na krótkie życie, częściowo prawdopodobnie jako mechanizm zabezpieczający, częściowo pewnie żeby podtrzymać zapał bojowy, na podstawie jakiejś obłąkanej teorii, że krótko żyjący będzie bardziej skłonny do poświęceń w walce niż ten z długim życiem. Miles nie sądził, by badacze naprawdę pojęli odwagę czy życie. Super żołnierze umieraliby młodo, bez artretycznego wieku starczego, bez dziecinnienia. Cierpieli kilka tygodni, najwyżej miesięcy, podupadając na zdrowiu równie szybko jak żyli. Jakby ich przeznaczeniem było iść prosto w ogień, a nie upadać w hańbie. Przyglądał się cienkim srebrnym pasemkom w mahoniowych włosach Taury. Nie było ich w zeszłym roku. Ma tylko dwadzieścia dwa lata, na miłość Boską. Naczelny chirurg Floty Dendariańskiej zbadała ją dokładnie i zapisała leki, by obniżyć szaleńczy metabolizm. Teraz jadła zaledwie tyle, co dwóch mężczyzn, nie czterech. Rok po roku, jak gorący złoty wir na powierzchni, leki rozciągały jej życie. Ale kiedyś wir musiał trzasnąć. Ile jeszcze czasu? Rok? Dwa? Kiedy wróci następnym razem do Dendarian, czy przywita go służbowym Witamy, Admirale publicznie, a mniej oficjalnie, w dodatku rubasznie i hałaśliwie, Jak leci, kochanie prywatnie…? Jak to dobrze, że ona kocha Admirała Naismitha. Lord Vorkosigan by tego nie wytrzymał. Czuł się trochę winny wobec drugiej kochanki Admirała Naismitha, popularnej i znanej Quinn. Nikt nie musiałby się tłumaczyć z miłości do pięknej Quinn. Była całkiem wyraźnie przez niego wybrana. Właściwie nie był nieszczery wobec Quinn. Technicznie Taura była przed nią. A on i Quinn nie wymieniali żadnych ślubów, przysiąg czy obietnic. Nie z powodu braku propozycji; prosił ją boleśnie wiele razy. Ale ona też była zakochana w Admirale Naismithie. Nie w Lordzie Vorkosiganie. Sama myśl o zostaniu Lady Vorkosigan, uwięzioną na planecie, którą nazywała „rozmoczoną kupą błota”, wystarczała, by urodzona w przestrzeni Quinn uciekła z wrzaskiem w przeciwnym kierunku, albo przynajmniej by się wykręciła niezręcznie. Miłość życia Admirała Naismitha była czymś w rodzaju młodzieńczego marzenia: nieograniczony i czasem zdumiewający seks, żadnej odpowiedzialności. Czemu to nagle przestało działać? Kochał Quinn, kochał jej energię, inteligencję, żywotność, dzielili zamiłowanie do żołnierskiego życia. Była jednym z najwspanialszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miał. Ale to co mu ofiarowała, było w sumie… bezpłodne. Nie było dla nich przyszłości, tak jak nie miał jej z Eleną, związaną z Bazem, czy z Taurą. Która umiera. Boże, to boli. Właściwie to mogłoby przynieść mu ulgę, uciec od Admirała Naismitha i wrócić do Lorda Vorkosigana. Lord Vorkosigan nie miał życia seksualnego. Westchnął. Więc… kiedy to się pojawiło, ta… pustka w jego życiu? Właściwie to raczej dawno. Dziwne. Wcześniej tego nie zauważył. Oczy Taury rozchyliły się, rzucając miodowe blaski. Obdarzyła go sennym uśmiechem z kłami. – Głodna? – zapytał, pewny odpowiedzi. – Acha. Spędzili przyjemne kilka minut studiując długaśne menu przygotowane przez kuchnię statku, po czym wysłali potężne zamówienie. Przy Taurze, zdał sobie sprawę rozbawiony Miles, mógł skosztować każdej potrawy, nie marnując resztek. Czekając, aż ich uczta przybędzie, Taura spiętrzyła poduszki i usiadła na łóżku, obejmując go zamyślonym spojrzeniem złotych oczu. – Pamiętasz, jak mnie pierwszy raz nakarmiłeś? – Tak. W podziemiach Ryovala. Ten suchy baton energetyczny. – Lepszy nędzny baton niż szczurze porcje, wierz mi. – Teraz się lepiej postaram. – Ito jak. Kiedy się ludzi ratowało, powinni być uratowani. Czy nie tak miało być? A potem wszyscy będziemy żyć długo i szczęśliwie, prawda? Aż pomrzemy. Ale z tym zwolnieniem z przyczyn medycznych, które nad nim zawisło, jak mógł być pewny, że to Taura odejdzie pierwsza? Może to mimo wszystko będzie Admirał Naismith … – To była moja pierwsza osobista rekrutacja. Wciąż jedna z najlepszych, w pewien pochlebny sposób. – Czy dla ciebie to była miłość od pierwszego wejrzenia? – Mm… szczerze mówiąc, nie. Bardziej przerażenie od pierwszego wejrzenia. Zakochanie zajęło mi, och, godzinę czy coś koło tego.

– Mnie też. Właściwie nie zakochałam się w tobie aż do czasu gdy po mnie wróciłeś. – Wiesz … To właściwie nie była misja ratunkowa. – Niedopowiedzenie: został wynajęty do „likwidacji eksperymentu”. – Ale stała się taka. To chyba twój ulubiony rodzaj. Zawsze jesteś najbardziej zadowolony, gdy lecisz komuś na ratunek, nieważne jak koszmarne rzeczy się dzieją. – Nie wszystkie zyski w moim zawodzie są finansowe. Nie zaprzeczam, to emocjonalny kopniak wyciągać kogoś zdesperowanego z bardzo głębokiej dziury. Zwłaszcza gdy nikt nie przypuszcza, że to możliwe. Uwielbiam się popisywać, a widownia zawsze jest taka wdzięczna. – Cóż, może nie Vorberg. – Czasem się zastanawiam, czy jesteś jak ten Barrayarczyk, o którym mi opowiadałeś, ten który zawsze na Święto Zimy rozdawał wszystkim, których kochał, żarzące się bańki, a potem był zły, bo nikt jemu żadnej nie dał. – Nie potrzebuję ratunku. Zwykle. – Zeszłoroczny pobyt na Jackson's Whole był pamiętnym wyjątkiem. Tyle że miał w pamięci trzymiesięczną lukę. – Mmm, właściwie nie ratunku. Skutku ratunku. Wolności. Dajesz wolność, kiedy tylko możesz. Czyżbyś sam jej pragnął? A nie mogę mieć? – Niee. Pragnę adrenaliny. Ich obiad przybył na dwóch wózkach. Miles odesłał ludzkich kelnerów od drzwi, po czym on i Taura zajęli się zwykła domową krzątaniną, układając wszystko ładnie. Kabina była tak przestronna, a stół składany, choć na stałe przymocowany do podłogi. Miles podskubywał, przyglądając się jak Taura je. Karmienie Taury zawsze czyniło go dziwnie szczęśliwym. To był w pewien sposób imponujący widok. – Nie przegap tych małych smażonych serowych rzeczy w ostrym sosie – wskazał usłużnie. – Mają mnóstwo kalorii. Jestem pewien. – Dzięki. – Zapadła towarzyska cisza, przerywana jedynie miarowym chrupaniem. – Zadowolona? – zapytał. Przełknęła kęs czegoś topniejąco pysznego, wyglądającego jak ciasto w kształcie gwiazdy. – Och, tak. Uśmiechnął się. Miała talent do bycia szczęśliwą, stwierdził, żyjąc teraźniejszością jak się tylko da. Czy widmo śmierci kiedykolwiek czaiło się zza jej pleców jak padlinożerny kruk…? Tak, oczywiście. Ale nie psujmy nastroju. – Co sobie pomyślałaś, gdy odkryłaś w zeszłym roku, że jestem Lordem Vorkosiganem? Że Admirał Naismith nie był prawdziwy? Wzruszyła ramionami. – Zawsze byłam przekonana, że musisz być kimś w rodzaju księcia w przebraniu. – Nie za bardzo! – roześmiał się. Boże, chroń Cesarstwo, amen. A może właśnie teraz kłamał, nie wtedy. Może prawdziwy był Admirał Naismith, a lord Vorkosigan był tylko maską. Płaski betański akcent tak łatwo spływał z języka. Gardłowe zgłoski barrayarskiego Vorkosigana zdawały się wymagać świadomego wysiłku. Tak łatwo było wślizgnąć się w Naismitha, a w Vorkosigana… tak boleśnie. – Właściwie – podjął wątek poprzedniej rozmowy, wiedząc, że podąży za nim – wolność jest tym, czego nie chcę. Nie w sensie bycia niepotrzebnym, czy, czy… niezatrudnionym. – Zwłaszcza niezatrudnionym. – Nie potrzebuję wolnego czasu – oprócz chwili obecnej – dodał pośpiesznie. Potaknęła ośmielająco. – Pragnę… mego przeznaczenia, jak sądzę. Być albo stać się w pełni sobą, jak to tylko możliwe. – Wynalezienie Admirała Naismitha miało na celu wykorzystanie tych części jego samego, które nie znalazły dla siebie miejsca na Barrayarze. Myślał o tym, Bóg wie, setki razy. Myślał o porzuceniu Lorda Vorkosigana i staniu się po prostu Admirałem Naismithem. O oswobodzeniu się z finansowych i patriotycznych okowów CesBez, staniu się renegatem, o galaktycznym życiu z Wolną Najemną Flotą Dendarii. Ale to była podróż w jedną stronę. Dla Vora posiadanie prywatnej armii było zdradą stanu, nielegalne jak diabli, najwyższa zbrodnia. Gdyby wszedł na tę drogę, nigdy nie mógłby wrócić do domu. Poza tym, nie zrobiłby tego swojemu ojcu. Książę–mój–Ojciec, całość wymawiana jednym tchem. Nie dopóki staruszek żył i pokładał wszystkie

swoje starobarrayarskie nadzieje w synu. Nie był pewien, jak zareagowałaby matka, Betanka z krwi i kości, nawet po tylu latach mieszkania na Barrayarze. Nie miałaby obiekcji co do założeń planu, ale była przeciwna wojsku jako ogółowi. Z drugiej strony, nie potępiała go do końca; wyjaśniała, że uważa, że są lepsze rzeczy do roboty dla inteligentnych ludzi. Gdyby ojciec umarł… Miles zostałby Księciem Vorkosiganem, z Dystryktem, z ważnym głosem w Radzie Książąt, z licznymi obowiązkami… Żyj, ojcze. Żyj długo. Z drugiej strony, były w nim części, w których Admirał Naismith nie miał racji bytu. – Wspominając o pamiętnych ratunkach – cudowny baryton Taury przywrócił go do teraźniejszości – co porabia twój biedny brat–klon, Mark? Odnalazł swoje przeznaczenie? Przynajmniej Taura nie określała jego jedynego brata jako tłustego małego lizusa. Uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. – Nieźle, jak sądzę. Wyjechał z moimi rodzicami, kiedy przeprowadzali się na Sergyar, został z nimi chwilę, po czym pojechał na Kolonię Beta. Moja betańska babcia pilnuje go dla Matki. Zapisał się na Uniwersytet w Silica, gdzie mieszkają – studiuje księgowość i tak dalej. Chyba to lubi. To niezrozumiałe. Zawsze mi się wydawało, że bliźniacy powinni mieć więcej wspólnych cech niż zwykłe rodzeństwo. Gówno. Może później, gdy dorośniesz jak on. – Nie sądzę, żeby Mark kiedykolwiek jeszcze mieszał się do spraw wojska. – Nie, ale może ty zainteresujesz się księgowością. Przyjrzał się jej podejrzliwie – och, na szczęście żartowała. Rozpoznał po zmarszczkach w kącikach oczu. Ale nawet gdy nie było tam zmarszczek, zaznaczały się słabe kurze łapki. – Dopóki nie odziedziczę Okręgu. Łyknął wina. Wspomnienie Marka przywołało Jackson's Whole, jego krio ożywienie i wszystkie ukryte problemy, które spowodowały niechciane konsekwencje. Przywołały wspomnienie doktor Durony, jego krio-chirurga. Czy zbiegłe siostry Durona z powodzeniem osiedliły się w nowej klinice na Escobarze, z daleka od ich niekochanego byłego domu? Mark powinien wiedzieć; wciąż przesyłał im pieniądze, przynajmniej tak wynikało z ich ostatniej rozmowy. A może są gotowe przyjąć nowego, a właściwie starego pacjenta? Po cichutku? Mógłby wyjechać na dłużej, ostentacyjnie odwiedzając rodziców na Sergyar. Z Sergyaru tylko niewielki skok na Escobar. Znów mógłby zobaczyć Rowan Duronę… Mógłby to nawet sprzedać Illyanowi otwarcie jako wizytę u byłej kochanki. Albo Księciu. Nawet agentom CesBez wolno było, choć z ledwością, mieć prywatne życie, choć Miles byłby zaskoczony, gdyby Illyan jakieś miał. Krótka przygoda Milesa z Rowan była właściwie pomyłką, przypadkiem w chwili, gdy wciąż cierpiał na krio–amnezję. Ale rozstali się, pomyślał, w dobrych stosunkach. Może udałoby mu się ją przekonać, by go wyleczyła, nie zostawiając zapisków, na które mógłby trafić CesBez? Dałoby się tak zrobić… naprawić jego głowę, cokolwiek tam było nie tak, po czym wrócić, bez czyjejkolwiek wiedzy. Prawda? Jego część zaczęła żałować, że nie zapisał obu wersji raportu z misji na kartę kodową i nie zostawił decyzji na później, kiedy miał więcej czasu, by to przemyśleć. Wybrać jedną, odrzucić drugą. Ale już podjął decyzję, a skoro to zrobił, potrzebował czegoś więcej niż ufać szczęściu. Escobar to było to. Gdy tylko pozwoli mu czas. To denerwujące, że nie mógł zatrzymać się na Escobarze w drodze do domu. Usiadł i odsunął triumfalny stos talerzy, kubków, szklanek i misek tłoczących się na stole, który wyglądał raczej jak pole bitwy po tym, jak… cóż po tym, jak Taura po nim przeszła. Nie było potrzeby mycia czegokolwiek. Spojrzał ponad jej okrytym jedwabiem ramieniem w stronę łóżka. – Cóż, milady. Drzemka? Albo coś innego? Podążyła za jego spojrzeniem. – Coś innego. Potem drzemka – zdecydowała. – Jak każesz – ukłonił się vorowsko, usiadł, po czym podniósł się by ująć jej dłoń. – Chwytaj noc. ROZDZIAŁ CZWARTY Zachowując standardową procedurę wracających kurierów, pojazd naziemny CesBez z kierowcą zabrał go z portu kosmicznego za miastem Vorbarr Sultana i zawiózł

prosto do kwatery głównej CesBez na przedmieściach. Miles wolałby, by kierowca jechał trochę wolniej, albo okrążył budynek parę razy, gdy gmach KG wyłonił się zza rogu. Jakby te parę tygodni spędzonych na statku rządowym na myśleniu o swoim dylemacie nie wystarczyło. Nie potrzebował więcej myślenia, potrzebował działania. Kierowca przekroczył punkt ochrony i minął bramę prowadzącą do masywnego szarego budynku, szarego, ponurego i złowieszczego. Wrażenie to nie było wywołane stanem umysłu Milesa; KG CesBez była najbrzydszym budynkiem w Vorbarr Sultana. Turyści z prowincji, którzy właściwie powinni unikać tego miejsca, przyjeżdżali specjalnie, by go obejrzeć, w hołdzie dla interesującej reputacji architekta, który według legendy miał umrzeć szalony po nagłym zejściu swego patrona, cesarza Yuriego. Kierowca podwiózł Milesa za onieśmielającą fasadę i wysadził przy dyskretnym bocznym wejściu przeznaczonym dla kurierów, szpiegów, informatorów, analityków, sekretarzy, stróżów i innych, mających prawdziwe interesy w tym miejscu. Miles gestem zwolnił kierowcę i samochód i stał przy drzwiach w chłodzie jesiennego popołudnia, zwlekając po raz ostatni. Tonął w przekonaniu, że jego starannie sklecony plan nie zadziała. A nawet jeśli zadziała, to mam głowę przykręconą do ramion, by czekać ażzostanie złapany ex post facto. Nie. Nie mógłby tego znieść. Miał wręczyć podreperowaną kartę cyfrową, tu nie zostawił sobie drogi odwrotu, ale (i to zanim Illyan będzie miał okazję przejrzeć po trzykroć przeklętą rzecz) mógł zdać Illyanowi raport werbalny i wyznać mu całą prawdę. Mógł udawać, że najnowsze dane dotyczące jego zdrowia były zbyt ryzykowne, by powierzać je nawet cyfrowemu zapisowi. A jeśli poruszy problem, to natychmiast i w odpowiedni sposób. Itak nie było możliwe załatwić to szybciej. Jeśli postoi tu w chłodzie trochę dłużej, udając zainteresowanie potworami wyrzeźbionymi na reliefie nadproża – prasowane gargulce, jak nazwał je jakiś dowcipniś – może przyjść straż i zadać mu grzeczne i celowe obrażenia. Zdecydowany, zsunął z ramion wojskowy płaszcz i przewiesił go przez ramię, wsuwając kartę cyfrową do kieszeni zielonej kurtki mundurowej, po czym wszedł. Urzędnik przy biurku sprawdził go standardową procedurą identyfikacyjną bez komentarza. Wszystko było rutynowe. Zostawił płaszcz – który nigdy nie widział wojskowego magazynu, jako że był szyty u krawca na zamówienie, by pasować do jego nietypowych rozmiarów – w poczekalni. Miarą jego pozycji było pozwolenie, by bez asysty znalazł drogę do nie–tak–znowu dostępnego gabinetu Illyana. Trzeba wjechać do góry dwiema różnymi rurami windowymi i zjechać jedną, by dotrzeć na to piętro. Kiedy dotarł i przeszedł przez ostatni skaner na korytarzu, okazało się że drzwi do zewnętrznego gabinetu są otwarte. Sekretarz Illyana rozmawiał właśnie z generałem Lucasem Haroche, dowódcą Problemów Krajowych. Tytuł generała zawsze kojarzył się Milesowi z żigolakiem dla znudzonych żon, ale tak naprawdę była to jedna z najgorszych i najbardziej niewdzięcznych prac w służbach, obejmujących domniemane przypadki zdrady i antyrządowe organizacje działające na terytorium Barrayaru. Jego odpowiednik, generał Allegre, działał na tym samym polu na Komarrze. Zwykle Miles miał do czynienia z Dowódcą Spraw Galaktycznych (w opinii Milesa dużo bardziej egzotyczny i podniecający tytuł), przynajmniej w tych nielicznych przypadkach, gdy nie odpowiadał bezpośrednio przed Illyanem. Ale SG stacjonowało na Komarrze, a Miles wracał tym razem prosto na Barrayar, nie zatrzymując się na planecie, która strzegła jedynego barrayarskiego punktu skokowego do sieci wormholi. To musi być coś pilnego. Może nawet tak pilnego, że Illyan nie zdoła poświęcić wystarczająco negatywnej uwagi złym wieściom Milesa. – Witam, kapitanie. Witam, generale Haroche. – Jako przypuszczalnie najmłodszy oficer w towarzystwie, Miles powitał ich obu niejasno wymierzonym salutem, który oddali zwyczajowo. Miles nie znał zbyt dobrze sekretarza Illyana; sprawował on tę krytyczną pozycję od dwóch lat, co dawało Milesowi przewagę sześciu lat jako satelity Illyana, jeśli ktokolwiek mógł myśleć o tym w takich pojęciach. Sekretarz wyciągnął rękę po kartę cyfrową. – Pański raport, dobrze. Proszę tu podpisać. – Ja … raczej chciałbym wręczyć go Dowódcy osobiście – Miles wskazał głową w stronę zamkniętych drzwi do gabinetu Illyana. – Niestety nie dziś. Nie ma go. – Nie ma? Oczekiwałem… jest kilka rzeczy, które muszę przekazać ustnie. – Przekażę je, gdy tylko wróci. – A kiedy wróci? Mogę poczekać. – Nie dziś. Wyjechał z miasta. Cholera. – Cóż… – Z niechęcią Miles przekazał sprawę właściwemu odbiorcy, po czym przycisnął dłoń cztery razy do czerwonej płytki konsoli, by potwierdzić i udokumentować doręczenie. – Więc… Zostawił dla mnie jakieś rozkazy? Musiał wiedzieć, kiedy przybędę.

– Tak, poruczniku. Ma pan pozostać, dopóki pana nie wezwie. – Myślałem, że to pilne, więc czemu mnie wzywał do domu pierwszym możliwym transportem? Straciłem kilka tygodni czasu, wtłoczony na pokład. – Cóż mogę powiedzieć? – sekretarz wzruszył ramionami. – Od czasu do czasu CesBez przypomina sobie, co to jest wojsko. Pośpiesz się i czekaj. Miles mógłby wydobyć nieautoryzowane informacje od niego. Ale jeśli było tyle czasu… jego bystry mały plan wymknięcia się na Escobar na tajne leczenie, ostatnio niemal całkiem zarzucony, znów powstawał z miraży. – Wyjechał, hę? Czy mam czas i zgodę, by odwiedzić rodziców na Sergyar? – Obawiam się, że nie. Ma pan tu zostać i być gotowym stawić się w godzinę, by zdać raport. Proszę lepiej nie opuszczać miasta. – W odpowiedzi na pełen niepokoju wzrok Milesa dodał: – Przykro mi, poruczniku Vorkosigan. Nie tak bardzo jak mnie. Siła przywołał w myślach własne powiedzenie, że żaden plan bitwy nie przeżyje pierwszego kontaktu z wrogiem. – Cóż… Proszę powtórzyć Illyanowi, że chciałbym się z nim zobaczyć przy najbliższej okazji. – Oczywiście – sekretarz zrobił notatkę. – A jak tam pańscy rodzice? – zapytał generał Haroche kordialnie. Generał był siwiejącym mężczyzną koło pięćdziesiątki, ubrany w nieco zmięty zielony mundur. Miles lubił jego głos, głęboki, bogaty, czasem pełny humoru, z lekkim prowincjonalnym akcentem z zachodnich dystryktów, którego lata spędzone w stolicy nie zdołały wygładzić. Praca Haroche’a przyczyniła się do stworzenia budzącej grozę reputacji w wewnętrznych kręgach CesBez, choć była praktycznie nieznana obcym, dylemat, który Miles doceniał. Zaczął pracować w KG CesBez jakiś rok przed Milesem, ale dziesięć lat na stanowisku Haroche’a, pomyślał Miles, każdemu przydałyby siwych włosów i problemów żołądkowych. – Pan prawdopodobnie ma o nich bardziej aktualne informacje niż ja, sir. Moja poczta pewnie dopadnie mnie w domu, lecąc za mną od KG Spraw Galaktycznych na Komarrze. Haroche odwrócił dłonie ku górze i wzruszył ramionami. – Nie sądzę. Illyan wydzielił z mojego wydziału Sergyar i utworzył osobny Departament Spraw Sergyaru, równy temu od Komarru. – Chyba nie ma on wiele do roboty – zauważył Miles. – Kolonia istnieje nie dłużej niż trzydzieści lat. Populacja nie osiągnęła chyba nawet miliona. – Ledwo – dodał sekretarz. Haroche uśmiechnął się nieco ponuro. – Ja też sądzę, że to nieco przedwcześnie, ale czego zażąda Wicekról Książę Vorkosigan… staje się ciałem. – Opuścił powieki, patrząc na Milesa znacząco. Tylko nie zaczynaj ztym pieprzonym nepotyzmem, Haroche. Ty powinieneś wiedzieć, na czym polega moja prawdziwa praca. I jaki jestem wniej dobry. – Brzmi to jak łatwa fucha. Koloniści są zbyt zajęci urabianiem sobie rąk, by lubić rebelie. Może powinienem wystąpić o przeniesienie. – Niestety stanowisko już zajęte przez pułkownika Olshansky’ego. – Och? Słyszałem że to solidny człowiek. Sergyar z pewnością ma kluczową pozycję strategiczną w cieci kanałów skokowych, ale sądzę, że ten aspekt podlega Wydziałowi Spraw Galaktycznych. Wydaje mi się, że Illyan wybiega w przyszłość – Miles westchnął. – Chyba równie dobrze mogę iść do domu. Biuro znajdzie mnie w Pałacu Vorkosiganów, jeśli oczywiście będzie mnie potrzebować. Wargi sekretarza rozciągnęły się w złowrogim uśmiechu. – Och, znajdziemy pana gdziekolwiek pan będzie. To był dyżurny dowcip CesBez. Miles zaśmiał się z obowiązku i uciekł. Miles zjechał ostatnią rurą windową do foyer tuż przy wyjściu równocześnie z kapitanem w zielonym mundurze, ciemnowłosym mężczyzną w średnim wieku z przysłoniętymi powiekami, intensywnym orzechowo–brązowymi oczami i ostrą linią nosa znaczącego jego rzymski profil: znajome, lecz raczej niespodziewane oblicze. – Duv Galeni! – rzekł Miles. – Co tu robisz? – Cóż, witam, Miles – Galeni uśmiechnął się tak, jak to miał w zwyczaju, przyjemnym grymasem. Był trochę starszy i odrobinę grubszy niż ostatnim razem, gdy Miles widział go po raz ostatni, ale zdawał się być zrelaksowany i przyjazny. – Pracuję, oczywiście. Dostałem tu przydział.

– Ostatnim razem, gdy się spotkaliśmy, działałeś w zwalczaniu szpiegostwa na Komarrze. Czy to awans? Czy też rozwinąłeś w sobie nagłe pragnienie zamiany pracy polowej na siedzenie przy biurku? Postanowiłeś się wygrzewać w cokolwiek radioaktywnym blasku płynącym z centrum cesarskiej potęgi? – Wszystko powyższe, plus… – Galeni rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że są sami. Cóż to za sekret, który należy zdradzać szeptem tutaj, w samym sercu labiryntu? – Jest pewna kobieta. – Dobry Boże, to brzmi jak tekst mojego kuzyna Ivana. Ty i kobieta, i co dalej? – Nie waż się ze mnie nabijać. A ty co, wciąż w pozazdroszczenia godnym związku ze straszliwą Quinn? Miles opanował mrugnięcie, wspominając ostatnią kłótnię jego i Quinn. – Itak i nie. – Musi wrócić i naprawić sprawy z Quinn przy najbliższej okazji. Ustąpiła wystarczająco, by zejść go pożegnać w hangarze Peregrine'a, ale ich pożegnanie było formalne i pełne napięcia. – Sam rozumiesz – powiedział tolerancyjnie Galeni. – Ona jest Komarrką. Z rodziny Toscane. Po tym jak zrobiła doktorat z teorii biznesu na Komarr, podjęła pracę w rodzinnej firmie transportowej. Teraz mieszka w Vorbarr Sultanie jako stały lobbysta w grupie handlowej reprezentującej interesy wszystkich komarrskich firm przewozowych, coś w stylu pośredniczenia między nimi a Cesarstwem. Bystra kobieta. W ustach Galeniego, który zrobił doktorat z historii, zanim jako jeden z pierwszych Komarrczyków wstąpił do barrayarskiej armii, to była wysoka ocena. – Więc… romansujesz z nią, czy zamierzasz zatrudnić ją w swoim departamencie? Miles przysiągłby, że Galeni prawie się zarumienił. – To poważne, Vorkosigan. – Iambitne. Jeśli jest potomkiem tych Toscanich. – Ja w końcu jestem potomkiem tych Galenów. Kiedyś Galenowie ustalali ton. – Czyżbyś myślał o odbudowie rodzinnej fortuny? – Mmm… Czasy się zmieniają. Inie mogą się odmienić na stare. Ale zmieniają się optymalnie. Myślę, że czas na trochę ambicji w moim życiu. Mam już prawie czterdziestkę. – Istaczasz się ku krawędzi kompletnego rozpadu – roześmiał się Miles. – Cóż, gratulacje. A może powinienem powiedzieć, powodzenia? – Chyba wolę powodzenie. Gratulacje są wciąż przedwczesne. Ale może już niedługo, mam nadzieję. A ty? W tym momencie moje życie uczuciowe jest zbyt skomplikowane. Albo raczej... Admirała Naismitha. – Och! Wiesz, praca. Jestem, ech… w tej chwili nie pracuję. Właśnie wróciłem z małej galaktycznej wycieczki. Galeni ściągnął brew porozumiewawczo; najwyraźniej jego własne przeżycia z najemnikami dendariańskimi i „Admirałem Naismithem” kilka lat temu wciąż żywo odznaczały się w jego pamięci. – Zmierzasz w górę i do, czy na dół i z? Miles wskazał na windę w dół. – Jadę do domu. Mam kilka dni wolnych.

– Może zobaczymy się kiedyś na mieście. – Galeni pomachał z rury na dół i oddał Milesowi radosny pół–salut. – Mam nadzieję. Trzymaj się. – Wszedł do swojej, prowadzącej do wyjścia. Przy stanowisku ochrony na zewnątrz Miles zatrzymał się w małej rozterce. Zwykle po zdaniu końcowego sprawozdania z misji albo wzywał samochód z domu Księcia, choć częściej zastawał go już czekającego po opuszczeniu legowiska Illyana. Ale gwardziści, służba, pojazdy i cały dom przenieśli się wraz z Księciem i Księżną do pałacu Wicekróla na Sergyarze (choć matka pisała w liście sucho, że termin „pałac” jest mocno mylący). Czy więc powinien poprosić o odwiezienie przez pojazd CesBez? Czy zamówić taksówkę? Choć pewnie każda taksówka tutaj została sprawdzona przez ochronę. Swój niewielki bagaż wysłał prosto do domu z lądowiska. Było chłodno, niebo było zachmurzone, ale nie padało. A on właśnie spędził zbyt dużo dni uwięziony na pokładzie nabitego (bo szybkiego) statku skokowego. Odebrał płaszcz i wyszedł na zewnątrz. W końcu miał rozkaz holować ze sobą ochroniarza tylko podczas podróży galaktycznych. Z KG CesBez do Domu Vorkosigan było około pięciu kilometrów, oba budynki stały w Starym Mieście. Wierzę, że wracam do domu. Skręcił w ostatnią uliczkę prowadzącą do Domu Vorkosigan w chwili, gdy szare popołudnie zmieniło się w mżawkę i pogratulował sobie czasu. Pięć kilometrów w… No, może to nie był najlepszy czas w jego życiu, ale przynajmniej tym razem nie walczy o oddech jak to robił sześć miesięcy temu. Rześka przechadzka była… niezwyczajna. Ulice w centrum stolicy były zatłoczone przez popołudniowy korek i zapchane mieszkańcami, śpieszącymi we wszystkich kierunkach w sobie tylko znanych celach, ledwie zaszczycając wzrokiem kroczącego chodnikiem małego mężczyznę w mundurze. Żadnych spojrzeń, żadnych wulgarnych gestów czy komentarzy, ani jednego znaku odpędzającego mutanty. Czy to brak kuśtykania, nieobecność klamer na nogach, zlikwidowanie garbu na plecach czyniło taką różnicę? Czy też różnica tkwiła w Barrayarczykach? Kiedyś trzy staroświeckie zabudowania otaczały miejski budynek. Dla bezpieczeństwa jeden z nich został zakupiony przez Cesarstwo w czasach, gdy ojciec Milesa sprawował funkcję Regenta, a teraz mieścił pomniejsze biura urzędowe. Ten z drugiej strony, zrujnowany i z brzydkimi rynnami, został rozebrany i zastąpił go mały park. W ich czasach, półtora wieku temu, wielkie domy musiały się wyłaniać majestatycznie przed konnymi powozami i podjeżdżającymi jeźdźcami. Teraz skryły się w cieniu wyższych nowoczesnych budynków, wzniesionych wzdłuż ulicy. Dom Vorkosiganów stał w centrum, oddzielony od ulicy wąskim zielonym pasem trawnika i ogródkiem w pętli półkolistego podjazdu. Kamienny mur zakończony kutymi w żelazie czarnymi kolcami otaczał całość. Cztery piętra kamiennych szarych bloków, dwa główne skrzydła plus kilka dziwacznych architektonicznie dodatków wznosiło się w archaicznej bezwładnej masie. Potrzebował jedynie otworów strzeleckich i fosy. I kilku nietoperzy i krukówdo dekoracji. Ziemskie nietoperze były rzadkością na Barrayarze, jako że było zbyt mało ziemskich owadów do jedzenia, a miejscowe istoty zwane błędnie robakami były zwykle trujące. Pole siłowe poza murem zapewniało prawdziwe bezpieczeństwo i eliminowało romantyczną możliwość posiadania nietoperzy. Betonowy domek przy bramie zamieszkiwali strażnicy; w okresie Regencji pełniły tu na okrągło straż trzy pełne plutony strażników CesBez, strzegąc wszystkich budynków wewnątrz i kilku bloków na zewnątrz, obserwując wejścia i wyjścia ważnych osobistości rządowych. Teraz był tu jeden samotny strażnik, młody kapral CesBez, który na odgłos kroków Milesa wystawił głowę przez otwarte drzwi, wyprężył się i zasalutował. Jakiś nowy, nikt znajomy Milesowi. – Dzień dobry, poruczniku Vorkosigan – powiedział młody mężczyzna. – Oczekiwałem pana. Pana walizkę przywieźli kilka godzin temu. Oskanowałem ją i wszystko; gotowa do wniesienia. – Dziękuję, kapralu – Miles zasalutował mu w odpowiedzi. – Działo się coś ostatnio? – Właściwie nic, sir. Nie, odkąd wyjechali Książę i Księżna. Największym wydarzeniem był pewna pechowa kotka, której udało się ominąć skanery i trafiła na pole plączące. Nie wiedziałem, że może zasuwać jak rakieta. Najwyraźniej sądziła, że zostanie zabita i zjedzona. Miles dojrzał na podłodze papier po kanapce i miseczkę mleka. Odbicie światła od zwału ekranów monitorów perymetrycznych pokazywało drugi, maleńki pokój z chłodnym blaskiem płynącym z wąskich drzwi. – I, eee… została? Znaczy, zabita. – Och, nie, sir. Na szczęście. – To dobrze. – Odzyskał walizkę po niezręcznej szamotaninie ze strażnikiem, który próbował z opóźnieniem wręczyć ją Milesowi. Z cienia pod krzesłem strażnika, tuż koło spodeczka, błysnęła ku niemu w kociej paranoi para żółto–zielonych oczu. Młody kapral miał imponującą kolekcję długich czarnych kocich włosów dekorujących przód jego munduru i głębokie, na wpół zagojone zadrapania na przedramionach. Trzymanie zwierząt na służbie było nadzwyczaj nieregulaminowe. Dziewięć godzin dziennie w maleńkim bunkrze… musiał być znudzony do szaleństwa. – Zamki na odcisk dłoni są zresetowane dla pana, sir – dodał pomocnie strażnik. – Sprawdziłem wszystko. Dwa razy. Może to panu zanieść? Wie pan, jak długo tu zostanie? Czy coś… się będzie działo?

– Nie wiem. Dam ci znać. – Dzieciak najwyraźniej przedłużał konwersację, ale Miles był zmęczony. Może później. Miles podjął swój mozolny marsz, ale odwróci się jeszcze raz. – Jak ją nazwałeś? – Sir? – Kotkę. Przez twarz młodzieńca przemknął wyraz lekkiej paniki, a w myślach bez wątpienia powtarzał sobie regulacje dotyczące zwierząt. – Eee… Pstryk, sir. Przynajmniej był uczciwy. – Pasuje. Nie przeszkadzam, kapralu – Miles na pożegnanie zasalutował mu salutem analityków z KG CesBez, czymś w rodzaju fali dwoma palcami w okolicach skroni; analitycy CesBez nie zwykli oddawać honorów nikomu, kto miałby IQ niższe od nich samych, czyli w większości reszcie Cesarskich Służb. Strażnik żywo oddał pełny wdzięczności salut. Od kiedy CesBezwysyła dzieci do służby przy bramie? W czasach jego ojca surowy strażnik, który pełnił tę służbę, pewnie wykonałby egzekucję na nieszczęsnym kocie i jeszcze przebadałby jego resztki w poszukiwaniu urządzeń i bomb. Ten dzieciak może mieć… najwyżej dwadzieścia jeden lat, jeśli jest zCesBezi biorąc pod uwagę jego rangę wstolicy. Miles opanował lekki przypływ koleżeńskich uczuć, minął podjazd i przeszedł pod łukiem wejścia w samą porę, bo mżawka właśnie przeszła w prawdziwy deszcz. Nacisnął płytkę zamku dotykowego po prawej stronie drzwi; obie części drzwi rozsunęły się majestatycznie, zaskakując go, po czym zamknęły się za nim, gdy wszedł do przedsionka. Dziwnie było samemu otwierać drzwi; zawsze robił to gwardzista Vorkosiganów umundurowany brązowo i złoto. Kiedy zautomatyzowali te drzwi? Wielki hol główny, wyłożony białymi i czarnymi płytkami, był chłodny i ciemnawy, jakby deszcz i ponury nastrój wczesnego wieczoru wyssał całe światło. Miles prawie rozkazał: Światła! by włączyć oświetlenie, ale powstrzymał się, odstawiając walizkę. Przez całe swoje życie, nigdy nie miał Domu Vorkosigan tylko dla siebie. – Któregoś dnia, mój synu, to wszystko będzie twoje – wyszeptał eksperymentalnie ku cieniom. Twardo kończące się echo jego słów zdawało się zgrzytać na posadzkach. Stłumił lekki dreszcz. Obrócił się w prawo i zaczął powolny obchód posiadłości. Dywan w następnym pomieszczeniu stłumił samotny odgłos jego butów. Wszystkie pozostałe meble – ponad połowa zniknęła – okryte były jak duchy białymi pokrowcami. Obszedł całe pierwsze piętro. Całość wydawała mu się zarazem większa i mniejsza niż zapamiętał, drażniący paradoks. Sprawdził garaż zajmujący cały podziemny poziom wschodniego skrzydła. Jego własny lotniak stał złożony schludnie w rogu. Barka uzbrojonego pojazdu naziemnego, błyszczącego i wytwornego, lecz staromodnego, zajmowała drugi. Pomyślał o swojej zbroi bojowej. Prawdopodobnie nie powinienem próbować latać ani prowadzić, dopóki ten cholerny błąd wmojej głowie nie zostanie naprawiony. W lotniaku ryzykował własną śmierć, w pojeździe naziemnym kogokolwiek na drodze. Ostatniej zimy, gdy sam się przekonał, że jak obiecał, został wyleczony, był naprawdę dobry w wyrywaniu się na przejażdżki. Jedną z bocznych klatek schodowych zszedł do olbrzymiej kuchni na jednym z niższych poziomów. W dzieciństwie to zawsze było dobre miejsce do przekąski czy do towarzystwa, pełne interesujących, zajętych ludzi takich jak kucharze, Gwardziści czy służba, a okazjonalnie nawet głodny Regent Cesarstwa, poszukujący czegoś na ząb. Część urządzeń została, ale kuchnia była ogołocona z żywności, nic nie zostało w spiżarniach, przenośnych lodówkach czy zamrażarkach, letnich i wyłączonych. Włączył najmniejszą lodówkę. Jeśli zostanie tu na dłużej, będzie potrzebował żywności. Albo służącego. Wystarczyłby jeden. Ale nie chciałby tu obcego… Może któryś ze spensjonowanych służących mieszka gdzieś niedaleko i może dałoby się go przekonać do powrotu na kilka dni. Ale może nie zabawi tu długo. Może wystarczyłoby kupić kilka gotowych posiłków – byle nie z przydziału wojskowego, bardzo dziękuję. Pozostała podziwu godna ilość wina i alkoholu, dojrzewająca w spokoju w klimatyzowanej piwniczce, do której miał dostęp dzięki dłoni Vorkosigana. Wybrał kilka butelek najwyraźniej wytrawnego czerwonego, leżakującego od czasów jego dziadka. Nie skręcając w stronę windy zaciągnął butelki i walizkę po kręconych schodach do swej sypialni na trzecim piętrze w bocznym skrzydle, z widokiem na ogród. Tym razem włączył komendą światła, jako że prawdziwa noc groziła powrotem jego melancholii bardziej niż potykaniem się w ciemnościach. Pokój był dokładnie taki, jak go zostawił… ledwie osiem miesięcy temu? Zbyt schludny i uporządkowany; nikt w nim tak naprawdę nie mieszkał od dłuższego czasu. Cóż, lord Vorkosigan

ugrzązł w nim na dłużej zeszłej zimy, ale nie był w nastroju by cokolwiek zmieniać. Mógłbym zamówić jakieś jedzenie. Podzielić się ze strażnikiem przy bramie. Ale tak naprawdę nie był aż tak głodny. Mogę robić, co tylko zechcę. Cokolwiek. Oprócz jedynej rzeczy, jakiej pragnął, czyli złapać najszybszy statek skokowy na Escobar albo inny równie zaawansowany medycznie układ. Warknął bez słów. Jedyne, co może zrobić, to rozpakować swoją walizkę i ułożyć schludnie rzeczy, ustawić buty i rozwiesić mundur, a potem poszukać jakiś wygodnych starych ciuchów. Usiadł na łóżku i pociągnął łyk wina z kubka do mycia zębów. Cały czas od ostatniej misji dendariańskiej unikał alkoholu, narkotyków czy używek, ale najwyraźniej nie miało to znaczenia dla jego rzadkich i kapryśnych ataków. Jeśli będzie siedział samotnie i cicho w Domu Vorkosigan aż do spotkania z Illyanem, to nawet jeśli coś się zdarzy, nikt nie będzie tego świadkiem. Napiję się, a potem zamówię jakieś jedzenie. Jutro musi opracować inny plan… cholerny sabotażczaił się w jego neuronach. Wino było dymne, bogate, rozgrzewające. Osiągnięcie ukojenia wymagało więcej alkoholu niż zwykle, problem łatwy do rozwiązania, tracenie czucia mogło być kolejnym skutkiem ubocznym krio–ożywienia, ale niestety był zupełnie pewny, że to wina wieku. Zapadł w sen gdzieś przy dwóch trzecich butelki. W południe następnego dnia problem żywnościowy stał się palący, wobec paru środków przeciwbólowych na śniadanie, braku kawy i herbaty stał się wręcz desperacki. Uczyłem się wCesBez. Potrafię rozwiązać ten problem. Ktoś musiał chodzić do spożywczego przez te wszystkie lata… nie, wygląda na to, że wszystkie zapasy kuchenne były dostarczane przez ciężarówkę powietrzną; pamiętał, jak Gwardziści ją sprawdzali. Naczelny kucharz właściwie wykonywał obowiązki kompanijnego kwatermistrza, zarządzając żywieniową logistyką na potrzeby Księcia, Księżnej, kilku tuzinów służby, dwudziestu Gwardzistów, gromady ich służby, głodnych strażników CesBez, nie gardzących wyżebranymi przekąskami, i okresowych proszonych obiadów, przyjęć i powitań, na których liczba gości mogła iść w setki. Komkonsola w pokoiku kucharza wkrótce pokazała Milesowi dane, których szukał. Był tam stały dostawca – rachunek został zamknięty, ale z pewnością mógł go znowu otworzyć. Ich oferta była ogłuszająca w swej różnorodności, ich ceny również. Ile marek płacili za jajka? – och. To było dwadzieścia tuzinówjajek, nie dwadzieścia jajek. Miles próbował sobie wyobrazić, co mógłby zrobić ze stu czterdziestoma czterema jajkami. Może kiedy miał trzynaście lat. Kilka straconych okazji w jego życiu. Zamiast tego wywołał indeks na vidzie. Najbliższy dostawca to mały śródmiejski sklep spożywczy tylko sześć przecznic dalej. Kolejny dylemat: czy odważy się pojechać? Lepiej się przejść. Albo zamówić taksówkę. Sklep okazała się malutką dziuplą w murze, ale miał na stanie kawę, herbatę, mleko, racjonalną ilość jajek, pudełko szybkich przekąsek i zestaw czegoś osobno pakowanego, nazwanego Reddi–Meal! Załadował sobie po dwa z wszystkich pięciu smaków. Pod wpływem impulsu dołożył też pół tuzina zafoliowanych pakiecików drogiego kociego jedzenia, czegoś pachnącego, co tam lubią koty. Więc… Czy powinien wybrać się do strażnika przy bramie? A może spróbować przekupić Pstryka Kota, by został jego własnym pupilem? Po przygodzie z polem plączącym zwierzak pewnie nie będzie chciał się kręcić w pobliżu tylnych drzwi Domu Vorkosigan. Zebrał swoje łupy i zaniósł je do kasy, gdzie sprzedawczyni obejrzała go od stóp do głów i obdarzyła zwyczajowym uśmieszkiem. Spiął się wewnętrznie w oczekiwaniu na złośliwą uwagę, Ach, mutant? Powinien był włożyć mundur CesBez; nikt nie ośmieliłby się śmiać na widok oka Horusa błyszczącego na kołnierzu. Ale ona powiedziała: – Ach, kawaler? Powrót do domu i późne śniadanie zajęło mu kolejną godzinę. Pięć godzin do zmroku. Jeszcze więcej godzin do spania. Pewnie wystarczy mu czasu, by zebrać informacje o każdej klinice krio–neurologicznej i każdym specjaliście na Barrayarze; trzeba zrobić ich listę w dwóch kategoriach: reputacji medycznej i prawdopodobieństwa utrzymania jego wizyty w tajemnicy przed CesBez. Ten drugi wymóg był na czele. Doprawdy chciałby, by jego głową zajmowali się najlepsi, ale najlepszych przygnębiająco ciężko było przekonać, by wyleczyli pacjenta i nie pozostawili zapisów. Escobar? Barrayar? A może powinien zaczekać, aż dostanie kolejną misję galaktyczną, tak daleko, jak to możliwe od CesBez? Przemierzał dom bez końca, przywołując wspomnienia. To był pokój Eleny. Ten maleńki pokoik należał do Gwardzisty Bothariego, jej ojca. To tu Ivan prześlizgnął się przez sztaby zabezpieczające, spadł pół piętra, rozciął sobie głowę, co nie wpłynęło znacząco na jego intelekt. A może upadek uczyniłby go mądrzejszym… Podczas popołudniowego posiłku Miles zdecydował trzymać się zwyczajów. Wdział

swój zielony mundur, ściągnął wszystkie okrycia z mebli w Głównej Jadalni, nalał sobie wina do właściwego kryształowego kieliszka u góry długiego stołu. Prawie wyciągnął talerze, ale zreflektował się, że może zaoszczędzić na zmywaniu, jedząc Reddi–Meal! prosto z opakowania. Puścił cichą muzykę. W odróżnieniu do przygotowań, obiad zajął mu pięć minut. Kiedy skończył, sumiennie ponakładał pokrowce na wypolerowane drewno i piękne krzesła. Gdyby tu byli Dendarianie, mielibyśmy prawdziwe przyjęcie. Elli Quinn. Albo Taura. Albo Rowan Durona. Albo choćby Elena, Baz i reszta. Bel Thorne, którego wciąż mu brakowało. Wszyscy powyżsi. Wizja Dendarian okupujących Dom Vorkosigan przyprawiła go o zawrót głowy, ale nie było wątpliwości, że oni potrafią ożywić każde miejsce. Następnego popołudnia był już zdesperowany wystarczająco, by zadzwonić do kuzyna Ivana. Ivan odebrał prawie natychmiast. Porucznik Lord Ivan Vorpatril wiąż miał na sobie zielony mundur, identyczny jak ten Milesa, tylko na kołnierzu obok czerwonych naszywek porucznika miał symbol kwatery Głównej, a nie CesBez. Poza tym Ivan nic się nie zmienił, nadal przesiadując przy tym samym biurku w kwaterze głównej Cesarskich Służb w dzień, a w nocy prowadząc przyjemne życie oficera Vor w stolicy. Przyjemny, uprzejmy wyraz twarzy Ivana rozbłysł w autentyczny uśmiech, gdy ten zobaczył Milesa. – No, no, co za niespodzianka! Nie wiedziałem, że wróciłeś. – Kilka dni temu – wyznał Miles. – Napawam się cokolwiek dziwacznym uczuciem posiadania Domu Vorkosigan tylko dla siebie. – Dobry Boże, jesteś sam w tym mauzoleum? – Sam oprócz strażnika przy bramie i Kota Pstryka, którzy trzymają się razem. – Tobie to powinno pasować, powrót z grobu po raz kolejny – uznał Ivan. Miles dotknął piersi. – Niezbyt. Wcześniej nigdy nie zauważyłem, jak strasznie ten stary dom skrzypi w nocy. Spędziłem to popołudnie… – Nie mógł wyznać Ivanowi, że spędził dzień planując medyczny najazd bez sprowokowania pytania dlaczego, więc gładko skończył: – przeglądając archiwa. Zastanawiałem się, ile osób zmarło w tym budynku przez te wszystkie stulecia. Poza moim dziadkiem, oczywiście. Było ich więcej, niż myślałem. – Właściwie to fascynujący problem; mógłby przewertować archiwum. – Tak. – Więc… co nowego w Mieście? Jakaś szansa, że wpadniesz? – Cały dzień jestem na służbie, oczywiście… choć niewiele się dzieje. Jesteśmy w dziwnym okresie, już po Urodzinach Cesarza, a jeszcze daleko do Święta Zimowego. – Jak tam tegoroczna Urodzinowa balanga? Przegapiłem ją. Byłem wciąż w trasie, trzy tygodnie pod rząd. Nikt nie miał czasu nawet się napić za zdrowie Cesarza. – Tak, wiem. Kazali mi doręczyć twój wór złota. Był zwykły tłok. Gregor wcześnie wyszedł, a zabawa jakoś tak ciurkała do świtu – Ivan ściągnął wargi, jakby wpadł na świetny pomysł. Miles zebrał się w sobie. – Chociaż powiem ci coś. Za dwa dni Gregor wydaje oficjalny obiad. Jest dwóch czy trzech nowych ważniejszych galaktycznych ambasadorów, para pomniejszych konsulów, którzy przedstawili w zeszłym miesiącu swoje portfolio, a Gregor postanowił załatwić to za jednym zamachem i mieć z głowy. Jak zwykle matka jest gospodynią. Lady Alys Vorpatril była powszechnie znana jako arbiter życia towarzyskiego w Vorbarr Sultana, nie tylko dzięki okresowym obowiązkom w Cesarskiej Rezydencji jako oficjalna gospodyni nieposiadającego żony, matki ani siostry Gregora. – Potem będą jakieś tańce. Matka pytała mnie, czy nie przyprowadziłbym paru młodszych gości, by rozgrzać salę taneczną. Przez młodszych jak sądzę miała na myśli kogoś poniżej czterdziestki. Kogoś odpowiedniego, znasz wymagania. Gdybym wiedział, że jesteś w mieście, złapałbym cię wcześniej. – Ona chce, żebyś przyprowadził dziewczynę – zrozumiał Miles. – a najlepiej narzeczoną. Ivan wyszczerzył zęby. – Tak, ale z jakiegoś powodu żaden kumpel nie chce mi pożyczyć własnej.

– Ja też mam przyprowadzić partnerkę do tańca? Nie znam tu żadnych kobiet. – Więc zaproś jedną z dziewcząt Koudelka. Ja tak zrobię. Pewnie, są jak twoje siostry, ale są dekoracyjne jak diabli, zwłaszcza w masie. – Zaprosiłeś Delię? –spytał zamyślony Miles. – Tak. Ale odstąpię ci ją, jeśli chcesz, i zaproszę Martyę. Ale jeśli przyprowadzisz Delię, obiecaj, że nie każesz włożyć jej wysokich obcasów. Nie cierpi tego. – Ale w nich jest… wspaniała. – Bez nich też jest wspaniała. – To prawda. No dobrze… w porządku – Milesowi stanęła przed oczami scena jego dostającego ataku w cesarskiej Sali Balowej, na oczach połowy Vorowskiej śmietanki towarzyskiej. Ale jaką miał alternatywę? Zostać sam w domu na kolejną noc spędzoną na obmyślaniu ucieczki na Escobar po kolejnej misji, układaniu następnych dziewiętnastu niepraktycznych sposobów wyśliźnięcia się spod obserwacji CesBez w wyścigu do domu, czy też wielkim planowaniu wykradzenia kota od strażnika w bramie? A Ivan mógł rozwiązać jego dylemat z transportem. – Nie mam samochodu – powiedział Miles. – Co się stało z twoim lotniakiem? – Jest … w sklepie. Modyfikacje. – Chcesz, żebym cię podrzucił? Jego umysł się ociągał. Pozwolić prowadzić Ivanowi, ku przerażeniu niewinnych pasażerów, po czym Milesowi uda się zastraszyć i zaanektować Delię Koudelka. Usiadł, żeby przetrawić kolejny pomysł. – Twoja matka naprawdę potrzebuje dodatkowych gości? – Tak powiedziała. – Kapitan Duv Galeni jest w mieście. Widziałem się z nim w KG CesBez. Wcisnęli go do sekcji Analiz, chociaż on to uważa za wyróżnienie. – A, tak, przecież wiem! Miałem ci o tym powiedzieć. Przyjechał do miasta kilka tygodni temu, przyholowany przez generała Allegre, jakieś konsultacje na wyższych szczeblach. Zamierzałem mu coś zorganizować na powitanie, ale jeszcze nic z tego nie wyszło. Wy CesBez macie tendencję do trzymania się razem w tym swoim Paranoja City. – W każdym razie on próbuje zrobić wrażenie na jednej dziewczynie z Komarru – ciągnął Miles – może raczej kobiecie, jakaś gruba szycha w delegacji handlowej. Chyba jest bardziej inteligentna niż piękna, ale to mnie nie zaskakuje, pasuje do Galeniego. A ona ma interesujące powiązania na Komarrze. Jak myślisz, ile punktów może dostać, gdy ją zabierze na Cesarski oficjalny obiad? – Mnóstwo – odparł Ivan zdecydowanie. –Zwłaszcza jeśli dostanie jedno z tych ekskluzywnych małych zaproszeń mojej matki. – A my mu jesteśmy to winni. – Więcej niż jedno. A zauważyłem, że nie jest już tak sarkastyczny jak kiedyś. Może zmiękł. Pewnie, zaprośmy go – rzekł Ivan. – Zadzwonię do niego, a potem dam ci odpowiedź – zadowolony z pomysłu, Miles przerwał połączenie. ROZDZIAŁ PIĄTY Miles wysiadł z pojazdu kapitana Galeniego, który zatrzymał się przy wschodnim portyku Cesarskiej Rezydencji, i obrócił się by pomóc w wysiadaniu Delii Koudelka, która wcale nie potrzebowała pomocy. Wysunęła swoje długie atletyczne nogi i stanęła. Powiewający dół jej sukni, w jej ulubionym kolorze błękitnym, ukazał dopasowane taneczne buciki, sensowne, wygodne i na płaskim obcasie. Była najwyższą z czterech córek Komodora Koudelki; czubek głowy Milesa znajdował się dobrych dziesięć centymetrów poniżej jej ramienia. Uśmiechnął się do niej. Oddała mu trochę skrzywiony uśmiech, porozumiewawczy i kpiący. – Nie wiem, jak mogłam pozwolić wam się na to namówić – westchnęła mu do ucha. – Ponieważ lubisz tańczyć – odparł Miles pewnie. – Zarezerwuj dla mnie pierwsze dwa, a obiecuję ci, że znajdę dla ciebie miłego wysokiego dyplomatę galaktycznego na resztę wieczoru. – To nie tak – zaprotestowała, obejmując wzrokiem jego niewielką postać. – To czego mi brak na wysokość, nadrabiam szybkością.

– To może być problem – zgodziła się gorliwie. Galeni oddał swój skromny pojazd oczekującemu cesarskiemu służącemu, który go odprowadził, po czym podał ramię własnej damie. Trzeba było znać Galeniego, by właściwie odczytać jego powściągliwe zwyczaje; Miles odczytał go jako troszkę dumnego, trochę zadowolonego, trochę zakłopotanego, jak człowiek, który przybył na przyjęcie przesadnie wystrojony. Jako że Galeni, prawie do bólu czysty, wyszorowany, ogolony i wypolerowany, miał na sobie taki sam zielony mundur Służb z połyskującymi insygniami jak Miles, mógł być to tylko efekt jego towarzyszki. Powinien być zadowolony, pomyślał Miles . Czekaj, ażIvan to zobaczy. Jeśli Laisa Toscane miała więcej inteligencji niż urody, musiała być czymś w rodzaju geniusza. Właściwie dokładne źródło jej urody było nieuchwytne. Jej twarz była miękko ukształtowana i przyjemna, ale nawet w przybliżeniu nie tak uderzająca jak, powiedzmy, kosztowne rysy Elli Quinn. Jej oczy były niezwykłe, cudownie błękitno-zielone, choć czy kolor był pochodzenia kosmetycznego czy genetycznego, tego Miles nie potrafił orzec. Była niska nawet jak na Komarrkę, o dwie szerokości dłoni niższa od Galeniego, który był niemal tak wysoki jak Delia. Ale jej najbardziej charakterystyczną cechą była skóra, mlecznobiała i niemal lśniąca – dojrzała, pomyślał Miles, to było określenie na ten boski blask. Zaokrąglona nie oddawało jej postaci, i nie było wystarczająco entuzjastyczne. Nigdy nie widział tak apetycznej kobiety poza cetagandańskim ekranem siłowym. Uroda nie zawsze idzie w parze z gustem, ale jeśli tak się stanie, rezultaty mogą być imponujące. Ubrana była w ciemnoczerwone, luźne spodnie w komarrskim stylu i pasującą, nisko wyciętą górę, subtelnie uzupełnioną otwartym żakietem w kolorze kremowym i błękitno–zielonym. Mniejsza o biżuterię. Jej włosy były zbyt ciemne, by nazwać je blondem, zbyt srebrzyste jak na brąz, i skręcone w loki w typowym kommarskim stylu. Jej uśmiech był zadowolony i podniecony, gdy patrzyła na swą eskortę, ale nie była zawstydzony. Jeśli będzie taka przy Ciotce Alys, zdecydował Miles, pomyślnie przejdzie test. Wydłużył krok, by dogonić Delię, i powiódł swoją małą grupkę do środka, jakby Oficjalny Obiad Cesarza Gregora był jego osobistym prezentem dla nich. Zostali zweryfikowani przez cesarskich strażników, a potem przez majordomusa, który uznał, że nie mają żadnych okryć do oddania ani że pod eskortą Milesa nie potrzebują przewodnika. Następną osobą, którą napotkali, była właśnie lady Alys Vorpatril, stojąca u stóp schodów. Dziś wieczorem wybrała ciemnoniebieską tunikę z aksamitu, haftowaną złotem, pewnie w hołdzie dla barw jej wciąż nieodżałowanego męża Vorpatrila. Przez całe dzieciństwo Milesa ubierała się w gołębie szarości wdowy, przypomniał sobie, ale chyba wreszcie dała z tym spokój, możliwe że w tym samym czasie, gdy wreszcie wybaczyła lordowi Vorpatrilowi, że dał się zabić w tak poniżającym stylu podczas Wojny Pretendentów Vordariana. – Witaj, Miles, kochanie, Delio – przywitała ich. Miles pochylił się nad jej dłonią, po czym przedstawił formalnie kapitana Galeniego i doktor Toscane. Lady Alys skinęła głową aprobująco – Miles uspokoiło to, że Ivan jednak się wysilił i dodał nowych gości do listy zaproszonych, jak obiecał, a nie zapomniał aż do ostatniej chwili czy później. – Gregor jak zwykle oczekuje wszystkich w Szklanym Holu – dodała Lady Alys. – Do obiadu usiądziecie przy jego stole, obok ambasadora Escobaru i jego żony–uznałam, że powinniśmy tym razem urozmaicić kilkoma narodami galaktycznymi. – Dzięki, ciociu Alys. – Miles dojrzał nad jej ramieniem znajomą postać w oficerskich zieleniach, stojącą w cieniu przy drzwiach lewej klatki schodowej i cicho rozmawiającą ze strażnikami CesBez. – Uch, Delio, mogłabyś zaprowadzić Duva i Laisę do Szklanego Holu? Zaraz do was dołączę. – Jasne, Miles – Delia uśmiechnęła się do Laisy, uniosła długą suknie z łatwością praktyki i poprowadziła Komarran w górę szerokich schodów. – Co za wspaniała młoda kobieta – stwierdziła Lady Alys, patrząc za nimi. – Ach, masz na myśli doktor Toscane? – zaryzykował Miles.– Pasuje do towarzystwa, więc ją zaprosiłem. – O tak. Należy do głównych spadkobierców tych Toscane, no wiesz. Bardzo stosowne – Alys zepsuła pochwałę dodając: – jak na Komarran. Wszyscy mamy swoje małe słabostki. Lady Alys dbała, by do Cesarza zapraszani byli Właściwi ludzie; ale Miles wiedział, że jest jeszcze inny zespół ludzi, których Gregor zatrudniał, by zapraszani byli tylko Bezpieczni ludzie. Dowódca Cesarskiej Ochrony Simon Illyan podniósł wzrok, kończąc rozmowę ze strażnikami CesBez, którzy zasalutowali i zniknęli w bocznych drzwiach. Illyan nie zasalutował ani nie przywołał Milesa, ale Miles minął ciotkę Alys i podszedł, łapiąc go zanim zdążył podążyć za strażnikami. – Sir – Miles oddał mu salut analityków; Illyan odwzajemnił się jeszcze bardziej zmodyfikowaną wersją, lekkie sfrustrowane machnięcie bardziej odrzucenia niż uznania. Dowódca CesBez był mężczyzną przed sześćdziesiątką, z siwiejącymi brązowymi włosami, zwodniczo łagodną twarzą i permanentnym zwyczajem wtapiania się w tło. Najwyraźniej Illyan był dziś na służbie, nadzorując osobistą ochronę Cesarza, przekazując rozkazy za pomocą komłącza w prawym uchu i trzymając śmiertelną broń po obu bokach. To oznaczało, że dziś wieczorem dzieje się tutaj więcej, niż poinformowano Milesa, albo że Illyan nie ma nic pilniejszego do roboty w KG, więc pozostawił rutynowe obowiązki ironicznemu i solidnemu zastępcy, Haroche. – Czy pański sekretarz przekazał panu wiadomość? – Tak, poruczniku. – Powiedział mi że jest pan poza miastem.