1. TAM GDZIE MIESZKA PIĘKNO
Tam skąd pochodzę, wszystko jest szare. Pudełkowate centra
sklepowo - usługowe. Mętna woda w jeziorze pośrodku miasta. Nawet
światło słońca wydaje się przyćmione. Wiosna trwa krótko, jesieni nie ma
wcale. Na początku września liście, jeszcze zanim zdążą zmienić barwę,
spadają z cherlawych drzew i pokrywają dachy standardowych domów,
podobnych jeden do drugiego.
Jeśli któraś z dziewczyn chce zobaczyć piękno w pensylwańskim
Croton, powinna usiąść w swoim ciasnym pokoju na piętrze i zamknąć
oczy. I posłużyć się wyobraźnią. Niektóre kroczą wtedy po czerwonym
dywanie w towarzystwie gwiazdorów filmowych w blasku fleszy. Inne -
jak przypuszczam - wybierają wariant królewski: brylanty, tiary i rycerzy
na białych rumakach. W moich marzeniach przez cały pierwszy rok szkoły
średniej pojawiało się jedno:
Liceum w Easton w stanie Connecticut.
Nadal nie jestem zupełnie pewna, jak się tam znalazłam, w tym
wyśnionym miejscu, podczas gdy reszta mojej klasy wracała po
wakacyjnej przerwie do zatęchłej monotonii ogólniaka w Croton. Chyba
miało to coś wspólnego z moją umiejętnością gry w piłkę nożną i lacrosse,
z wynikami w nauce, z olśniewającą rekomendacją, którą wystawiła mi
świeżo upieczona absolwentka Easton Felicia Reynolds (poprzednia, bar-
dziej atrakcyjna, dziewczyna mojego brata Scotta), a także - jak sądzę - z
błagalnymi zabiegami mojego ojca. Wtedy jednak nie myślałam nad tym
wiele. Byłam w Easton, a Easton wyglądało dokładnie tak, jak sobie
wymarzyłam.
Kiedy tato pokonywał naszym poobijanym subaru zalane słońcem
eastońskie ulice, z trudem powstrzymywałam się od przyciskania nosa do
umazanej szyby. Sklepy miały tu kolorowe płócienne markizy i lśniące
okna wystawowe. Staroświeckie latarnie, teraz elektryczne, dawniej
zapalały się od płomienia na żerdzi, którą podsuwał odpowiedzialny za to
człowiek na koniu. Zwisały z nich rośliny w donicach, pełne jaskrawo -
czerwonych kwiatów, wciąż mokre od porannego podlewania wężem
ogrodowym.
Nawet chodniki byty tu ładne: porządne, wyłożone cegłą, w cieniu
rozłożystych dębów. Dwie rozgadane dziewczyny w moim wieku
wychodziły z butiku „Miły Drobiazg”, machając przezroczystymi torbami,
w których widać było starannie złożone swetry i spódnice. Choć w swoich
wytartych dżinsach i T - shircie czułam się absolutnie nie ma miejscu,
nade wszystko pragnęłam zamieszkać właśnie tutaj, w Easton. I nie mo-
głam uwierzyć, że wkrótce tak się stanie. Coś ciepłego wzbierało w moim
sercu. Coś, czego przez ostatnie lata, od wypadku mojej matki,
doświadczałam coraz rzadziej. Coś, co mgliście rozpoznawałam jako
nadzieję.
Do liceum można dotrzeć jedynie krętą wąską szosą, która prowadzi
z miasta na pobliskie wzgórza. Przy wjeździe na teren szkoły ustawiono
niewielką drewnianą tablicę na kamiennym cokole.
Liceum Ogólnokształcące w Easton. Rok założenia: 1858 - głosi
zatarty napis.
Tablicę przesłania zwieszająca się nisko gałąź brzozy, która jakby
sugeruje, że właściwe osoby i tak znają drogę, a niewłaściwym nie warto
ułatwiać zadania.
Nasz samochód skręcił w sklepioną bramę - i oniemiałam. Zupełnie.
Przed sobą zobaczyłam ceglano - kamienne budynki pokryte gontowym
dachem i zwieńczone iglicami, a z każdego datowanego kamienia
węgielnego wyzierała duma i tradycja. Omszałe łukowate portale i potężne
drzwi na żelaznych zawiasach. Wykładane kostką aleje obramowane
wypielęgnowanymi rabatami. Nieskazitelne boiska porośnięte gęstą
murawą, na której wymalowano lśniąco białe linie. Wszystko, co
widziałam wokół siebie, było doskonałe. Absolutnie inne niż w domu.
- Reed, jesteś tu pilotem. Którędy mam jechać? - zapytał ojciec.
Orientacyjna mapa terenu zmieniła się już w mojej dłoni w wilgotną
kulkę. Rozprostowałam ją pośpiesznie, chociaż znałam na pamięć każdy
szczegół.
- W prawo przy fontannie - powiedziałam, próbując ukryć
zdenerwowanie. - Uczennice drugiej klasy mieszkają w ostatnim budynku
przy tamtym okrągłym placu.
Minęliśmy zaparkowanego mercedesa z opuszczanym dachem.
Jasnowłosa dziewczyna przyglądała się bezczynnie, podczas gdy jakiś
mężczyzna - jej ojciec? kamerdyner? - wyładowywał z bagażnika
eleganckie skórzane walizy.
Tato gwizdnął.
- Widać, że mają niezłą kasę.
Chociaż uważałam tak samo, natychmiast zirytował mnie podziw
brzmiący w jego słowach. Tato pochylił się nad kierownicą, żeby przez
przednią szybę popatrzeć na szczyt wieży zegarowej, która - jak
wyczytałam w broszurze informacyjnej - wznosiła się przy wiekowej
bibliotece.
Chciałam jęknąć: „Ta - a - ato!”, ale zrezygnowałam. Ojciec wkrótce
miał odjechać i gdybym potraktowała go szorstko, żałowałabym tego
później, kiedy już zostanę sama w tym obcym, bajkowym miejscu.
Podejrzewałam też, że tutejsze dziewczyny, na przykład blondynka z
mercedesa, nigdy nie powiedziałyby czegoś takiego jak jękliwe „Ta - a - a
t o!”.
Wokół okrągłego placu w połowie wzgórza, przed trzema im-
ponującymi budynkami, w których mieściły się uczniowskie sypialnie,
rodziny obejmowały się i sprawdzały, czy w przywiezionym bagażu jest
wszystko, co potrzebne. Chłopcy w spodniach khaki i białych koszulach
kopali piłkę, zaczerwienieni od wysiłku, a ich porzucone marynarki leżały
obok na trawie. Dwaj nauczyciele o srogim spojrzeniu stali przy
kamiennej fontannie, pogrążeni w cichej rozmowie. Długowłose
dziewczyny porównywały plany lekcji, chichocząc i szepcząc sobie coś na
ucho.
Patrzyłam na nie, zastanawiając się, czy jutro już będziemy
znajomymi, czy z którąś się zaprzyjaźnię. Nigdy nie miałam wielu
przyjaciółek. Ściśle mówiąc, nie miałam żadnej. Byłam odludkiem z
konieczności - musiałam trzymać wszystkich z daleka od mojej matki i
domu, a więc i od siebie. Poza tym nie interesowały mnie sprawy, którymi
najwyraźniej interesowała się większość dziewczyn: moda, plotki i
wiadomości z życia gwiazd.
W Croton zawsze wolałam towarzystwo chłopców. Nie czuli
potrzeby zadawania mi pytań, inspekcji mojego pokoju i domu,
poznawania wszystkich szczegółów z życia. Zwykle spędzałam czas ze
Scottem i jego przyjaciółmi, zwłaszcza z Adamem Robinsonem,
tegorocznym czwartoklasistą, z którym chodziłam przez całe minione lato.
To, że z nim zerwałam i przeniosłam się do Easton (a zatem n i e zostałam
pierwszą drugoklasistką w dziejach Croton, którą chłopak z czwartej klasy
podwiózł własnym samochodem do szkoły w dniu rozpoczęcia roku
szkolnego), niewątpliwie wprawiło moje koleżanki w konsternację.
Co prawda, nietrudno było je w nią wprawić.
Miałam nadzieję, że tu będzie inaczej. Byłam tego pewna.
Wystarczyło przecież się rozejrzeć.
Tato zatrzymał samochód przy krawężniku, między złocistym
landrowerem i czarną limuzyną. Wpatrywałam się w porośnięte bluszczem
mury Bradwell, bursy drugoklasistek, w której miałam mieszkać przez
najbliższy rok. Z niektórych okien płynęła głośna muzyka. W jednym z
pokojów zauważyłam różowe zasłony; wewnątrz kręciła się dziewczyna o
kruczoczarnych lokach i układała swoje rzeczy, najwyraźniej czując się
tutaj już u siebie.
- No, zajechaliśmy - odezwał się ojciec. Przez chwilę panowało
milczenie.
- Jak tam, słonko? Nadal chcesz się tu uczyć?
Nagle zabrakło mi tchu. Przez te wszystkie miesiące, kiedy rodzice
spierali się o moją przeprowadzkę do Easton, tato jako jedyny w całej
rodzinie nigdy nie wyrażał najmniejszych wątpliwości. Nawet Scott, który
pierwszy zaproponował, żebym poszła w ślady Felicii - Felicia przeniosła
się tu po drugim roku szkoły średniej i zeszłej wiosny, po ukończeniu
czwartej klasy, ruszyła na podbój Dartmouth College (a później, nie-
wątpliwie, reszty świata) - przeraził się, kiedy poznał wysokość czesnego.
Tato natomiast od samego początku popierał mnie w stu procentach.
Przesłał do Easton taśmy z nagraniem moich meczów lacrosse i piłki
nożnej. Godzinami rozmawiał przez telefon z tutejszym działem pomocy
stypendialnej.
I zapewniał mnie nieprzerwanie, że - jak to ujął - zwalę ich
wszystkich z nóg.
Popatrzyłam mu prosto w oczy, błękitne jak moje. Nie, nie wątpił, że
sobie poradzę. Wątpił, czy sam poradzi sobie z powrotem do domu. W
myślach ujrzałam fiolki po lekarstwach. Białe i niebieskie tabletki
rozsypane na zaplamionym stoliku. Kosz zużytych chusteczek i pustych
butelek. Matkę, wychudłą i bladą, utyskującą na swoje cierpienie, na
wszelkie zło, które ją spotkało, na nasz egoizm, niszczącą mnie, niszczącą
Scotta, ciągle okazującą nam pogardę, abyśmy wszyscy byli tak
nieszczęśliwi jak ona. Scott już zdołał uciec: tydzień temu spakował swoje
rzeczy i wyjechał do Penn State University. Teraz tato i matka pozostaną
tylko we dwoje. Przygnębiła mnie ta perspektywa.
- Wcale nie muszę się tu przenosić - zapewniłam, chociaż myśl, że
tato przyzna mi rację, przyprawiła mnie o skurcz żołądka. Zobaczyć
Easton, poczuć jego atmosferę i stracić to wszystko po kilku minutach
byłoby torturą nie do wytrzymania. - Możemy w tej chwili wracać do
domu. Tylko powiedz.
Spojrzał na mnie kpiąco.
- Jasne. Sądzisz, że mógłbym ci zrobić coś takiego? Ale dzięki za
propozycję.
Uśmiechnęłam się smutno.
- Kocham cię, słonko - powiedział.
Nie musiał mnie przekonywać. Wydostanie mnie z crotońskiego
piekła i załatwienie mi miejsca w Easton było chyba najbardziej
wymownym dowodem rodzicielskiej miłości. Moja wdzięczność była
głęboka jak Rów Mariański.
- Też cię kocham, tato.
Przytulił mnie i nie mogłam powstrzymać łez, a potem, zanim się
zorientowałam, już machałam mu na pożegnanie.
2. POSTRACH
- Liceum w Easton należy do najbardziej cenionych szkół średnich w
kraju. Przypuszczam, że właśnie dlatego złożyłaś tu podanie. Musisz
jednak wiedzieć, że uczennice, które przenoszą się tu ze szkół
publicznych, nie zawsze... potrafią dostosować się do wymaganego przez
nas poziomu. Mam oczywiście nadzieję, że nie okażesz się jedną z nich.
Margaret Naylor, moja doradczyni zawodowa, miała szpakowate
włosy i obwisłe policzki - naprawdę obwisłe. Trzęsły się, kiedy mówiła, a
mówiła głównie o tym, że nie powinnam nawet myśleć o nauce w Easton,
ponieważ absolutnie nie spełniam tutejszych oczekiwań i zostałam spisana
na straty, jeszcze zanim stawiłam się na pierwszej lekcji.
W każdym razie dawała mi to wyraźnie do zrozumienia.
- Oczywiście - odpowiedziałam, siląc się na promienny uśmiech.
Naylor zrewanżowała mi się równie nieudaną próbą. Odniosłam wrażenie,
że w ogóle rzadko się uśmiecha.
Jej położone w suterenie biuro było ciemne, miało kamienne ściany i
regały uginające się pod ciężarem zakurzonych książek w skórzanej
oprawie. Mętne światło wpadało przez dwa okienka umieszczone prawie
pod sufitem. Korpulentne ciało doradczyni wypełniało krzesło tak
szczelnie, że wydawało się uwięzione tam na stałe. Sądząc po unoszącym
się w powietrzu piżmowo - cebulowym zapachu, Naylor chyba nigdy nie
opuszczała tego lochu. A to, co ostatnio jadła w jego murach, musiało być
wyjątkowo obrzydliwe.
- Nasz program nauczania jest niezwykle ambitny. Większość
uczennic drugiego roku chodzi na zajęcia, które według kryteriów twojej
dawnej szkoły byłyby przeznaczone dla czwartej klasy - mówiła dalej, ze
sceptyczną miną przeglądając jakieś dokumenty, prawdopodobnie zapis
moich dotychczasowych wyników w ogólniaku. - Będziesz musiała bardzo
się przykładać, żeby nadążyć za innymi.
- Postaram się.
Popatrzyła na mnie, jakby moje słowa ją zaskoczyły. Czego się
spodziewała? Że powiem: „Ratunku!”?
- Widzę, że otrzymujesz stypendium. Dobrze. Nasi stypendyści na
ogół wykazują silną motywację do nauki.
Zamknęła teczkę z dokumentami i pochyliła się ku mnie nad
biurkiem. Promień słońca oświetlił wyraźną granicę między podkładem na
jej twarzy a grubymi fałdami szyi.
- Od każdego z naszych licealistów, powtarzam: każdego,
oczekujemy wybitnych osiągnięć. A szczególnie wysokie wymagania
stawiam swoim podopiecznym. Będę miała cię na oku, Brennan. Nie
zawiedź mnie.
Być może ogarniała mnie paranoja, ale te słowa zabrzmiały w moich
uszach jak groźba. Zapadła cisza. Wydawało mi się, że powinnam jakoś
zareagować, więc powiedziałam:
- Jasne.
Nayior zmrużyła oczy. - Twój plan lekcji.
Podniosła arkusik papieru i podała mi go nad brązową plakietką z
napisem „Margaret Naylor, kierownik doradztwa zawodowego” ustawioną
na brzegu biurka. O ile zdołałam się zorientować, całe dzisiejsze
doradztwo Naylor zmierzało do skierowania mnie, uległej i załamanej, na
najbliższe lotnisko.
Wzięłam od niej papier i przebiegłam po nim wzrokiem. Byty tam
nazwy kursów w rodzaju „Historia sztuki”, „Dodatkowe laboratorium”,
„Język francuski, grupa zaawansowana”. Dlaczego, u licha, umieszczono
mnie w zaawansowanej grupie?
- Dziękuję - powiedziałam, stwierdzając z ulgą, że kurczowy ucisk w
gardle jeszcze nie pozbawił mnie głosu.
- A to nasz kodeks honorowy.
Wręczyła mi następną kartkę, grubszą niż poprzednia. U samej góry
znajdował się herb szkoły i słowa „Uczniowski kodeks honorowy liceum
w Easton”, a poniżej: „Tradycja, honor, wybitność”.
- Przeczytaj i podpisz - poleciła Naylor.
Wykonałam polecenie. Ogólnie mówiąc, kodeks honorowy głosił, że
nie wolno mi ściągać i mam obowiązek donieść na każdego, kogo
podejrzewam o ściąganie, a jeśli nie zastosuję się do tych zasad, zostanę
bezzwłocznie usunięta ze szkoły. W Easton nikomu nie dawano drugiej
szansy. Ponieważ nigdy w życiu nie musiałam użyć ściągi i nie potrafiłam
sobie wyobrazić, że ktokolwiek z tutejszych licealistów mógłby odczuwać
taką potrzebę, szybko podpisałam dokument i położyłam go na biurku.
Naylor przyjrzała się mojemu podpisowi.
- No, czas kończyć - oznajmiła. - Za piętnaście minut zaczynają się
zebrania w bursach. Byłoby szkoda, gdybyś pierwszego dnia wywarła złe
wrażenie na opiekunce swojej bursy.
Wstałam pośpiesznie. - Och, i jeszcze jedno.
Kiedy na nią spojrzałam, wykrzywiała twarz w uśmiechu Lub w
czymś, co pewnie miało go imitować. - Życzę powodzenia.
W powietrzu zawisło niewypowiedziane: „Ale bez większych
nadziei”.
Myśląc tęsknie o radosnym oczekiwaniu, które tak niedawno
odczuwałam w naszym subaru, chwyciłam zimną mosiężną gałkę u drzwi i
wyszłam.
3. ZASKOCZENIE
Zwykle przemieszczam się z opuszczoną głową, co w przeszłości
czasem okazywało się korzystne, a czasem wręcz przeciwnie. Główna
niedogodność polegała na tym, że wpadałam na przechodniów. Korzyść
natomiast wynikała stąd, że znajdowałam pod nogami mnóstwo
interesujących przedmiotów: kilogramy monet, zgubione wisiorki i
bransoletki, tajemne liściki miłosne, które nie dość dokładnie wciśnięto do
zeszytu lub segregatora. Raz nawet natrafiłam na portfel pełen gotówki, a
kiedy oddałam go właścicielowi, dostałam pięćdziesiąt dolarów nagrody.
Powinnam była jednak przewidzieć, że wlepianie wzroku w chodnik jest w
Easton niezbyt fortunnym nawykiem. Szłam właśnie przez dziedziniec,
kiedy usłyszałam okrzyk:
- Baczność!
Wyprostowałam się czym prędzej, zamiast - zgodnie z intencją
krzyczącego - zrobić unik.
Wypuściłam z ręki plan zajęć i złapałam piłkę, w ostatniej chwili
ratując swój nos przed złamaniem. Serce skoczyło mi do gardła.
- Niezły refleks.
Tuż przede mną siedział na ziemi jakiś chłopak. Gdyby nie piłka,
potknęłabym się o niego przy następnym kroku. Wsunął do kieszeni
niewielki telefon komórkowy, z którego wysyłał SMS - a, rozplótł długie
nogi i wstał, podnosząc upuszczoną przeze mnie kartkę papieru. Ciemne
włosy opadły mu na czoło w artystycznym nieładzie, przesłaniając jedno z
ciemnoniebieskich oczu. Miał lekko opaloną twarz o regularnych rysach.
Wrzosowy T - shirt podkreślał jego smukłą sylwetkę.
- Nowa, co? - powiedział, przypatrując mi się dokładnie.
- Od razu widać? - zapytałam speszona.
- Znam wszystkich w tej szkole. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć.
- To mały światek.
Easton wcale nie wydawało mi się małym światkiem. Raczej
wszechświatem.
- Ej, Pearson! Przestań flirtować i dawaj piłkę! Wcześniej miałam
tylko niejasne przeczucie, że ktoś jeszcze kręci się w pobliżu. Teraz
spojrzałam przed siebie i w odległości jakichś dwudziestu metrów
zobaczyłam sześciu chłopaków, spoconych i zdyszanych. Zamiast oddać
piłkę Pearsonowi, cofnęłam się i z powietrza kopnęłam ją do najdalej
stojącego gracza. Wpadła mu prosto w ręce. Jeden z jego kolegów -
wysoki, mocno zbudowany blondyn o dość bezczelnym wyrazie twarzy -
obrzucił mnie lubieżnym spojrzeniem, zanim wrócił do gry.
- Reed Brennan. Druga klasa. Znieruchomiałam. Pearson czytał mój
podział godzin.
- Bądź uprzejmy mi to zwrócić - powiedziałam, wyciągając rękę.
Odsunął się zwinnie. Desperacko próbowałam sobie przypomnieć,
czy na kartce podano jakieś kompromitujące mnie informacje. Czy
napisano, że dostaję stypendium? Napisano, skąd jestem?
- Hm... ambitny program. Mamy do czynienia z ponadprzeciętną
inteligencją.
Powiedział to tak, że nie byłam pewna, czy ocena jest pozytywna czy
negatywna.
- Bez przesady.
- Och, inteligencja ponadprzeciętna, ale skromna. Ten typ, co?
Byłam chyba już całkiem purpurowa.
- Jaki typ?
- Typ łebskich dziewczyn, które udają, że nie są łebskie. Dziewczyn,
które budzą absolutny zachwyt, ale twierdzą, że są brzydkie.
Zachwyt? Nie znosiłam komplementów. Nigdy nie wiedziałam, jak
je przyjąć - zwłaszcza jak przyjąć komplement tak dwuznaczny jak ten.
- Typ dziewczyn, które samym swoim istnieniem zadręczają
nieszczęsne koleżanki pozbawione poczucia własnej wartości.
Wyrwałam mu kartkę.
- W takim razie ty reprezentujesz typ koszmarnych facetów, którzy
uważają się za pępek świata i są przekonani, że wszyscy chcą poznać ich
mało oryginalne opinie - warknęłam.
- Rozszyfrowałaś mnie - oznajmił z uśmiechem.
Nawet nie próbował udawać obrażonego. Całym swoim za-
chowaniem sugerował, że doskonale wie, kim jest, i nie dba o cudze
zdanie. Straszliwie mu tego zazdrościłam.
- Reed Brennan, z drugiej klasy. Jestem Thomas Pearson, klasa
czwarta - powiedział, wyciągając do mnie rękę.
Żadna osoba poniżej czterdziestki nie proponowała mi dotąd uścisku
dłoni. Przyjrzałam się Pearsonowi podejrzliwie. Jego ręka była
niewiarygodnie ciepła i mocna. Patrzył mi prosto w oczy i uśmiechał się
szeroko. Czy on także poczuł ten pełen oczekiwania dreszczyk, czy po
prostu odgadł, że ja go czuję?
Zadzwonił telefon komórkowy. Pearson odsunął się niespiesznie i
wyjął aparat z lewej kieszeni. Dziwne: wydawało mi się, że przedtem
włożył go do prawej.
- Muszę odebrać - powiedział i obrócił telefon w dłoni. - Najpierw
interesy, potem przyjemność. A wierz mi, rozmowa z tobą była prawdziwą
przyjemnością.
Otworzyłam usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo.
- Pearson - mruknął do telefonu.
A potem odszedł, tak swobodny i pewny siebie, jakby całe to miejsce
należało do niego.
4. FELERNA KWATERA
Moja współlokatorka była niewątpliwie osobą rozmowną. Nazywała
się Constance Talbot i wyraźnie nie potrzebowała tlenu. Zaczęła mówić w
chwili, kiedy przekroczyłam próg naszego pokoju po spotkaniu z
Thomasem Pearsonem, i odtąd ani razu nie zaczerpnęła powietrza.
Zalewana potokiem słów, przyglądałam się plakatom ze zdjęciami grup
rockowych i sztuką impresjonistów, które rozwiesiła na ścianach pod moją
nieobecność. Patrzyłam na stosy swetrów, T - shirtów i sztruksowych
spodni na jej łóżku. Zastanawiałam się, czy wyrzucono ją z poprzedniej
szkoły za nieustanne zakłócanie spokoju.
Jej ulubiony temat? Constance Talbot. Powoli ogarniała mnie obawa,
że tutejsze dziewczyny - wbrew moim naiwnym nadziejom - wcale nie
okażą się gatunkiem odmiennym od dziewczyn z Croton. W ciągu pięciu
minut dowiedziałam się, że Constance jest jedynaczką, że właśnie
przeniosła się do Easton, że uczęszczała do prywatnej szkoły na Manhatta-
nie i mogła w niej pozostać, ale chciała „poszerzyć horyzonty”, że ma psa
o okropnym imieniu Pooky, a także chłopaka, którego poznała na
manhattańskiej Upper East Side, o jeszcze okropniejszym imieniu Clint.
- W lecie byłam z Clintem na koncercie U2 w Madison Square
Garden. Nie żebym przepadała za tym miejscem, ale co miałam zrobić?
Tato załatwił nam wstęp za kulisy, bo był organizatorem, i... Mówiłam ci,
że mój tato organizuje koncerty? Owszem, mówiła.
- twierdził, że zespołu tam nie będzie, ale przynajmniej zobaczymy,
gdzie się przebierają przed występem. No więc idziemy za kulisy,
otwieramy drzwi garderoby - i zgadnij, kto tam stoi. Zgadnij!
A więc jednak trafiła się okazja do zabrania głosu.
- Bono?
- Bono! Tuż przed nami! Nie dalej niż dwa metry! I wiesz, co
powiedział? Powiedział, cytuję: „Miło poznać...”.
Irlandzki akcent w jej wykonaniu brzmiał przerażająco.
- „... Co za cudowna, prawdziwie irlandzka cera”. Wiedział, że
pochodzę z Irlandii! Spojrzał na mnie i od razu wiedział!
Najwyraźniej Bono nie jest ślepy ani niedorozwinięty. W końcu
Constance miała typowe dla Irlandki rude włosy. Piegi. Zielone oczy. Nie
zdziwiłabym się, gdyby na jej pupie wytatuowano „Niech żyje Irlandia”.
Tylko że osoba pokroju Constance nigdy nie zdecydowałaby się na
tatuaż. Była na to zbyt rozkrzyczana i wesolutka.
- Oczywiście poprosiłam, żeby pozował ze mną do zdjęcia, i
oczywiście się zgodził. Marni, moja znajoma, zużyła chyba ze trzy rolki
filmu...
- Naprawdę? Przywiozłaś je tutaj? - zapytałam, żeby wykazać swoje
zaangażowanie.
Zapadła cisza. Constance odwróciła się do mnie plecami i zaczęła
grzebać w swojej szkatułce z biżuterią, wyściełanej różowym atlasem.
Zaniepokoiło mnie tak długie milczenie.
- Och, nie wzięłam ich z domu. Nie chciałam się popisywać,
rozumiesz.
Jasne.
Znowu stała przede mną radośnie uśmiechnięta.
- No, jesteś gotowa?
- Na co?
- Na spotkanie mieszkanek bursy! - zawołała, wybałuszając i tak już
wielkie oczy. - Poznamy naszą opiekunkę!
- Ach. No tak.
- Zupełnie jak w przedszkolu, nie? Opiekunka. Strasznie bym już
chciała pogadać z dziewczynami z naszego piętra!
Popatrzyła na mnie wyczekująco.
- Właśnie. Ja też - wymamrotałam.
Ruszyłam za nią do drzwi, żałując, że nie czuję się nawet w połowie
tak podekscytowana. Niestety, widziałam już dziewczyny z naszego piętra.
Widziałam, jak rozmawiają przez telefony komórkowe, jak upychają w
szafach dżinsy za dwieście dolarów, jak taszczą do łazienki mnóstwo
markowych kosmetyków - i nie miałam wątpliwości, że nie pasuję do tego
otoczenia. W dodatku wyglądało na to, że nasze sąsiadki doskonale się
znają. Witały się swobodnie, jakby mieszkały tu razem przez całe życie,
tworząc swój specyficzny styl, którego nigdy nie zdołam opanować, skoro
dołączyłam do nich tak późno. Wszystko, co przywiozłam ze sobą,
świadczyło dobitnie, że jestem wierną klientką hipermarketów, przyjezdną
z prowincjonalnej dziury.
Nie miałam zielonego pojęcia, jak się zachować. Nie miałam pojęcia,
jak prowadzić rozmowy, jak zwierzać się ze swoich sekretów jak
nawiązywać przyjaźnie. Odkąd skończyłam osiem lat żadna ze szkolnych
koleżanek nie przekroczyła progu mojego domu. Nie urządzałam przyjęć
urodzinowych, nie zapraszałam znajomych na pogaduchy. W szkole w
Croton niczego o mnie nie wiedziano. I właśnie o to mi chodziło - tak
postanowiłam, kiedy matka rozpoczęła swoją długą, nieprzerwaną drogę
na dno. Chciałam chronić siebie. Chciałam chronić przed nią innych. I
udało się. Nikt spoza najbliższej rodziny nie znał moich tajemnic.
Nie zauważyłam jednak, że po siedmiu latach takiej aspołecznej
postawy utraciłam zdolności towarzyskie. Nie umiałam zachowywać się
jak normalna nastoletnia dziewczyna. I nie byłam pewna, czy nawet przy
najszczerszych chęciach potrafię chociaż trochę się zmienić - czy w
jakikolwiek sposób zdołam przyciągnąć ludzi do siebie. Zwłaszcza ludzi z
Easton. Nie minęło jeszcze pięć godzin od mojego przyjazdu, a już
nabierałam przekonania, że i tutaj nie mam co marzyć o znalezieniu
przyjaciółek.
5. NIE MA ZMIŁUJ
Spotkanie odbywało się w świetlicy na naszym, czwartym, piętrze.
Prowadziło do niej dwoje drzwi zamykających korytarz w kształcie litery
U. Po drugiej stronie znajdowały się windy. Żeby dostać się do swojego
pokoju z holu na parterze, trzeba było wjechać na górę, przejść przez
świetlicę i wybrać drzwi do odpowiedniej części korytarza. Kiedy
przechodziłam tamtędy wcześniej po spotkaniu z Pearsonem, porozstawia-
ne wszędzie krzesła i kanapy tworzyły miejsca do nauki i coś w rodzaju
salki telewizyjnej. Teraz zgrupowano je w szerokim półkolu, przodem do
telewizora. Tłoczyły się na nich dziesiątki dziewczyn. Poziom decybeli był
ogłuszający, a woń najrozmaitszych perfum, szamponów i kremów już od
progu zapierała dech. Constance wkroczyła prosto do środka i klapnęła na
poręcz jednej z kanap. Siedząca obok dziewczyna, która w ten sposób
zyskała widok na opięty sztruksem tyłek mojej współlokatorki, prychnęła i
odsunęła się szybko. Zatrzymałam się w drzwiach, spragniona świeżego
powietrza.
Młoda kobieta o wschodnich rysach i długich, odsuniętych do tyłu
opaską włosach stała przy telewizorze, sprawdzając coś w notesie.
Gdybym spotkała ją na ulicy, uznałabym ją najwyżej za siedemnastolatkę.
Zerknęła na zegarek i zmarszczyła nos.
- Już czas! Zaczynamy! - zawołała i machnęła do mnie. - Wejdź,
wejdź.
Wszystkie dziewczyny odwróciły się na swoich miejscach, żeby na
mnie popatrzeć. Nie mając wyboru, podeszłam do skraju półkola, siadłam
na podłodze obok nóg Constance i wlepiłam wzrok w dywan.
- Witajcie w liceum w Easton! Nazywam się Abby Ling i jestem
waszą opiekunką - powiedziała Azjatka i dodała wesoło: - Ależ to brzmi!
A chyba jeszcze nie wyglądam tak staro, co?
Kilka osób zaśmiało się bez przekonania; znacznie więcej
przewróciło oczami. Ling jakby tego nie zauważyła.
- Opowiem wam trochę o sobie. Sześć lat temu ukończyłam liceum
w Easton. W pierwszej i drugiej klasie mieszkałam tu, w Bradwell.
Pierwszy rok nie miał wtedy jeszcze odrębnej bursy - wyjaśniła z
uśmiechem. Wyraźnie się starała, abyśmy uznały ją za swoją. A może
sama chciała się poczuć jak jedna z nas? - Studiowałam w Yale i
Harvardzie, gdzie zeszłej wiosny zdobyłam tytuł magistra orientalistyki. I
wtedy, ku mojej wielkiej radości i dumie, Easton zaproponowało, żebym
jako pierwsza w dziejach szkoły uczyła języka i kultury Chin. Jeśli więc
któraś z was jest zainteresowana - a mandaryński to przepiękny język - to
wciąż można zgłaszać się do grupy dla początkujących.
Cisza.
Ling zamrugała. Widocznie spodziewała się entuzjastycznej reakcji i
nasze milczenie zbiło ją z tropu. Wyprostowała się i odchrząknęła,
zaglądając do notatek.
- No dobrze, przejdźmy do regulaminu bursy. Wiem, że niektóre z
was już go znają, ale proszę o trochę cierpliwości. Muszę omówić
wszystko po kolei. Nie ma zmiłuj.
Zaczerwieniła się, kiedy jej słowa znowu nie wywołały śmiechu. Czy
naprawdę nie rozumiała, że jeśli za bardzo będzie się wysilać, tylko
zniechęci nas do siebie? Przecież - jak wynikało z jej wcześniejszych słów
- sześć lat temu była jedną z nas. Czy to możliwe, że ludzie tak szybko
zapominają?
- Pomówmy najpierw o zakazach - powiedziała.
Kilka dziewczyn jęknęło, co wyraźnie dodało jej otuchy: jednak
można było wykrzesać z nas iskrę życia!
Następnie wysłuchałyśmy długiej litanii zasad i rozporządzeń -
wymienionych w broszurze, którą każda z nas miała w swoim pokoju.
Czytając je wcześniej, nie potraktowałam niektórych poważnie: dzięki nim
rodzice zyskiwali przyjemne poczucie, że posłali nas do porządnej,
wymagającej szkoły. Okazało się, że wszystkie te reguły są w Easton
traktowane zupełnie serio. Codziennie przed godziną dwudziestą drugą
musiałyśmy się meldować w pokoju Ling na parterze. Później nie wolno
nam było bez jej pozwolenia opuszczać naszych pięter. Wieczory, od
godziny osiemnastej do dwudziestej pierwszej, przeznaczono na cichą
naukę. W trakcie przerw między lekcjami bursa była dla nas zamknięta.
Chłopcy mogli wejść do Bradwell tylko między osiemnastą a dwudziestą
pierwszą, a wtedy wpuszczano ich wyłącznie do świetlicy (ta ostatnia
zasada wywołała falę chichotów; najgłośniejszy wydała piersiasta
blondyna o prosiaczkowatej twarzy, która usadowiła się na kanapie w
środku półkola). Odczytawszy nam trzystronicowy regulamin, Ling
popatrzyła na nas z promiennym uśmiechem.
- To tyle! Jeśli macie jakieś pytania, zapraszam do mojego pokoju.
Jesteście naprawdę świetną grupą! Czeka nas wspaniały rok! Myślę, że
będziemy się doskonale rozumiały!
Ostatnie zdania musiała już wykrzyczeć, bo mieszkanki Bradwell
tłumnie zmierzały do drzwi.
6. DZIEWCZYNA W OKNIE
Tego wieczoru, ponieważ jeszcze nie miałyśmy czym zapełnić
godzin przeznaczonych na cichą naukę, pozwolono nam urządzić imprezę
zapoznawczą na każdym z pięter Bradwell. Wiedziałam, że powinnam
wziąć w niej udział: skoro chciałam zacząć w Easton nowe życie,
musiałam działać wbrew swojej naturze i uaktywnić się towarzysko.
Jednak wizja rozmów z moimi sąsiadkami budziła we mnie popłoch i
próbowałam myśleć o czymś innym. Wyciągnęłam się na tapczanie i prze-
rzucałam broszurę liceum, podczas gdy Constance szykowała się na
imprezę. I gadała.
wreszcie schodzimy na dół, kompletnie padnięte i ubłocone po
pachy, a przewodnik czeka tam na nas i pyta: „Co, nie widziałyście
szlaku?”, a my: „Jakiego szlaku?”.
Uśmiechnęłam się, bo Constance patrzyła na mnie i wyraźnie
spodziewała się jakiejś reakcji.
- No, jesteś już gotowa? Niechętnie odłożyłam broszurę.
- Chyba trochę się spóźnię...
Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, że nigdzie się nie
wybieram.
- Chcesz nas potrzymać w niepewności, co? - zażartowała Constance.
„Ani trochę”.
- Właśnie.
- W porządku - wzruszyła ramionami. - Tylko nie miej pretensji, jeśli
zjemy ci najlepszą pizzę!
- Nie martw się tym - odpowiedziałam. Jakoś to przeżyję”.
Kiedy za Constance zamknęły się drzwi, poczułam złość na samą
siebie. Co ja wyprawiam? Dlaczego ciągle chowam się przed ludźmi?
Przecież nigdy nie znajdę sobie towarzystwa, jeśli będę tkwić jak kołek w
swoim pokoju!
Nadal nie potrafiłam zmusić się do wyjścia.
Westchnęłam i oparłam się o obszytą dżinsem poduszkę, którą Scott
kupił mi w sklepie internetowym. To był mój nowy dom: cztery
pomalowane na kremowo ściany i skrzypiąca podłoga, dwa tapczany, dwa
biurka i dwie komody o szufladach zbyt przepastnych, żebym mogła je
zapełnić. Widząc pustkę po mojej stronie potężnej szafy na ubrania,
Constance zapytała: „Mogę?” i czym prędzej upchnęła tam trzy do-
datkowe płaszcze i kurtkę. Wszystko to utwierdzało mnie w przekonaniu,
że absolutnie nie pasuję do Easton - że mam za mało do zaproponowania,
żeby zająć tu jakiekolwiek liczące się miejsce.
Na dziedzińcu rozległ się śmiech. Wstałam. Okno wykuszowe z
szerokim parapetem, na którym można było wygodnie usiąść, było
zdecydowanie największym plusem naszego pokoju. Constance
rozmawiała wcześniej z kilkoma dziewczynami i po powrocie oznajmiła
radośnie, że mamy niesamowite szczęście, bo na czwartym piętrze są tylko
dwa podobne wykusze. Przysiadłam na parapecie. W ciemności znowu za-
brzmiał śmiech i serce ścisnęło mi się boleśnie. Co ja tu robię? -
Pomyślałam. - Skąd ten kretyński pomysł, że powinnam się przenieść do
Easton?
Oparłam czoło o szybę, z trudem powstrzymując się od płaczu.
Niewiarygodne. A więc tęskniłam za Croton? Co mnie tam pociągało?
Nasze koszmarne życie rodzinne? Stary ogólniak ze ścianami z pustaków?
Betonowe centra handlowo - - usługowe? Przed oczami stanęli mi tato i
KATE BRIAN TYLKO DLA WYBRANYCH
1. TAM GDZIE MIESZKA PIĘKNO Tam skąd pochodzę, wszystko jest szare. Pudełkowate centra sklepowo - usługowe. Mętna woda w jeziorze pośrodku miasta. Nawet światło słońca wydaje się przyćmione. Wiosna trwa krótko, jesieni nie ma wcale. Na początku września liście, jeszcze zanim zdążą zmienić barwę, spadają z cherlawych drzew i pokrywają dachy standardowych domów, podobnych jeden do drugiego. Jeśli któraś z dziewczyn chce zobaczyć piękno w pensylwańskim Croton, powinna usiąść w swoim ciasnym pokoju na piętrze i zamknąć oczy. I posłużyć się wyobraźnią. Niektóre kroczą wtedy po czerwonym dywanie w towarzystwie gwiazdorów filmowych w blasku fleszy. Inne - jak przypuszczam - wybierają wariant królewski: brylanty, tiary i rycerzy na białych rumakach. W moich marzeniach przez cały pierwszy rok szkoły średniej pojawiało się jedno: Liceum w Easton w stanie Connecticut. Nadal nie jestem zupełnie pewna, jak się tam znalazłam, w tym wyśnionym miejscu, podczas gdy reszta mojej klasy wracała po wakacyjnej przerwie do zatęchłej monotonii ogólniaka w Croton. Chyba miało to coś wspólnego z moją umiejętnością gry w piłkę nożną i lacrosse, z wynikami w nauce, z olśniewającą rekomendacją, którą wystawiła mi świeżo upieczona absolwentka Easton Felicia Reynolds (poprzednia, bar- dziej atrakcyjna, dziewczyna mojego brata Scotta), a także - jak sądzę - z błagalnymi zabiegami mojego ojca. Wtedy jednak nie myślałam nad tym wiele. Byłam w Easton, a Easton wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Kiedy tato pokonywał naszym poobijanym subaru zalane słońcem
eastońskie ulice, z trudem powstrzymywałam się od przyciskania nosa do umazanej szyby. Sklepy miały tu kolorowe płócienne markizy i lśniące okna wystawowe. Staroświeckie latarnie, teraz elektryczne, dawniej zapalały się od płomienia na żerdzi, którą podsuwał odpowiedzialny za to człowiek na koniu. Zwisały z nich rośliny w donicach, pełne jaskrawo - czerwonych kwiatów, wciąż mokre od porannego podlewania wężem ogrodowym. Nawet chodniki byty tu ładne: porządne, wyłożone cegłą, w cieniu rozłożystych dębów. Dwie rozgadane dziewczyny w moim wieku wychodziły z butiku „Miły Drobiazg”, machając przezroczystymi torbami, w których widać było starannie złożone swetry i spódnice. Choć w swoich wytartych dżinsach i T - shircie czułam się absolutnie nie ma miejscu, nade wszystko pragnęłam zamieszkać właśnie tutaj, w Easton. I nie mo- głam uwierzyć, że wkrótce tak się stanie. Coś ciepłego wzbierało w moim sercu. Coś, czego przez ostatnie lata, od wypadku mojej matki, doświadczałam coraz rzadziej. Coś, co mgliście rozpoznawałam jako nadzieję. Do liceum można dotrzeć jedynie krętą wąską szosą, która prowadzi z miasta na pobliskie wzgórza. Przy wjeździe na teren szkoły ustawiono niewielką drewnianą tablicę na kamiennym cokole. Liceum Ogólnokształcące w Easton. Rok założenia: 1858 - głosi zatarty napis. Tablicę przesłania zwieszająca się nisko gałąź brzozy, która jakby sugeruje, że właściwe osoby i tak znają drogę, a niewłaściwym nie warto ułatwiać zadania. Nasz samochód skręcił w sklepioną bramę - i oniemiałam. Zupełnie.
Przed sobą zobaczyłam ceglano - kamienne budynki pokryte gontowym dachem i zwieńczone iglicami, a z każdego datowanego kamienia węgielnego wyzierała duma i tradycja. Omszałe łukowate portale i potężne drzwi na żelaznych zawiasach. Wykładane kostką aleje obramowane wypielęgnowanymi rabatami. Nieskazitelne boiska porośnięte gęstą murawą, na której wymalowano lśniąco białe linie. Wszystko, co widziałam wokół siebie, było doskonałe. Absolutnie inne niż w domu. - Reed, jesteś tu pilotem. Którędy mam jechać? - zapytał ojciec. Orientacyjna mapa terenu zmieniła się już w mojej dłoni w wilgotną kulkę. Rozprostowałam ją pośpiesznie, chociaż znałam na pamięć każdy szczegół. - W prawo przy fontannie - powiedziałam, próbując ukryć zdenerwowanie. - Uczennice drugiej klasy mieszkają w ostatnim budynku przy tamtym okrągłym placu. Minęliśmy zaparkowanego mercedesa z opuszczanym dachem. Jasnowłosa dziewczyna przyglądała się bezczynnie, podczas gdy jakiś mężczyzna - jej ojciec? kamerdyner? - wyładowywał z bagażnika eleganckie skórzane walizy. Tato gwizdnął. - Widać, że mają niezłą kasę. Chociaż uważałam tak samo, natychmiast zirytował mnie podziw brzmiący w jego słowach. Tato pochylił się nad kierownicą, żeby przez przednią szybę popatrzeć na szczyt wieży zegarowej, która - jak wyczytałam w broszurze informacyjnej - wznosiła się przy wiekowej bibliotece. Chciałam jęknąć: „Ta - a - ato!”, ale zrezygnowałam. Ojciec wkrótce
miał odjechać i gdybym potraktowała go szorstko, żałowałabym tego później, kiedy już zostanę sama w tym obcym, bajkowym miejscu. Podejrzewałam też, że tutejsze dziewczyny, na przykład blondynka z mercedesa, nigdy nie powiedziałyby czegoś takiego jak jękliwe „Ta - a - a t o!”. Wokół okrągłego placu w połowie wzgórza, przed trzema im- ponującymi budynkami, w których mieściły się uczniowskie sypialnie, rodziny obejmowały się i sprawdzały, czy w przywiezionym bagażu jest wszystko, co potrzebne. Chłopcy w spodniach khaki i białych koszulach kopali piłkę, zaczerwienieni od wysiłku, a ich porzucone marynarki leżały obok na trawie. Dwaj nauczyciele o srogim spojrzeniu stali przy kamiennej fontannie, pogrążeni w cichej rozmowie. Długowłose dziewczyny porównywały plany lekcji, chichocząc i szepcząc sobie coś na ucho. Patrzyłam na nie, zastanawiając się, czy jutro już będziemy znajomymi, czy z którąś się zaprzyjaźnię. Nigdy nie miałam wielu przyjaciółek. Ściśle mówiąc, nie miałam żadnej. Byłam odludkiem z konieczności - musiałam trzymać wszystkich z daleka od mojej matki i domu, a więc i od siebie. Poza tym nie interesowały mnie sprawy, którymi najwyraźniej interesowała się większość dziewczyn: moda, plotki i wiadomości z życia gwiazd. W Croton zawsze wolałam towarzystwo chłopców. Nie czuli potrzeby zadawania mi pytań, inspekcji mojego pokoju i domu, poznawania wszystkich szczegółów z życia. Zwykle spędzałam czas ze Scottem i jego przyjaciółmi, zwłaszcza z Adamem Robinsonem, tegorocznym czwartoklasistą, z którym chodziłam przez całe minione lato.
To, że z nim zerwałam i przeniosłam się do Easton (a zatem n i e zostałam pierwszą drugoklasistką w dziejach Croton, którą chłopak z czwartej klasy podwiózł własnym samochodem do szkoły w dniu rozpoczęcia roku szkolnego), niewątpliwie wprawiło moje koleżanki w konsternację. Co prawda, nietrudno było je w nią wprawić. Miałam nadzieję, że tu będzie inaczej. Byłam tego pewna. Wystarczyło przecież się rozejrzeć. Tato zatrzymał samochód przy krawężniku, między złocistym landrowerem i czarną limuzyną. Wpatrywałam się w porośnięte bluszczem mury Bradwell, bursy drugoklasistek, w której miałam mieszkać przez najbliższy rok. Z niektórych okien płynęła głośna muzyka. W jednym z pokojów zauważyłam różowe zasłony; wewnątrz kręciła się dziewczyna o kruczoczarnych lokach i układała swoje rzeczy, najwyraźniej czując się tutaj już u siebie. - No, zajechaliśmy - odezwał się ojciec. Przez chwilę panowało milczenie. - Jak tam, słonko? Nadal chcesz się tu uczyć? Nagle zabrakło mi tchu. Przez te wszystkie miesiące, kiedy rodzice spierali się o moją przeprowadzkę do Easton, tato jako jedyny w całej rodzinie nigdy nie wyrażał najmniejszych wątpliwości. Nawet Scott, który pierwszy zaproponował, żebym poszła w ślady Felicii - Felicia przeniosła się tu po drugim roku szkoły średniej i zeszłej wiosny, po ukończeniu czwartej klasy, ruszyła na podbój Dartmouth College (a później, nie- wątpliwie, reszty świata) - przeraził się, kiedy poznał wysokość czesnego. Tato natomiast od samego początku popierał mnie w stu procentach. Przesłał do Easton taśmy z nagraniem moich meczów lacrosse i piłki
nożnej. Godzinami rozmawiał przez telefon z tutejszym działem pomocy stypendialnej. I zapewniał mnie nieprzerwanie, że - jak to ujął - zwalę ich wszystkich z nóg. Popatrzyłam mu prosto w oczy, błękitne jak moje. Nie, nie wątpił, że sobie poradzę. Wątpił, czy sam poradzi sobie z powrotem do domu. W myślach ujrzałam fiolki po lekarstwach. Białe i niebieskie tabletki rozsypane na zaplamionym stoliku. Kosz zużytych chusteczek i pustych butelek. Matkę, wychudłą i bladą, utyskującą na swoje cierpienie, na wszelkie zło, które ją spotkało, na nasz egoizm, niszczącą mnie, niszczącą Scotta, ciągle okazującą nam pogardę, abyśmy wszyscy byli tak nieszczęśliwi jak ona. Scott już zdołał uciec: tydzień temu spakował swoje rzeczy i wyjechał do Penn State University. Teraz tato i matka pozostaną tylko we dwoje. Przygnębiła mnie ta perspektywa. - Wcale nie muszę się tu przenosić - zapewniłam, chociaż myśl, że tato przyzna mi rację, przyprawiła mnie o skurcz żołądka. Zobaczyć Easton, poczuć jego atmosferę i stracić to wszystko po kilku minutach byłoby torturą nie do wytrzymania. - Możemy w tej chwili wracać do domu. Tylko powiedz. Spojrzał na mnie kpiąco. - Jasne. Sądzisz, że mógłbym ci zrobić coś takiego? Ale dzięki za propozycję. Uśmiechnęłam się smutno. - Kocham cię, słonko - powiedział. Nie musiał mnie przekonywać. Wydostanie mnie z crotońskiego piekła i załatwienie mi miejsca w Easton było chyba najbardziej
wymownym dowodem rodzicielskiej miłości. Moja wdzięczność była głęboka jak Rów Mariański. - Też cię kocham, tato. Przytulił mnie i nie mogłam powstrzymać łez, a potem, zanim się zorientowałam, już machałam mu na pożegnanie.
2. POSTRACH - Liceum w Easton należy do najbardziej cenionych szkół średnich w kraju. Przypuszczam, że właśnie dlatego złożyłaś tu podanie. Musisz jednak wiedzieć, że uczennice, które przenoszą się tu ze szkół publicznych, nie zawsze... potrafią dostosować się do wymaganego przez nas poziomu. Mam oczywiście nadzieję, że nie okażesz się jedną z nich. Margaret Naylor, moja doradczyni zawodowa, miała szpakowate włosy i obwisłe policzki - naprawdę obwisłe. Trzęsły się, kiedy mówiła, a mówiła głównie o tym, że nie powinnam nawet myśleć o nauce w Easton, ponieważ absolutnie nie spełniam tutejszych oczekiwań i zostałam spisana na straty, jeszcze zanim stawiłam się na pierwszej lekcji. W każdym razie dawała mi to wyraźnie do zrozumienia. - Oczywiście - odpowiedziałam, siląc się na promienny uśmiech. Naylor zrewanżowała mi się równie nieudaną próbą. Odniosłam wrażenie, że w ogóle rzadko się uśmiecha. Jej położone w suterenie biuro było ciemne, miało kamienne ściany i regały uginające się pod ciężarem zakurzonych książek w skórzanej oprawie. Mętne światło wpadało przez dwa okienka umieszczone prawie pod sufitem. Korpulentne ciało doradczyni wypełniało krzesło tak szczelnie, że wydawało się uwięzione tam na stałe. Sądząc po unoszącym się w powietrzu piżmowo - cebulowym zapachu, Naylor chyba nigdy nie opuszczała tego lochu. A to, co ostatnio jadła w jego murach, musiało być wyjątkowo obrzydliwe. - Nasz program nauczania jest niezwykle ambitny. Większość uczennic drugiego roku chodzi na zajęcia, które według kryteriów twojej dawnej szkoły byłyby przeznaczone dla czwartej klasy - mówiła dalej, ze
sceptyczną miną przeglądając jakieś dokumenty, prawdopodobnie zapis moich dotychczasowych wyników w ogólniaku. - Będziesz musiała bardzo się przykładać, żeby nadążyć za innymi. - Postaram się. Popatrzyła na mnie, jakby moje słowa ją zaskoczyły. Czego się spodziewała? Że powiem: „Ratunku!”? - Widzę, że otrzymujesz stypendium. Dobrze. Nasi stypendyści na ogół wykazują silną motywację do nauki. Zamknęła teczkę z dokumentami i pochyliła się ku mnie nad biurkiem. Promień słońca oświetlił wyraźną granicę między podkładem na jej twarzy a grubymi fałdami szyi. - Od każdego z naszych licealistów, powtarzam: każdego, oczekujemy wybitnych osiągnięć. A szczególnie wysokie wymagania stawiam swoim podopiecznym. Będę miała cię na oku, Brennan. Nie zawiedź mnie. Być może ogarniała mnie paranoja, ale te słowa zabrzmiały w moich uszach jak groźba. Zapadła cisza. Wydawało mi się, że powinnam jakoś zareagować, więc powiedziałam: - Jasne. Nayior zmrużyła oczy. - Twój plan lekcji. Podniosła arkusik papieru i podała mi go nad brązową plakietką z napisem „Margaret Naylor, kierownik doradztwa zawodowego” ustawioną na brzegu biurka. O ile zdołałam się zorientować, całe dzisiejsze doradztwo Naylor zmierzało do skierowania mnie, uległej i załamanej, na najbliższe lotnisko. Wzięłam od niej papier i przebiegłam po nim wzrokiem. Byty tam
nazwy kursów w rodzaju „Historia sztuki”, „Dodatkowe laboratorium”, „Język francuski, grupa zaawansowana”. Dlaczego, u licha, umieszczono mnie w zaawansowanej grupie? - Dziękuję - powiedziałam, stwierdzając z ulgą, że kurczowy ucisk w gardle jeszcze nie pozbawił mnie głosu. - A to nasz kodeks honorowy. Wręczyła mi następną kartkę, grubszą niż poprzednia. U samej góry znajdował się herb szkoły i słowa „Uczniowski kodeks honorowy liceum w Easton”, a poniżej: „Tradycja, honor, wybitność”. - Przeczytaj i podpisz - poleciła Naylor. Wykonałam polecenie. Ogólnie mówiąc, kodeks honorowy głosił, że nie wolno mi ściągać i mam obowiązek donieść na każdego, kogo podejrzewam o ściąganie, a jeśli nie zastosuję się do tych zasad, zostanę bezzwłocznie usunięta ze szkoły. W Easton nikomu nie dawano drugiej szansy. Ponieważ nigdy w życiu nie musiałam użyć ściągi i nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ktokolwiek z tutejszych licealistów mógłby odczuwać taką potrzebę, szybko podpisałam dokument i położyłam go na biurku. Naylor przyjrzała się mojemu podpisowi. - No, czas kończyć - oznajmiła. - Za piętnaście minut zaczynają się zebrania w bursach. Byłoby szkoda, gdybyś pierwszego dnia wywarła złe wrażenie na opiekunce swojej bursy. Wstałam pośpiesznie. - Och, i jeszcze jedno. Kiedy na nią spojrzałam, wykrzywiała twarz w uśmiechu Lub w czymś, co pewnie miało go imitować. - Życzę powodzenia. W powietrzu zawisło niewypowiedziane: „Ale bez większych nadziei”.
Myśląc tęsknie o radosnym oczekiwaniu, które tak niedawno odczuwałam w naszym subaru, chwyciłam zimną mosiężną gałkę u drzwi i wyszłam.
3. ZASKOCZENIE Zwykle przemieszczam się z opuszczoną głową, co w przeszłości czasem okazywało się korzystne, a czasem wręcz przeciwnie. Główna niedogodność polegała na tym, że wpadałam na przechodniów. Korzyść natomiast wynikała stąd, że znajdowałam pod nogami mnóstwo interesujących przedmiotów: kilogramy monet, zgubione wisiorki i bransoletki, tajemne liściki miłosne, które nie dość dokładnie wciśnięto do zeszytu lub segregatora. Raz nawet natrafiłam na portfel pełen gotówki, a kiedy oddałam go właścicielowi, dostałam pięćdziesiąt dolarów nagrody. Powinnam była jednak przewidzieć, że wlepianie wzroku w chodnik jest w Easton niezbyt fortunnym nawykiem. Szłam właśnie przez dziedziniec, kiedy usłyszałam okrzyk: - Baczność! Wyprostowałam się czym prędzej, zamiast - zgodnie z intencją krzyczącego - zrobić unik. Wypuściłam z ręki plan zajęć i złapałam piłkę, w ostatniej chwili ratując swój nos przed złamaniem. Serce skoczyło mi do gardła. - Niezły refleks. Tuż przede mną siedział na ziemi jakiś chłopak. Gdyby nie piłka, potknęłabym się o niego przy następnym kroku. Wsunął do kieszeni niewielki telefon komórkowy, z którego wysyłał SMS - a, rozplótł długie nogi i wstał, podnosząc upuszczoną przeze mnie kartkę papieru. Ciemne włosy opadły mu na czoło w artystycznym nieładzie, przesłaniając jedno z ciemnoniebieskich oczu. Miał lekko opaloną twarz o regularnych rysach. Wrzosowy T - shirt podkreślał jego smukłą sylwetkę. - Nowa, co? - powiedział, przypatrując mi się dokładnie.
- Od razu widać? - zapytałam speszona. - Znam wszystkich w tej szkole. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć. - To mały światek. Easton wcale nie wydawało mi się małym światkiem. Raczej wszechświatem. - Ej, Pearson! Przestań flirtować i dawaj piłkę! Wcześniej miałam tylko niejasne przeczucie, że ktoś jeszcze kręci się w pobliżu. Teraz spojrzałam przed siebie i w odległości jakichś dwudziestu metrów zobaczyłam sześciu chłopaków, spoconych i zdyszanych. Zamiast oddać piłkę Pearsonowi, cofnęłam się i z powietrza kopnęłam ją do najdalej stojącego gracza. Wpadła mu prosto w ręce. Jeden z jego kolegów - wysoki, mocno zbudowany blondyn o dość bezczelnym wyrazie twarzy - obrzucił mnie lubieżnym spojrzeniem, zanim wrócił do gry. - Reed Brennan. Druga klasa. Znieruchomiałam. Pearson czytał mój podział godzin. - Bądź uprzejmy mi to zwrócić - powiedziałam, wyciągając rękę. Odsunął się zwinnie. Desperacko próbowałam sobie przypomnieć, czy na kartce podano jakieś kompromitujące mnie informacje. Czy napisano, że dostaję stypendium? Napisano, skąd jestem? - Hm... ambitny program. Mamy do czynienia z ponadprzeciętną inteligencją. Powiedział to tak, że nie byłam pewna, czy ocena jest pozytywna czy negatywna. - Bez przesady. - Och, inteligencja ponadprzeciętna, ale skromna. Ten typ, co? Byłam chyba już całkiem purpurowa.
- Jaki typ? - Typ łebskich dziewczyn, które udają, że nie są łebskie. Dziewczyn, które budzą absolutny zachwyt, ale twierdzą, że są brzydkie. Zachwyt? Nie znosiłam komplementów. Nigdy nie wiedziałam, jak je przyjąć - zwłaszcza jak przyjąć komplement tak dwuznaczny jak ten. - Typ dziewczyn, które samym swoim istnieniem zadręczają nieszczęsne koleżanki pozbawione poczucia własnej wartości. Wyrwałam mu kartkę. - W takim razie ty reprezentujesz typ koszmarnych facetów, którzy uważają się za pępek świata i są przekonani, że wszyscy chcą poznać ich mało oryginalne opinie - warknęłam. - Rozszyfrowałaś mnie - oznajmił z uśmiechem. Nawet nie próbował udawać obrażonego. Całym swoim za- chowaniem sugerował, że doskonale wie, kim jest, i nie dba o cudze zdanie. Straszliwie mu tego zazdrościłam. - Reed Brennan, z drugiej klasy. Jestem Thomas Pearson, klasa czwarta - powiedział, wyciągając do mnie rękę. Żadna osoba poniżej czterdziestki nie proponowała mi dotąd uścisku dłoni. Przyjrzałam się Pearsonowi podejrzliwie. Jego ręka była niewiarygodnie ciepła i mocna. Patrzył mi prosto w oczy i uśmiechał się szeroko. Czy on także poczuł ten pełen oczekiwania dreszczyk, czy po prostu odgadł, że ja go czuję? Zadzwonił telefon komórkowy. Pearson odsunął się niespiesznie i wyjął aparat z lewej kieszeni. Dziwne: wydawało mi się, że przedtem włożył go do prawej. - Muszę odebrać - powiedział i obrócił telefon w dłoni. - Najpierw
interesy, potem przyjemność. A wierz mi, rozmowa z tobą była prawdziwą przyjemnością. Otworzyłam usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. - Pearson - mruknął do telefonu. A potem odszedł, tak swobodny i pewny siebie, jakby całe to miejsce należało do niego.
4. FELERNA KWATERA Moja współlokatorka była niewątpliwie osobą rozmowną. Nazywała się Constance Talbot i wyraźnie nie potrzebowała tlenu. Zaczęła mówić w chwili, kiedy przekroczyłam próg naszego pokoju po spotkaniu z Thomasem Pearsonem, i odtąd ani razu nie zaczerpnęła powietrza. Zalewana potokiem słów, przyglądałam się plakatom ze zdjęciami grup rockowych i sztuką impresjonistów, które rozwiesiła na ścianach pod moją nieobecność. Patrzyłam na stosy swetrów, T - shirtów i sztruksowych spodni na jej łóżku. Zastanawiałam się, czy wyrzucono ją z poprzedniej szkoły za nieustanne zakłócanie spokoju. Jej ulubiony temat? Constance Talbot. Powoli ogarniała mnie obawa, że tutejsze dziewczyny - wbrew moim naiwnym nadziejom - wcale nie okażą się gatunkiem odmiennym od dziewczyn z Croton. W ciągu pięciu minut dowiedziałam się, że Constance jest jedynaczką, że właśnie przeniosła się do Easton, że uczęszczała do prywatnej szkoły na Manhatta- nie i mogła w niej pozostać, ale chciała „poszerzyć horyzonty”, że ma psa o okropnym imieniu Pooky, a także chłopaka, którego poznała na manhattańskiej Upper East Side, o jeszcze okropniejszym imieniu Clint. - W lecie byłam z Clintem na koncercie U2 w Madison Square Garden. Nie żebym przepadała za tym miejscem, ale co miałam zrobić? Tato załatwił nam wstęp za kulisy, bo był organizatorem, i... Mówiłam ci, że mój tato organizuje koncerty? Owszem, mówiła. - twierdził, że zespołu tam nie będzie, ale przynajmniej zobaczymy, gdzie się przebierają przed występem. No więc idziemy za kulisy, otwieramy drzwi garderoby - i zgadnij, kto tam stoi. Zgadnij! A więc jednak trafiła się okazja do zabrania głosu.
- Bono? - Bono! Tuż przed nami! Nie dalej niż dwa metry! I wiesz, co powiedział? Powiedział, cytuję: „Miło poznać...”. Irlandzki akcent w jej wykonaniu brzmiał przerażająco. - „... Co za cudowna, prawdziwie irlandzka cera”. Wiedział, że pochodzę z Irlandii! Spojrzał na mnie i od razu wiedział! Najwyraźniej Bono nie jest ślepy ani niedorozwinięty. W końcu Constance miała typowe dla Irlandki rude włosy. Piegi. Zielone oczy. Nie zdziwiłabym się, gdyby na jej pupie wytatuowano „Niech żyje Irlandia”. Tylko że osoba pokroju Constance nigdy nie zdecydowałaby się na tatuaż. Była na to zbyt rozkrzyczana i wesolutka. - Oczywiście poprosiłam, żeby pozował ze mną do zdjęcia, i oczywiście się zgodził. Marni, moja znajoma, zużyła chyba ze trzy rolki filmu... - Naprawdę? Przywiozłaś je tutaj? - zapytałam, żeby wykazać swoje zaangażowanie. Zapadła cisza. Constance odwróciła się do mnie plecami i zaczęła grzebać w swojej szkatułce z biżuterią, wyściełanej różowym atlasem. Zaniepokoiło mnie tak długie milczenie. - Och, nie wzięłam ich z domu. Nie chciałam się popisywać, rozumiesz. Jasne. Znowu stała przede mną radośnie uśmiechnięta. - No, jesteś gotowa? - Na co? - Na spotkanie mieszkanek bursy! - zawołała, wybałuszając i tak już
wielkie oczy. - Poznamy naszą opiekunkę! - Ach. No tak. - Zupełnie jak w przedszkolu, nie? Opiekunka. Strasznie bym już chciała pogadać z dziewczynami z naszego piętra! Popatrzyła na mnie wyczekująco. - Właśnie. Ja też - wymamrotałam. Ruszyłam za nią do drzwi, żałując, że nie czuję się nawet w połowie tak podekscytowana. Niestety, widziałam już dziewczyny z naszego piętra. Widziałam, jak rozmawiają przez telefony komórkowe, jak upychają w szafach dżinsy za dwieście dolarów, jak taszczą do łazienki mnóstwo markowych kosmetyków - i nie miałam wątpliwości, że nie pasuję do tego otoczenia. W dodatku wyglądało na to, że nasze sąsiadki doskonale się znają. Witały się swobodnie, jakby mieszkały tu razem przez całe życie, tworząc swój specyficzny styl, którego nigdy nie zdołam opanować, skoro dołączyłam do nich tak późno. Wszystko, co przywiozłam ze sobą, świadczyło dobitnie, że jestem wierną klientką hipermarketów, przyjezdną z prowincjonalnej dziury. Nie miałam zielonego pojęcia, jak się zachować. Nie miałam pojęcia, jak prowadzić rozmowy, jak zwierzać się ze swoich sekretów jak nawiązywać przyjaźnie. Odkąd skończyłam osiem lat żadna ze szkolnych koleżanek nie przekroczyła progu mojego domu. Nie urządzałam przyjęć urodzinowych, nie zapraszałam znajomych na pogaduchy. W szkole w Croton niczego o mnie nie wiedziano. I właśnie o to mi chodziło - tak postanowiłam, kiedy matka rozpoczęła swoją długą, nieprzerwaną drogę na dno. Chciałam chronić siebie. Chciałam chronić przed nią innych. I udało się. Nikt spoza najbliższej rodziny nie znał moich tajemnic.
Nie zauważyłam jednak, że po siedmiu latach takiej aspołecznej postawy utraciłam zdolności towarzyskie. Nie umiałam zachowywać się jak normalna nastoletnia dziewczyna. I nie byłam pewna, czy nawet przy najszczerszych chęciach potrafię chociaż trochę się zmienić - czy w jakikolwiek sposób zdołam przyciągnąć ludzi do siebie. Zwłaszcza ludzi z Easton. Nie minęło jeszcze pięć godzin od mojego przyjazdu, a już nabierałam przekonania, że i tutaj nie mam co marzyć o znalezieniu przyjaciółek.
5. NIE MA ZMIŁUJ Spotkanie odbywało się w świetlicy na naszym, czwartym, piętrze. Prowadziło do niej dwoje drzwi zamykających korytarz w kształcie litery U. Po drugiej stronie znajdowały się windy. Żeby dostać się do swojego pokoju z holu na parterze, trzeba było wjechać na górę, przejść przez świetlicę i wybrać drzwi do odpowiedniej części korytarza. Kiedy przechodziłam tamtędy wcześniej po spotkaniu z Pearsonem, porozstawia- ne wszędzie krzesła i kanapy tworzyły miejsca do nauki i coś w rodzaju salki telewizyjnej. Teraz zgrupowano je w szerokim półkolu, przodem do telewizora. Tłoczyły się na nich dziesiątki dziewczyn. Poziom decybeli był ogłuszający, a woń najrozmaitszych perfum, szamponów i kremów już od progu zapierała dech. Constance wkroczyła prosto do środka i klapnęła na poręcz jednej z kanap. Siedząca obok dziewczyna, która w ten sposób zyskała widok na opięty sztruksem tyłek mojej współlokatorki, prychnęła i odsunęła się szybko. Zatrzymałam się w drzwiach, spragniona świeżego powietrza. Młoda kobieta o wschodnich rysach i długich, odsuniętych do tyłu opaską włosach stała przy telewizorze, sprawdzając coś w notesie. Gdybym spotkała ją na ulicy, uznałabym ją najwyżej za siedemnastolatkę. Zerknęła na zegarek i zmarszczyła nos. - Już czas! Zaczynamy! - zawołała i machnęła do mnie. - Wejdź, wejdź. Wszystkie dziewczyny odwróciły się na swoich miejscach, żeby na mnie popatrzeć. Nie mając wyboru, podeszłam do skraju półkola, siadłam na podłodze obok nóg Constance i wlepiłam wzrok w dywan. - Witajcie w liceum w Easton! Nazywam się Abby Ling i jestem
waszą opiekunką - powiedziała Azjatka i dodała wesoło: - Ależ to brzmi! A chyba jeszcze nie wyglądam tak staro, co? Kilka osób zaśmiało się bez przekonania; znacznie więcej przewróciło oczami. Ling jakby tego nie zauważyła. - Opowiem wam trochę o sobie. Sześć lat temu ukończyłam liceum w Easton. W pierwszej i drugiej klasie mieszkałam tu, w Bradwell. Pierwszy rok nie miał wtedy jeszcze odrębnej bursy - wyjaśniła z uśmiechem. Wyraźnie się starała, abyśmy uznały ją za swoją. A może sama chciała się poczuć jak jedna z nas? - Studiowałam w Yale i Harvardzie, gdzie zeszłej wiosny zdobyłam tytuł magistra orientalistyki. I wtedy, ku mojej wielkiej radości i dumie, Easton zaproponowało, żebym jako pierwsza w dziejach szkoły uczyła języka i kultury Chin. Jeśli więc któraś z was jest zainteresowana - a mandaryński to przepiękny język - to wciąż można zgłaszać się do grupy dla początkujących. Cisza. Ling zamrugała. Widocznie spodziewała się entuzjastycznej reakcji i nasze milczenie zbiło ją z tropu. Wyprostowała się i odchrząknęła, zaglądając do notatek. - No dobrze, przejdźmy do regulaminu bursy. Wiem, że niektóre z was już go znają, ale proszę o trochę cierpliwości. Muszę omówić wszystko po kolei. Nie ma zmiłuj. Zaczerwieniła się, kiedy jej słowa znowu nie wywołały śmiechu. Czy naprawdę nie rozumiała, że jeśli za bardzo będzie się wysilać, tylko zniechęci nas do siebie? Przecież - jak wynikało z jej wcześniejszych słów - sześć lat temu była jedną z nas. Czy to możliwe, że ludzie tak szybko zapominają?
- Pomówmy najpierw o zakazach - powiedziała. Kilka dziewczyn jęknęło, co wyraźnie dodało jej otuchy: jednak można było wykrzesać z nas iskrę życia! Następnie wysłuchałyśmy długiej litanii zasad i rozporządzeń - wymienionych w broszurze, którą każda z nas miała w swoim pokoju. Czytając je wcześniej, nie potraktowałam niektórych poważnie: dzięki nim rodzice zyskiwali przyjemne poczucie, że posłali nas do porządnej, wymagającej szkoły. Okazało się, że wszystkie te reguły są w Easton traktowane zupełnie serio. Codziennie przed godziną dwudziestą drugą musiałyśmy się meldować w pokoju Ling na parterze. Później nie wolno nam było bez jej pozwolenia opuszczać naszych pięter. Wieczory, od godziny osiemnastej do dwudziestej pierwszej, przeznaczono na cichą naukę. W trakcie przerw między lekcjami bursa była dla nas zamknięta. Chłopcy mogli wejść do Bradwell tylko między osiemnastą a dwudziestą pierwszą, a wtedy wpuszczano ich wyłącznie do świetlicy (ta ostatnia zasada wywołała falę chichotów; najgłośniejszy wydała piersiasta blondyna o prosiaczkowatej twarzy, która usadowiła się na kanapie w środku półkola). Odczytawszy nam trzystronicowy regulamin, Ling popatrzyła na nas z promiennym uśmiechem. - To tyle! Jeśli macie jakieś pytania, zapraszam do mojego pokoju. Jesteście naprawdę świetną grupą! Czeka nas wspaniały rok! Myślę, że będziemy się doskonale rozumiały! Ostatnie zdania musiała już wykrzyczeć, bo mieszkanki Bradwell tłumnie zmierzały do drzwi.
6. DZIEWCZYNA W OKNIE Tego wieczoru, ponieważ jeszcze nie miałyśmy czym zapełnić godzin przeznaczonych na cichą naukę, pozwolono nam urządzić imprezę zapoznawczą na każdym z pięter Bradwell. Wiedziałam, że powinnam wziąć w niej udział: skoro chciałam zacząć w Easton nowe życie, musiałam działać wbrew swojej naturze i uaktywnić się towarzysko. Jednak wizja rozmów z moimi sąsiadkami budziła we mnie popłoch i próbowałam myśleć o czymś innym. Wyciągnęłam się na tapczanie i prze- rzucałam broszurę liceum, podczas gdy Constance szykowała się na imprezę. I gadała. wreszcie schodzimy na dół, kompletnie padnięte i ubłocone po pachy, a przewodnik czeka tam na nas i pyta: „Co, nie widziałyście szlaku?”, a my: „Jakiego szlaku?”. Uśmiechnęłam się, bo Constance patrzyła na mnie i wyraźnie spodziewała się jakiejś reakcji. - No, jesteś już gotowa? Niechętnie odłożyłam broszurę. - Chyba trochę się spóźnię... Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, że nigdzie się nie wybieram. - Chcesz nas potrzymać w niepewności, co? - zażartowała Constance. „Ani trochę”. - Właśnie. - W porządku - wzruszyła ramionami. - Tylko nie miej pretensji, jeśli zjemy ci najlepszą pizzę! - Nie martw się tym - odpowiedziałam. Jakoś to przeżyję”. Kiedy za Constance zamknęły się drzwi, poczułam złość na samą
siebie. Co ja wyprawiam? Dlaczego ciągle chowam się przed ludźmi? Przecież nigdy nie znajdę sobie towarzystwa, jeśli będę tkwić jak kołek w swoim pokoju! Nadal nie potrafiłam zmusić się do wyjścia. Westchnęłam i oparłam się o obszytą dżinsem poduszkę, którą Scott kupił mi w sklepie internetowym. To był mój nowy dom: cztery pomalowane na kremowo ściany i skrzypiąca podłoga, dwa tapczany, dwa biurka i dwie komody o szufladach zbyt przepastnych, żebym mogła je zapełnić. Widząc pustkę po mojej stronie potężnej szafy na ubrania, Constance zapytała: „Mogę?” i czym prędzej upchnęła tam trzy do- datkowe płaszcze i kurtkę. Wszystko to utwierdzało mnie w przekonaniu, że absolutnie nie pasuję do Easton - że mam za mało do zaproponowania, żeby zająć tu jakiekolwiek liczące się miejsce. Na dziedzińcu rozległ się śmiech. Wstałam. Okno wykuszowe z szerokim parapetem, na którym można było wygodnie usiąść, było zdecydowanie największym plusem naszego pokoju. Constance rozmawiała wcześniej z kilkoma dziewczynami i po powrocie oznajmiła radośnie, że mamy niesamowite szczęście, bo na czwartym piętrze są tylko dwa podobne wykusze. Przysiadłam na parapecie. W ciemności znowu za- brzmiał śmiech i serce ścisnęło mi się boleśnie. Co ja tu robię? - Pomyślałam. - Skąd ten kretyński pomysł, że powinnam się przenieść do Easton? Oparłam czoło o szybę, z trudem powstrzymując się od płaczu. Niewiarygodne. A więc tęskniłam za Croton? Co mnie tam pociągało? Nasze koszmarne życie rodzinne? Stary ogólniak ze ścianami z pustaków? Betonowe centra handlowo - - usługowe? Przed oczami stanęli mi tato i