Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 552
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań151 812

Arden

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Arden.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 271 stron)

Kiedy byliśmy dziećmi, rodzice często powierzali nam, mojej siostrze i mnie, opiekę nad ciotką, która mieszkała w Montreuil, na ostatnim piętrze wąskiej, wysokiej kamienicy. Samotna budowla odcinała się na tle nieba na szczycie ulicy des Roulettes, brukowanej stromizny, której zakręty przypominające górskie serpentyny dawały ciotce pretekst, by nigdy nie wychodzić z domu. Jej miłość do natury musiała się zadowolić splątanym gąszczem pokrzyw i ostów rosnących na tyłach budynku. Była to istna wylęgarnia różnej wielkości szczurów, gdzie latem aż roiło się od płochliwych żyjątek w cieniu zdającego się wyrastać z samych trzewi piwnicy ogromnego kasztanowca o czarnej korze, pochylonym pniu, liściach osiągających tropikalne rozmiary, drzewa wyglądającego jak dzicy pobratymcy kasztanów z naszych parków. Gdyby ktoś wspiął się na jego mroczną koronę, stanąłby oko w oko z moją ciotką, gdyż jej pokój ozdabiał maleńki balkon, coś w rodzaju klatki, gdzie lubiła przesiadywać na krześle w lekkiej bryzie wieczoru, poddając nos i fryzurę pieszczotom gałązek. Jej długie włosy w kolorze popiołu, spięte niedbale wsuwkami, przypominały źdźbła słomy sterczące z ptasiego gniazda. Latem i zimą, czasem nawet do snu, wkładała na czubek głowy czepek z czarnej satyny, którego pikowane wypukłości przywodziły na myśl kostki czekolady i który zawiązywała pod brodą dwiema turkusowymi wstążkami. Na plecy zarzucała zwykle gruby wełniany szal z pomponami, którego barwa, może wskutek fluktuacji powietrza, zdawała się zawierać wszystkie niuanse pomiędzy kolorem malwy i dojrzałego kasztana. Jej długa twarz o wydatnych kościach policzkowych była jak gdyby przecięta przez nos tak wąski, że jego nozdrza wydawały się przyklejone, a dziurki, z poczucia taktu i dobrego smaku, starały się upodobnić do dwóch nakłuć szpilką. Nos był jak z kości słoniowej, tak lśniący, chłodny i delikatny, że krajały się nam serca na myśl o tym, że ciotka z pewnością niedługo umrze. Kiedy odwracaliśmy wzrok, jej oczy często spoczywały na nas, ale zdawały się widzieć jakiś inny świat, niczym oczy ptaków. Ciemne jak chabry – kolor oczu Rocoule’ów – nagle się ożywiały i zaczynały myszkować, szukając naszych twarzy, a na wargach ciotki wykwitał uśmiech kogoś, kto niespodziewanie odkrył czyjąś kryjówkę. Nieraz, wracając ze szkoły, dostrzegaliśmy wśród liści kasztanowca dziwne żółte błyski. Były to kanarki ciotki, które wyfrunęły z otwartej na oścież klatki. Zdarzało się, że latały nad oknem jej pokoju, tak jak zwykle krążyły nad szerokim łożem, na którym spędzała większość czasu, wsparta na wielkich poduchach z ciemnymi zaciekami, plamami po rozlanej kawie czy krwi. Pokój niemal w całości wypełniało to łóżko, które w dzieciństwie wydawało mi się tak obszerne, tak omotane kocami, pierzynami, jaśkami i szalami, że nie mogłem siąść na nim bez uczucia odrazy, tak bardzo zdawało mi się żywe, pełne zapomnianych przedmiotów żyjących już, być może, swoim własnym życiem, przepojone gorzkimi woniami i przeszywane dreszczami jak morze. A jednak musieliśmy siadać na nim

z siostrą, gdy ciotka opowiadała nam jakieś historie. Lubiliśmy je, jeśli tylko zdołaliśmy zapomnieć o zapachach, o dołach i garbach starego materaca, który nagle nas wchłaniał i wówczas wyciągaliśmy się leniwie na ciemnoczerwonych pierzynach. Urodziła się w Rosji, mieszkała w Niemczech do lat pięćdziesiątych i mówiła dziwną odmianą francuszczyzny, faszerowaną słowami, które, jak mi się zdawało, nigdy nie wyszły z żadnych innych ust, a także niewybrednymi zwrotami, w których widzieliśmy z siostrą przejawy nieco już szwankującego umysłu. Jej akcent był równie dziwaczny. Wymawiała r przedniojęzykowe. Na czubku jej języka t i d rozmiękczały się, topniały, jak przezroczyste cukierki wyssane niemal do całkowitego zaniku. Gdy była sama w kuchni i obierała warzywa, mówiła czasem do siebie po rosyjsku. Może dlatego, że nie rozumieliśmy, co mówi, zdawała się nam wtedy młodsza i bardziej świadoma. A może jej dziwactwa wynikały ze specyficznego języka – odziedziczonego po przodkach, po rodzinie Rocoule, która opuściła Francję ponad dwa wieki temu – tego starego instrumentu rozstrojonego przez czas i wygrywającego fałszywie nawet najprostszą melodię. Nie wiem, do jakiej narodowości mogła się jeszcze poczuwać. Jej sytuacja musiała być skomplikowana, bo pamiętam nieustające starania, jakie mój ojciec podejmował w jej sprawie, trwające, jak mi się zdaje, całymi latami, oraz poufne narady odbywające się z niejasnych przyczyn zawsze przy drzwiach wejściowych. Wszystkie kończyły się tą samą konkluzją, którą ojciec wykrzykiwał jej prosto do ucha, wymachując jakimś formularzem: „Ale do tego potrzebny im jest dokument, masz coś takiego?”. Pomijając te konwersacje przy drzwiach, zawsze zwracał się do niej sarkastycznym tonem. Bo niewiarygodne historie, jakie opowiadała na temat swej przeszłości czy niezliczonych przodków, zdawały się wyraźnie działać mu na nerwy. Podejrzewał, że wszystko zmyśla, i gdy na przykład oznajmiała przy stole, że kupiła rostbef u starego Barnaca, gwałtownie podnosił głowę znad talerza i uśmiechał się cierpko do współbiesiadników, by uświadomić im, iż to stwierdzenie świadczy o posuniętej do granic bezwstydnej mitomanii. Lecz bardzo wcześnie wyczułem, że istnieje inny powód ustawicznej ironii ojca, bardziej tajemniczy, z którego być może on sam nie zdawał sobie sprawy. Choć w wieku piętnastu lat wrzucono go do celi w forcie Świętego Jana, gdzie ujrzał swojego powieszonego przyrodniego brata oraz kuzyna Eustachego, który zwijał się z bólu na sienniku, pobity przez milicjantów, z chęcią opowiadał wojenne anegdoty. Jedyną ich zaletą był cynizm – drwił sobie z heroizmu, nikczemnicy nie byli do końca źli, a ludzi zacnych nie było wcale. Lecz czułem, że ten ostentacyjny pokaz wielkopańskiej ironii psuje mu fotografia zmarłego męża ciotki, wuja Kleist-Krone’a, w mundurze oficera Wehrmachtu, który ze swojej ramki na komodzie zdawał się wpatrywać w kark mojego ojca poczciwymi szarymi oczami. Czy też, by wyrazić się bardziej precyzyjnie, ojciec był skrępowany tym, że tak bardzo krępuje go zdjęcie zmarłego, wyrzucał sobie, że odżywa w nim dawna

nienawiść, którą z wyżyn swojej dzisiejszej mądrości oceniał jako naiwną i niegodną siebie, jak stary uwodziciel zaczyna sobą gardzić, kiedy nagle poczuje, że się w kimś zadurzył. A przecież wuj w swojej ramce wyglądał rozbrajająco z czarną przepaską na oku i bez jednego ramienia. Choć w chwili, gdy wykonano zdjęcie, musiał być po czterdziestce, w porównaniu z ciotką wydawał się tak młody – szare oko, przysłonięte długimi rzęsami, czarne, pociągnięte pomadą włosy – że gdy z tkliwością przecierała szmatką szkło portretu, zdawała się opłakiwać nie tylko zmarłego męża, ale też syna, którego nigdy nie miała. Wuj Kleist-Krone stracił oko pod Cambrai, a ramię w Belgradzie. W pierwszych dniach bitwy pod Stalingradem jego jednostka została zdziesiątkowana, a on sam uznany za zaginionego. Nigdy nie został odnaleziony, ani martwy, ani żywy. Ostatni potomek mrocznej odnogi znakomitego rodu wydawał się w swoich ramkach pogrążony w melancholijnej zadumie nad tym wygasłym odgałęzieniem. Trzeba przyznać, że Kleist-Krone’owie byli co najwyżej drobnymi junkrami, „w butach do gnojówki, a nie do przypinania ostróg”, jak mawiał dziadek Rocoule, ojciec mojej ciotki, zapominając, być może, że gdyby było inaczej, nigdy nie wyraziliby zgody, by ich syn poślubił córkę człowieka, który mimo całej fanfaronady i próżności Rocoule’ów był tylko zarządcą w hotelach, i to nie najlepszych. Posiłki spożywaliśmy w największym pokoju pełniącym funkcję jadalni i gabinetu dumania. Niemal w całości zajmował go ogromny stół, nakryty grubą niebieską ceratą, która wyglądała jak przyklejona i której nie śmieliśmy dotknąć, tak bardzo była lepka. Nieszczęśnik, którego dłoń niechcący do niej przylgnęła, z trudem ją odklejał przy dźwiękach ssania i chrzęstów tajemniczego poszycia, chropowatej włókniny. Nawet unoszone szklanki żegnały się z nią z żalem ledwie słyszalnym mlaśnięciem. Kiedy ciotka nie leżała w łóżku, siedziała na końcu tego stołu, grzęznąc w paszczęce gigantycznej poduszki, którą był wyściełany jej fotel z prawie wyblakłym deseniem w jasnoniebieskie kwiatki. Siedzieliśmy z siostrą po drugiej stronie stołu; pamiętam to ciemne zimowe popołudnie, nagie gałęzie kasztanowca, które dygocą w oknie, przesłaniając światło. Wiatr zawodzi na klatce schodowej, a ona opowiada nam okrutne baśnie, które tak lubimy, gdzie zakrwawiony koński łeb, przybity do drzwi, nagle zaczyna mówić, gdzie dzieci zamieniają się w kruki, gdzie jakiś gruby chłopiec, zamknięty w domu pełnym duchów, pogwizduje, by dodać sobie odwagi. I jeszcze inne historie, które nie były bajkami, ale zdawały się z nich wprost wywodzić, tak jak węże pochodzą od prehistorycznych potworów. Opowieść o otrutym rycerzu, który umiera w namiocie, czy ta, na której początku mężczyzna wiesza się na gwoździu wbitym w ścianę celi dokładnie w chwili, gdy potężne trzęsienie ziemi zaczyna pustoszyć miasto; i zdjęty strachem kurczowo chwyta się tego gwoździa, na którym chciał się powiesić. Tak bardzo lubiłem ten początek, nigdy mnie nie nudziło słuchanie tej historii, w której zarówno chwile największego szczęścia, jak i najgorsze okropności przypominały sny.

Czasem wtrącała do tych opowieści wspomnienia rodzinne. Nie zawsze odróżnialiśmy je od świata bajek, bo wydawały się nam doprawione takim samym okrucieństwem i taką samą dozą nieprawdopodobieństwa. Upajał nas jej czysty głos o zawsze podobnej modulacji. Bez względu na to, co opowiadała, horrory czy idylle, jej zaśpiew brzmiał tak samo, była jak piegża wśród gałęzi, która ma gdzieś śmiech i szlochanie tych, którzy przechodzą pod drzewem. Wyciągała jak magik z kapelusza niezliczonych członków rodziny Rocoule, noszących dziwne przydomki – jak chłopi, którzy okryli się chwałą czy zapomniani królowie: Kulawa, Hardy, Bawidamek, Mak, Głuchy jak Pień. Stwierdziła, że w naszej rodzinie można wyróżnić Rocoule’ów ponurych i Rocoule’ów latawców. Nieraz w życiu stawiałem sobie pytanie, do której z tych kategorii należę, zawsze mając nadzieję, niczym wędrowiec za każdym zakrętem wypatrujący krainy, do której zmierza, że zawiłe koleje losu kiedyś mi to wyjawią. Kto wie, czy nie piszę tej historii, by w końcu się tego dowiedzieć. Te opowieści rodzinne sięgały daleko wstecz, aż po czasy osławionej protoplastki rodu. Owa nestorka, guwernantka przyszłego Fryderyka II oraz jego siostry, która osobiście uczyła ich francuskiego, stała się czymś w rodzaju bóstwa opiekuńczego rodu, to bowiem właśnie ona, po odwołaniu edyktu nantejskiego, sprowadziła do Berlina wielu członków rodzin Rocoule i Montbail dochowujących wiary prawdziwej religii, przeflancowując ich, że tak powiem, z departamentu Ardèche w dorzecze Odry. W XIX wieku członkowie rodzin Rocoule i Montbail rozproszyli się po Europie Środkowej, a nawet po terytorium cesarstwa rosyjskiego, gdzie zapoczątkowali dynastię dyrektorów hoteli. Tym, o którym najczęściej mówiła moja ciotka, był jej brat Alexandre, w okresie międzywojennym właściciel hotelu w Wielkim Księstwie Marsowii, nazywanym powszechnie „karpackim księstwem Monako” i wciśniętym między Węgry, Rumunię i Ukrainę, niczym konfetti po skończonym balu, które przyniósł w to miejsce jakiś podmuch wiatru. Wuj Alex miał tam hotel zagubiony w lesie, który ciotka bardzo często nam opisywała. Drzewa, buki i dęby były w tym lesie wyższe niż gdziekolwiek indziej, a niektóre z nich miały srebrzyste liście. Szemrały tam liczne źródła, większość z wodą o delikatnym smaku, mimo że inne, wyjątkowo gorzkie, mogły uśmiercić człowieka. Ta puszcza usiana była wielkimi stawami, nad którymi gnieździły się tysiące ptaków, lecz wiodło do nich tylko kilka niemal niewidocznych ścieżek. Jedna z jej ulubionych historii traktowała o tym, jak wuj Alex w 1914 roku poślubił kobietę, która wniosła mu w wianie właśnie ów las ardeński. Kiedy byliśmy dziećmi, ta historia nas przerażała. Dygotaliśmy, siedząc na krzesłach, tuląc się do siebie, gdy w półmroku rozległ się jej głos piegży, szepczący pierwsze słowa: – Mój brat był bardzo młody, w tysiąc dziewięćset czternastym miał ledwie dwadzieścia lat i przez całe lato pracował w hotelu Terminus w Krakowie. Na wieść o zbliżaniu się rosyjskiej armii postanowił wrócić do domu, spakował tobołek i pieszo wyruszył w drogę.

Szedł tak całymi dniami, w słocie i silnym wietrze, bo nadciągała zima. – A co jadł? Gdzie spał? – pytaliśmy, podnosząc ramiona. – Nic nie jadł! – krzyczała, stukając opuszkami palców po stole, a w jej tonie brzmiał wyrzut, choć nie wiedzieliśmy, czy strofuje nas, czy porządek rzeczy. – I spał w przydrożnych rowach! Oczywiście od czasu do czasu znajdował schronienie w jakimś obejściu, gdzie poczciwi chłopi dawali mu miskę zupy! – dodawała cierpko, przymrużając oczy. Potem opowiadała nam okrutną, zadziwiającą historię: jej brat, który znalazł się pod ostrzałem armii Brusiłowa, wygłodniały i odurzony gazem, ślepy i na wpół nagi, błąkał się po niezmierzonym lesie, a tak się składa, że był to las ardeński. Setki razy śmierć zaglądała mu w oczy, omal się nie utopił, chciano poderżnąć mu gardło, aż wreszcie trafił do szpitala. I tam, od razu uleczony i wytwornie ubrany, latawiec Rocoule, co się zowie, poprosił o rękę córkę dyrektora. Ten koniec zawsze urzekał moją ciotkę, ale po ostatnim słowie przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, by w końcu westchnąć. Gdyż nie wiedziała, czy jej brat jest jeszcze na tym świecie. Socjalistyczna Republika Marsowii znajdowała się teraz po drugiej stronie żelaznej kurtyny, od początku lat sześćdziesiątych ciotka nie miała zatem żadnych wieści. Toteż gdy skończyła opowieść, zawsze wydawała się jakby nieobecna, zagubiona w oparach nostalgii i słyszeliśmy, jak nuci w kuchni stare przyśpiewki Rocoule’ów, pradawne pieśni, w których francuskie słowa mieszały się z niemieckimi. Nie słuchała innej muzyki niż ta, która płynęła z jej ust, chociaż miała adapter, widzę jeszcze podziurawioną osłonę głośnika: czarno-niebieska szkocka krata, okolona jak pole magnetyczne wiązkami sparciałych kabli i kurzem. Wciąż czuję pod palcem wskazującym ponury zgrzyt szlifowanego diamentu, który w chwilę po włączeniu gramofonu zmieniał się w ochrypły ryk, słyszę rozkoszne trzaski na początku płyty, to chrobotanie, w którym skwierczy i dyszy Czas, jakbyśmy mknęli pośród mroku gwiazd. Słuchałem zawsze tych samych płyt, jedynych, jakie posiadała ciotka. Ustawione w podartym pudle, w wielkich białych kopertach, wypadały, gdy tylko się je podniosło, nieobliczalne, wymykające się z rąk. Starałem się je przytrzymać, dokonując akrobatycznych wyczynów, stawiałem na kolanach karton, na którym widniały w szarym świetle odległe i bezludne wieże średniowiecznego zamku, dekoracje ze snu, który nigdy nikomu się nie przyśnił. I ten groteskowy taniec był czymś w rodzaju rytualnego pożegnania z życiem, nim poddam się hipnotycznej muzyce. Ileż godzin spędziłem po śmierci mojej siostry na cienkim szarym dywaniku w jadalni albo nawet leżąc pod stołem i słuchając Tristana, schowany pod połami niebieskiej ceraty. Zdawało mi się, że przestrzeń nagle się przesunęła i zakradłem się do jakiegoś innego świata, bardzo intymnego, a jednak wielkiego i tajemniczego jak morze, który pogrążał moje serce w odmętach pragnienia i rezygnacji. Ten stan upojenia odbierał mi siły i z tej słabości rodził się sen o ekstazie śmierci. Horror zmartwychwstania, którego musieli doświadczyć cudownie uzdrowieni, ileż to razy przeżywałem go w moim grobowcu z

ceraty, gdy płyta się kończyła i słyszałem okrutne klik-klik przesuwającej się tam i z powrotem igły. Szeroko otwierałem oczy, łapczywie chwytając oddech, żeby odzyskać siły i znów wydźwignąć się na scenę teatru życia. Pewnego dnia znalazłem pod łóżkiem ciotki jeszcze jedną płytę. Była zawinięta w gruby brązowy papier, cięższa i grubsza niż normalne płyty, jej rowki także były znacznie głębsze. Na czarnym kręgu pośrodku nie było etykietki. Trzeba ją było nastawić na siedemdziesiąt osiem obrotów. Wówczas z płyty dobywała się pełna trzasków melodia, tak niezmiernie wesoła, że słuchałem jej w kółko. Najpierw słychać było gruchanie klarnetu, poślizgi skrzypiec, szalone świergotanie pianina. Potem jakiś kobiecy głos zaczynał szeptać, podśpiewywać po niemiecku walca, którego słów nie bardzo rozumiałem, lecz kiedyś ciotka mi je przetłumaczyła: Czy to kończy się sen, Czy wspomnienie, które nie chce umrzeć? Głos był ochrypły, ale w wysokich tonach miał w sobie jakąś dziecięcą delikatność. Ten walc wydał mi się pełen werwy i melancholii zarazem i zacząłem pogwizdywać go przy każdej okazji. Lecz o jego wdzięku stanowił ten dziwny głos, który zdawał się za każdym razem tworzyć melodię od nowa. Słuchając, jak śpiewa ostatnie takty, czułem ucisk w sercu. Miałem wrażenie, że kiedy usta wymawiające te słowa zamilkną, nigdy więcej się nie otworzą. A jednak płyta w nieskończoność odtwarzała tę chwilę. Któregoś dnia słuchałem jej w obecności ciotki. Nuciła słowa, potem pokręciła czubkiem nosa, jak wówczas, gdy miała chęć o czymś opowiedzieć. Spytałem, o co chodzi, i powiedziała mi, że to aria z operetki napisanej przez jej brata Alexandre’a i że została nagrana podczas wojny. Opowiedziała mi historię tej płyty i ludzi, których głosy można na niej usłyszeć. To ona, wspominając czasy Ardenu, dostarczyła mi materii do napisania tej książki. Gdyż pewnego zimowego wieczoru, przed wielu laty, postanowiłem napisać tę historię. Włożyłem swoje najpiękniejsze półbuty, usiadłem przy biurku, chwyciłem pióro i zacząłem przelewać na papier opowieść, która się właśnie zaczyna.

Mój cioteczny dziadek Alexandre de Rocoule, marzyciel, miłośnik walca i rozpustnik, prowadził od 1927 do 1944 roku Grand Hotel Arden. Nadał mu taką nazwę, gdyż hotel wznosił się pośrodku ogromnego parku, prawdziwego lasu. I ten fakt przypomniał mu starą piosenkę, którą jego babka Boishue, Boishue-Bamban, pogwizdywała na łożu śmierci: Nie trzeba już chodzić do lasu ardeńskiego, By szukać zdroju, którego tak łaknął Regnaut: Jeśli trzy razy na czczo napijesz się z niego, Czyś przechodzień, czy sąsiad, zakochasz się w lot. Była to wielka biała budowla, a właściwie dwa białe sześciany z rzędami bulajów, które kojarzyły się raczej z krytą pływalnią czy parowcem z futurystycznej operetki, z tarasem na dachu, który otaczała niklowana barierka. Początkowo mieściło się tu sanatorium, które jego teść, sławny lekarz, zbudował na kilka lat przed pierwszą wojną światową. Po jego śmierci wuj Alex postanowił stopniowo przekształcić je w hotel, w miarę jak pensjonariusze opuszczali sanatorium, żeby przenieść się do lepszego świata. I trudno nie zadać sobie pytania, czy w swych ostatnich chwilach owi nieszczęśnicy nie mieli wrażenia, że świat z niecierpliwością czeka na ich odejście, by móc cieszyć się życiem, tak jak na dworskich balach w sentymentalnych powieściach, które czytali leżąc na szezlongach, gdzie o miłości mówi się dopiero wówczas, gdy damy w podeszłym wieku udadzą się na spoczynek. Ta sytuacja musiała przyspieszyć odejście najbardziej wyrozumiałych, ale też opóźnić zgon wyjątkowo opornych, i może dzięki temu szale były zrównoważone, a mój wuj mógł czuć się lekki jak piórko. Na zewnątrz otynkowany na biało, w środku również biały, Grand Hotel Arden miał w oknach ciężkie czarne zasłony, przetykane srebrną nitką, na umeblowanie składały się czarne stoły i krzesła w stylu biedermeier, bynajmniej nie w hołdzie dla dusz pierwszych gości, lecz dlatego, że ten wystrój przypominał mojemu wujowi dekoracje filmowych operetek wytwórni UFA czy Paramount Pictures, za którymi przepadał i które oglądał we wszystkich kinach Wiednia czy Budapesztu, gdy przemierzał Europę jako handlarz win. Taki był w istocie jego pierwszy zawód, któremu poświęcał się ze stoicyzmem i nie bez ironii, lecz tak długo, że nawet wówczas, gdy zmienił profesję, ów stoicyzm i ironia towarzyszyły mu nadal. Można by odnieść wrażenie, że wszędzie je z sobą zabiera jak pirat swoje papugi, po jednej na każdym ramieniu, a te bez przerwy szeptały mu do ucha i w końcu go przekonały, iż jego prawdziwym powołaniem nie jest wino ani hotelarstwo, lecz teatr, a zwłaszcza pisanie operetek, wodewilów, przypominających produkcje wytwórni UFA czy też Paramount. We współpracy ze swoim najlepszym przyjacielem, Salomonem Lengyelem, napisał

między 1917 a 1944 rokiem pięćdziesiąt dwie operetki, mniej lub bardziej dopracowane, muzykę i libretta. Nie miał wątpliwości, że kiedyś zostaną wystawione na scenie. Samo oczekiwanie było dla niego rozkoszą i nonszalancko przechylał w dłoni kielich cierpliwości, od czasu do czasu wdychając bukiet przyszłego triumfu. Tymczasem cały hotel i jego wystrój, melodie, które w nim grano, klienci we frakach, personel również ubrany na czarno i biało, wszystko to ulegało powoli metamorfozie, przekształcając się w coś w rodzaju studia filmowego. Unosiły się tam w powietrzu fragmenty scen operetkowych, niczym w śnie proroczym. Zresztą – co także upodobniało go do proroka – nigdy nie wątpił w swoje powołanie: gdy tylko bowiem usłyszał pierwsze takty walca, w głębi jego umysłu wyobraźnia rozwijała ekran, na którym w monumentalnej czarno-białej scenerii, przedstawiającej westybul największego hotelu, jaki kiedykolwiek istniał, mężczyzna i kobieta, otoczeni tłumem niezliczonych statystów wyłaniających się ze wszystkich stron, zawierali znajomość w nieco ironiczny i dwuznaczny sposób. W jego umyśle afektowane sceny trąciły zawsze estetyką Egiptu faraonów. Jak w operetkach UFY albo w Księdze Królów. Naśladując hotelowych zarządców z filmów Paramount Pictures, wuj Alex nosił frak i prążkowaną kamizelkę dyplomaty. Strój ten był jednak zawsze mniej czy bardziej wymięty, czasem wręcz przybrudzony, czy to dlatego, że ową niedbałość kojarzył ze szczytem arystokratycznej swobody, godnej postaci księcia na wygnaniu, z którą się utożsamiał, czy też po prostu pogrążał się w tych mrzonkach zwłaszcza w trakcie posiłków, gdy spożywając w kuchni faszerowane jajka, słyszał, jak orkiestra zaczyna grać jedną z jego ulubionych melodii. Ta abnegacja budziła odrazę starego papy Rocoule’a, który powtarzał żonie, że jego syn wygląda jak ktoś, kto zadał sobie bardzo wiele trudu, by wznieść się na poziom elegancji szefa służby hotelu Terminus w Krakowie. Ale te słowa krytyki bawiły mojego wuja, a nawet uspokajały, ponieważ, tak jak Brummel, był święcie przekonany, że nie każdy jest w stanie docenić prawdziwą elegancję. (Dziesięcioletni Pierrot de Rocoule, siostrzeniec Alexa, który wierzył w przepowiednie dziadka, ale podziwiał też swojego wuja, widział w nim księcia, którego meandry Historii zmusiły do objęcia posady maître d’hôtel w krakowskim Terminusie). Wertując tygodnik „L’Illustration”, wuj Alex zachwycał się dobrym smakiem pana François-Ponceta, ambasadora Francji w Berlinie. Często powtarzał, gdy tylko rozmowa przy stole dawała po temu choćby cień okazji: „François-Poncet wie, co znaczy dobrze się ubierać”. Wymawiał to zdanie półgłosem, z zagadkową miną, nie patrząc na nikogo, z nieco melancholijnym uśmiechem, jakby wyłącznie François-Poncet był w stanie zrozumieć całe bogactwo owej afirmacji. A ponieważ wydawało się mało prawdopodobne, by mógł to usłyszeć z tak dużej odległości, było to stwierdzenie poniekąd na użytek prywatny, rodzaj żarliwej modlitwy, bukiecik złożony dyskretnie jako hołd dla dobrego smaku. Jednakże ktoś patrzył na niego z takim podziwem i wzruszeniem, jakim on sam darzył François-Ponceta.

Było to w upalne letnie popołudnie. W całym hotelu zasunięto ogromne czarne story. Wyglądały jak potężni, gnuśni wartownicy, wstrząsane z rzadka, niczym sennym spazmem, lekkim tchnieniem przeciągu. Wyhaftowane na nich srebrne gwiazdy, które tak lśniły wieczorem w blasku świec, o zmierzchu pobłyskiwały smutno, przygaszone jak stare agrafki, i mogło się wydawać, że jesteśmy na strychu teatru i oglądamy niebo z jakiegoś dawno niegranego kosmologicznego dramatu. Wielki hol i jadalnia hotelu, z białymi ścianami, czarnymi stołami i krzesłami pogrążonymi w półmroku, zachowały w sobie coś z nieuchwytnej aury dawnego sanatorium i przywodziły na myśl futurystyczne przychodnie zdrowia z sowieckich afiszy propagandowych, na których pod kandelabrem w stylu Czajkowskiego kirgiski pastuch pozwala się zaszczepić z grymasem przerażenia na twarzy – tę parodię prawdy o ludziach, właściwą Stalin’s touch. W tej porze dnia, gdy hotel wydawał się pusty, sierota Pierrot de Rocoule lubił wałęsać się po korytarzach. Popatrzmy, jak nasz Pierrot przemyka niczym zwiewny cień, którego nie ujrzymy więcej w tej historii, na wiele lat bowiem przed przywoływanym okresem, wyruszył szukać przygód na drogach Europy. W roku 1939, miał wówczas dziewiętnaście lat, należał do fałszywej cygańskiej orkiestry grającej w jednej z kawiarni Bordeaux, a w roku 1944 był już pewnie martwmy, choć wuj i ciotka nic o tym nie wiedzieli, bo od czerwca 1940 roku nie otrzymywali od niego żadnych wieści. Być może, unosił się już jak zjawa w umyśle mojej ciotki, która tak je lubiła. Często przez uchylone drzwi małego gabinetu widział wuja z odrzuconą do tyłu głową na oparciu filigranowej zielonej kanapy, gdzie siadał, by rozmyślać nad trzecim aktem jednej z operetek, krzyżując stopy w zgrabnych, połyskujących lakierkach i napinając mięśnie nóg, by nie ześliznąć się przypadkiem na podłogę. Skąpany w promieniach słońca, lekko zalatujący czosnkiem i dyskretnie poświstujący przez nos, kojarzył się siostrzeńcowi z dyplomatą, który musi odetchnąć po jednej z tych konferencji, gdzie ratuje się pokój, dokonując nowego podziału Europy. Postawa wuja Alexa w czasie tych niezliczonych sjest (drżące powieki, głowa uniesiona ku niebu, rozchylone usta, jakby miał zaraz wyjawić szeptem swoje niezwykłe wizje) zdawała się skutkiem metafizycznego czy wręcz duchowego odkrycia na największą skalę. Czasem leciutki uśmiech łagodził jego rysy, jakby ktoś delikatnie dmuchnął mu prosto w twarz, i ten uśmiech wyraźnie dawał do zrozumienia, że z rzeki Czasu, na której się unosi, leżąc nieruchomo na wznak, dostrzega ziemie płynące mlekiem i porosłe różami, ku którym od ponad trzech stuleci członkowie rodu Rocoule dryfują podczas snu. W 1697 roku Ludwik jako pierwszy dołączył do swej ciotki, pani de Rocoule, słynnej nestorki rodu. Zbiegł z zakładu dla konwertytów, pokonał pieszo drogę do Berlina, pogwizdując madrygały i intonując psalmy. W Berlinie został nauczycielem muzyki, choć nie do końca wiadomo, czy był to skutek, być może cudowny, tej jego długiej rozśpiewanej peregrynacji. Skomponował dla własnej przyjemności całą serię oper komicznych o tematyce biblijnej (Dawid i Batszeba, Mojżesz i Aaron, Prorok i ptak itd.), które

wykonywał sam na klawesynie, śpiewając kolejno partie wszystkich bohaterów. Gdy był w podeszłym wieku, sam Fryderyk wiele razy zapraszał go do Sans-Souci, by zagrał dla osób z jego najbliższego otoczenia. Nie wydaje się jednak, by Ludwik w pełni zdawał sobie sprawę, że radosny nastrój, w jaki wprawiały ludzi jego dzieła, wynika nie tyle z ich muzycznych walorów, ile ze śmiesznej koloratury i tonu bluźnierczej parodii, w jakim utrzymane były jego kuplety. Świadczy o tym fragment jednego z listów Woltera, gdzie, jak się zdaje, jest mowa właśnie o nim: [...] zabawny starzec, który podkłada melodię menueta pod historię świętą. Duet Dawida i Batszeby, który wykonuje sam, grając na szpinecie, okraszając go wyjątkowo wzniosłymi minami, sprawił, że król omal nie pękł ze śmiechu, i trzeba przyznać, że jego libretta to najpotworniejsza mieszanina bluźnierstw, zdolna okryć rumieńcem nawet czoło filozofa. Wśród rozbawienia, jakie wywołuje, nasz stary Orfeusz pozostaje niewzruszony jak skała, bowiem ten biedny szaleniec jest człowiekiem wierzącym i zdaje się doszukiwać w libertyństwie biblijnych królów powodu, dla którego zostali wybrani. W czasie podwieczorku długo opowiadał nam o Jozuem, Dawidzie oraz Salomonie, stukając w swą tabakierkę z oczyma pełnymi łez, niczym starzy rodzice, których sława nigdy nie przekroczy granic wioski. Upodobania wuja Ludwika okazały się dziedziczne, gdyż epizody z żywota Dawida urzekały z niezwykłą mocą większość męskich potomków rodziny Rocoule. Tyle razy wertowali starą rodzinną Biblię (Genewa, 1701), otwierali ją, zdając się na przypadek, szukali pociechy lub jakiejś porady i zawsze natrafiali na tę samą stronę, opisującą miłość Dawida i Batszeby. Ich oczy rozpoznawały dobrze znane wersety rozdziału 11, rozdziału 12, ich brwi się unosiły, a na wargach wykwitał uśmiech. W dość częstych, jak można by sądzić, przypadkach, gdy płonąc z pożądania i już z góry odczuwając straszne wyrzuty sumienia, szukali wskazówki, by zacząć nową historię miłosną, odnalezienie dwóch bliskich im cieni, Dawida na dachu i Batszeby w balii, zdawali się odbierać jako przyzwolenie z nieba, a przynajmniej oznakę, że Stwórca będzie kontemplował ich czułe uściski z takim samym ojcowskim uczuciem, z jakim śledził umizgi Dawida i Salomona. Toteż, uważając się nieustannie za biblijnych królów, Rocoule’owie zaczęli traktować Żydów z wyniosłą pobłażliwością, a w swojej starej Biblii w języku francuskim słyszeli czysty śpiew, w jaki na przestrzeni wieków przekształciło się hellenistyczno-hebrajskie dziecięce kwilenie. Historia ludu Izraela wydawała się im czymś w rodzaju szkicu, zagmatwanym brulionem losów rodziny Rocoule. I być może ojciec mojej ciotki myślał o swojej rodzinie, gdy wydawało mu się, że mówi o Żydach: „Żydowskie monety nie mają większej wartości od innych – powtarzał nieraz – lecz ich jakość i mankamenty bardziej rzucają się w oczy, a kiedy Pan chce sobie przypomnieć, jak wyglądają oblicza jego stworzeń, to właśnie na nie spluwa i je przeciera chusteczką”. To porównanie przyszło mu do głowy zapewne dlatego, że jako dyrektor hotelu w uzdrowisku zawsze nosił w kieszeniach mnóstwo bilonu z najrozmaitszych krajów. Gdyż

począwszy od 1830 roku, rodzina Rocoule’ów stała się dynastią hotelowych zarządców. Jednak miłość do muzyki przetrwała, bo dyrektora hotelu, zgodnie z rodzinną tradycją, porównywano do dyrygenta orkiestry, a postęp owej megalomanii – tytuł Kapellmeister nie przysługuje już świniopasom, lecz tylko prawdziwym prorokom – jest wyraźnie widoczny na starych fotografiach Rocoule’ów: stryjeczny prapradziadek Adolphe, dyrektor Hotelu Szkockiego w Karlsbadzie około roku 1840, w swoim pofałdowanym czarnym surducie, z podłużną łysą czaszką ozdobioną wiechciami siwych włosów, przypomina pianistę, który w końcu się ustatkował, organistę z jakiejś zatęchłej katedry, a jego stryjeczny wnuk Félix, zarządca hotelu Róże Persji w Grazu, w latach osiemdziesiątych XIX wieku, we fraku i spodniach w prążki, z ufryzowaną grzywą i wąsem tak obfitym, że wydaje się pienić, wsparty pod boki, z rozgrzanym do białości spojrzeniem jasnoszarych oczu, wygląda, jakby zaraził się syfilisem, dyrygując zbyt energicznie orkiestrą grającą Parsifala. Linia rodziny, z której wywodzi się mój wuj, osiedliła się około 1890 roku w Wielkim Księstwie Marsowii, nazywanym przez nich z czułością „małym królestwem” – określenie, które bez wątpienia mogłyby wyjaśniać: – geologiczno-klimatyczna dziwność tego miejsca, obfitującego w krzewy dzikiego bzu, dęby, jesiony i graby, wąskie kanały z wartko płynącą wodą, bladozielone pastwiska, niezwykłej urody piegże, prawdziwe ozdoby zagajników, podmuchy akwilonu, sielskie krowie placki, szemrzące strugi moczu wałęsających się białych tłustych krów; – kolonie zakładane przez hordy Francuzów. Najpierw byli to hugenoci przybyli z Brandenburgii, może dlatego, że ściągnęły ich tu jak muchy do lepu obietnice nowego władcy, a może świerzb ziemi obiecanej nadal im doskwierał. Potem druga fala emigrantów, drobna szlachta bez grosza, w podartych trzewikach, którą bieda wygnała z wszystkich szczurzych nor w Niemczech, wygłodniała kohorta, którą, jak cynicznie podsumował protoplasta Boishue, tworzyli „amatorzy lenistwa pod każdą postacią oraz akolici największych podłości”. Tam właśnie w 1927 roku mój wuj otworzył Grand Hotel Arden, o którym tyle słyszałem od ciotki i wszystkich członków rodziny Rocoule. Jednak większość z nich nigdy tam nie była, ich opowieści zaś zdradzały skłonność Rocoule’ów do budowania rajów na zgliszczach utraconych ojczyzn. Oto dlaczego Pierrot wyobrażał sobie, że jego wuj widzi w swych marzeniach fontanny Saint-Effre, rodzinnych stron Rocoule’ów, i czasem dmuchał wujowi w twarz, by ujrzeć jego uśmiech i by fontanny ożyły w jego śnie. Być może wspomnienie jednego z tych popołudni sprawiło, że pewnego dnia wyruszył do Francji, skąd nigdy nie powrócił. Ta wieczna tęsknota za ziemią obiecaną mogła także wyjaśniać, dlaczego zasiadanie do stołu w wielkiej sali restauracyjnej Grand Hotelu Arden wymagało nie lada wyrzeczeń. Jedyną drogą, która tam prowadziła, był szeroki, piaszczysty i wyboisty trakt, który ciągnął się, jak niemające końca sznurowadło, aż po najdalsze głębie cienistego lasu. Wystarczyło tylko zatrzymać się na chwilę, spojrzeć na rzędy potężnych czarnych jodeł, by

przekształciły się w patetyczną, pełną majestatu wizję – obraz uśpionej armii, tak zagubionej w snach o bohaterskich czynach, jakby na dobre opuściła nasz świat. Im wyżej pięła się droga, tym głośniej teatralne korony drzew szumiały zieloną pianą, miękką jak wosk, porośniętą plechą porostów, która nadawała konarom ten zgrzybiały wygląd, jakby droga zagłębiała się w czasy starych baśni. Gdy kończył się las, gościniec schodził po łagodnym zboczu porośniętym rozświetlonymi łąkami, trawą poruszaną na wszystkie strony przez szalony wiatr, którego przecież nigdy się nie czuło, kiedy szło się tą drogą. Byki, krowy pasły się tam na wpół osłonięte kępami dzikich trzcin, podobne do wspomnień dawno zapomnianych mitów, wtykając pyski w zakamarki snu. U stóp tego wzgórza droga zagłębia się w gąszcz rozedrganych świateł i nagle w samochodzie mieniące się błyski przemykają po twarzach jak nad brzegiem basenu. Chmura białego gryzącego dymu spowija pojazd, rozprasza się i nagle widać wioskę zbudowaną z drewnianych bali, cygańską wioskę lasu ardeńskiego. Mieszkańcy przebywają tu tylko czasami, wolą obozować w lesie. Ale wuj kazał zbudować tę osadę, by oczarować turystów i organizować w tym miejscu cygańskie wieczory dla stałych bywalców. I oto jeden z nich, słysząc dudnienie samochodu pokonującego wyboje, wychodzi z chaty, żeby przywitać gości ze skrzypcami w ręku, w haftowanej, jaskrawoczerwonej kamizelce. Pod krzaczastymi czarnymi wąsami błąka się drapieżny i służalczy uśmiech Cyganów z filmów Paramount Pictures. Ale gdy rozlegają się pierwsze akordy czardasza, samochód wyjeżdża z wioski, mijając ciemny staw. Jakiś dzieciak łowi w nim ryby; widać plecy czarnego swetra, do którego przyczepiło się kilka płatków glicynii. Zapada wieczór, czar pryska, kolejny jodłowy las, jeszcze ciemniejszy niż tamten, pochłania samochód. W powietrzu zamiera ochrypłe ujadanie psa, który zdaje się żalić, że przejechaliście niepostrzeżenie, tak jakby czekał tu na was od zawsze. I oto jesteście w Grand Hotelu Arden. W ciemnościach zdaje się czasem, że lada chwila samochód się wywróci. Ale wertepy na drodze podobają się stałym bywalcom o mniej czy bardziej arystokratycznych pretensjach, odnajdujących w tym miejscu niewygody, które, ich zdaniem, są w dobrym tonie, może dlatego, że zaspokajają ich tęsknotę za aktem poświęcenia. – A private road and joke – jak mawiał Palfy. Zdarzało się, że urocze kobiety, z olśniewającym uśmiechem wchodząc do westybulu obnażały ramiona, by pokazać mojemu wujowi siniaki, których nabawiły się podczas drogi, niczym księżniczki z bajki ukazujące odcisk kwiatu na delikatnej skórze, co miało poświadczać ich wysokie urodzenie. Docierając do Ardenu w piękny letni wieczór, wyjechawszy z mrocznego lasu, najpierw za wielką przeszkloną ścianą restauracji dostrzeglibyście szkarłat zachodzącego słońca, a na tym tle sylwetki kelnerów uwijających się wokół stołów i zapalających świece.

Zawsze gorączkowo krzątali się wokół stołów, jakby maleńkie płomienie, które budzili do życia, miały ocalić pokutujące dusze. Potem, wszedłszy do hotelu od strony wilgotnego parku zawładniętego przez noc, popchnąwszy wielkie brązowe odrzwia, na wpół przykryte połyskliwymi liśćmi powoju, wśród których za każdym razem, gdy nastawić ucha, słychać cichy chrobot, ujrzelibyście w półmroku obszernego białego holu pięciu muzyków na niewielkiej estradzie. Siedząc nieruchomo na krzesłach, w milczeniu patrząc wprost przed siebie, przypominali zbłąkanych lunatyków w głębi lasu. Od czasu do czasu któryś z nich, ledwie unosząc powieki, rzucał sąsiadowi spojrzenie, jakim krowa obrzuca leżącą na trawie sąsiadkę. Nagle, tworząc doskonałą jedność i nie dając sobie żadnych znaków, jakby pod wpływem naturalnego zjawiska podobnego do wrzenia wody, podnosili skrzypce na wysokość ramion i zaczynali grać Schalz-Walzer. Podczas gdy hol powoli się rozjaśniał, bo kelnerzy z długimi zapałkami w dłoniach nadal przemierzali salę we wszystkie strony, zderzając się, przeklinając (a gdy zapalali knot, przeciwnie, nieruchomieli z otwartymi ustami, wpatrując się w jeden punkt, wstrzymywali oddech, kontemplując rosnący płomień niczym światło gromnicy, w którym można by dostrzec oblicze zmarłego), w gorzkim, a jednak subtelnym, jakby spatynowanym aromacie cygar moglibyście zobaczyć sylwetkę wuja Alexa schodzącego powoli po stopniach wielkich spiralnych schodów w stylu art déco (wzniesionych na miejscu dawnej sali operacyjnej, w której jego teść niegdyś amputował nogi), by potem przemierzyć hol w tak wielkim zamyśleniu, że zdawał się utykać. Z lewą dłonią wsuniętą w kieszeń spodni zbyt luźnego garnituru, zawsze mniej czy bardziej wymiętego lub poplamionego żółtkiem, z nieodłącznym papierosem, który trzymał między środkowym a serdecznym palcem, co wieczór pojawiał się na scenie przy dźwiękach swojego ulubionego walca – jak zabawny i trafny pomysł autora miłej, choć dotąd nieco nudnawej sztuki. Wznosząc oczy – wuj Alex nie był wysokiego wzrostu – z lekkim uśmiechem na ustach pod cienkim wąsikiem, zdawał się upajać jakąś subtelną wonią, jakby przechadzał się pod sklepieniem Kaplicy Sykstyńskiej. Wszystko, co stworzył w ciągu owych lat – rezultat uporu i niezliczonych przypadków, skutek jego cynizmu oraz naiwności – park, meble, orkiestra, muzyka i elitarni goście, wszystko to zdawało się w tym momencie odpłacać mu pięknym za nadobne i, by się tak wyrazić, teraz jego wydawać na świat. Był kimś w rodzaju hotelowego Jowisza i nie był w stanie wyobrazić sobie większej rozkoszy niż wcielanie się w którąś z postaci wykreowanych w jego wyobraźni co wieczór, przy trzecim takcie Walca skarbów. Bóg błogosławi tym, którzy wciąż się odradzają, wystarczyło spojrzeć na uśmiech wuja Alexa, żeby się o tym przekonać, ale jako że żaden z boskich darów nie jest wolny od ironii, często czyni ich też ślepymi.

W młodości wuj Alex przyswajał sobie postawę życiowego wędrowca. Stawiał stopy na zewnątrz i lekko utykał, zwłaszcza na balach, gdzie zdawał się obnosić z tajemnicą szczęścia mającego rozkwitnąć nie wiadomo kiedy, niczym goździk, który jeszcze nie trafił do butonierki. Jego spojrzenie błąkało się tu i tam, nigdzie nie zatrzymując się dłużej, jak spojrzenie człowieka, który dokonuje wyboru na targu życiowych uciech. Później kontynuował przechadzkę po egzystencji, jak po sali balowej pozbawionej luster, w której nie dostrzegamy, że się starzejemy, i nie uświadamiał sobie, że jego przyciężki krok wydaje się teraz zaproszonym gościom krokiem człowieka poszukującego śladów minionego szczęścia. To zapewne dlatego jako młokos podobał się dojrzałym kobietom, a obecnie przyciągał uwagę młodych. Ale czyż sama ta zmiana nie była czymś w rodzaju kolejnych narodzin? Operetki wuja Alexa i jego przyjaciela Salomona były zresztą świadectwem tej nieświadomej przemiany – obecnie często powtarzali sobie, że ich historie byłyby znacznie lepsze, gdyby zamiast młodego porucznika gwardii, który był bohaterem ich sztuk od dwudziestu lat, bohaterem coraz bardziej bezbarwnym i anachronicznym, wyobrazili sobie kogoś trochę starszego, na przykład hrabiego z siwizną na skroniach. Jakże wzbogaciłoby to od razu każdą sytuację! Wyrzucali sobie nawzajem, że żaden z nich wcześniej o tym nie pomyślał. Młodość wydawała im się teraz banałem, a dojrzałość postaci odzwierciedleniem dojrzałości ich kunsztu. W tym nowym okresie ich twórczości powstało wiele godnych uwagi dzieł i byli pewni, że kiedy je ukończą, zostaną dobrze przyjęte w Wiedniu, Berlinie czy Budapeszcie. Nie mogli przecież brać serio pod uwagę, by je zaproponować teatrowi w S., stolicy Marsowii, gdzie, jak mówił wuj, „tenorzy beczą i zdają się dusić swoim zjełczałym oddechem rachityczne soprany, które w ich objęciach wiją się jak piskorze i piszczą jak myszy schwytane w pułapkę”. Salomon dodawał: „To zapadła dziura, gdzie spełniają się senne koszmary wszystkich solistów Europy”. Tak że nie mogli przejść razem przed fasadą teatru, nie spojrzawszy na siebie z uśmiechem politowania. W chwilach absolutnego zniechęcenia wyobrażali sobie swój godny pożałowania triumf na scenie opery komicznej w Bratysławie. Czasem czytając i poprawiając przy małym biurku jedną ze swych partytur, wuj śmiał się sam do siebie, wyobrażając sobie tę czy inną scenę (na przykład partię szachów pod kwitnącą jabłonką w Schedzie Marticzki albo scenę w zatkanej wannie z opery Straszna halka) w wykonaniu trupy teatralnej z S., choćby Richarda Krozalka czy Mimi Pfazengheim. (A przecież przed dwudziestu laty na krótko związał się z Mimi P., odnosił jednak wrażenie, że zmieniła się nie do poznania, tak bardzo jak jedna z owych tragicznych postaci, z której autor, zmieniając scenariusz, uczynił postać komiczną). Śmiał się, śmiał do rozpuku, aż musiał odsunąć krzesło od biurka. Zaraz jednak parodia, którą sobie wyobraził, zaczynała wydawać mu się czarująca, przestawał parskać śmiechem. Z oczyma jeszcze mokrymi od łez myślał o tak przekształconej scenie. Z dłońmi na rozsuniętych kolanach, z rozchylonymi ustami wyglądał

jak ojciec, który z czułością przygląda się harcom swojego przebranego dziecka. Jednak nie wysyłali perełek swojego geniuszu do Wiednia, Berlina, Budapesztu ani nawet do Bratysławy, gdyż niczym młode piękności szykujące się na pierwszy bal – nigdy nie były one naprawdę gotowe. W Trzech nałogach księżniczki brakowało jednej czy dwóch kluczowych arii, poboczna intryga Topielicy na niby została tylko z grubsza zarysowana, finał operetki Zabawy Lota nie był do końca rozstrzygnięty. Lecz zamiast wziąć byka za rogi i skończyć którąś z nich, nie przestawali marzyć – wuj, leżąc w swym biurze na dywanie, Salomon, siedząc na wąskiej zielonej sofie – o osnowie całkiem nowego utworu, po czym nagle wstawali i zaczynali kreślić ogólny plan dzieła, przemierzając pokój wielkimi krokami, nie widząc się nawzajem, lecz nie zderzając ze sobą, niczym dwa nietoperze. Ale to nowe dzieło wcześniej czy później spotykał ten sam los. Przypominały owe letnie domki, których mury wprawdzie dość szybko wzniesiono, lecz których budowy nie zdołano sfinalizować. Widać je z drogi, jak popadają w ruinę, mauzolea nadziei, przed którymi ich właściciele wolą się nie pojawiać, choć wybrali dla nich najbardziej urokliwe miejsce na swojej ulubionej trasie. O iluż pociesznych czy tragicznych sylwetkach, poruszających się wśród ruin nigdy nieukończonych dzieł, nie śmieli już nawet wspomnieć! Czasami, stojąc nad zakolem rzeki, mieli wrażenie, że słyszą głośną skargę, na którą woleliby pozostać głusi, by nie przypominała im o entuzjazmie, jaki ich kiedyś ogarnął, a potem przepadł, Bóg raczy wiedzieć gdzie. I tak wuj często przypominał sobie – z jeszcze większą tęsknotą niż spojrzenia kochanych niegdyś kobiet – pozbawioną twarzy sylwetkę Perdity, nieśmiałej córki kata ze Szczęścia powieszonego, która nocą w swej izdebce na pierwszym piętrze więzienia podśpiewuje półgłosem, by nie obudzić więźniów. I ten szept wydaje się każdemu z uwięzionych głosem jego kochanki. Fantazje wuja Alexa i Salomona były jak dwie darzące się nienawiścią siostry. Pierwszy zwykł zmieniać temat w biegu, niczym Kozak konia, przeskakując z jednej historii do drugiej, z głośnym okrzykiem radości, bez wahania rzucając tę pierwszą na pożarcie wilkom. Drugi przeciwnie, być może, chcąc zapomnieć o niesmaku, jakim napawał go odziedziczony sklepik z konfekcją, czerpał niewysłowioną rozkosz z gromadzenia bezładnych strzępów intryg, które cerował, zszywał, łatał, by w końcu ożyły. I podczas gdy Salomon zarzucał wujowi, że w kobietach i swoich postaciach lubi jedynie początki, wuj oskarżał Salomona o to, że nigdy nie kończy żadnego scenariusza, czerpie bowiem przyjemność z łączenia go z kolejnym, innymi słowy, że będzie tkwił w jednej historii, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Nikt nie zaglądał już do butiku i Salomon spędzał czas, klecąc kolejne intrygi, zgięty wpół nad księgami rachunkowymi, które służyły mu teraz tylko do tego celu. Ich stronice pokrywała gmatwanina strzałek i kółek. Wyłaniała się z tego czasami, jak z

gęstego żywopłotu, twarz postaci naszkicowana trzema pociągnięciami stalówki, w miejscu gdzie ojciec Salomona nagryzmolił kiedyś nerwowo nazwisko zapomnianego dłużnika. Najbardziej schematyczne początkowe sceny (na przykład gdy po podniesieniu kurtyny widzimy kapitana gwardii Mandrykę, który siedząc przy biurku, podpiera głowę dłonią i pisze list miłosny, skopiowany z książki) rozrastały się w tym rejestrze, rozrastały do granic możliwości, zmieniały w prawdziwe sagi, aż w końcu, porzucone, spoczywały w nim już na zawsze. Czasem wuj otwierał księgę rachunkową i próbował zrozumieć te piramidalne, zagmatwane, chaotyczne intrygi, „wagnerowskie ruiny”, jak mawiał, „w talmudycznym koszmarze”. Ponieważ żadne z ich dzieł nie zostało nigdy wystawione, zaczęli traktować hotel jako rodzaj prowincjonalnego teatru, w którym odbywały się pierwsze próby sztuk, mających w przyszłości odnieść wielki sukces. Wuj do arii Straussa i Lehara, wykonywanych przez orkiestrę podczas posiłków, dorzucał arie własnego pomysłu. Wtapiały się w nie tym lepiej, że czerpały z nich inspirację, lecz tam, gdzie wszyscy słyszeli luźne parafrazy, wuj zdawał się delektować spełnionym artystycznie dziełem – może ten sam gatunek, ale lepszy rocznik. Zaczęli poszukiwać wśród kelnerów, pokojówek, szefów sali i sommelierów twarzy, które przypominałyby ich bohaterów. I tak stary Gromek, pierwszy maître d’hôtel (były szef rewiru w praskim Kosmosie, który zjawiał się co rano z twarzą błyszczącą od pomady i czarnymi dłońmi, bo na drodze przez las ardeński stale spadał mu łańcuch motoroweru), przypominał co do joty generała von Terschpitz-Klangheima, komicznego piernika z Dziesięciu lat narzeczeństwa. Wszystko się zgadzało: szczęki tak szerokie, że głowa wyglądała jak trapez i przypominała klientom porcję galantyny ze szczupaka, którą Gromek kładł im na talerzu, wąskie czoło z nastroszonymi czułkami siwych brwi, które zdawały się wszędzie wypatrywać ofiary. Między sobą nazywali go zawsze Generałem, a gdy któregoś dnia usłyszał ten przydomek, krzaczaste brwi przywarowały z wyraźnym zadowoleniem. Od tej pory, wydając rano polecenia kelnerom, przymykał oczy, jakby z obawy, by ktoś nie wyczytał z nich planu bitwy. Czasem postępowali odwrotnie, zatrudniali kogoś dlatego, że przywodził im na myśl jednego z ich bohaterów. Radzi, że wymyślili postać, która dziwnym trafem naprawdę istnieje, wymieniali ukradkiem porozumiewawcze spojrzenia, które zdawały się mówić: „Jak dwie krople wody!”. Nie wiedząc, że w rzeczywistości uosabia komiczną, wręcz groteskową postać, nowy pracownik sądził, że jest w oczach zwierzchników ucieleśnieniem idealnego boya hotelowego, i ruszał korytarzem specyficznym rozkołysanym krokiem cechującym osoby święcie przekonane, że odnalazły swoje życiowe powołanie. Zdarzało się też, że próbowali stworzyć bohatera, biorąc za model któregoś z zatrudnionych. Bohatera, który zaskoczyłby również ich samych. Wzywali jednego z nich

do spiżarni, gdzie wisiały batony salami na akacjowym miodzie, i wyjaśniwszy mu, że uczestniczy w projekcie artystycznym, przygotowaniu sztuki, która będzie wystawiana na wszystkich scenach Europy, uczyli go wybranej na chybił trafił arii. Potem prosili, żeby ją zanucił, wkładając rozmaite kostiumy wyciągane z kufra. Czynili to nie bez smutnej zadumy, znajdowali tam bowiem wymieszane bezładnie ubrania zmarłych rodziców i kostiumy z amatorskich przedstawień z czasów ich młodości. Na głowę wkładali mu na bakier huzarskie czako czy borsalino alfonsa, kazali mu przebierać się w strój barona lub rybaka, a potem zaśpiewać jakiś krótki kuplet. Przyglądali mu się, robiąc dwa kroki wstecz, uderzając głowami o salami. Podpierając nozdrza palcem wskazującym, kontemplowali chłopaka o kaprawych oczach, który dreptał w miejscu, bo chciało mu się siku, i nawet nie myślał o tym, że przyczynia się do narodzin postaci ocalonego z morskiej katastrofy księcia w sztuce pod tytułem Nostalgiczny rekin. Lecz nader często spoglądali na siebie z grymasem niesmaku, bo nic im nie świtało. I podczas gdy ów nieszczęśnik mruczał ową pieśń, szeptali: „Nie, to nie to”, patrząc prosto przed siebie i ujmując się pod boki. Te dziwaczne zwyczaje sprawiały, że personel Ardenu czuł się do pewnego stopnia jak jedna wielka rodzina. Każdy wydawał się grać główną rolę w sztuce, w której klienci byli jedynie statystami, i odnosił się do nich z nieco ironicznym szacunkiem. Gdy dwaj boye hotelowi prowadzący nowych gości do pokojów mijali się na korytarzu, w ich oczach pojawiały się rozbawione ogniki jak u przebranych bóstw wiodących śmiertelnika, w którym się zadurzyły. Naturalną przeciwwagą tego stanu rzeczy był fakt, że w operetkach Lengyela i Rocoule’a aż roiło się od postaci kamerdynerów, lokajstwo czaiło się tam w każdym zakamarku intrygi. Ich rolą było stałe komentowanie zdarzeń, przypominali nieco antyczny chór przekształcony w kolonię karaluchów. Sommelier Heinrich był mecenasem Gothalem, przekupnym adwokatem ze sztuki Zabawy Lota. Pochodził z Koblencji, poleciła go ciotka Mimi, był to olbrzym o ziemistej cerze, czarnych, zaczesanych do tyłu i wypomadowanych włosach, który, nalewając do kieliszków meursault rocznik 21, wykrzywiał się jak zły ksiądz, zmartwiony, że musi udzielić rozgrzeszenia. Maria, potężnej postury dama o zawsze wilgotnych oczach, pracująca w szatni, przypominała do złudzenia ślepą rentierkę ze sztuki Miłość spirytysty. Tuż przed wojną również w kartach dań zaczęły pojawiać się ukryte aluzje do ich utworów. W menu figurowały eskalopki Pani Marszałkowej, sałatka Anity, suflet Dwóch Kawalerów, pieczeń wołowa à la Oczy Czarne. Było to jakby muzeum żywych cytatów z nienapisanych oper Rocoule’a i Lengyela, po którym obaj autorzy przechadzali się pod rękę z satysfakcją i rozbawieniem, cmokając z zachwytu. Z nastaniem wiosny Salomon często przyjeżdżał do hotelu, by popracować z moim wujem nad nowym scenariuszem.

Wczesnym rankiem na drodze wiodącej przez las ardeński można było zobaczyć, jak wysoki mężczyzna o siwych włosach i krogulczym nosie idzie szybkim krokiem z zeszytem pod pachą. Jego oczy były tak głęboko osadzone, że z daleka wyglądały jak wyłupione. Szedł na piechotę z S., choć zajmowało mu to trzy godziny, bo bardzo lubił samotne spacery, które pozwalały mu opanować głęboką melancholię. Wtedy wydawała mu się już tylko wiernym psem podskakującym radośnie u jego boku. Salomon miał bowiem wiele powodów, by pogrążać się w melancholii. Tak przynajmniej sądzili ci, którzy go znali. On sam zaś w głębi duszy doskonale wiedział, że nic nie jest w stanie wyjaśnić tego uczucia, tak jak motyw nie jest w stanie wyjaśnić żadnej zbrodni. I ta prawda, której w jego mniemaniu nie znał nikt oprócz niego, była kolejnym wdzięcznym powodem, by poddawać się melancholii. Butik, a zarazem pracownię krawiecką, już tylko sporadycznie odwiedzali klienci i Salomon wegetował teraz dzięki niewielkiej odziedziczonej sumce. Jego żona zmarła w 1926 roku, wydając na świat córeczkę. Ulegając namowom szwagierki, po kilku miesiącach powierzył jej pieczę nad dzieckiem, a ta zabrała je do Budapesztu, gdzie jej mąż prowadził renomowaną placówkę edukacyjną. Przez wszystkie te lata Salomon nie był w stanie dociec, czy postąpiwszy w ten sposób, dał dowód rezygnacji, czy może egoizmu. Odwiedzał ją co kwartał, ale po 1941 roku władze, by kontrolować napływ imigrantów i walczyć z czarnym rynkiem, zaczęły mnożyć trudności, a uzyskanie wizy stało się wręcz niemożliwe – tak że przez trzy lata Salomon ani razu nie widział się z córką. Gdy skończyła siedem lat, co tydzień pisał do niej długi list. W tych epistołach pytał ją o spacery, lektury, o nazwiska i charaktery kolegów, dziwactwa ciotki i wuja, tak iż można by sądzić, że pisał je historyk redagujący kronikę pensji Mayera. A dziecko odpowiadało szczegółowo w równie obszernych listach. Zasmakował w tym epistolarnym wyrażaniu czułości, a miłość na dystans, którą odczuwał do córki, pisząc do niej kilka razy w miesiącu, wydawała mu się najsilniejszym, najczystszym uczuciem, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Być może właśnie dlatego spotkania z Esther z krwi i kości nigdy nie mogły się równać z tym, co odczuwał, gdy leżąc na pierzynie w lodowatym, pogrążonym w mglistym zimowym świetle pokoju, kreślił na papierze słowa kolejnego listu. W realnych sytuacjach doznawał zawodu, miał wrażenie, że córka przypomina dowolną małą dziewczynkę, dziwił się, że jego listy jej nie odmieniły, nie uczyniły z niej osoby wyjątkowej. Kiedy się spotykali, rzadko nawiązywała do historii, które wymyślał dla niej w listach. Czuł się tym dotknięty, zraniony w swej miłości jak autor, który nigdzie nie może znaleźć recenzji swojego dzieła. Był rozczarowany spotkaniami z córką, wręcz rozgoryczony, przecież tak wiele poświęcił dla jej dobra. Esther, zbyt jeszcze młoda, nie zawsze rozumiała listy otrzymywane od ojca. Czytając je, czuła się tak samo skrępowana, tak samo przerażona jak wtedy, gdy widziała na ulicy jakiegoś włóczęgę zaczepiającego przechodniów. Kiedy się spotykali, bała się, by nie zaczął przemawiać słowami swoich listów. Na szczęście nigdy się to nie zdarzyło, był spokojny, miły i trochę zasmucony. Esther nie wiedziała, czy powodem jest jego przyjazd,

czy to, że musi wyjechać. By odegrać się za te słowa, przyozdabiała swoje listy rysunkami, portretami, które z upływem czasu stawały się coraz liczniejsze i bardziej zróżnicowane. Jej pismo się zmieniło, straciło dziecięcy charakter, a teksty były coraz bardziej zwięzłe, jakby krągłe, proste litery, które teraz kreśliła, mogły wyrażać tylko pełne rezerwy myśli. Salomonowi bardzo podobały się rysunki córki i często nosił jej listy w kieszeniach, by spojrzeć na nie od czasu do czasu z uśmiechem, gdyż były to karykatury mieszkańców pensji Mayera. Czasem pokazywał któryś z nich wujowi Alexowi, a ten, błyskawicznie wkładając okulary, pochylał głowę, by się im przyjrzeć w nabożnym skupieniu, jakby to były portrety członków jego rodziny. Dziecięce rysunki przekształcały się z wolna w wyjątkowo trafne karykatury, potem w abstrakcyjne figury, tak iż można było odnieść wrażenie, że mieszkańcy pensji, zmieniwszy się najpierw w potwory, teraz zaczynają rozpływać się w niebycie. I tak na przykład pan Sabor, nauczyciel rysunku, pojawił się w liście z 1938 roku pod postacią kółka zatkniętego na patyk. W kółku okrągłe okulary, choć bez widocznych za nimi oczu, i dwa ślimaki zastępujące wąsy. Dwa lata później powrócił, tym razem w kolorze, ubrany w czerwoną kamizelkę ozdobioną precyzyjnie narysowaną aplikacją: konik na krótkich nogach z bardzo długą grzywą. Brązowożółta twarz zmizerniała, wąsy melancholijnie opadły. W trzy lata później w jednym z ostatnich listów, jakie miała wysłać, pan Sabor pojawił się u dołu strony, niczym zjawa, w abstrakcyjnych esach-floresach nakreślonych piórem. Na pierwszy rzut oka można się tam było dopatrzyć dwóch chmur, między nimi głębokiego parowu, na jego dnie zaś dwóch powalonych przez wiatr świerków, by nagle zdać sobie sprawę, że są to wąsy i okulary Sabora. A jednak gdy położyło się te trzy rysunki obok siebie, od razu było jasne, że przedstawiają tę samą osobę. Kilka z tych rysunków Salomon przypiął szpilkami na ścianach swojego pokoju, tak jak ciotka Irena, żona wuja Alexa, powiesiła nad swoim łóżkiem cztery kartki pocztowe otrzymane od swojego bratanka Pierrota, który w 1937 roku wyruszył, by szukać przygód na drogach Europy. Były to staroświeckie pocztówki o krawędziach ząbkowanych jak brzegi herbatników: fosforyzująca bazylika Sacré-Coeur na tle śmietankowego nieba, wieża Eiffla przypominająca stos zwęglonego drewna, cynowe liście lip na jakimś placu w Bordeaux, szkielet Teatru Wielkiego barwy sepii, przed którym trzy sylwetki, ledwie widoczne na bruku, zdawały się przezornie tkwić w miejscu jak mrówki po burzy. Po klęsce Francji w 1940 roku nie otrzymywali już żadnych wieści od Pierrota i ciotka włożyła kartki do szuflady. W tym samym czasie przestała prawie opuszczać pokój, wymawiając się tym, że ma trudności z chodzeniem. Jednak w niektóre niedziele, gdy goście szukali po obiedzie wytchnienia w cieniu drzew, zjawiała się u podnóża schodów jak widmo ukazujące się o ustalonej porze wskutek refrakcji światła odbitego w zwierciadłach czasu. Stała wyprostowana w krótkiej czarnej sukience, wśród nieruchomych oparów dymu cygar. Na jej łydkach połyskiwały stare

czarne pończochy, na stopach miała bladoróżowe balerinki, porozdzierane na bokach jak zbyt wyschnięta skóra. Była wysoka i tak chuda, że pod satynową tkaniną jej obojczyki sterczały jak wieszaki. Uwagę skupiały zwłaszcza niebieskie, bardzo ciemne oczy i czarne włosy, wywinięte nad czołem jak łamiąca się fala, z białym kosmykiem pośrodku, tak wyraźnie widocznym, jakby namalował go pędzelkiem ten, który stworzył upierzenie ptaków. Dobry duch dawno minionych czasów, kiedy u boku ojca jako pielęgniarka opiekowała się chorymi na gruźlicę i pacjentami po amputacji kończyn, zawsze, jak mawiał wuj Alex, zdawała się czekać na powrót kuracjuszy. Patrzyła na klientów, a na jej rozchylonych wargach błąkał się nikły uśmiech. Jakaś genialna myśl zdawała się świtać jej w głowie, chociaż nie była w stanie jej pochwycić. Stali bywalcy, którzy nagle stanęli z nią twarzą w twarz, witali się pospiesznie, bo jako pierwsi mogli błyskawicznie zniknąć, ustępując miejsca kolejnym. Podawała im dłoń, a gdy się pochylali, by ją ucałować, zdawała się szukać na ich czaszkach zaginionego bon motu. Gdy rozmawiali z nią mężczyźni, podnosiła dłoń do szyi, masując ją kciukiem i palcem wskazującym. Gdy zwracała się do niej kobieta, lekko przechylała głowę jak wróbel. Na uwagi nowo przybyłych na temat nie najlepszej pogody, jaka się im trafiła, odpowiadała zawsze, bez względu na porę roku: – Ale czy właśnie teraz las ardeński nie jest najpiękniejszy? I wydawało się, że czeka na odpowiedź. Kiedy zadawała jakieś pytanie mężczyznom, jej twarz przybierała wyraz mogący świadczyć o tym, że ich odpowiedź jest jej niezbędna do życia. A gdy zwracała się do kobiet – że to ona zdecyduje o ich przyszłym losie. Nie było dwóch bardziej niezgodnych charakterów niż charakter mojego wuja i ciotki. Można by sądzić, że poślubił ją, gdyż rozpoznał w niej jedną ze swych postaci. Albo przez wzgląd na kontrast, każde z nich było bowiem idealnym przeciwieństwem drugiego. Jeśli nawet tracił na tym jako mąż, doceniał patetyczno-ironiczną tonację ich duetu jak widz obserwujący własne życie. Po trzydziestu latach małżeństwa doszedł do wniosku, że somnambulizm, ułomny chód żony, hipochondria, jakiej nabawiła się z wiekiem, sprawiły, że jego wesołe usposobienie zyskało heroiczny blask. Nabrało dzięki temu swoistej wartości, jak postawa dzielnego chłopca z bajki pamiętanej z dzieciństwa, który pogwizduje osaczony przez widma. I na odwrót, jego beztroska, przy każdej okazji śpiewane piosenki zdawały się zmieniać postać na wpół świadomej żony w rozmarzoną, melancholijną woltyżerkę, odwracającą uwagę od żałosnej bufonady genialnego klauna. (Para, która pojawia się w Trapezie i kokieterii, 1931). Zdawał się wręcz zapominać, że to dzięki niej został panem Ardenu. Historia ich znajomości miała w sobie coś z literackiej fikcji, z romantycznej przygody i tak często opowiadał o tym Salomonowi, że ten napisał kiedyś na tej podstawie krótką

nowelę w jidysz. Wysłał ją do jednej z warszawskich gazet i została przyjęta. Ta jedyna publikacja dawała Salomonowi poczucie wyższości, a w każdym razie przekonanie, że jest doświadczonym autorem, co prawda zaprawione goryczą, gdyż był zmuszony trzymać to w sekrecie. Nigdy nie mógł chwalić się swoim sukcesem w obecności wuja, który natychmiast poprosiłby go o przetłumaczenie tej historii. Oto ta nowela w formie, w jakiej ją odnalazłem. (Translacja nie w pełni daje wyobrażenie o oryginale, w zasadzie nieprzekładalnym). Konia z rzędem temu, kto umie przewidzieć, w jaki sposób ocali skórę podczas wojny. Na wojnie jesteśmy jak kości do gry wrzucone do kubka. Dowodem niech będzie ta dziwna autentyczna przygoda, która przydarzyła się znanej mi osobie. Gdyby nie szacunek, jakim ją darzę, podałbym nazwisko i moglibyście ją spotkać, dotknąć, by się upewnić, że naprawdę istnieje, a następnie zapytać, czy wszystko było dokładnie tak, jak zaraz opowiem. Była zima, a wojna przyniosła tyle ofiar, że nie można było wszystkich uprzątnąć. Często znajdowało się je na polach czy w rowach, serce bolało, gdy szło się po trawie, Boże, uchowaj nas na przyszłość od takich przechadzek. On nazywał się Sasza, miał ledwie dwadzieścia lat, szykowny, wypomadowany, prawdziwy szaławiła, i przez całe lato 1914 roku praktykował w krakowskim hotelu Terminus. I oto rosyjska armia zbliża się do Krakowa. Sasza pragnął oszczędzić sobie przykrych widoków i postanowił wrócić do domu rodzinnego w Marsowii. Zarzucił tobołek na ramię i wyruszył w drogę. Nie była to krótka podróż, zwłaszcza zimą, i jego kelnerskie lakierki nie wytrzymały, toteż wkrótce musiał iść boso. Na dokładkę, gdy przybył już do Marsowii, wokół niego rozszalała się kanonada, pociski wyrywały ziemię na prawo i lewo, obsypał go grad kamyków. Chciał się ukryć w lesie. Pobiegł jak najdalej w leśną gęstwinę, ale nagle rozległa się potężna eksplozja, powaliła drzewa, nie wiadomo skąd wyłonił się wielki żółty obłok, który go spowił w całości. Oczy zaczęły go piec; zakrył twarz rękami, przycisnął je do oczu, zaczął je trzeć, ronić łzy, lecz ból nie ustawał. Po jakimś czasie odczuł pewną ulgę, otworzył oczy, ale wokół widział tylko ciemność. Na próżno obracał głowę na wszystkie strony, nic nie widział. Oślepł. Zaczął iść lasem, wyciągając przed siebie ramiona. Wpadał na drzewa, zaplątywał się w kępy ostów i co dziesięć kroków przystawał, by podnieść głowę i wypatrywać światła, chociaż noc zapadła już jakiś czas temu. Tak czy owak, posuwał się jednak naprzód i nagle poczuł, że stanął w lodowatej wodzie. Chciał się z niej wydostać, lecz nie mógł się ruszyć. Ale nie tylko nie mógł się ruszyć, każde poruszenie sprawiało, że jeszcze bardziej grzązł w brei. Zaczął więc wymachiwać rękami na wszystkie strony, żeby się czegoś złapać.

Tak się złożyło, że Cygan zajmujący się wyplataniem krzeseł spał na pobliskiej gałęzi. Jego wóz spalono i zjedzono mu osła. On też ukrył się w lesie przed Kozakami. Potem na drzewie, by się schronić przed dzikimi zwierzętami. Jedna jego noga zwisała nad mokradłem i Sasza ją chwycił. Cygan spadłby z drzewa, gdyby się nie przytrzymał gałęzi. Trwali tak dłuższą chwilę, Sasza uczepiony trzewika. Cygan drzewa. Sasza błagał, by Cygan wyciągnął go z bagna – po niemiecku, po rosyjsku, po polsku, nawet po francusku. Cygan zaczął wywijać nogą, by Sasza ją puścił. Lecz Sasza ściskał śmierdzący bucior jak ukochaną. Cygan przestał wymachiwać nogą, puścił gałąź, udało mu się jakoś zapalić zapałkę i wyciągnął ją w stronę bagna. Zobaczył wpatrzone w niego oczy Saszy, wybałuszone jak talerze i ociekające ropą. Tak się wystraszył, że upuścił zapałkę, chwycił swą gałąź i pomyślał, że nawiedził go duch lasu. Rozważał sytuację, podczas gdy tamten bełkotał we wszystkich językach świata. Cygan pomyślał, że mógłby spróbować obciąć mu palce nożem, ale stwór mógł złapać go za rękę i ściągnąć w mokradło. Mijał czas, a ponieważ Sasza przestał się odzywać, ograniczając się do bolesnego wzdychania, ludzka dobroć wzięła w Cyganie górę, jak lenistwo, i pomógł Saszy wgramolić się na drzewo. Tam, w górze, próbowali ze sobą porozmawiać, ale ponieważ się nie rozumieli, każdy z nich przywarł mocno do pnia i wkrótce zasnęli. Nazajutrz ptaki śpiewały wśród drzew, lecz Sasza był nadal ślepy. Widząc, jak mruży oczy i daje znaki, że nic nie widzi, Cygan pomyślał: „Aleś ty głupi, że przestraszyłeś się bajek o duchach, opowiadanych przez zgrzybiałe babki! To tylko biedny ślepiec, jeszcze większy nieszczęśnik niż ty!”. I spojrzał na niego z czułością, jak na jednego ze swych ludzkich braci, tak iż od razu zaświtała mu myśl, żeby coś ukraść. Pomógł mu zejść z drzewa na solidny grunt. Zamienili kilka słów, bo Sasza się zorientował, że Cygan pochodzi z Wojwodiny, i zaczął szwargotać po węgiersku. Powiedział, że zmierza do S., stolicy Wielkiego Księstwa Marsowii, a Cygan zgodził się doprowadzić go do głównej drogi. Sasza nie czuł już pieczenia w oczach. Szedł pogrążony w coraz jaśniejszej mgle i zaczynał wierzyć, że odzyskuje wzrok. Kroczył, opierając dłoń na ramieniu wyplatacza krzeseł, lecz nagle poczuł dreszcz, wyobrażając sobie, że tamten zechce poderżnąć mu gardło, a potem opróżnić kieszenie. Sasza-który-nie-ufał-Cyganom zbudził się i zaczął szeptać niepokojące słowa, ale Sasza-który-uwielbiał-Cyganów także się obudził i zaczął kpić z tamtego. Ten drugi wierzył w dobre serce. Czuł, że chroni go miłość do ich muzyki. Konfrontacja dwóch samych siebie tak bardzo dręczyła Saszę, że ledwie mógł iść. Ale na scenie zjawił się trzeci Sasza, który mu doradził, żeby zaczął śpiewać. Bo chociaż nie można zaprzeczyć,