Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 552
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań151 812

11 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Komarr

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

11 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Komarr.PDF

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Bujold Lois McMaster
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Lois McMaster Bujold

KOMARR ROZDZIAŁ PIERWSZY Ostatnie lśniące pasmo prawdziwego słońca Komarru roztopiło się poza zasięgiem wzroku za niskimi wzgórzami na zachodnim horyzoncie. Wlokący się za nim po sklepieniu niebios, odbity przez solarne zwierciadło ogień rozprysnął się we wspaniałym kontraście po ciemniejącym, purpurowo podbarwionym błękicie. Kiedy Ekaterin po raz pierwszy ujrzała promienie heksagonalnej soletty z powierzchni Komarru, natychmiast skojarzyła się jej z gigantyczną ozdobą na Święto Zimy, zawieszoną na niebie jak płatek śniegu zrobiony z gwiazd, przyjazny i pocieszający. Stała teraz oparta na swoim balkonie. spoglądając na główny park miejski Kopuły Serifosa, w skupieniu studiując koślawą sieć świateł przez szklany łuk nad głową. Błyszczały złudnie w kontraście ze zbyt ciemnym niebem. Trzy z sześciu dysków śnieżnego płatka nie świeciło w ogóle, a siódmy, środkowy, był zaćmiony i przygaszony. Gdzieś czytała, że starożytni Ziemianie uważali różne zdarzenia w rutynowym działaniu swoich niebios – komety, nowe, spadające gwiazdy – za niepokojące znaki, zapowiedzi katastrof naturalnych czy politycznych; to słowo, katastrofa, wryło się w astrologiczne źródło koncepcji. Zderzenie wewnątrzsystemowego frachtowca przewożącego rudę, który wymknął się spod kontroli pilota, ze zwierciadłem słonecznym, zasilającym Komarr energią słoneczną, do którego doszło przed trzema tygodniami, z pewnością było dosłowną katastrofą, błyskawiczną dla pół tuzina komarrańskiej załogi obsadzającej stację soletty, którzy zginęli na miejscu. Ale na szerszą skalę jak dotąd jej rezultaty pojawiały się w zwolnionym tempie; na razie w znikomym stopniu dotknęły zamkniętych kopuł, w których gnieździła się populacja planety. Pod nią, w parku, załoga robotników montowała dodatkowe oświetlenie na wysokich dźwigarach. Podobne prowizoryczne działania już prawie zakończono w szklarniach produkujących żywność dla miast, choć nie wysilano się, by urządzeniom nadać jakąkolwiek ozdobną formę. Nie, upomniała samą siebie; żadne działanie w kopule nie miało wyłącznie ozdobnej funkcji. Każde dodawało coś do puli biologicznego rezerwuaru w tym całkowicie zależnym od maszyn życiu. Ogrody w kopułach żyły dzięki opiece ludzkich symbiontów. Poza kopułami, na delikatnych plantacjach, które pracowały nad biotransformacją świata, problem był inny. Znała wynik procentowy utraty nasłonecznienia na równiku, nad którym dyskutowano nocą przy jej stole od dwóch tygodni. Dni były teraz zimowo zachmurzone, tyle że byli na planecie, i tak miało być dalej, aż co? Aż naprawy się skończą? A kiedy je właściwie zaczną? Jak na sabotaż, jeśli to był sabotaż, uszkodzenia były niewytłumaczalne; jeśli na wpół sabotaż, połowicznie niewytłumaczalne. Czy spróbują znowu? Jeśli byli jacyś oni, a nie jedynie straszliwa zła wola i straszny wypadek. Westchnęła, odwracając się od widoku i włączając reflektory, w które wyposażyła swój własny maleńki balkonowy ogród. Kilka barrayarskich roślin, które tu miała, było nadzwyczaj wrażliwe na ilość oświetlenia. Sprawdziła miernikiem światło i przesunęła dwie skrzynki sarniego pnącza bliżej źródła, po czym nastawiła zegar. Spacerowała, sprawdzając temperaturę i wilgoć gleby wrażliwymi, doświadczonymi palcami, podlewając oszczędnie w razie potrzeby. Po krótkim namyśle zdecydowała się przenieść stare bonsai ze skellytum do środka, by zapewnić mu bardziej zrównoważone warunki, ale przecież tu na Komarrze wszystko było właściwie w środku. Od prawie roku nie czuła wiatru we włosach. Czuła dziwny ból, współczując zaszczepianej na zewnątrz ekologii, powoli zaczynającej odczuwać brak światła i ciepła, cierpiącej z powodu trującej atmosfery... Głupia. Przestań. Mamy szczęście, że tu jesteśmy. – Ekaterin! – Głos jej męża odbił się echem, trochę stłumiony, w wieży rezydencji.

Wystawiła głowę przez drzwi do kuchni. – Jestem na balkonie. – Więc chodź tutaj! Odłożyła narzędzia ogrodnicze do pudełka, zamknęła pokrywę, zaciągnęła za sobą przeźroczyste drzwi i podążyła do holu i na dół kolistymi schodami. Tien czekał niecierpliwie przy drzwiach prowadzących na korytarz budynku, z komłączem w dłoni. – Twój wuj właśnie dzwonił. Ląduje w porcie. Jadę po niego. – Zabiorę Nikolaia i pojadę z tobą. – Nie trzeba, tylko się z nim spotkam przy bramie Stacji Zachodniej. Kazał ci powiedzieć, że przywiezie gościa. Kolejnego Audytora, kogoś w rodzaju asystenta, tak to brzmiało. Ale kazał ci się nie martwić, zabrali ze sobą prowiant. Chyba sobie wyobrażał, że będziemy ich trzymać w kuchni. Ech! Dwóch Cesarskich Audytorów. Czemu go w ogóle zaprosiłaś, co? Wpatrywała się w niego z osłupieniem. – Jak mogłam pozwolić, by Wujek Vorthys był na Komarrze i nas nie odwiedził? Poza tym, musisz przyznać, że twój departament jest zależny od jego dochodzenia. To oczywiste, że będzie chciał go zobaczyć. Myślałam, że go lubisz. Uderzał dłonią nierytmiczne po udzie. – Wtedy gdy był po prostu starym dziwacznym Profesorem, tak. Ekscentryczny wujek Vorthys, Vor technik. Ta jego Cesarska Nominacja zaskoczyła całą rodzinę. Nie wyobrażam sobie, jakim sposobem się wkupił. Tylko wten sposób wyobrażaszsobie czyjś awans? Ale na głos nie wypowiedziała niegrzecznej myśli. – Ze wszystkich politycznych nominacji, akurat pozycji Cesarskiego Audytora nie można osiągnąć tą drogą – mruknęła. – Naiwna Kat – uśmiechnął się krótko i objął ją za ramiona. – W Vorbarr Sultana nikt niczego nie otrzymuje za darmo. Oprócz może asystenta twojego wuja, który chyba jest blisko spokrewniony z tym Vorkosiganem. On najwyraźniej otrzymał nominację za to, że żyje. Nieprawdopodobnie młody jak na to stanowisko, jeśli to ten, który podobno został zaprzysiężony w Święto Zimy. Miernota, jak sądzę, chociaż wuj Vorthys powiedział tylko, że jest przewrażliwiony na punkcie swojego wzrostu i żeby o tym nie wspominać. Przynajmniej ta część tego kłopotu może być zabawna. Znowu ukrył komłącze w kieszeni tuniki. Dłoń lekko mu drżała. Ekaterin chwyciła go za nadgarstek i odwróciła jego rękę. Drżenie narastało. Podniosła pociemniałe zmartwieniem oczy w niemym pytaniu. – Nie, do diabła! – wyrwał jej rękę. – Nie zaczyna się. Jestem trochę spięty. Izmęczony. Igłodny, więc może byś zrobiła jakiś porządny obiad do czasu, aż wrócimy. Twój wuj może i ma prolowskie gusta, ale nie wyobrażam sobie, żeby dzielił je z wielkim panem z Vorbarr Sultana. – Jesteś teraz starszy niż twój brat wtedy. – Zróżnicowane objawy, pamiętasz? Wkrótce pojedziemy. Obiecuję. – Tien... Chciałabym, żebyś dał spokój z tym galaktycznym planem kuracji. Kliniki medyczne tu na Komarrze są równie dobre jak na Kolonii Beta czy gdzieś indziej. Gdy dostałeś tę posadę, myślałam, że to zrobisz. Zapomnij o tajemnicy, otwarcie zwróć się o pomoc. Albo idź dyskretnie, jeśli się upierasz. Ale nie czekaj dłużej! – Nie są wystarczająco dyskretni. Moja kariera wreszcie jest na właściwej drodze, wreszcie się opłaca. Nie chcę terazpublicznie ogłosić się mutantem. Jeśli mnie to nie obchodzi, czemu tak się przejmujesztym, co myślą inni? Zawahała się. – Czy to dlatego nie chcesz się widzieć z wujkiem Vorthysem? Tien, on jest ostatnim z moich krewnych – czy twoich, co za różnica – który by dbał, czy twoja choroba jest genetyczna czy nie. On dba o ciebie, i o Nikolaia. – Mam to pod kontrolą – upierał się. – Nie waż się zdradzić mnie przed swoim wujem, tak blisko już do prawdziwych pieniędzy. Mam wszystko pod kontrolą. Zobaczysz. – Tylko nie... wybieraj drogi brata. Obiecaj! – Wypadek lotniaka niezupełnie był wypadkiem: poprzedzony był całymi latami chronicznego,

subklinicznego koszmaru czekania i obserwowania... – Nie mam zamiaru robić czegoś takiego. Wszystko jest zaplanowane. Zakończę pracę na ten rok, a potem wyjedziemy na zaległy urlop galaktyczny, ty, ja i Nikolai. Iwszystko się naprawi, i nikt się nie dowie. Jeśli ty nie stracisz głowy i nie spanikujesz w ostatniej chwili!– Ścisnął jej dłoń i wykrzywił się w sztucznym uśmiechu, po czym wymaszerował z mieszkania. Czekaj, a ja to naprawię. Zaufaj mi. Tak mówiłeś ostatnim razem. I wcześniej, i jeszcze wcześniej... Kto tu kogo zdradza? Tien, kończy ci się czas, nie widzisztego? Wróciła do kuchni, w myślach zmieniając plany rodzinnego obiadu, by uwzględnić lorda Vor z cesarskiej stolicy. Białe wino? Jej ograniczone doświadczenie w kwestii wychowania podpowiadało jej, że jeśli uda się go wystarczająco upić, nieważne będzie, czym go nakarmi. Włożyła do chłodzenia kolejną cenną, importowaną z domu butelkę. Nie... niech będą dwie butelki. Zorganizowała dwa dodatkowe miejsca przy stole na balkonie obok kuchni, gdzie zwykle jedli kolację, żałując, że nie zatrudniła kelnera na ten wieczór. Ale ludzcy służący na Komarrze byli tacy drodzy. A ona pragnęła zachować tę bańkę domowej prywatności z wujkiem Vorthysem. Poważne oficjalne raporty vidowe zadręczały każdego zaangażowanego w śledztwo; przybycie nie jednego, ale dwóch Cesarskich Audytorów na Komarrską orbitę nie uciszyło gorączki spekulacji, jedynie ją ukierunkowało. Kiedy po raz pierwszy rozmawiała z nim krótko po przybyciu na miejsce, przez łącze, połączenie było opóźnione przez odległość, co niweczyło wszelkie próby długiej konwersacji, zwykle cierpliwy wujek Vorthys w kwestii publicznych wywiadów był notorycznie zirytowany. Sugerował, że chętnie by ich uniknął. Jako że lata nauczania musiały go uodpornić na głupie pytania, Ekaterin zastanawiała się, czy prawdziwym powodem jego irytacji nie było to, że nie potrafił na nie odpowiedzieć. Ale przede wszystkim, musiała to przyznać, chciała znów poczuć smak dawnych czasów, zachłannie mieć go tylko dla siebie. Mieszkała z ciotką i wujkiem Vorthys przez dwa lata po śmierci matki; uczęszczała na Uniwersytet Cesarski pod ich swobodnym nadzorem. Życie z Profesorem i Profesorową w jakiś sposób było jednocześnie mniej wymuszone i ułożone niż w konserwatywnym Vorowskim domostwie jej ojca, leżącym w przygranicznym mieście jej urodzenia na Południowym Kontynencie; może dlatego, że traktowali ją bardziej jak osobę dorosłą, którą chciała być, niż jak dziecko, którym była. Czuła, nie bez poczucia winy, większą bliskość z nimi niż z własnym rodzicem. Wtedy każda perspektywa była możliwa. Potem wybrała Etienne’a Vorsoissona, czy może raczej on wybrał ją... Wtedy byłaś zadowolona. Powiedziała Tak na propozycję małżeństwa przedstawioną przez Babę ojca, i to z własnej woli. Nie wiedziałaś. Tien teżnie wiedział. Dystrofia Vorzohna. To niczyja wina. Ośmioletni Nikolai wpadł do kuchni. – Mamo, jestem głodny. Mogę dostać kawałek ciasta? Przechwyciła szybkie palce próbujące sięgnąć lukru. – Możesz dostać szklankę soku. – Au... – Ale przyjął zaoferowany substytut, przemyślnie podany w jednym z czekających kieliszków. Wychylił go, podskakując podczas picia. Podekscytowany czy udzieliło mu się zdenerwowanie rodziców? Przestań wymyślać, rozkazała sobie. Chłopak spędził ostatnie dwie godziny w swoim pokoju, stukając intensywnie swoimi modelami; miał prawo rozprostować kości. – Pamiętasz wujka Vorthysa? – spytała. – Odwiedziliśmy go trzy lata temu. – Pewnie. – Przełknął przekąskę do końca. – Zabrał mnie do laboratorium. Myślałem, że będą tam zlewki i bulgoczące płyny, ale były tylko wielkie maszyny i beton. Śmiesznie pachniało, jakoś ostro i pylisto. – Od spawarek i ozonu, faktycznie, – powiedziała, zadowolona z odpowiedzi. Zabrała mu kieliszek. – Wyciągnij rękę. Chcę zobaczyć, ile urosłeś. Szczeniaki z grubymi łapami wyrastają na wielkie psy, wiesz o tym? – Wyciągnął rękę ku jej ręce i dotknęli się, dłoń w dłoń. Jego palce były o dwa centymetry krótsze od jej własnych. – O rety.

Rzucił je podświadomy, zadowolony uśmiech i spuścił wzrok na swoje stopy, przebierając nimi taksująco. Duży palec prawej stopy wystawał przez dziurę w nowej skarpetce. Jego dziecinnie jasne włosy zaczęły ciemnieć; mogą się stać równie brązowe jak jej własne. Sięgał jej do piersi, choć mogłaby przysiąc, że piętnaście minut temu sięgał ledwie do łokcia. Oczy miał brązowe jak jego tata. Jego brudna dłoń – gdzie on znalazł w domu tyle brudu? – była nieruchoma, tak jak jego oczy były czyste i niewinne. Żadnego drżenia. Wczesne symptomy Dystrofii Vorzohna były podstępne, naśladując pół tuzina innych chorób, rozciągając czas występowania od okresu dojrzewania po wiek średni. Ale nie dziś, nie Nikolai. Jeszcze nie. Z kuchni wywabiły ich dźwięki dochodzące od drzwi mieszkania i niski męski głos. Nikolai wystrzelił przed nią. Kiedy do niego dołączyła, na wpół wisiał już na korpulentnym, białowłosym mężczyźnie, który zdawał się wypełniać całą przestrzeń. – Uff! – powstrzymał Nikolaia w połowie obrotu. – Urosłeś, Nikki! Wujek Vorthys nic się nie zmienił, mimo nowego, dostojnie brzmiącego tytułu: ten sam duży nos i wielkie uszy, jak zwykle wygniecione, przyduże tunika i spodnie, które zawsze wyglądały, jakby w nich spał, ten sam głęboki śmiech. Postawił ciotecznego wnuka na podłodze, otoczył uściskiem siostrzenicę, a ta go odwzajemniła. Potem otworzył swoją walizkę. – Coś dla ciebie, Nikki, jak sądzę... – Nikolai podskakiwał wokół niego; Ekaterin wycofała się na razie, czekając na swoją kolej. Tien wkroczył obładowany bagażami. Dopiero wtedy zauważyła mężczyznę stojącego z boku, z odległym uśmiechem obserwującego rodzinną scenę. Przełknęła zaskoczenie. Był niewiele wyższy od dziewięcioletniego Nikolaia, ale niewątpliwie nie był dzieckiem. Miał wielką głowę osadzoną na krótkiej szyi i lekko pochyloną postawę ; reszta wyglądała wątło, ale solidnie. Miał na sobie tunikę i spodnie w subtelnym odcieniu szarości, w wycięciu pod szyją błyskała śnieżnobiała koszula, na nogach miał wypolerowane półbuty. Jego odzież pozbawiona była pseudowojskowych ozdób zwykle uwielbianych przez Wielkich Vorów, ale doskonałość, z jaką leżała – musiała być szyta ręcznie, by pasowała na tak dziwne ciało – sugerowała cenę, której Ekaterin nie ośmieliła się sobie wyobrażać. Nie była pewna jego wieku; chyba niewiele starszy od niej? W jego ciemnych włosach nie było siwizny, ale zmarszczki od śmiechu wokół oczu i linie bólu przy ustach znaczyły jego bladą w zimie twarz. Poruszał się sztywno, stawiając walizkę i obracając się, by popatrzeć na Nikolaia monopolizującego ciotecznego dziadka, ale nie widać po nim było wyraźnego inwalidztwa. Nie był osobą wtapiającą się w tło, ale jego aura była dyskretna. Czuł się niepewnie w towarzystwie? Ekaterin nagle przypomniała sobie o swoich obowiązkach jako córki Vorów. Pospieszyła ku niemu. – Witam w moim domu... – uch, Tien nie wspomniał jego imienia... – mój lordzie Audytorze. Wyciągnął dłoń i ujął jej w całkowicie zwyczajnym, niemal biznesowym uścisku. – Miles Vorkosigan – Jego dłoń była sucha i gorąca, mniejsza niż jej własna, ale niewątpliwie męska; czyste paznokcie. – A pani. Madame? – Och! Ekaterin Vorsoisson. Uwolnił jej dłoń bez całowania, ku jej uldze. Patrzyła prosto na czubek jego głowy, na poziomie jej obojczyka, zdając sobie sprawę, że mógłby zajrzeć w jej dekolt, i odstąpiła o krok. Spojrzał na nią, wciąż lekko uśmiechnięty. Nikolai już zaciągnął większą torbę wujka Vorthysa do pokoju gościnnego, dumnie popisując się swoją siłą. Tien zgodnie z obyczajem poprowadził starszego gościa. Ekaterin błyskawicznie dokonała nowych kalkulacji. Pewnie nie powinna kłaść Vorkosigana w pokoju Nikolaia; dziecięce łóżko tak zawstydzająco dobrze by pasowało. Poprosić Cesarskiego Audytora, by spał na kanapie w pokoju dziennym? Nie bardzo. Gestem poprosiła, by towarzyszył jej na drugą stronę holu, do jej pracowni–biura. Cała jedna strona została zajęta na potrzeby regałów i blatów do pracy, zatłoczona sadzonkami; spiętrzone promienie światła wspinały się po rogach obsadzonych młodymi sadzonkami w szaleństwie różnych odcieni ziemskiej zieleni i barrayarskich czerwonych brązów. Przed dużym oknem było dużo wolnej przestrzeni. – Nie mamy wiele miejsca – przeprosiła. – Obawiam się, że nawet barrayarscy administratorzy muszą akceptować to, co im wyznaczono. Zamówię dla pana łóżko grawitacyjne, jestem pewna, że dostarczą je przed końcem kolacji. Ale przynajmniej ten pokój pozwala zachować prywatność. Mój wujek chrapie tak donośnie... Łazienka jest na dole w holu w prawo. – W porządku – zapewnił ją. Podszedł do okna i spojrzał na zadaszony park. Światła w otaczających go budynkach połyskiwały ciepło w rozświetlonym zmroku półokrągłych okien. – Wiem, że nie do tego pan przywykł. Kącik jego ust skrzywił się. – Kiedyś przez sześć tygodni sypiałem jedynie w brudzie. Z dziesięcioma tysiącami nadzwyczaj brudnych Marilacan, mnóstwo z nich chrapało. Zapewniam panią, że tu jest w porządku.

Odwzajemniła uśmiech, niepewna, jak potraktować ten żart, jeśli to był żart. Zostawiła go, by rozlokował swoje rzeczy wedle upodobania, i popędziła, by zadzwonić do agencji wynajmu oraz skończyć obiad. Spotkali się, wbrew jej najlepszym zamiarom uczynienia posiłku bardziej formalnym, w kuchni, gdzie mały Audytor znów zawiódł jej oczekiwania, pozwalając nalać sobie zaledwie pół kieliszka wina. – Zacząłem dzień od siedmiu godzin w kombinezonie ciśnieniowym. Zasnąłbym z twarzą w talerzu przed deserem. – Jego szare oczy zalśniły. Usadziła ich wszystkich wokół stołu na balkonie i podała łagodnie przyprawioną potrawkę zrobioną na bazie hodowlanych protein, która, jak przewidziała, smakowała jej wujowi. Gdy rozdawała chleb i wino, udało jej się wreszcie zamienić z wujem kilka słów. – Co z twoim śledztwem? Długo zostaniesz? – Obawiam się, że nie tak długo, jak słyszałaś w wiadomościach – odparł. – Mamy przerwę tu na dole, dopóki przyczynowo–skutkowa załoga nie pozbiera kawałków. Pogubiliśmy całkiem sporo ważnych elementów. Ładownie frachtowca były pełne i miały straszliwą wagę. Kiedy wybuchły silniki, kawałki różnej wielkości rozpierzchły się we wszelkich możliwych kierunkach z różnoraką prędkością. Desperacko potrzebujemy jakiegokolwiek kawałka systemów kontrolnych. Pewnie zbiorą większość z nich w ciągu trzech dni, jeśli będziemy mieć szczęście. – Więc to definitywnie sabotaż? – zapytał Tien. Wuj Vorthys wzruszył ramionami. – Mając martwego pilota, ciężko to będzie udowodnić. To mogła być misja samobójcza. Zespół nie znalazł jeszcze jakichkolwiek śladów militarnych czy chemicznych eksplozji. – Eksplozje mogły być zbędne – mruknął Vorkosigan. – Wirujący frachtowiec uderzył w promień lustra pod najgorszym możliwym kątem, brzegiem – ciągnął wuj Vorthys. – Połowę szkód spowodowało samo lustro. Przy takim pędzie, nadanym mu przez zsumowane zderzenia, po prostu samo się rozerwało. – Jeśli wszystkie skutki zostały zaplanowane, była to doprawdy niezwykła kalkulacja, – powiedział sucho Vorkosigan. – To jedyny element, który skłania mnie do uznania tego za wypadek. Ekaterin obserwowała męża, skrycie przypatrującego się małemu Audytorowi, i odczytała milczący wstydliwy osąd: Mutant! w jego oczach. Co Tien mógł poradzić na człowieka, który urodził się otwarcie, bez żadnej skruchy czy nawet samoświadomości tych stygmatów nienormalności? Tien zwrócił się do Vorkosigana z ciekawością w oczach: – Rozumiem, dlaczego Cesarz Gregor wysłał profesora, największy autorytet Cesarstwa w dziedzinie analizy awarii i tych rzeczy. A jaka jest pańska rola w tym wszystkim, Lordzie Audytorze Vorkosigan? Uśmiech Vorkosigana przekształcił się w grymas. – Mam trochę doświadczenia w dziedzinie instalacji kosmicznych. – Odchylił się do tyłu, potarł szyję i złagodził dziwny błysk ironii na twarzy. – Właściwie, dopóki trwa badanie przyczynowo–skutkowe, tylko sobie jeżdżę. To pierwszy prawdziwie interesujący problem od kiedy trzy miesiące temu złożyłem przysięgę Audytora. Chciałem zobaczyć, co to będzie. W związku z jego nadchodzącym komarrańskim ślubem Gregor jest żywo zainteresowany wszystkimi politycznymi reperkusjami wypadku. Teraz jest naprawdę najgorszy możliwy czas na pogorszenie się stosunków Barrayar–Komarr. Ale czy to wypadek, czy sabotaż, uszkodzenia lustra odbijają się bezpośrednio na Projekcie Terraformowania. Słyszałem, że pański Sektor Serifosa jest bardzo reprezentacyjny? – To prawda. Zabiorę was jutro na zwiedzanie – obiecał Tien. – Każę mojemu komarrańskiemu asystentowi przygotować dla was pełny techniczny raport, ze wszystkimi liczbami. Ale najważniejsza liczba wciąż pozostaje czystą spekulacją. Jak szybko lustro zostanie naprawione? Vorkosigan skrzywił się i wyciągnął małą dłoń wnętrzem do góry. – Jak szybko zależy w większości od tego, ile pieniędzy Cesarstwo będzie chciało na to wydać. Itego czy sprawy staną się naprawdę polityczne. Ponieważ część Barrayaru także wciąż jest poddawany terraformowaniu, a przy planecie Sergyar ściągającej imigrantów z obu światów tak szybko, jak tylko można ich ładować na statki, paru członków rządu zastanawia się otwarcie, po co wydawać tyle surowców Cesarstwa na tak marginalny świat jak Komarr. Ekaterin nie potrafiła odczytać z jego zrównoważonego tonu, czy zgadzał się z tymi członkami czy nie. Przestraszona powiedziała: – Terraformowanie Komarru trwało trzy stulecia, zanim go podbiliśmy. Trudno go terazprzerwać.

– Więc wyrzucamy pieniądze do końca? – Vorkosigan wzruszył ramionami, negując odpowiedź na własne pytanie. – Jest też drugi tor myślenia, czysto wojskowy. Ograniczenie ludności w domostwach sprawia, że Komarr jest bardziej narażony militarnie, Czemu oddawać więcej terytorium podbitego świata tym, którzy zostali pobici i mogą się przegrupować? Ta linia rozumowania daje interesujące założenie, że trzy wieki czy ileś tam lat od teraz, kiedy terraformowanie dobiegnie końca, populacja Komarru i Barrayaru wciąż nie będzie zasymilowana. Gdyby się zasymilowali, to byłyby nasze domy, a wtedy nie chcielibyśmy, żeby były narażone, prawda? Przerwał, by przełknąć potrawkę, spłukał ją winem i ciągnął dalej: – Skoro asymilacja jest jawną polityką Gregora, a on stawia swą Cesarską osobę tam gdzie jego polityka... kwestia motywacji sabotażu jest, er, złożona. Czy sabotażystami mogą być Barrayarczycy izolacjoniści? Komarrańscy ekstremiści? Dalej, czy publicznie zamierzają zrzucić winę jedni na drugich? Jak emocjonalnie przywiązani są przeciętni Komarranie pod kopułami do celu, którego osiągnięcia nikt z żyjących obecnie nie dożyje, czy będą woleli raczej dziś oszczędzić pieniędzy? Sabotaż kontra wypadek może nie oznaczać różnic inżynieryjnych, ale robi znaczną różnicę polityczną. – Wymienili z wujkiem Vorthysem kpiące spojrzenia. – Więc obserwuję, słucham i czekam – zakończył Vorkosigan. Zwrócił się do Tiena. – A jak panu podoba się Komarr, administratorze Vorsoisson? Tien uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Jest w porządku, za wyjątkiem Komarran. Według mnie to diabelnie przeczulona banda. Brwi Vorkosigana podskoczyły do góry. – Czyżby nie mieli poczucia humoru? Ekaterin spojrzała ostrzegawczo, mrugając z zaskoczenia na wyraźną suchą nutę w jego powściągliwym głosie, ale Tienowi ona umknęła, bo tylko zarechotał: – Są równo podzieleni między chciwością a gburowatością. Oszukiwanie Barrayarczyków uważają za patriotyczny obowiązek. Vorkosigan wzniósł swój pusty kieliszek w stronę Ekaterin. – A pani, Madame Vorsoisson? Napełniła mu kieliszek, zanim mógł ją powstrzymać, ciekawy jej odpowiedzi. Jeśli jej wuj był w tym Audytorskim duecie technicznym ekspertem, czy to czyniło Vorkosigana… politycznym? Czy Tien wychwycił której z subtelnych implikacji w przemowie małego lorda? – Nie jest łatwo zaprzyjaźnić się z Komarranami. Nikolai chodzi do barrayarskiej szkoły. A ja nie mam tu pracy. – Dama Vor nie potrzebuje pracować – uśmiechnął się Tien. – Ani lord Vor – dodał Vorkosigan prawie do siebie – a jednak jesteśmy tutaj… – To zależy od umiejętności wyboru rodziców – rzekł Tien, dotknięty do żywego. Spojrzał wprost na Vorkosigana. – Proszę zaspokoić moją ciekawość. Czy jest pan spokrewniony z byłym Lordem Regentem? – To mój ojciec – odparł Vorkosigan ze spokojną zwięzłością. Nie uśmiechał się. – Zatem jest pan tym lordem Vorkosiganem. Następcą Księcia. – Zgadza się. Teraz Vorkosigan stał się denerwująco oschły. Ekaterin wypaliła: – Pańskie dorastanie musiało być straszliwie trudne. – Poradził sobie – mruknął Vorkosigan. – Miałam na myśli pana! – Ach – jego lekki uśmiech powrócił i znów błysnął. Rozmowa stawała się okropnie na opak, pomyślała Ekaterin; nie mogła się zdobyć, by otworzyć usta i zmienić temat. Tien parł dalej i dalej: – Czy pański ojciec, wielki Admirał, pogodził się, że nie mógł pan zrobić kariery wojskowej? – Bardziej zmartwiony był tym mój dziadek, wielki generał. – Dziesięć lat sam spędziłem w wojsku. W Administracji, bardzo nudne. Proszę mi zaufać, niczego pan nie stracił – Tien machnął ręką

lekceważąco. – Ale obecnie nie każdy Vor jest żołnierzem, prawda, profesorze Vorthys? Jesteś żywym dowodem. – Zdaje się, że kapitan Vorkosigan służył, hm, trzynaście lat, prawda, Miles? W Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa. Operacje galaktyczne. Wydawały się panu nudne? Uśmiech Vorkosigana od pewnej chwili stawał się coraz bardziej szczery. – Niewystarczająco – potarł kark, najwyraźniej nabyty nerwowy tik. Ekaterin po raz pierwszy dostrzegła wyraźne białe blizny na jego krótkiej szyi. Ekaterin pospieszyła do kuchni, by podać deser i dać czas martwej rozmowie czas na polepszenie. Kiedy wróciła, sprawy wyglądały lepiej, bo w końcu Nikolai przestał być tak nadnaturalnie grzeczny i cichy, i wdał się w negocjacje ze stryjecznym dziadkiem na temat poobiedniej rundki jego ulubionej gry. To zajęło ich do czasu, gdy firma dostawcza dostarczyła do drzwi wejściowych łóżko grawitacyjne, a wielki inżynier poszedł z całą męską bandą obejrzeć jego instalację. Ekaterin z wdzięcznością wróciła do uspokajającej rutyny w postaci sprzątania. Tien wrócił, by zameldować o sukcesie i odpowiednim zainstalowaniu lorda Vor. – Tien, czy uważnie przyjrzałeś się temu człowiekowi? – spytała Ekaterin. – Mutant, Vor mutant, ale zachowuje się, jakby to nie było nic odbiegającego od normy. Jeśli on może... – przerwała z nadzieją, zostawiając z pewnością ty teżmożesz, by Tien sam sobie dopowiedział. Tien prychnął. – Nie zaczynaj znowu. To oczywiste, że on uważa, że do niego reguły nie mają zastosowania. Jest synem Arala Vorkosigana, na miłość Boską. Praktycznie przybranym bratem Cesarza. Nic dziwnego, że otrzymał cieplutką nominację cesarską. – Nie sądzę, Tien. Czy w ogóle go słuchałeś? – Te wszystkie podteksty... – Myślę... Myślę, że jest specjalnym człowiekiem Cesarza, wysłanym, by ocenić cały Projekt Terraformowania. Potężny... może niebezpieczny. Tien potrząsnął głową. – To jego ojciec był potężny i niebezpieczny. On jest tylko uprzywilejowany. Cholerny głupawy Wielki Vor. Nie martw się o niego. Twój wuj wkrótce go stąd zabierze. – Nie martwię się o niego. Twarz Tiena pociemniała. – Jestem już tym zmęczony! Spierasz się ze wszystkim, co powiem, praktycznie poniżasz moją inteligencję przed swoim takim szacownym krewnym– – Nieprawda! – Naprawdę? Zmieszana, zaczęła w myślach przeglądać popołudniowe wydarzenia. Co do pioruna powiedziała, że tak go wkurzyła– – To, że jesteś siostrzenicą wielkiego Audytora, nie czyni z ciebie nikogo ważnego, dziewczyno! To nielojalne, właśnie tak! – Nie–nie, przepraszam– Ale on już wymaszerował. Dziś w nocy znów będzie między nimi zimne milczenie. Prawie za nim pobiegła, by błagać go o wybaczenie. Był ostatnio pod taką presją w pracy, to z jej strony naprawdę złe wyczucie czasu, by teraz podnosić problem jego medycznego problemu... Ale nagle była zbyt zmęczona, by próbować. Skończyła czyszczenie resztek jedzenia, wystawiła pozostałe pół butelki wina i kieliszek na balkon. Wyłączyła wesołe barwne światełka i po prostu siedziała w ciemności, rozproszonej światłami zamkniętego świata Komarru. Uszkodzona śnieżynka lustra izolacyjnego prawie dotknęła zachodniego horyzontu, podążając za prawdziwym słońcem w noc, która ogarniała planetę. Biały kształt, który przemknął przez kuchnię, trochę ją wystraszył. Ale to był tylko lord mutant, który zrzucił swoją elegancką szarą tunikę i najwyraźniej także buty. Wystawił głowę przez nie zakodowane drzwi. – Halo? – Proszę, lordzie Vorkosigan. Wyszłam tylko popatrzeć na promienie lustra. Ma pan, hm, ochotę na trochę wina...? Proszę, przyniosę panu kieliszek– – Nie, proszę nie wstawać, Madame Vorsoisson. Ja go przyniosę. Jego blady uśmiech błysnął z cienia. Ze środka doszło ją kilka stłumionych brzęków, po czym bezszelestnie wrócił na balkon. Napełniła jako dobra gospodyni kieliszek, który postawił przy jej własnym, a on wziął go i podszedł do poręczy, by popatrzeć na to, co widać było na niebie ponad dźwigarami kopuły.

– To największa zaleta lokalizacji – powiedziała. – Ta odrobina zachodniego widoku. – Widok promieni lustra był wspaniały, widziany przez atmosferę tuż nad horyzontem, ale jego zwykłe wieczorne efekty kolorystyczne w kłębiastych chmurach były przygaszone z powodu uszkodzeń. – Zwykle zachód zwierciadła jest piękniejszy. – Pociągnęła łyk wina, na języku było chłodne i słodkie, i wreszcie poczuła lekki zamęt w głowie. Otępienie jest dobre. Łagodzące. – Wierzę – zgodził się z nią, wciąż wpatrzony w niebo. Wziął głęboki łyk. Czy zatem zmienił zdanie, broniąc się przed snem, czy też alkohol go zmienił? – Ten horyzont jest taki zatłoczony i zaśmiecony w porównaniu do domu. Obawiam się, że dla mnie te zamknięte kopuły są troszkę klaustrofobiczne. – A gdzie dla pani jest dom? – obrócił się ku niej. – Na Południowym Kontynencie. Vandeville. – Więc wyrosła pani wśród terraformowania. – Komarranie powiedzieliby, że to nie terraformowanie, to tylko uprawa ziemi. – Zaśmiał się wraz z nią, nad jej śmiertelnie poważną parodią technosnobizmu Komarran. Mówiła dalej: – Oczywiście mają rację. To nie to samo co spędzenie połowy tysiąclecia na przystosowaniu atmosfery całej planety. Jedyna rzecz, która nam to utrudniała w Czasie Izolacji, to próbowanie dokonania tego praktycznie bez jakiejkolwiek technologii. Mimo to... Kochałam otwarte przestrzenie w domu. Tęsknię za szerokim niebem, od horyzontu do horyzontu. – Tak jest w każdym mieście, z kopułą czy bez. Więc jest pani wieśniaczką? – Częściowo. Chociaż lubiłam Vorbarr Sultanę, gdy byłam na uniwersytecie. To był horyzont innego rodzaju. – Studiowała pani botanikę? Zauważyłem biblioteczną półkę na ścianie pani pracowni. Wspaniała. – Nie. To tylko hobby. – Och? Mógłbym pomylić je z pasją. Albo profesją. – Nie. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, czego chcę. – A teraz pani wie? Zaśmiała się krótko, z trudem. Kiedy nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnął i zaczął spacerować po balkonie, oglądając jej rośliny. Zatrzymał się przed skellytum, przycupniętym w swojej doniczce jak jakiś czerwony kosmiczny Budda, macki wzniesione w pozie łagodnego błagania. – Muszę zapytać – powiedział żałośnie – co to właściwie jest? – To bonsai skellytum. – Doprawdy!– To jest– Nie wiedziałem, że można zrobić coś takiego ze skellytum. Zwykle mają pięć metrów wysokości. Isą paskudnie brązowe. – Miałam cioteczną babkę ze strony ojca, która uwielbiała ogrodnictwo. Pomagałam jej jako dziecko. Była bardzo upartą starą graniczną damą, bardzo Vor – przybyła na Południowy Kontynent tuż po Wojnie Cetagandańskiej. Przeżyła swoich mężów, przeżyła... cóż, wszystko. Odziedziczyłam po niej skellytum. To jedyna roślina, którą przywiozłam na Komarr z Barrayaru. Ma ponad siedemdziesiąt lat. – Dobry Boże. – To kompletne drzewo, w pełni funkcjonalne. – I– ha! – niskie. Przez chwilę bała się, że niechcący go uraziła, ale najwyraźniej nie. Zakończył swoją inspekcję i wrócił do balustrady i swojego wina. Znów wpatrzył się w zachodni horyzont i tonące zwierciadło, marszcząc brwi. Miał prezencję, którą, przez jego własne ignorowanie nieuchwytnych fizycznych osobliwości, zniechęcało obserwatora do komentarzy. Ale mały lord miał całe życie, by dopasować się do tego stanu. Nie tak jak Tien, który znalazł paskudną niespodziankę pomiędzy papierami zmarłego brata i następnie sprawdził ją w stosunku do siebie i Nikolaia przez starannie utajnione testy. Możeszprzeprowadzić testy anonimowo, przekonywała go. Ale nie będziesztraktowana anonimowo, odparł.

Po przybyciu na Komarr była już bliska sprzeciwieniu się zwyczajom, prawu i rozkazom swego pana męża i bezceremonialnego zabrania jego syna i dziedzica na leczenie. Czy komarrańscy lekarze wiedzieli, że matka Vor nie była legalnym opiekunem swego syna? Może mogłaby udawać, że defekt genetyczny pochodzi od niej, a nie od Tiena? Ale genetycy, bez względu na to, jak byli dobrzy, na pewno by się zorientowali. Po chwili odpowiedziała wymijająco: – Pierwszą lojalnością dla mężczyzny Vor powinien być jego Cesarz, ale dla kobiety Vor powinien to być mąż. – Tak jest w historii i prawie. – Jego głos był rozbawiony lub zaskoczony, gdy obracał się, by na nią spojrzeć. – Nie zawsze wynikało to z jej wad. Kiedy jego stracili za zdradę, uważano, że ona po prostu wypełniała polecenia i unikała kary. Zastanawiam się właściwie, czy leżącą u źródła praktyczną przyczyną nie było to, że słabo zaludniony świat nie mógł się obejść bez jej pracy. – Czy kiedykolwiek zwrócił pan uwagę na tę dziwną asymetrię? – Ale to było dla niej ułatwienie. Większość kobiet ma tylko jednego męża, ale Vorowie zbyt często stawali w obliczu zmiany cesarzy, i gdzie wtedy pokładali swoją lojalność? Zły wybór mógł być zabójczy w skutkach. Chociaż kiedy mój dziadek generał Piotr – i jego armia – porzucili Cesarza Yuriego na rzecz Cesarza Ezara, było to zabójcze dla Yuriego. Choć dobre dla Barrayaru. Znów pociągnęła łyk. Z jej fotela był tylko sylwetką na tle ciemniejącej kopuły, ocieniony, enigmatyczny. – Rzeczywiście. Więc pańską pasją jest polityka? – Boże, nie! Nie sądzę. – Historia? – Tylko przelotnie. – Zawahał się. – Kiedyś było to wojsko. – Było? – Było – powtórzył stanowczo. – A teraz? Teraz on nie odpowiedział. Wpatrywał się w swój kieliszek, huśtając nim, by resztka wina wirowała. Wreszcie rzekł: – W politycznej teorii Barrayaru wszystko się łączy. Zwykli ludzie są lojalni wobec swego Księcia, Książęta są lojalni wobec Cesarza, a Cesarz prawdopodobnie jest lojalny wobec całego cesarstwa, wobec ciała Cesarstwa w postaci ich własnych, ee, ciał. Jak na mój gust, wydaje się to zbyt abstrakcyjnym uproszczeniem; jak może być odpowiedzialny wobec wszystkich, skoro nie jest odpowiedzialny wobec każdego? – Opróżnił szklankę. – Jak możemy traktować się nawzajem uczciwie? Sama jużnie wiem... Zapadła cisza, kiedy oboje obserwowali, jak za wzgórzami znika ostatni błysk lustra. Przez minutę czy dwie utrzymywał się jeszcze słaby poblask na niebie. – Cóż, obawiam się, że trochę się spiłem – Dla niej nie wyglądał na pijanego, ale pokręcił kieliszkiem w dłoniach i odepchnął się od balustrady, o którą się opierał. – Dobranoc, Madame Vorsoisson. – Dobranoc, lordzie Vorkosigan. Miłych snów. Zniknął w ciemniejącym mieszkaniu, zabierając kieliszek ze sobą. ROZDZIAŁ DRUGI Miles wynurzył się ze snu o włosach swojej gospodyni, który, choć może nie erotyczny, był jednak zawstydzająco realny. Uwolnione z surowej fryzury, jaką miała wczoraj, ukazały swój bogaty brązowy kolor z bursztynowymi błyskami, masa jedwabiu spływająca na jego masywne dłonie – wydawało mu się, że to jego dłonie, w końcu to jego sen. Obudziłem się za wcześnie. Cholera. Przynajmniej wizja nie była okraszona żadną z tych ohydnych grotesek okazjonalnych koszmarów, z których budził się zimny i spocony, z bijącym sercem. Tym razem było mu ciepło i wygodnie, w jedwabiście luksusowym łóżku grawitacyjnym, które mu zorganizowała. To nie była wina Madame Vorsoisson, że przypadkiem należała do typu fizycznego, który budził stare echo w pamięci Milesa. Niektórzy żywili obsesje na temat o wiele dziwniejszych rzeczy... on miał fiksację, którą rozpoznał wiele lat temu, na punkcie długonogich brunetek z wyrazem chłodnej rezerwy i ciepłym altem. Co prawda w świecie, gdzie ludzie zmieniali twarze i ciała prawie tak często jak garderobę, w jej pięknie nie było nic niezwykłego. Dopóki się pamiętało, że ona nie pochodzi stąd i że jej posągowe rysy są nietknięte modyfikacjami... Czy rozpoznała jego idiotyczną paplaninę wieczorem na balkonie i stłumiła seksualną panikę? Czy ta dziwna rozmowa na temat obowiązków kobiety Vor była obowiązkowym ostrzeżeniem dla niego? Ale przecież niczego nie próbował, tego był pewien. Czyżby tak łatwo go przejrzeć? Po pięciu minutach od przybycia Miles zdał sobie sprawę, że nie powinien był

pozwolić miłemu i ekspansywnemu Vorthysowi zmuszać go do wspólnej podróży na dół, ale ten człowiek po prostu był niezdolny do nie podzielenia się gościną. To, że nie można w pełni cieszyć się spotkaniem z rodziną w towarzystwie obcego – czy też rodziną której on został wepchnięty – najwyraźniej nie docierało do profesora. Miles westchnął z zazdrości o swego gospodarza. Administrator Vorsoisson najwyraźniej miał idealny mały vorowski klan. Oczywiście zaczął dekadę temu. Napływ galaktycznej technologii pozwalającej wybrać płeć dziecka zaowocował zmniejszeniem się populacji kobiet na Barrayarze. Niedobór kobiet osiągnął najniższy wskaźnik w pokoleniu Milesa, choć teraz rodzice już nabrali rozumu. Mimo to każda kobieta Vor, zbliżona wiekiem do Milesa, była już zamężna, i to od lat. Czy będzie musiał czekać dwadzieścia lat na swoją pannę młodą? Jeśli będzie trzeba. Nie oglądaj się za mężatkami, chłopcze. Teraz jesteś Cesarskim Audytorem. Dziewięciu Audytorów powinno być modelami uczciwości i powagi. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek słyszał o jakichkolwiek seks skandalach dotyczących agentów–obserwatorów wyznaczonych przez Cesarza Gregora. Oczywiście, że nie. Cała reszta Audytorówma po osiemdziesiątce i jest żonata od pięćdziesięciu lat. Zachichotał. Poza tym ona pewnie myśli, że jest mutantem, choć na szczęście była zbyt grzeczna, by mu to powiedzieć. W oczy. Więc udawajmy, że jest siostrą, co? Zwlókł się z łóżka grawitacyjnego opieszale – łącznie z przeciąganiem się i siadaniem, zmuszając mózg do uruchomienia trybów. W konserwatywnych środowiskach do tej chwili mogło pojawić się kilka tysięcy nowych informacji o wypadku soletty. Zdecydował, że można by zacząć od zimnego prysznica. Dzisiaj żadnych wygodnych pokładowych wdzianek. Po wyborze między trzema nowymi cywilnymi ubraniami – w odcieniach szarości, szarości i szarości – Miles przyczesał wilgotne włosy i powlókł się do kuchni Madame Vorsoisson, z której dochodziły głosy i zapach kawy. Tam znalazł Nikolaia zajadającego na śniadanie po barrayarsku płatki zbożowe i mleko, administratora Vorsoissona ubranego i najwyraźniej tuż przed wyjściem, i profesora Vorthysa, wciąż w piżamie, grzebiącego w nowej dostawie dysków i mruczącego pod nosem. Nietknięta szklanka soku stała przy jego łokciu. Podniósł wzrok i powiedział: – Ach, dzień dobry, Miles. Cieszę się, że wstałeś – podczas gdy Vorsoisson powiedział grzecznie: – Dzień dobry, lordzie Vorkosigan. Mam nadzieję, że dobrze pan spał? – Doskonale, dziękuję. O co chodzi, profesorze? – Z lokalnego biura CesBez przyszło twoje komłącze – Vorthys wskazał urządzenie przy swoim talerzu. – Zauważyłem, że mnie nie przysłali. Miles się skrzywił. – Pański ojciec nie zasłynął przy podboju Komarru. – Racja – zgodził się Vorthys. Starszy pan trafił na ten dziwny okres między wojnami, zbyt młody, by walczyć z Cetagandanami, za stary podczas agresji na biedny Komarr. Ten brak wojskowej okazji był dla niego źródłem wielkiego osobistego żalu, my dzieci to rozumieliśmy. Miles wsunął komłącze na lewy nadgarstek. Stanowił on kompromis między nim a CesBez Serifosa, który oczywiście był odpowiedzialny za jego zdrowie tutaj. CesBez chciało wzmocnić środki ostrożności i otoczyć go uciążliwym tłumem ochroniarzy. Miles postanowił przetestować swój autorytet Cesarskiego Audytora i rozkazał im się wynosić; ku jego zachwytowi to zadziałało. Ale łącze dało mu bezpośrednie połączenie z CesBez i śledziło jego lokalizację – starał się nie czuć jak eksperymentalne zwierzę wypuszczone na wolność. – A to co? – wskazał głową dyski z danymi. Vorthys rozrzucił dyski jak kiepskie karty. – Poranny kurier przywiózł nam też zapisy nowych kawałków znalezionych zeszłej nocy. Icoś specjalnie dla ciebie, jako że dobrowolnie podjąłeś się nadzorować medyczny koniec tego wszystkiego. Nowa wstępna autopsja. – Wreszcie znaleźli pilota? – Miles sięgnął po dyski. Vorthys się skrzywił. – Jej części. – O Boże – Madame Vorthys akurat weszła z balkonu na te słowa. Miała na sobie jak wczoraj zwyczajny komarrański strój w spokojnych kolorach ziemi: luźne spodnie, bluzkę i długą kamizelę, kamuflujący jej

kształty. Byłaby wspaniała w czerwieni, albo zapierająca dech w błękitach, przy tych niebieskich oczach... jej włosy znów było bezlitośnie ściągnięte z tyłu, ku pewnej uldze Milesa. Byłoby raczej denerwujące odkryć, że posiadł jakieś zdolności przepowiadania przyszłości w rezultacie swoich ostatnich obrażeń, wraz z tymi cholernymi atakami. Miles skinął jej na powitanie i starannie zwrócił swoją uwagę na Vorthysa. – Musiałem mocno spać. Nie słyszałem, jak kurier przybył. Już je pan przejrzał? – Tylko przelotnie. – Które części pilota znaleźli? – spytał z zainteresowaniem Nikolai. – Nieważne, młody człowieku – powiedział stanowczo jego cioteczny dziadek. – Dziękuję – mruknęła Madame Vorsoisson. – Czyli mamy ostatnie ciało. Dobrze – powiedział Miles. – To takie stresujące dla krewnych, gdy kogoś tracą. Kiedy byłem– – Uciął resztę: Kiedy byłem tajnym agentem – dowódcą floty, poruszaliśmy niebiosa, by odzyskać i zwrócić ciała naszych ofiar ich rodzinom. Ten rozdział jego życia został zamknięty. Madame Vorsoisson, wspaniała kobieta, wręczyła mu czarną kawę. Potem zapytała, czy gość życzy sobie śniadanie; Miles manewrował tak, by Vorthys odpowiedział pierwszy, i wraz z nim zdecydował się na płatki. Kiedy krzątała się przy podawaniu i sprzątaniu po Nikolaiu, administrator Vorsoisson powiedział: – Prezentacja mojego departamentu będzie gotowa po południu, Audytorze Vorthys. Ekaterin zastanawiała się, czy rano zechcesz obejrzeć szkołę Nikolaia. A po prezentacji być może będzie czas na przejrzenie kilku naszych projektów. – Brzmi jak niezły plan. – Profesor Vorthys uśmiechnął się do Nikolaia. W całym tym zamieszaniu związanym z ich pośpiesznym wyjazdem z Barrayaru on – albo raczej Profesorowa – nie zapomniał o prezencie dla ciotecznego wnuka. Powinienem był przywieźć coś dla dzieciaka, zdecydował po fakcie Miles. Najpewniejsza droga do zaskarbienia sobie łask matki. – Ach, Miles...? Miles postukał stosik dysków z danymi przy jego misce. – Podejrzewam, że mam tu dość pracy, by zajęła mi cały ranek. Madame Vorsoisson, zauważyłem komkonsolę w pani pracowni; mogę z niej skorzystać? – Oczywiście, lordzie Vorkosigan. Vorsoisson wyszedł, mrucząc pod nosem grzeczne banały o przygotowaniu wszystkiego w departamencie na ich przybycie, a wkrótce potem zakończyło się śniadaniowe spotkanie, każdy ruszył ku swoim zajęciom. Miles, dzierżąc w dłoni nowe dyski, wrócił do należącej do Madame Vorsoisson pracowni/pokoju gościnnego. Zanim usiadł przy jej komkonsoli, zatrzymał się, by spojrzeć przez zapieczętowane okno na park, na łuk przeźroczystej kopuły nad nim, zapewniającej dostawy energii słonecznej. Blade słońce Komarru nie było właściwie widzialne, wstawało na wschodzie za blokiem apartamentowca, ale linie porannych promieni ciągnęły się daleko od odległego krańca parku. Uszkodzone lustro słoneczne, które wschodziło po nim, nawet nie pojawiło się jeszcze nad horyzontem, by podwoić cienie. Czy to oznacza siedem tysięcy lat pecha? Westchnął, zaciemnił polaryzację szyb – zbytni wysiłek – usadowił się przed komkonsolą i zaczął wrzucać do niej dyski. W nocy odnaleziono kilka tuzinów sporych kawałków wraku; odtworzył vid, na którym widać było, jak obracają się w przestrzeni do przybycia statku ratunkowego. Teoria mówiła, że jeśli zdołasz zebrać każdy kawałek, zrobić precyzyjne zapisy wszystkich korkociągów i trajektorii, po czym je odtworzyć, możesz otrzymać wygenerowany komputerowo obraz chwili tragedii i zdiagnozować jej przyczyny. W prawdziwym życiu to nigdy dobrze nie działało, niestety, choć trochę pomagało. Komarrański CesBez wciąż przeszukiwał stacje transferowe na orbicie w poszukiwaniu jakiś przypadkowych turystów z kamerami, którzy mogliby zwiedzać ten obszar przestrzeni w czasie czegokolwiek i kolizji. Na razie bezskutecznie, jak się obawiał Miles; zwykle tacy ludzie przychodzą od razu, podekscytowani i pełni chęci pomocy. Vorthys i zespół poszukiwawczy byli obecnie zdania, że ładunek żelaza już był w więcej niż jednym kawałku, gdy uderzył w lustro, przypuszczenie nie udostępnione jeszcze publicznie. Więc niezaprzeczalny fakt – niszczycielska eksplozja silników była przyczyną czy skutkiem tej katastrofy? Iw którym momencie te storturowane kawałki metalu i plastiku zostały tak interesująco zniekształcone? Miles odtworzył po raz dwudziesty w tym tygodniu komputerowy zapis kursu frachtowca przed kolizją i rozmyślał nad jego anomaliami. Statek miał

na pokładzie tylko pilota, w rutynowym – właściwie to śmiertelnie nudnym – powolnym kursie z kopalni na asteroidzie do orbitalnej rafinerii. Silniki nie powinny być przeciążone w momencie wypadku; przyśpieszanie już się zakończyło, a hamowanie jeszcze się nie rozpoczęło. Statek holowniczy leciał o pięć godzin wcześniej niż przewidział grafik, ale tylko dlatego, że wyruszył wcześniej, a nie dlatego, że rozpędził się do szybkości większej niż zwykle. Zboczył z kursu około sześć procent, przy normalnych parametrach, nie potrzebował jeszcze korekty kursu, a pilot musiałby zadziwiać swoją precyzją próbując być bardziej dokładnym przy nieprzewidzianych mikro przyspieszeniach. Nawet po pomniejszych korektach kursu trasa statku powinna przebiegać kilkadziesiąt wygodnych kilometrów od promienia soletty, fakt daleko ważniejszy niż to czy był dokładnie na kursie. Jakie zmiany kursu mogły zmienić drogę frachtowca tak, by wiodła prawie dokładnie na jeden z nieużywanych punktów skokowych sieci podprzestrzennej. Lokalna przestrzeń Komarru była niezwykle bogata w aktywne punkty skokowe, fakt o strategicznych i historycznych konsekwencjach; jeden z tych punktów był dla Barrayaru jedyną drogą do sieci podprzestrzennej. Inwazja floty Barrayaru sprzed trzydziestu laty miała na celu nie zajęcie tej lodowatej planety, tylko przejęcie kontroli nad punktem skokowym. Dopóki wojsko Cesarstwa zajmowało wyższe rejony Komarru, ich zainteresowanie populacją na planecie i jej problemami było w najlepszym razie letnie. Ten jednak punkt skokowy nie obsługiwał ani pasażerów, ani handlu, ani dróg strategicznych. Jego badania także zakończyły się ślepym zaułkiem w głębokiej przestrzeni kosmicznej lub nieopodal gwiazd nie wyposażonych w zamieszkałe planety czy też w okolicy nieopłacalnych ekonomicznie zasobów systemowych. Nikt tamtędy nie wychodził; nikt nie powinien też skakać stamtąd. Natychmiastowa wizja jakiś piratów–złoczyńców bez motywu wyłaniających się z korytarza przestrzennego, rażących niewinny transportowiec rudy – za pomocą jakiejś broni, która nie zostawia śladów, oczywiście – i błyskawicznie wskakujących z powrotem, była nie poparta jakimikolwiek dowodami, choć przestrzeń by temu sprzyjała. To był obecnie ulubiony scenariusz mediów. Ale w żadnym z pięciu wymiarów nie wykryto żadnych śladów generowanych przez statki skokowe. Pięciowymiarowe anomalie punktu skokowego nie były zauważalne z trzywymiarowej przestrzeni; ich obecność nie powinna w żaden sposób wpłynąć na transportowiec, nawet jeśli statek przeleciałby bezpośrednio przez centralny punkt. Transportowiec był przeznaczony na statek wewnątrzukładowy, nie miał prętów Necklina i zdolności skokowych. Mimo to... tam był punkt skokowy. Nic więcej. Miles potarł kark i wrócił do raportu z autopsji. Przygnębiający, jak zwykle. Pilotem była Komarranka po pięćdziesiątce. Nazwijmy to barrayarskim seksizmem, ale kobiece zwłoki zawsze bardziej przygnębiały Milesa. Śmierć jest takim bezlitosnym niszczycielem godności. Czy on też wyglądał tak nieporządnie wyeksponowany, gdy dostał ogniem snajpera? Ciało pilota nosiło zwykłe oznaki rozkładu: zmiażdżone, zdekompresowane, napromieniowane, zamrożone, wszystko typowe dla wypadków w głębokiej przestrzeni. Jedno ramię urwane, raczej w fazie początkowej niż później, sądząc po zamrożonych efektach utraconych z kikuta płynów, zapisanych na vidzie. To była jednak szybka śmierć. Miles zbyt dobrze to znał, by dodać prawie bezbolesna. Żadnych śladów nielegalnych narkotyków ani alkoholu w jej zamrożonych tkankach. Komarrański ekspert medyczny wraz ze swoimi ostatecznymi raportami przysłał zapytanie, czy ma pozwolenie Milesa na wydanie ciał sześciu członków załogi stacji zwierciadła oczekującym rodzinom. Dobry Boże, jeszcze tego nie zrobili? Jako Cesarski Audytor nie powinien tylko prowadzić dochodzenia tylko metodami obserwacji i raportów. Nie zamierzał jedynie swoją obecnością tamować czyjejś inicjatywy. Natychmiast wysłał zgodę, prosto z komkonsoli Madame Vorsoisson. Zaczął przekopywać się przez te sześć raportów. Były bardziej szczegółowe niż wstępne, które już przeglądał, ale nie zaskoczyły go niczym. Tym razem pragnął niespodzianki, czegokolwiek poza Wybuch wprzestrzeni zprzyczyn nieznanych, ofiar śmiertelnych siedem. Nie wspominając o astronomicznej wycenie szkód. Przyswoiwszy trzy raporty, czując jak śniadanie przechodzi do historii, odchylił się do tyłu, by dać umysłowi chwilę na odpoczynek. Bezczynnie czekając na przejście mdłości, przeglądał pliki Madame Vorsoisson. Jeden zatytułowany Wirtualne ogrody brzmiał ciekawie. Chyba nie miałaby nic przeciwko, gdyby zrobił sobie wirtualny spacer przez nie. Skusił go Wodny ogród. Wywołał go na ekran holowidu. Przypuszczał, że to był program do planowania krajobrazu. Można go było obejrzeć z każdej odległości i kąta, od miniaturowego widoku ogólnego

po szczegółową inspekcję poszczególnych roślin; można było przewędrować jego ścieżki na każdym poziomie wzroku. Wybrał własny, czyli ehem – coś tam poniżej pięciu stóp. Poszczególne rośliny rosły według realistycznego programu, uwzględniając światło, wodę, grawitację, zasilanie odżywkami, nawet programowane ataki insektów. Ten ogród był około trzeciej części wypełniony, ze wstępnymi aranżacjami traw, fiołków, turzycy, wodnych lilii, irysów; właśnie cierpiał na wysyp alg. Kolory i kształty zamarły nagle na niedokończonych brzegach, jakby zaatakowała go jakaś inwazja z obcego, szarego i geometrycznego świata. Jego ciekawość rozgorzała, w najlepszym aprobowanym przez CesBez stylu dostał się w podwarstw programu i sprawdził poziomy aktywności. Ostatnio najczęściej odwiedzany był, jak zauważył, ten oznaczony Barrayarski ogród. Przeskoczył z powrotem do poziomu wyświetlania, znów wybrał swój poziom oglądania i włączył go. To nie był ogród pełen pięknych ziemskich roślin zasadzonych w jakimś odpowiednim sławnym miejscu na Barrayarze; to był ogród stworzony tylko i wyłącznie z miejscowych okazów, coś, czego nigdy by się nie spodziewał, cudownie skomponowanych. Zawsze uważał ich standardowe czerwienie i brązy oraz przysadziste formy za w najlepszym razie nudne. Jedyne rośliny barrayarskie, które potrafił zidentyfikować i nazwać z miejsca to te, na które był uczulony. Ale Madame Vorsoisson udało się jakoś użyć kształtów i tekstury, by stworzyć sielankę w odcieniach sepii. Skały i płynąca woda stanowiły ramę dla różnych roślin – tam umieściła głęboko karminową masę niskopiennych kolców, formując granicę dla skłębionych plam wysokiej brzytwotrawy, która, jak się kiedyś dowiedział, botanicznie nie była trawą. Nikt nie czepiał się części z brzytwą, jak zauważył. Sądząc po nazwach potocznych, dawni koloniści na Barrayarze nie pokochali swojej nowej ksenobotaniki: diabelska trawa, kurza nadymka, kozia klątwa... To piękne. Jakim cudem stworzyła coś tak pięknego? Nigdy dotąd czegoś takiego nie widział. Z takim okiem artysty trzeba się urodzić, jak z doskonałym słuchem, czego też mu brak. W cesarskiej stolicy w Vorbarr Sultana za ostatnim gmachem Domu Vorkosiganów był mały ponury park, w miejscu za którym rozciągało się kolejne stare domostwo. Mały park, od kiedy w sąsiedztwie zamieszkał Lord Regent, został zabezpieczony przez ochronę bardziej, niż przewidywałby to jakikolwiek esteta. Czy nie byłoby wspaniale zastąpić go większą wersją tej wspaniałej subtelności i dać mieszkańcom miasta posmakować ich własnego planetarnego dziedzictwa? Nawet gdyby miało to zająć – sprawdził – pięćdziesiąt lat, by wyrosło do dojrzałego stadium... Program wirtualnych ogrodów miał oszczędzać czas i koszty pomyłek projektanta. Ale skoro jedyny ogród, na jaki możesz sobie pozwolić, mieści się w twoim bagażu, sądził, że to tylko hobby. Było to naprawdę schludniejsze, starannie zaplanowane i łatwiejsze niż w prawdziwym świecie. Więc... Czemu wydało mu się, że ona uważa to jako prawie równie satysfakcjonujące jak patrzenie na holowidowy obiad zamiast jedzenia? Może po prostu tęskni za domem. Z żalem wyłączył wyświetlanie. Z czystego przyzwyczajenia wywołał jej program finansowy, dla szybkiej analizy. Okazało się, że to jej konto domowe. Prowadziła dom z naprawdę małym budżetem, jeśli wziąć pod uwagę przypuszczalną wysokość wynagrodzenia Administratora Vorsoissona, pomyślał Miles; jej tygodniówki były raczej skąpe. Na swoje botaniczne hobby nie wydawała tyle, by pokrywało to rezultaty. Inne hobby, inne nałogi? Ślad pieniędzy prawie zawsze wyjawiał prawdziwe dążenia ludzi; CesBez zatrudniał najlepszych księgowych, by odkrywali genialne sposoby na ukrywanie własnych aktywów, z różnych powodów. Wydawała bardzo mało na ubrania, oprócz tych dla Nikolaia. Słyszał, jak rodzice narzekają na wydatki związane z odzieżą dzieci, ale to niezwykłe... zaraz, to nie były koszty ubrań. Kwoty tutaj, tutaj i tam prowadziły na osobne małe prywatne konto oznaczone „Lekarstwa Nikolaia”. Czemu? Jako rodzina barrayarskiego urzędnika na Komarrze, czy wydatków medycznych Vorsoissonów nie pokrywało Cesarstwo? Wywołał to konto. Roczne oszczędności jej domowego budżetu nie dawały imponującej kwoty, ale wzór wydawania był stabilny do granic kompulsywności. Zagubiony, wycofał się i wywołał całą listę programu. Wnioski? Jeden plik przy końcu listy nie miał nazwy. Natychmiast do niego zajrzał.

Okazało się, że jako jedyny na jej komkonsoli wymagał hasła. Ciekawe. Jej komkonsola była najprostszym i najtańszym modelem komercyjnym. Kadeci CesBez rozgryzali pliki z takich jako ćwiczenia na rozgrzewkę. Jego także ścisnęła tęsknota za domem. Zszedł do podwarstwy i po pięciu minutach uzyskał hasło. Dystrofia Vorzohna? Cóż, to nie była wiedza, którą mógł wyciągnąć z rękawa. Odruchy pokonały zarastające skrępowanie. Otworzył plik z jednoczesną, spóźnioną myślą, Nie jesteś jużwCesBez, pamiętasz? Powinieneś robić coś takiego? Plik zawierał artykuły ściśle medyczne, wyszukane w każdym możliwym barrayarskim i galaktycznym źródle, na temat jednej z rzadszych i bardziej niezwykłych chorób genetycznych rodem z Barrayaru. Dystrofia Vorzohna powstała w Czasie Izolacji, głównie, jak sugerowała nazwa, wśród kasty Vorów, ale nie została zidentyfikowana medycznie jako mutacja aż do powrotu medycyny galaktycznej. Po pierwsze, brakowało w niej zewnętrznych znaczników, które spowodowałyby, hm, na przykład u niego, poderżnięcie gardła przy urodzeniu. Choroba ta ujawniała się u dorosłych, zaczynając się od oszałamiającej różnorodności fizycznego wyniszczenia, a kończyła się umysłowym upadkiem i śmiercią. W okrutniejszym świecie barrayarskiej przeszłości nosicieli często spotykała śmierć z innych przyczyn już po spłodzeniu czy urodzeniu potomstwa, ale zanim pojawiły się symptomy. W wielu rodzinach przekazywano wiele szaleństwa – włączając wto kilku zmoich drogich przodkówVorrutyerów– z innych przyczyn, więc ten późny początek choroby czasem był brany za coś innego. Równie paskudnego. Ale terazto uleczalne, prawda? Tak, aczkolwiek kosztowne; dotyczyło małej populacji, nie w skali ekonomicznej. Miles przerzucił szybko artykuły. Symptomy były uleczalne za pomocą różnorodnych kosztownych biochemicznych mikstur, które miały zlikwidować i zastąpić zarażone molekuły; prawdziwe leczenie retrogenetyczne miało znacznie wyższą cenę. Cóż, prawie prawdziwe: jakieś progeny wciąż musiałyby być kontrolowane, zwłaszcza w okresie rozmnażania i przed wyjęciem ciąży z replikatora macicznego. Czy młody Nikolai nie został poczęty w replikatorze macicznym? Dobry Boże, Vorsoisson chyba nie zmusił żony – i dziecka – by przeszli przez niebezpieczeństwa związane ze staromodną ciążą w ciele? Tylko kilku najbardziej konserwatywnych rodzin Starych Vorów wciąż trzymało się starych sposobów, zwyczaj, co do którego matka Milesa wystosowała najbrutalniej zgryźliwą krytykę, jaka kiedykolwiek padła z jej ust. A ona powinna wiedzieć, co mówi. Więc co się tu do diabła dzieje? Usiadł znowu z zaciśniętymi ustami. Jeśli, jak sugerują pliki, Nikolai miał lub mógł mieć Dystrofię Vorzohna, to jedno lub oboje rodziców też musieli ją mieć. Od kiedy wiedzieli? Nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co powinien dostrzec już wcześniej, w początkowej iluzji wymuskanej małżeńskiej sielanki, którą usiłował utrzymać Vorsoisson. Zawsze najtrudniej dostrzec brakujące części. Brakowało około trojga dodatkowych dzieci. Może jakieś małe siostrzyczki dla Nikolaia, proszę? Ale nie. Więc dowiedzieli się co najpóźniej po urodzeniu syna. Co za osobisty koszmar. Ale czy on jest nosicielem, czy ona? Miał nadzieję, że to nie Madame Vorsoisson; strasznie byłoby wyobrażać sobie, jak ta łagodna piękność rozpada się pod wpływem miażdżącego ataku od wewnatrz... Wcale nie chciałem tego wiedzieć. Jego próżna ciekawość została sprawiedliwie ukarana. Takie idiotyczne szperanie nie jest właściwe dla Cesarskiego Audytora, chociaż zostało mu wpojone jako tajnemu agentowi CesBez. Byłemu agentowi. Igdzie teraz była ta cała lśniąca uczciwość Audytora? Równie dobrze mógłby grzebać w jej szufladzie z bielizną. Nie można cię ani na moment zostawić samego, prawda, chłopcze? Spędził lata poddany wojskowym przepisom, po czym przeszedł do pracy, gdzie nie było żadnych pisanych reguł. Uczucie, że umarł i poszedł do nieba trwało jakieś pięć minut. Cesarski Audytor był Głosem Cesarza, jego oczami i uszami i czasami rękami, wspaniały opis pracy, dopóki się człowiek nie zatrzymał i nie zaczął zastanawiać, co do diabła ta poetycka metafora miała znaczyć. Może więc dobrze jest zadać sobie to pytanie: Czy wyobrażam sobie Cesarza Gregora robiącego to czy tamto? Wyraźna powściągliwość Gregora skrywała niemal bolesną osobistą nieśmiałość. To się nie mieściło w głowie. W porządku, może więc pytanie powinno brzmieć: Czy wyobrażam sobie Gregora wgabinecie, wroli Cesarza, robiącego coś takiego? Czy to, co jest złe dla prywatności jednostki, jest właściwe dla Cesarskiego Audytora spełniającego swe obowiązki? W większości, sądząc po precedensach, o jakich czytał. Więc to prawdziwa reguła, „Improwizuj, aż popełnisz błąd, a wtedy cię zniszczymy”? Miles nie był pewien, czy mu się to podoba. A nawet w czasach gdy był w CesBez szperanie w czyichś prywatnych plikach było zarezerwowane dla wrogów, albo przynajmniej podejrzanych. Cóż, obiecujących rekrutów. Ineutralnych na terenie, na którym przeprowadzałeś operację. I... i... On prychnął szyderczo z siebie. Gregor na pewno miał lepsze maniery niż CesBez. Gruntownie zakłopotany zamknął pliki, wykasował jakiekolwiek ślady swoich działań i wywołał następny raport autopsji. Przestudiował to co

narrator mógł wywnioskować z fragmentacji ciał. Śmierć miała temperaturę, i to cholernie niską. Przerwał i podkręcił termostat w pracowni o kilka stopni, zanim powrócił do pracy. ROZDZIAŁ TRZECI Ekaterin nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo wizyta Cesarskiego Audytora może zdenerwować szkołę Nikolaia. Ale Profesor, sam długoletni nauczyciel, szybko dał im do zrozumienia, że to nie jest oficjalna inspekcja, i wygłosił wszystkie odpowiednie zdania, by się uspokoili. Mimo to ona i wuj Vorthys nie przeciągali odwiedzin tak bardzo, jak sugerował Tien. By kupić trochę czasu, zabrała go na krótką wycieczkę po najlepszych punktach Kopuły Serifosa: najładniejszych ogrodach, najwyższych platformach obserwacyjnych, by mógł ujrzeć spokojny krajobraz Komarru poza przestrzenią miejską. Serifosa była stolicą tego sektora planety – ciągle musiała się upominać, by nie myśleć o nim jako Okręgu w stylu barrayarskim. Granice barrayarskiego okręgu były bardziej organiczne, nieregularne terytorium pocięte było rzekami, pasmami górskimi i postrzępionymi liniami, gdzie wojska Książąt przegrały historyczne bitwy. Sektory Komarru były siecią geometrycznych fragmentów równo dzielących glob. Choć tak zwane kopuły, a w rzeczywistości tysiące wzajemnie połączonych ze sobą budowli różnych kształtów, straciły swoje geometryczne kształty wieki temu, jako że były rozbudowywane w przypadkowych i niezaplanowanych porywach improwizacji architektonicznej. Jakoś późno zdała sobie sprawę, że emerytowanego inżyniera powinna raczej zabrać do najgłębszych tuneli użytkowych i do upraw cyrkulujących moc i atmosferę. Ale nadszedł czas na lunch. Poprowadziła więc wycieczkę do ulubionej pobliskiej restauracji, niby pod gołym niebem, ze stolikami wystawionymi w parku widokowym pod szklanym sklepieniem. Uszkodzony promień soletty był teraz widoczny, straszący z elipsy, dziś przysłoniętej grubymi chmurami powyżej, jakby wstydliwie przysłaniała swoje deformacje. Potężna moc Głosu Cesarza łączona z Audytorem nie zmieniła wiele jej wuja, jak zauważyła z przyjemnością; wciąż przejawiał entuzjazm względem wspaniałych deserów i pod jej przewodnictwem ułożył swoje menu ze słodkich dań. Nie mogła powiedzieć: „Nic się nie zmienił”; wydawało się, że posiadł większą towarzyską ostrożność, przerywając kwestię z powodów innych niż techniczne obliczenia. Ale nie mógł zupełnie ignorować nowych i przesadzonych reakcji ludzi. Złożyli zamówienia; podążyła za wzrokiem wuja w górę, gdy przyglądał się soletcie z tego punktu widzenia. – Nie ma chyba tak naprawdę zagrożenia, że Cesarstwo porzuci projekt Soletta, prawda? – zapytała. – W końcu musimy go naprawić. To znaczy... wygląda na takie niezrównoważone. – Właściwie to jest niezbalansowane. Wiatr słoneczny. Szybko trzeba coś z nim zrobić – odparł. – Ja osobiście nie chciałbym, żeby to poszło w zapomnienie. To wspaniałe dziedzictwo inżynieryjne po przodkach kolonistów Komarru, nie mówiąc już o samych kopułach. Najlepsze dzieło człowieka. Jeśli to był sabotaż... cóż, to byłoby najgorsze dzieło człowieka. Wandalizm, bezsensowny wandalizm. Artysta opisujący zniszczenie jakiegoś wielkiego historycznego dzieła nie mógłby być bardziej gwałtowny. – Słyszałam, jak starsi Komarranie mówili, że przegrali w momencie, gdy wojska inwazyjne admirała Vorkosigana przejęły zwierciadło, praktycznie pierwsza rzecz – powiedziała Ekaterin. – Nie sądzę, żeby miało tak wielką wartość taktyczną, biorąc pod uwagę, jak szybko rozgrywają się działania wojenne w przestrzeni, ale to rzeczywiście był wielki psychologiczny cios. To prawie, jakbyśmy wzięli w niewolę ich słońce. Myślę, że zwrócenie go pod kontrolę cywilną Komarru kilka lat temu było bardzo dobrym posunięciem politycznym. Mam nadzieję, że teraz tego nie zepsują. – Trudno powiedzieć. – Znowu ta nowa ostrożność. – Była mowa o ponownym otwarciu tej platformy obserwacyjnej dla turystów. Choć sądzę, że teraz są zadowoleni, że tego nie zrobili. – Wciąż jest mnóstwo wycieczek dla VIP–ów. Sam się na taką wybrałem, kiedy kilka lat temu miałem krótkie wykłady na Uniwersytecie Solstice. Na szczęście w dniu kolizji na pokładzie nie było żadnych turystów. Ale powinna być otwarta dla publiczności, żeby zobaczyć i się uczyć. Dobrze to zorganizować, może z miejscowym muzeum, gdzie przedstawiono by, jak zostało zbudowane.

Wspaniała robota. Najdziwniejsze jest to, że ta technologia początkowo wykorzystywana była do tworzenia bagien. – Bagna odświeżają powietrze. Ostatecznie. – Uśmiechnęła się. W umyśle jej wuja czysta estetyka inżynierii zasłaniała ostateczny biologiczny bałagan. – Zaraz zaczniesz bronić szczurów. Tu naprawdę są szczury, prawda? – Och, tak, w tunelach kopuł są szczury. Ichomiki, i myszoskoczki. Dzieciaki łapią je jako pupili, bo pewnie początkowo tym były, jak o tym pomyśleć. Myślę, że czarno–białe szczury są słodkie. Eksterminatorzy z Kontroli Zwierząt muszą pracować w ścisłej tajemnicy przed swoimi młodocianymi krewnymi. Imamy teraz karaluchy, kto nie ma? I– od Przesilenia – dzikie papugi. Kilka par uciekło, albo się zgubiło, kilkadziesiąt lat temu. Teraz te wielkie kolorowe jak tęcza ptaki są wszędzie, a ludzie je dokarmiają. Załogi sanitarne chcą się ich pozbyć, ale udziałowcy Kopuły przegłosowały ich pozostawienie. Kelnerka podała im sałatki i mrożoną herbatę, po czym nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, gdy jej wuj cieszył się świeżym szpinakiem, mango, cebulą i kandyzowanymi orzechami pecan. Kandyzowane pecany na pewno mu zasmakują. Hydroponiczna produkcja należała do najlepszych na Komarrze. Wykorzystała przerwę, by skierować rozmowę na najbardziej interesujący ją temat. – Twój kolega Lord Vorkosigan – on naprawdę ma za sobą trzynastoletnią karierę w Cesarskich Służbach Bezpieczeństwa? – Czy tylko chciałeś zirytować Tiena? – Trzy lata w Cesarskiej Akademii Wojskowej, dekada w CesBez, jeśli chodzi o dokładność. – Jak mu się to udało, przejść badania medyczne? – Nepotyzm, jak sądzę. Coś w tym stylu. Trzeba przyznać, potem używał tej przewagi oszczędnie. Okazja przeczytania jego całych utajnionych akt wojskowych było fascynującym przeżyciem. Poprosił o to mnie i mojego kolegę Audytora Gregor, gdy rozważał kandydaturę Vorkosigana, zanim go nominował. Cofnęła się, lekko rozczarowana. – Utajnione. W takim razie nie możesz mi nic o tym powiedzieć. – Cóż – wyszczerzył się z ustami pełnymi sałaty, – był epizod na Dagooli IV. Musiałaś o tym słyszeć, wielka ucieczka marilacańskich więźniów z cetagandańskiego obozu jenieckiego kilka lat temu? Przypominała sobie mgliście. Zajęta była wtedy macierzyństwem i nie zwracała uwagi na wiadomości, zwłaszcza coś tak odległego jak wiadomości galaktyczne. Ale pokiwała głową zachęcająco, by kontynuował. – Teraz to już stara historia. Słyszałem od Vorkosigana, że Marilacanie kręcą film holowidowy na ten temat. Najwspanialsza ucieczka, czy coś takiego, tak to chyba nazwali. Próbowali go zatrudnić – a raczej jego przykrywkę – jako technicznego konsultanta przy scenariuszu, okazja, którą z żalem odrzucił. Ale utrzymywanie przez CesBez klauzuli tajności wobec serii wydarzeń, które Marilacanie jednocześnie nagłaśniają na szeroką skalę wydaje mi się nieco przesadne, nawet jak na CesBez. W każdym razie Vorkosigan był barrayarskim agentem odpowiedzialnym za ucieczkę. – Nawet nie wiedziałam, że to naszagent za tym stał. – Był naszym człowiekiem wewnątrz. Więc ten dziwny żart o chrapiących Marilacanach... nie był żartem. Zupełnie. – Jeśli był taki dobry, czemu zrezygnował? – Hm. – Wujek wytarł wieloziarnistą roladką resztki dressingu do sałaty, po czym odpowiedział: – Mogę podać ci jedynie zredagowaną wersję. Nie

zrezygnował dobrowolnie. Został poważnie ranny – i to tak, że potrzebne było krio-zamrażanie – kilka lat temu. Zarówno oryginalna rana jak i krio- staza poważnie go okaleczyły, częściowo nieodwracalnie. Zmuszony został zrezygnować ze względów medycznych, czego – hm! – nie zniósł najlepiej. Nie mam prawa omawiać tu szczegółów. – Jeśli był ranny tak ciężko, że potrzebował krio-zamrożenia, to znaczy, że był martwy! – powiedziała przerażona. – Technicznie chyba tak. „Żywy” i „martwy” nie są tak ścisłymi terminami jak w Czasie Izolacji. Więc jej wuj był w posiadaniu właśnie takich medycznych informacji o mutacjach Vorkosigana, jakie najbardziej chciała poznać, gdyby tylko przykładał do tego wagę. Lekarze wojskowi byli sumienni. – Więc by nie pozwolić na zmarnowanie całego tego treningu i doświadczenia – ciągnął wuj Vorthys – Gregor znalazł dla Vorkosigana robotę w cywilu. Większość obowiązków Audytora nie jest zbyt uciążliwa fizycznie... choć przyznaję, dobrze jest mieć kogoś młodszego i szczuplejszego niż ja, by go wysyłać poza stację na te długie inspekcje w skafandrze ciśnieniowym. Obawiam się, że trochę się znęcam nad jego wytrzymałością, ale okazał się bardzo spostrzegawczy. – Więc naprawdę jest twoim asystentem? – Absolutnie nie. Co za idiota ci to powiedział? Wszyscy Audytorzy są równi. Starszeństwo jest o tyle dobre, że pozwala uniknąć określonych administracyjnych prac biurowych przy tych rzadkich okazjach, gdy działamy jako grupa. Vorkosigan, jako dobrze wychowany młody człowiek, ma szacunek dla moich siwych włosów, ale jest niezależnym Audytorem i działa tak, jak mu się spodoba. Obecnie chce przyjrzeć się moim metodom. Ja mam nadzieję obserwować jego metody. Nasze cesarskie zadanie nie jest wykonywane według podręcznika, rozumiesz? Raz proponowano, by taki stworzyć, ale – według mnie mądrze – uznali, że przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku. Zamiast tego mamy archiwum cesarskich raportów; precedensów, bez zasad. Ostatnio kilku z nas, niedawno nominowanych, próbuje czytać po kilka starych raportów na tydzień, a potem spotykamy się przy obiedzie, by przedyskutować sprawy i zanalizować ich sposób rozwiązania. Fascynujące. Iprzyjemne. Vorkosigan ma najlepszego kucharza. – Ale to jest jego pierwsza sprawa, prawda? I... został wyznaczony ot tak, na skinienie Cesarza. – Miał już wcześniej czasową nominację jako Dziewiąty Audytor. Bardzo trudny przydział, wewnątrz CesBez. Nie mój typ. Nie była całkiem nie obznajomiona z najnowszymi wiadomościami. – O rety. Czyżby miał coś wspólnego z tym, że CesBez ostatniej zimy dwa razy zmieniało szefów? – Ja tam wolę śledztwa inżynieryjne – zauważył miękko jej wuj. Przybyły ich kanapki z hodowlanym kurczakiem i sałatą, podczas gdy Ekaterin zastanawiała się nad tym unikiem. Jakiego właściwie zapewnienia szukała? Vorkosigan ją niepokoił, musiała to przyznać, ze swoim miłym uśmiechem i ciepłymi oczami, a ona nie wiedziała dlaczego. Przywykł być sardoniczny. Z pewnością nie mogła być podświadomie uprzedzona do mutantów, kiedy Nikolai sam... W Czasach Izolacji, gdybym urodziła kogoś takiego jak Vorkosigan, moim matczynym obowiązkiem wobec genomu byłoby podciąć dziecku gardło. Nikki na szczęście mógł uniknąć mojej czystki. Na razie. Czas Izolacji zakończył się razna zawsze. Dzięki Bogu. – Wydaje mi się, że lubisz Vorkosigana – zaczęła raz jeszcze, by wydobyć z niego informacje, których pragnęła. – Tak jak i twoja ciotka. Profesorowa i ja zaprosiliśmy go w zimie kilka razy na obiad, to wtedy Vorkosigan wystąpił z propozycją spotkań dyskusyjnych, jak sobie przypominam. Wiem, że początkowo jest raczej cichy – ostrożność, jak sądzę – ale potrafi być bardzo dowcipny, gdy go zachęcisz. – Czy on cię zadziwia? – Zachwyt nie był z pewnością jej pierwszym wrażeniem. Przełknął kolejny kęs kanapki i znów zapatrzył się w białą nieregularną plamę w chmurach, znaczącą teraz pozycję soletty. – Wykładałem inżynierię przez trzydzieści lat. To była swoista harówka. Ale co roku miałem przyjemność płynącą z wyszukiwania w moich klasach tych kilku najlepszych i najbystrzejszych, dzięki którym było to warte zachodu – przełknął łyk przyprawionej herbaty i dalej mówił wolniej. – Ale o wiele rzadziej – co pięć czy dziesięć lat – pomiędzy moimi uczniami trafiał się prawdziwy

geniusz, a wtedy przyjemność stawała się przywilejem, skarbem na całe życie. – Myślisz, że on jest geniuszem? – powiedziała, unosząc brwi. Wielki Vor głupek? – Jeszcze nie znam go dość dobrze. Ale tak podejrzewam, od czasu do czasu. – Jak można być geniuszem od czasu do czasu? – Wszyscy geniusze, których spotkałem, byli tacy od czasu do czasu. By się zakwalifikować, musisz być znakomity tylko raz. Ten raz, kiedy to się liczy. Ach, deser. Rety, jest wspaniały! – Nałożył sobie radośnie wielki czekoladowy deser z bitą śmietaną i kolejnymi pekanami. Pragnęła osobistych danych, a otrzymała streszczenie kariery. Będzie musiała obrać bardziej kłopotliwą bezpośrednią drogę. Przełknąwszy pierwszą łyżeczkę ostrej tarty jabłkowej i lodów, wreszcie zebrała się na odwagę i spytała: – Jest żonaty? – Nie. – To mnie dziwi. – Naprawdę? – Jest Wielkim Vorem, niebiosa, największym – kiedyś będzie Księciem Okręgu, prawda? Jest zdrowy, przynajmniej tak przypuszczam, ma ważną pozycję... – Przerwała. Co ona chciała powiedzieć? Co znim jest nie tak, że dotąd nie znalazł dla siebie żony? Jakie genetyczne uszkodzenia uczyniły go takim, i czy pochodziły od matki czy ojca? Czy jest impotentem, czy jest sterylny, jak naprawdę wygląda pod tymi drogimi ubraniami? Czy ukrywa poważniejsze deformacje? Czy jest homoseksualistą? Czy bezpiecznie będzie zostawiać znim Nikolaia samego? Nie potrafiła wypowiedzieć żadnego z tych pytań, a jej obowiązkowe aluzje nie wywoływały nic nawet zbliżonego do odpowiedzi jakiej wypatrywała. A niech to, nie miałaby takich kłopotów, wyciągając stosowne informacje od Profesorowej. – Przez większość ostatniej dekady był poza Cesarstwem – powiedział, jakby to coś wyjaśniało. – Ma rodzeństwo? – Normalnych braci czy siostry? – Nie. To zły znak. – Och, cofam to – dodał wujek Vorthys. – Nie w zwyczajnym znaczeniu, powinienem powiedzieć. Ma klona. Choć go jeszcze nie widziałem. – To– czy on– Nie rozumiem. – Musiałabyś poprosić Vorkosigana o wyjaśnienie tego, jeśli jesteś ciekawa. To skomplikowane nawet jak na jego standardy. Nie spotkałem jeszcze tego gościa. – Z ustami pełnymi czekolady i bitej śmietany dodał: – A mówiąc o rodzeństwie, zamierzacie sprawić jakieś Nikolaiowi? Twoja rodzina będzie bardzo niewielka, jeśli poczekacie jeszcze trochę. Uśmiechnęła się z paniką. Czy ośmieli się mu powiedzieć? Oskarżenia Tiena o zdradę wryły się w jej pamięć, ale była taka zmęczona, wyczerpana, śmiertelnie chora od tej głupiej tajemniczości. Gdyby tylko ciotka tu była... Miała ponurą świadomość antykoncepcyjnego implantu, jedynego elementu galaktycznej technokultury, którą Tien zaakceptował bez słowa. Nowoczesne kobiety z przyjemnością zamieniły śmiertelną loterię płodności na pewność zdrowia i rezultatu, jaka nadeszła wraz z użyciem replikatora macicznego, ale obsesja Tiena z ukrywaniem ograbił ją także z tej nagrody. Nawet gdyby somatycznie został wyleczony, jego pierwotne komórki nie byłyby zdrowe, a jakiekolwiek potomstwo nadal musiałoby być poddane obserwacji genetycznej. Czy zamierzał zapobiec jakimkolwiek dzieciom w przyszłości? Kiedy próbowała przedyskutować z nim to zagadnienie, zbył ją ogólnikowym: Po kolei, a kiedy nalegała, rozzłościł się, oskarżając ją o zrzędzenie i samolubność. To zawsze skutecznie ją uciszało. Uniknęła odpowiedzi na pytanie wuja: – Tak często się przeprowadzamy. Czekam, aż kariera Tiena się ułoży. – Wydaje mi się, że Tien jest jakiś, och, zmęczony. – Uniósł brwi, zachęcając ją... do czego? – Ja... nie udaję, że to nie jest trudne. – To właściwie prawda. Trzynaście różnych zajęć w ciągu dekady. Czy to normalne w narastającej biurokracji? Tien mówił, że to konieczność, żaden szef nigdy nie awansował czy nominował swojego pracownika powyżej swego stanowiska; musisz piąć się w górę przez przenosiny. – Przeprowadzaliśmy się osiem razy. Jak dotąd, zostawiłam za sobą sześć ogrodów. W ostatnich dwóch miejscach nie mogłam niczego hodować, chyba że w doniczkach. A potem musiałam zostawić większość donic, kiedy przeprowadziliśmy się tutaj. Może Tien zostanie na stanowisku na Komarrze. Jak mógł zebrać w nagrodę awans i staż, status, jakiego pożądał, jeśli nigdy nie trzymał się jednej

rzeczy wystarczająco długo, by na niego zasłużyć? Kilka pierwszych stanowisk, mogła się z nim zgodzić, były raczej przeciętne; nie miała kłopotu ze zrozumieniem, czemu tak szybko chciał je zmienić. Wczesne życie młodej pary powinno być ruchliwe, jako że dopasowywali się do życia jako dorośli. Cóż, ona się dopasowywała; w końcu miała tylko dwadzieścia lat. Tien miał trzydziestkę, gdy się ożenił... Zaczynał każdą pracę wybuchem entuzjazmu, ciężko pracował, ostatnio do późnych godzin. Z pewnością nikt ciężej nie pracował. Potem entuzjazm słabł, zaczynały się narzekania, że za wiele pracy, za małe nagrody, oferowane zbyt wolno. Leniwi współpracownicy, lizusowscy szefowie. W końcu tak powiedział. Stało się to jej tajnym sygnałem ostrzegawczym, kiedy Tien zaczynał przedstawiać nieśmiałe seksualne plotki o zwierzchnikach; to znaczyło, że zatrudnienie zmierza ku końcowi. Nowe się znajdowało... choć za każdym razem trwało to dłużej i dłużej. A jego entuzjazm znów wybuchnie i cykl zacznie się od nowa. Ale jej przeczulone ucho na razie nie wychwyciło złych sygnałów, a byli tu już rok. Może Tien wreszcie znalazł swoją – jak to nazwał Vorkosigan? – swoją pasję. To była najlepsza placówka, jaką otrzymał; może wreszcie wszystko obróci się na dobre, dla odmiany. Jeśli ona utknie tu na dłużej, to tym lepiej, cierpliwość zostanie nagrodzona. I... Tien miał powody do niecierpliwości, z Dystrofią Vorzohna wiszącą nad nim. Jego czas nie był nieograniczony. A twój jest? Przepędziła tę myśl. – Twoja ciotka nie była pewna, czy sprawy układają się dla ciebie szczęśliwie. Nie podoba ci się Komarr? – Och, lubię Komarr – powiedziała szybko. – Przyznaję, trochę tęsknię za domem, ale to nie to samo, co nie lubić tego miejsca. – Ona myśli, że skorzystałaś z okazji, by umieścić Nikolaia w komarrańskiej szkole, jako, jak się wyraziła, kulturalne doświadczenie. Nie żeby szkoła, którą rano widziałem, nie była ładna, oczywiście, co powinienem jej przekazać dla uspokojenia, obiecuję. – Kusiło mnie to. Ale bycie Barrayarczykiem, pozaświatowcem, mogłoby być dla Nikkiego trudne w komarrańskiej szkole. Wiesz, jak dzieci w tym wieku potrafią prześladować każdego, kto jest inny. Tien uważał, że taka prywatna szkoła będzie o wiele lepsza. Mnóstwo rodzin Wielkich Vorów w sektorze posyła tam dzieci. Uważał, że Nikki zdobędzie korzystne znajomości. – Nie odniosłem wrażenia, by Nikki miał ambicje towarzyskie. – Oschłość wypowiedzi złagodziło lekkie mrugnięcie. Jak ma na to odpowiedzieć? Bronić wyboru, z którym się nie zgadzała? Przyznać, że uważa, że Tien się myli? Gdyby raz zaczęła narzekać na Tiena, pewnie by nie przestała, zanim jej najskrytsze troski nie wypłynęłyby na wierzch. A ludzie narzekający na swoich małżonków zawsze wyglądali i brzmieli tak przykro. – Cóż, znajomości dla mnie, jak sądzę. – Nie żeby miała nadmiar energii, by je podtrzymywać tak gorliwie jak według Tiena powinna. – Ach. To dobrze, że masz przyjaciół. – No cóż... Tak. – Zeskrobała resztki syropu jabłkowego z talerza. Kiedy podniosła wzrok, zauważyła przystojnego Komarrańczyka, który zatrzymał się przy wejściu na patio restauracji i przyglądał się jej. Po chwili wszedł i podszedł do stolika. – Madame Vorsoisson? – powiedział niepewnie. – Tak? – odparła ostrożnie. – Och, dobrze, zdawało mi się, że panią rozpoznałem. Nazywam się Andro Farr. Spotkaliśmy się na przyjęciu z okazji Święta Zimy dla pracowników Terraformowania Serifosy kilka miesięcy temu, pamięta pani? Mgliście. – Och, tak. Był pan czyimś gościem...? – Tak. Marie Trogir. Jest inżynierem technikiem w departamencie Gospodarki Nadwyżkami Energii. Albo była... Zna ją pani? To znaczy, czy kiedykolwiek z panią rozmawiała? – Nie, właściwie nie. – Ekaterin spotkała tę młodą Komarrankę może trzy razy, w czasie skrupulatnie wyreżyserowanych wydarzeń Projektu. Zwykle była zbyt przejęta sobą jako reprezentantką Tiena, potrzebną do serdecznego powitania i pozdrawiania każdego, by angażować się w bardziej intymne rozmowy. – Czy zamierzała ze mną porozmawiać? Młody mężczyzna oklapł z zawodu. – Nie wiem. Myślałem, że może jesteście przyjaciółkami albo chociaż znajomymi. Rozmawiam ze wszystkimi jej przyjaciółmi, jakich tylko znam.

– Um... och? – Ekaterin nie była całkiem pewna, czy chce ciągnąć tę rozmowę. Farr wyczuł chyba jej ostrożność; zarumienił się lekko. – Proszę mi wybaczyć. Chyba znalazłem się w raczej bolesnej domowej sytuacji i nie wiem czemu. To mnie zaskoczyło. Ale... ale widzi pani... około sześciu tygodni temu Marie powiedziała mi, że jedzie poza miasto w sprawie terenowego projektu z jej departamentu, i że wróci za około pięć tygodni, ale dokładnie nie była pewna. Nie podała mi żadnych kodów na komkonsolę, pod którymi można by się z nią skontaktować, powiedziała, że prawdopodobnie nie będzie w stanie zadzwonić, i żeby się nie martwić. – Pan, hm, mieszkał z nią? – Tak. W każdym razie czas płynął, a ja nie słyszałem... W końcu zadzwoniłem do naczelnika jej departamentu, Administratora Soudhy. Wypowiadał się niejasno. Właściwie wydaje mi się, że mnie zbył. Więc poszedłem tam osobiście i wypytywałem. Kiedy wreszcie go przyszpiliłem, on powiedział – Farr przełknął – że nagle zrezygnowała sześć tygodni temu i odeszła. Tak samo jak szef inżynierów, Radovas, z którym miała jechać na ten projekt. Soudha zdaje się myślał, że oni... wyjechali razem. To nie ma sensu. Dla Ekaterin pomysł ucieczki od związku i nie zostawianie adresu miał bardzo wiele sensu, ale ciężko by jej było to wypowiedzieć. Kto wie, czemu okazało się nie satysfakcjonujące, że Farrowi nie udało się odnaleźć swojej pani? – Przykro mi. Nic o tym nie wiem. Tien nigdy o tym nie wspominał. – Przepraszam, że panią niepokoiłem, Madame. – Zawahał się, balansując między wycofaniem się. – Rozmawiał pan z Madame Radovas? – zapytała niezobowiązująco Ekaterin. – Próbowałem. Odmówiła rozmowy ze mną. To także było zrozumiałe, jeśli jej mąż w średnim wieku uciekł z młodszą i ładniejszą kobietą. – Wypełnił pan doniesienie o zaginięciu w Oddziale Bezpieczeństwa Kopuły? – zapytał wujek Vorthys. Ekaterin zdała sobie sprawę, że go nie przedstawiła, i po namyśle zdecydowała się tego nie robić. – Nie byłem pewien, czy powinienem. – Mm – rzekła Ekaterin. Czy naprawdę chciała zachęcać tego człowieka, by prześladował tę dziewczynę? Najwyraźniej zwyczajnie odeszła. Czy wybrała tak okrutną formę zakończenia ich związku bo była idiotką, czy też to on był potworem? Nie było sposobu, by ocenić to z zewnątrz. Nigdy nie zdołasz przewidzieć, jakie tajemnice ktoś ukrywa, oceniając go jedynie po miłych uśmiechach. – Zostawiła wszystkie swoje rzeczy. Zostawiła swoje koty. Nie wiem, co mam z nimi zrobić – powiedział raczej żałośnie. Ekaterin słyszała o zdesperowanych kobietach, które zostawiały za sobą wszystko, nie wyłączając własnych dzieci, ale wuj Vorthys powiedział: – To wydaje się dziwne. Na pana miejscu ja bym poszedł do Służb Bezpieczeństwa, żeby choćby uspokoić umysł. Zawsze może pan potem przeprosić, w razie konieczności. – Ja... myślę, że mógłbym. Do widzenia, Madame Vorsoisson. Sir. – Sięgnął rękami ku włosom, po czym skierował się przez mała bramkę do parku z podróbki kutego żelaza. – Pewnie powinniśmy już wracać – zasugerowała Ekaterin, gdy młody mężczyzna zniknął im z oczu. – Czy powinniśmy przynieść lordowi Vorkosiganowi jakiś obiad? Można wziąć na wynos. – Nie jestem pewien, czy zauważa brak posiłków, gdy zagłębia się w jakiś problem, ale wydaje mi się, że tak należy zrobić. – Wiesz, co lubi? – Myślę, że cokolwiek. – Ma jakieś alergie na jedzenie? – Nic o tym nie wiem. Wybrała pośpiesznie odpowiednio zbalansowany i odżywczy posiłek, mając nadzieję, że pięknie skomponowane warzywa nie skończą w przetwarzaczu odpadków. Z mężczyznami nigdy nie wiadomo. Kiedy dostarczono zamówienie, zebrali się do wyjścia i Ekaterin poprowadziła ich w kierunku najbliższej stacji bąblochodów, by wrócić do własnej sekcji kopuły. Wciąż nie było dla niej jasne, jak Vorkosigan zdołał znieść swój status

mutanta w świecie, który tak obawiał się mutagenów, jeśli nie przez robienie kariery. Czy to jakoś może pomóc Nikolaiowi? ROZDZIAŁ CZWARTY Biurowa dziedzina Etienna Vorsoissona zajmowała dwa piętra w połowie zamkniętej wieży, poza tym przeznaczonej na biura lokalnej władzy Kopuły Serifosa. Wieża, usytuowana na obrzeżu przestrzeni kopuły, nie była zagospodarowana w środku na kształt pozostałych posiadających atmosferę zabudowań. Miles spoglądał nieprzychylnie na zadaszone szkłem atrium, jako że wstawiono w nim łukowatą windę. Mógłby przysiąc, że słyszał leciutki, bardzo odległy świst powietrza uciekającego przez jakąś nieszczelną uszczelkę. – A co się stanie, jeśli ktoś rzuci kamieniem w dach? – mruknął do Profesora, depcząc mu po piętach. – Niewiele – odmruknął Vorthys. – To wywołałoby zauważalny ciąg, ale różnica ciśnień nie jest aż tak wielka. – Faktycznie. – Kopuła Serifosy właściwie nie była podobna do instalacji przestrzennych, poza przypadkowymi mylącymi podobieństwami architektonicznymi. Powietrze w środku pobierane było zzewnątrz, przynajmniej w większości. Szyby wentylacyjne widoczne w całości pod kompleksem kopuły wsysały komarrańskie rozrzedzone powietrze, przefiltrowując nadmiar węgla, dioksyn i kilku śladowych paskudztw, przepuszczały azot przez filtry i koncentrowały tlen w odpowiednią dla ludzi mieszankę. Procentowa zawartość tlenu w surowej atmosferze Komarru wciąż była zbyt niska, by wystarczała wielkim ssakom bez pomocy technologicznej w postaci masek do oddychania, ale całkowita ilość zawarta w ogromnych zasobnikach odpowiadała objętości nawet najbardziej obszernych kompleksów kopuły. – Tak długo, jak ich systemy zasilania działają. Opuścili windę i poszli za Vorsoissonem korytarzem odgałęziającym się od atrium. Widok awaryjnych masek do oddychania przymocowanych do ściany obok gaśnic przeciwpożarowych lekko uspokoił Milesa, gdy je mijali, czyli nawet Komarranie tutaj nie byli całkowicie nieświadomi ich zwykłych zagrożeń. Chociaż skrzynka wyglądała na podejrzanie zakurzoną; czy zosały choć raz użyte, odkąd je to umieszczono, kto wie ile lat temu? Albo sprawdzano? Gdyby to była inspekcja wojskowa, Miles mógłby zabawić się zatrzymując tutaj procesję i otwierając skrzynkę, by sprawdzić, czy moc i poziom załadowania masek wciąż odpowiada specyfikacjom. Jako Cesarski Audytor też mógł to zrobić, oczywiście, czy też podjąć jakąkolwiek inną akcję, która zaspokajałaby jego fantazję. Kiedy był młodym mężczyzną, jego uporczywym grzechem bywała jego impulsywność. W ciemnych wątpliwościach nocy Miles czasem się zastanawiał, czy Cesarz Gregor dobrze przemyślał swoją ostatnią nominację Audytorialną. Władza mogła korumpować, ale czuł się raczej jak dziecko, które się zgubiło w sklepie ze słodyczami . Kontroluj się, chłopcze. Skrzynka z maskami znikła bez incydentów. Vorsoisson, jak przewodnik wycieczki, wskazywał poszczególne biura departamentów mu podlegających, jednak nie zapraszając gości do środka. Nie żeby w tych administracyjnych kwaterach było coś do zobaczenia. Prawdziwy cel i prawdziwe zadanie leżało poza granicami kopuły, w eksperymentalnych stacjach i placówkach i skupiskach bioty wszędzie ponad Sektorem Serifosa. Jedyne, co Miles mógł znaleźć w tych mdłych pokojach to.. komkonsole. IKomarran, oczywiście, mnóstwo Komarran. – Tędy, moi panowie – Vorsoisson zaprowadził ich do wygodnego, przestronnego pomieszczenia, zaopatrzonego w wielki okrągły stół z projektorem holowidów. Miejsce to wyglądało, i pachniało, jak każda inna sala konferencyjna, które Miles odwiedził w czasie wojskowych i ochroniarskich odpraw i instruktaży w czasie swojej urwanej kariery. Prawie takie same. Obawiam się, że największym wyzwaniem tego popołudnia będzie powstrzymanie się od zaśnięcia. Pół tuzina ludzi, mężczyzn i kobiet, siedziało czekając, nerwowo przebierając palcami po klawiaturach i rekordach vid, a kolejnych kilku wpadło za dwoma Audytorami ze słowami przeprosin. Vorsoisson wskazał miejsca gościom po swojej prawej i lewej ręce. Z lekkim ogólnym uśmiechem powitania Miles usiadł. – Lordzie Audytorze Vorthys, lordzie Vorkosigan, czy mogę panom przedstawić naczelników departamentu Serifosańskiego oddziału Projektu Terraformowania Komarru? – Vorsoisson obszedł stół, podając nazwisko każdego obecnego i ich departamenty. Oprócz trzech głównych gałęzi: Księgowości, Działu Operacyjnego i Badawczego wymienił też tak ewokatywne tytuły jak Pozyskiwanie i Oddawanie Węgla, Hydrologia, Gazy Szklarniowe, Zespół Testów, Zagospodarowanie Ciepła Użytkowego, Reklasyfikacja Mikrobów. Wszyscy byli urodzonymi tu Komarranami; Vorsoisson był jedynym barrayrskim ekspatriantem. Vorsoisson na stojąco zwrócił się do jednego z nowo przybyłych: – Moi panowie, pozwolę sobie także przedstawić Ser Veniera, mojego zastępcę administracyjnego. Venier stworzył dla was ogólną prezentację, a

następnie moja załoga z radością odpowie na wasze pytania. Vorsoisson usiadł. Venier skinął każdemu Audytorowi i wymamrotał coś niesłyszalnie. Był niewielkim mężczyzną, niższym niż Vorsoisson, z okrągłymi brązowymi oczami i nieszczęśliwie słabym podbródkiem, co w połączeniu z jego nerwowością nadawało mu wygląd maniakalnego królika. Zajął podium kontroli holowidu, potarł dłonie, przełożył tam i z powrotem stos dysków, zanim wybrał ten właściwy, po czym go upuścił. Odchrząknął i wreszcie zabrał głos: – Moi panowie. Zasugerowano mi, bym zaczął od skrótu historycznego. – Znów skinął im po kolei głową, jego spojrzenie na moment zatrzymało się na Milesie. Włożył dysk do urządzenia i zaczął od przyjemnego i tak dalej, artystycznie nastrojowego widoku Komarru rozpiętego na ekranie vidu. – Wcześni badacze sieci kanałów podprzestrzennych uznali Komarr za potencjalnego kandydata do terraformowania. Nasza niemal dziewięciostopniowa grawitacja i obfite miejscowe zapasy gazowego azotu, bezwładny bufor gazowy z wyboru, oraz wystarczające zapasy zlodowaciałej wody sprawiły, że był on o wiele łatwiejszym problemem niż takie klasyczne zimne i suche planety jak na przykład Mars. Naprawdę musieli być wczesnymi badaczami, pomyślał Miles, żeby ze wszystkich bardziej odpowiednich światów, jakie znaleźliśmy, przybyć i zasiedlać inną przy użyciu tak ambitnych projektów, nieopłacalnych ekonomicznie, a w każdym razie takich, których końca nie dożyjesz. Ale... były tam kanały podprzestrzenne. – Jeśli chodzi o minusy – ciągnął Venier, – stężenie dwutlenku węgla w atmosferze było wystarczająco wysokie, by być trujące dla człowieka, a nasłonecznienie było tak niewspółmierne, że żaden efekt cieplarniany, trwający czy nie, nie wyzwoliłby dość ciepła, by pozyskać płynną wodę. Komarr był wtedy martwym światem, zimnym i ciemnym. Wczesne obliczenia sugerowały, że będzie potrzebne więcej wody, więc zaaranżowano kilka tak zwanych nisko impaktowych uderzeń kometarnych, w związku z czym możemy podziękować naszym przodkom za nasze południowe jeziora w kraterach. – Kolorowe, choć nie zachowujące skali rozpryski światła okryły dolną półkulę obrazu planety, przechodząc w sznury błękitnych bąbelków. – Ale rosnące zapotrzebowanie na kometarną wodę i powietrze dla orbitalnych i podprzestrzennych stacji wkrótce to powstrzymały. W dodatku wcześni koloniści planety obawiali się kiepsko kontrolowanych trajektorii, oczywiście. Okazywali obawy, jak przypominał sobie z historii Komarru Miles. Dostrzegł spojrzenie Vorthysa. Profesor wydawał się całkowicie zadowolony ze szkolnego wykładu Veniera. – Właściwie – mówił Venier – późniejsze badania wykazały, że pokłady wody uwięzione w czapach polarnych są grubsze niż zakładano, jeśli nie tak obfite jak na Ziemi. Tak więc zaczął się pęd do ciepła i światła. Miles współczuł wczesnym Komarranom. Nienawidził arktycznego zimna i ciemności ze skupioną pasją. – Nasi przodkowie zbudowali pierwsze lustro słoneczne, pokolenie później powstał ostateczny model. – Nad stołem pojawił się holowid, znowu nie trzymający się skali, i pokrył się z poprzednim. – Sto lat później powstała wersja, którą używamy do dzisiaj. – Pojawił się siedmiodyskowy sześcian, ustawiając się na tle globu Komarru. – Nasłonecznienie na równiku podniosło się do tego stopnia, by uzyskać wodę z lodu i umożliwić założenie biot, które wiązały dwutlenek węgla i uwalniały jakże pożądane O2. Po upływie dziesięcioleci wyprodukowano i wypuszczono do wyższej atmosfery pełne spektrum gazów sztucznego efektu cieplarnianego, co pozwoliło uzyskać nową energię. – Venier poruszył dłonią; cztery z siedmiu dysków zamigotały. – Po czym nastąpił wypadek. – Wszyscy Komarranie wpatrywali się ponuro w uszkodzony szereg. – A dane dotyczące projekcji ochłodzenia? Z wykresami? – Tutaj, mój Lordzie Audytorze. – Venier przesunął dysk po wypolerowanej powierzchni ku Profesorowi. – Administrator Vorsoisson wspomniał, że jest pan inżynierem, więc pozostawiłem wszystkie obliczenia. Jego kolega z Działu Zagospodarowania Ciepła Użytkowego, Soudha, także inżynier, zamrugał i ugryzł się w kciuk, porażony taką ignorancją wobec pozycji Vorthysa na tym polu. Vorthys powiedział tylko: – Dziękuję. Doceniam to. A gdzie moja kopia? Miles nie zapytał na głos. – A czy może pan podsumować swoje wnioski dla nas nie inżynierów, Ser Venier? – Oczywiście, Lordzie Audytorze... Vorkosigan. Poważne uszkodzenia naszych upraw w rejonach najbardziej wysuniętych na północ i południe, nie tylko w Sektorze Serifosa, lecz w skali planety, zaczną się w ciągu jednej pory roku. Z roku na rok będziemy tracić więcej gruntów; po upływie pięciu lat krzywa niszczycielskiego ochłodzenia wzrośnie gwałtownie ku katastrofie. Zbudowanie oryginalnego promienia soletty trwało dziesięć lat. Modlę się, żeby jego naprawy nie trwały równie długo. – Białe czapy lodowe na modelu vidu rozpełzały się jak blade narośle. Vorthys spojrzał na Soudhę. – Itak inne źródła ciepła nagle zyskały na ważności, choćby jako rezerwa. Soudha, wielki mężczyzna po czterdziestce o kwadratowych dłoniach, usiadł i uśmiechnął się nieco ponuro. On też chrząknął przed zabraniem głosu.

– Na wczesnym etapie terraformowania żywiono nadzieję, że ciepło wytwarzane przez rozrastające się kopuły znacznie przyczynią się do ocieplania planety. Po upływie czasu okazało się, że te założenia były zbyt optymistyczne. Planeta z aktywowaną hydrologią jest wielkim termalnym systemem buforującym, który koncentruje całe ciepło podczas skraplania w samym lodzie. Obecnie – przed wypadkiem – wydawało się, że najlepszym sposobem zużycia ciepła użytkowego było stworzenie wokół kopuł mikroklimatu, jako zasobów dla następnej fali wyższych upraw. – Dla inżyniera zdanie „Musimy zużyć więcej energii przez ubytek ciepła” brzmi jak szaleństwo, – zgodził się Vorthys, – ale rozumiem, że tutaj to prawda. Jaka jest możliwość wykonania określonej liczby reaktorów jądrowych do produkcji czystego ciepła? – Gotować morze szklanka po szklance? – skrzywił się Soudha. – Możliwe, pewnie, i z radością powitałbym wykorzystanie tej techniki przy rozwijaniu małych obszarów takich jak Sektor Serifosa. Na skalę ekonomiczną – nie. Przy stopniu ocieplania planety kosztowałoby to nawet więcej niż naprawa – czy wydłużenie – promienia soletty, o co ślemy petycje do Imperium od lat. Bez powodzenia. A jeśli wybudujemy reaktory, równie dobrze możemy ich używać do utrzymania kopuł. Ciepło uciekające na zewnątrz będzie takie same. – Przesunął dyski z danymi zarówno ku Vorthysowi jak i Milesowi. – Tutaj jest najnowszy raport naszego departamentu. – Spojrzał na jednego ze swoich kolegów. – Wszyscy oczekiwaliśmy przejścia do upraw wyższych form roślinności za naszego życia, ale obecnie najlepszym, może nie sukcesem, ale działaniem jest poziom bakteryjny. Phillip? Mężczyzna, którego przedstawiono jako szefa działu Reklasyfikacji Bakterii uśmiechnął się, nie całkiem z wdzięcznością, do Soudhy, po czym zwrócił się do Audytorów. – Cóż, tak. Bakterie rozkwitają. Zarówno nasze wyselekcjonowane gatunki, jak i dzikie szczepy. W ciągu wielu lat sprowadzono wszystkie Ziemskie typy, a właściwie przywieziono je i zbiegły na wolność. Niestety, bakterie mają tendencję do przystosowywania się do swojego środowiska szybciej, niż środowisko przystosowuje się do nas. Mój departament ma pełne ręce roboty z powstrzymywaniem wszystkich tych mutacji. Jak zwykle, przydałoby się więcej ciepła i światła. I, szczerze mówiąc, moi lordowie, więcej funduszy. Chociaż nasza mikroflora szybko rośnie, równie szybko umiera, z powrotem oddając węgiel w niej uwięziony. Musimy przejść do wyższych organizmów, by zapewnić pobór węgla wymagany na tysiąclecie. Może ty przejmiesz temat, Liz? – skinął głową w stronę nieco pulchnej damy w średnim wieku, będącej dyrektorem departamentu Poboru Węgla. Uśmiechnęła się radośnie, z czego Miles wywnioskował, że sprawy podlegającej departamentowi idą w tym roku dobrze. – Tak, moi lordowie. Mamy pewną liczbę wyższych form wegetatywnych, które przeszły główne serie testów i poddające się genetycznym przekształceniom i udoskonaleniom. Zdecydowanie naszym największym sukcesem jest odporne na zimno, węgiel i dwutlenek węgla porosty bagienne. Wymagają one płynnej wody, jak wszystkie zresztą, lepiej się czują w wyższych temperaturach. Idealnie byłoby umieszczać je w ograniczonych strefach, dla naprawdę długoterminowego poboru węgla, ale takich miejsc brakuje w Sektorze Serifosa. Tak więc wybraliśmy nisko położone tereny, gdzie mogłyby, gdyby uwolniono wodę z basenów, zostać pokryte jeziorami czy małymi morzami, wiążąc pobrany węgiel w czapach osadowych. Prawidłowo ustawiony, proces powinien zachodzić automatycznie, bez dalszych interwencji człowieka. Gdybyśmy otrzymali fundusze pozwalające podwoić lub potroić obszar naszych plantacji w najbliższych latach... Cóż, oto moje projekty. – Vorthys otrzymał kolejny dysk z danymi. – Rozpoczęliśmy kolejne serie testów dla większych roślin, zaraz po porostach. Takie większe organizmy są oczywiście nieskończenie łatwiejsze do kontrolowania niż gwałtownie mutujące mikroorganizmy. W danej chwili są gotowe do powiększenia na skalę plantacji. Ale jeszcze gorzej odczuwają redukcję światła i ciepła z soletty. Naprawdę musimy realnie ocenić jak długo zajmą prace naprawcze, zanim ośmielimy się kontynuować plany hodowlane. Wpatrywała się przeciągle w Vorthysa, ale on tylko powiedział: – Dziękuję, Madame. – Planujemy oblot plantacji porostu na dzisiejsze popołudnie – powiedział jej Vorsoisson. Usiadła, czasowo zadowolona. Itak ciągnęło się wokół stołu: więcej, niż Miles kiedykolwiek chciał wiedzieć o komarrańskim terraformowaniu, przetykane przez zawoalowane, lub nie tak zawoalowane, prośby o zwiększenie funduszy Cesarstwa. Iciepło i światło. Moc korumpuje, ale my chcemy energii. Tylko Księgowość i Działu Zagospodarowania Ciepła Użytkowego przybyli na spotkanie z duplikatami stosownych raportów dla Milesa. Dusił w sobie impuls

wytknięcia tego komuś. Ale czy naprawdę pragnął kolejnych kilku tysięcy słów do poduszki? Nowe blizny zaczęły pobolewać za każdym razem, gdy ktoś zabierał głos, nawet nie potrzebna była wczorajsza wymówka o fizycznym stresie krążenia wokół wraku w kombinezonie ciśnieniowym. Podniósł się z krzesła znacznie bardziej sztywno niż zamierzał; Vorthys zrobił gest, jakby zamierzał mu pomóc, ale grymas Milesa i leciutkie potrząśnięcie głową powstrzymało go. Nie musiał się napić, pragnął tego. – Ach, Administratorze Soudha – odezwał się Vorthys, gdy naczelnik departamentu minął ich w drodze do drzwi. – Mogę na słówko? Soudha zatrzymał się ze słabym uśmiechem. – Mój lordzie Audytorze? – Czy był jakiś szczególny powód, że nie mógł pan pomóc temu młodemu pracownikowi, Farrowi, odnaleźć jego zaginioną damę? Soudha zawahał się. – Przepraszam? – Człowiek, który szukał pańskiej pracownicy, Marie Trogir, chyba tak się nazywała. Czy był jakiś powód, by mu nie pomagać? – A, ten. Ona. Cóż, um... To trudna sprawa. – Soudha się rozejrzał, ale pokój opustoszał, zostali tylko Vorsoisson i Venier czekający, by asystować dostojnym gościom w następnym etapie wycieczki. – Poradziłem mu, by wypełnił zgłoszenie zaginięcia w Wydziale Bezpieczeństwa Kopuły. Z pewnością oni zadadzą panu kilka pytań. – Ja... nie sądzę, bym mógł im pomóc bardziej niż Farrowi. Obawiam się, że naprawdę nie wiem, gdzie ona jest. Po prostu odeszła. Bardzo nagle, z dnia na dzień. Został po niej poważny ubytek w mojej załodze, i to w tak trudnych czasach. Nie byłem tym zachwycony. – Tak też mówił Farr. Po prostu pomyślałem, że to dziwne z tymi kotami. Jedna z moich córek ma koty. Przerażające małe szkodniki, ale ona je uwielbia. – Koty – powiedział Soudha z rosnącym zaskoczeniem. – Trogir najwyraźniej zostawiła swoje koty u Farra. Soudha zamrugał, ale powiedział: – Zawsze trzymałem się zasady, by nie ingerować w prywatne życie moich podwładnych. Mężczyźni czy zwierzątka, to sprawa Trogir, nie moja. Tak długo, jak dotrzymują terminów projektu. Ja... coś jeszcze? – Chyba nie – powiedział Vorthys. – Zatem za pana przyzwoleniem, mój lordzie Audytorze. – Soudha znów się uśmiechnął i uciekł. – O co tu chodziło? – zapytał Miles, gdy ruszyli korytarzem w przeciwnym kierunku. Vorsoisson odpowiedział: – Pomniejszy biurowy skandal, niestety. Jedna z techniczek Soudhy uciekła z jednym z techników, mężczyzną. Najwyraźniej kompletnie go to zaskoczyło. Jest tym okropnie zakłopotany. Ale gdzie to usłyszałeś? – Młody Farr przydybał Ekaterin w restauracji – odparł Vorthys. – Naprawdę jest natrętny – westchnął Vorsoisson. – Nie dziwię się, że Soudha go unika. – Zawsze myślałem, że Komarranie są bardziej wyrozumiali względem takich sytuacji – rzekł Miles. – W galaktycznym stylu i tak dalej. Nie tak swobodni jak Betanie, ale trochę na pewno. To brzmi jak barrayarska zaściankowa ucieczka z ukochaną. – Oczywiście bezpotrzeby unikania zaściankowych presji społecznych, takich jak mordowanie krewnych wobronie honoru klanu. Vorsoisson wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że kulturalne zanieczyszczenie między światami nie odbywa się jednokierunkowo. Mała grupka trafiła do podziemnego garażu, gdzie nie znaleźli w ewidencji zamówionego lotniaka Vorsoissona. – Poczekaj tutaj, Venier. – Przeklinając pod nosem, Vorsoisson poszedł wyjaśnić tę sprawę; Venier został, by im towarzyszyć. Okazji, by porozmawiać z Komarraninem w najwyraźniej swobodnym nastroju nie można było przegapić. Jakiego rodzaju Komarraninem był Venier? Miles zwrócił się ku niemu, ale ten odezwał się pierwszy: – To pana pierwsza wizyta na Komarrze, lordzie Vorkosigan?