Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Brian_Kate_-_Reed_Brennan_06_-_Impreza_musi_trwac

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Brian_Kate_-_Reed_Brennan_06_-_Impreza_musi_trwac.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Brian Kate Reed Brennan
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

KATE BRIAN IMPREZA MUSI TRWAĆ

Dla prawdziwych dziewczyn z Billings z wyrazami wielkiej wdzięczności: dla Lanie, Sary, Katie, Lynn, Allison, Emily, Courtney, Lili, Lucille, Kelly, Carolyn, Sarah, Erin, Lee, Roxy, oraz dla Josha, Paula, Matta i Baby V.

Płytko Śmierć. Nie tak miało być. Znam tylko dwie osoby, które nie żyją, i obie zmarły młodo. Obie były piękne. I zginęły straszną, okrutną śmiercią. Zmarły przeze mnie. Chwila. Moment. Nie tak. Nie przeze mnie. Nie mogę tak myśleć. Inaczej zwariuję. Thomas zmarł, bo Ariana była obłąkana. Cheyenne zginęła, bo cierpiała na zaburzenia. To nie była moja wina. Nie moja. Dlaczego w takim razie uparcie powraca do mnie myśl, że gdybym nigdy nie przybyła do Easton Academy, zarówno Thomas, jak i Cheyenne byliby nadal wśród żywych? Chodziliby teraz po kampusie. Śmialiby się. Flirtowali. Żyliby. Cheyenne właśnie to chciała mi powiedzieć w mailu, który mi przysłała tamtej nocy, kiedy zginęła. Zapomnij o tamtej notatce. Ty mi to zrobiłaś. Zniszczyłaś mi życie. Nie żyje. Przeze mnie. - Co za dzień - powiedziała Constance Talbot, owijając się ciaśniej tweedowym płaszczem, gdy wiatr zdmuchiwał z jej twarzy kosmyki rudych włosów. Zimne wrześniowe niebo było szare i zachmurzone; zanosiło się na deszcz. Przechodziłyśmy właśnie przez dziedziniec na samym środku kampusu Easton Academy, razem ze współlokatorkami, również dziewczętami z Billings. W sobotę były dwadzieścia cztery stopnie, a teraz, raptem dwa dni później, niecałe trzynaście. Kapryśną pogodę w Nowej Anglii trzeba polubić! Constance wtuliła pucułowate policzki w kołnierz i spojrzała na brukowaną ścieżkę prowadzącą do stołówki. W takich chwilach z łatwością mogłam sobie wyobrazić, jak wyglądała w dzieciństwie. Prześliczna. Delikatna. Niewinna. - Cieszę się, że mój płaszcz dotarł w sobotę - powiedziała Sabinę DuLac.

Jej nowy płaszcz, z białego i jasnoniebieskiego błyszczącego materiału, ze staromodnymi kryształowymi guzikami, doskonale pasował do jej oryginalnego stylu. Ubranie tworzyło atrakcyjny kontrast z jej ciemnymi włosami i złotawą karnacją. - W Bostonie było zimno - dodała. Prawda. W weekend Sabinę odwiedziła siostrę w Bostonie. Zupełnie zapomniałam ją spytać, jak było i jak się ma jej siostra. Ale ze mnie przyjaciółka. Będę musiała pamiętać, żeby później ją o to zagadać. - Tutaj też był mróz. I skończyło się na tym, że sporo czasu spędziłyśmy poza akademikiem - powiedziała Constance. - Bo atmosfera była zbyt przygnębiająca? - zapytałam. Przecież w sobotę rano znalazłyśmy zwłoki Cheyenne. Zaledwie dwa dni temu. Rozumiem, dlaczego wszyscy omijają szerokim łukiem Billings House. Podobnie jak Sabine, opuściłam kampus i wyjechałam na weekend do Nowego Jorku z moim chłopakiem, Joshem Hollisem. Nie chciało mi się tu wracać, ale nie miałam wyboru. Billings to mój dom. Te dziewczyny, ściśnięte dookoła mnie z zimna, towarzyszące mi teraz w drodze na śniadanie, były dla mnie jak rodzina. Na dobre i na złe. - Tak, atmosfera, a poza tym wszędzie było pełno policji - powiedziała Tiffany Goulbourne, sprawdzając ustawienia swojego miniaturowego aparatu fotograficznego. - Przeglądali rzeczy Cheyenne, robili zdjęcia jej pokoju... - Po co? - zapytałam. Przyjechałam z miasta późno w nocy i jeszcze wszystkiego nie słyszałam. - Żeby potwierdzić, że to było samobójstwo - odparła Tiffany. Wyglądała na chorą. Wiatr szarpnął do tyłu poły jej długiego, białego płaszcza, ale wydawało się, że nawet tego nie zauważyła. Była jedną z tych dziewcząt, które potrafią doskonale wyglądać nawet, gdy się leje żar z nieba, jest mokro albo pada deszcz ze śniegiem. Wysoka, o hebanowej karnacji, z krótkimi czarnymi włosami i wielkimi brązowymi oczami; miała kości policzkowe jak modelka, ale chętniej stawała po drugiej stronie obiektywu - żadna z dziewcząt z Billings nie potrafiła tego zrozumieć.

- Podejrzewam, że po tym, co było w zeszłym roku, policjanci są po prostu ostrożni. Chcą się upewnić, że w sprawie Cheyenne nie ma żadnych wątpliwości. - Pytali nas nawet o ciebie, Reed - powiedziała Astrid Chou ze swoim eleganckim brytyjskim akcentem. Wiatr postawił na sztorc jej czarne krótkie włosy. - O twoją kłótnię z Cheyenne. - Co takiego? - wykrztusiłam. Serce waliło mi jak młotem. - Chyba nie sądzą, że to ja... - Nie! Nie! - odparta Astrid, z początku żywo, później pocieszająco. Położyła mi dłoń na ramieniu i utkwiła we mnie spokojne spojrzenie swych ciemnych oczu. Astrid dołączyła do nas w tym roku, ale poznałam ją zeszłego grudnia, na przyjęciu świątecznym u Cheyenne w Litchfield. Przez jakiś czas wydawało mi się, że ona i Cheyenne są najlepszymi przyjaciółkami, ale wkrótce okazało się, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż przypuszczałam. Podobnie jak ja Astrid nie tolerowała szalonych pomysłów Cheyenne na otrzęsiny czy ostracyzmu, jakiemu poddawała na chybił trafił niektóre dziewczyny świeżo przyjęte do Billings. Czułam, że mogłybyśmy się naprawdę zaprzyjaźnić. Jako że miała dość dziwny, oryginalny styl i szczere, bezpośrednie poczucie humoru, obie nas uważano w Billings za sympatyczne wariatki. - Powiedziałyśmy im, że to była zwykła sprzeczka między dziewczynami - wyjaśniła Tiffany - Nic takiego. Zdarza się co jakiś czas. Oczywiście policja nie sądzi, że miałaś z tym cokolwiek wspólnego. - Po prostu musieli nas popytać - dodała Sabinę. - Taka już ich robota. Mimo że ich argumenty były całkowicie logiczne, musiałam na chwilę przystanąć. Krew pulsowała mi w skroniach. To było samobójstwo. Samobójstwo. Miałam na to dowód. Jej drugi list w moim komputerze - nie żebym koniecznie chciała go pokazywać przyjaciółkom albo policji. I owszem, z drugiej notatki, którą Cheyenne wysłała tylko do mnie, wynikało, że to moja wina. Ale ja jej nie zabiłam. To obłęd.

Moje najbliższe przyjaciółki stanęły dookoła mnie, czekając, aż otrząsnę się z szoku. W tym czasie kilka pozostałych dziewczyn z Billings pobiegło naprzód, chcąc się schronić przed mrozem. - Reed, nikt nie uważa, że miałaś z tym cokolwiek do czynienia - powiedziała Constance. - Nie przejmuj się... Z trudem przełknęłam ślinę. - Ale przecież podejrzewali, że Cheyenne mogła zostać... To słowo nie przeszło mi przez gardło. Nie po raz kolejny. Nie. Tiffany przełknęła ślinę i zacisnęła pełne usta. - Może po prostu chcieli sprawdzić jedną z możliwością Nie mogłam się ruszyć. Morderstwo? Czy uważali, że Cheyenne mogła zostać zamordowana? Ale dlaczego? Co mogło im podsunąć pomysł, że ktoś pragnął jej śmierci? Poza mną, oczywiście. I naszą kłótnią. Ale to nie była moja wina. Cheyenne próbowała ukraść mi chłopaka. Wyraźny, metaliczny dźwięk piły mechanicznej przeciął powietrze. Na dziedzińcu wszyscy zamarli w bezruchu. Chmara ptaków zleciała z pobliskiego dębu, skrzecząc szaleńczo i strącając na trawnik pomarańczowe liście. Serce nagle podeszło mi do gardła. Zastanawiałam się, kiedy znów poczuję się bezpiecznie tutaj, w kampusie. - Co to, u diabła, było? - spytała Tiffany. Podniosła aparat, chcąc uchwycić lecące ptaki. Nigdy nie przepuszczała okazji do zrobienia ciekawego zdjęcia. Przy uchylonych drzwiach do Mitchell Hall, głównego budynku na północ od stołówki, zebrał się już tłumek uczniów. Znajdowała się tam między innymi Wielka Sala, kilka pokoi przeznaczonych do spotkań i cmentarz sztuki. Pospieszyłyśmy w tamtą stronę. Cokolwiek działo się w Easton Academy, dziewczyny z Billings zwykle wiedziały o tym pierwsze. Co tym razem? Kilka osób prześliznęło się tylnymi drzwiami i przemknęło do szerokiego korytarza, podążając za dźwiękiem piłowania, dudnieniem i krzykami. Ja jednak przystanęłam na progu. Tuż obok znajdowały się okna cmentarza sztuki.

Świadomość tej bliskości zmroziła mi krew w żyłach. Josh i Cheyenne. Josh i Cheyenne. Josh i ... - Reed? Chodźże! Rose Sakowicz chwyciła mnie za rękę, prawie wyrywając mi ramię z barku. Była niezwykle silna jak na taką drobniutką osóbkę. Choć z drugiej strony spędzała masę czasu na nowoczesnej siłowni Easton Academy lub na korcie tenisowym, rywalizując z resztą drużyny. Odwróciłam wzrok od drzwi cmentarza i skupiłam się na powiewających czerwonych lokach Rose, gdy obie szłyśmy za tłumem wzdłuż korytarza. Po lewej stronie widniały podwójne drzwi do Wielkiej Sali. Po prawej znajdowało się olbrzymie, ośmiokątne solarium z dużymi oknami, które wychodziły na doskonale utrzymany teren Easton Academy. W pomieszczeniu było sporo skórzanych kanap, mahoniowych regałów pełnych książek, roślin doniczkowych i orientalnych dywanów. Miało to być miejsce, gdzie mogliby się spotykać uczniowie, ale nie umieszczono w nim ani telewizora, ani stołu bilardowego, ani nic innego, co mogłoby służyć rozrywce, nie licząc oczywiście klasyki literatury. Nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek tam przesiadywał. Aż do teraz. Wydawało się, że połowa szkolnej społeczności cisnęła się na środku Sali - w której wszystkie meble były nadal zakryte plastikowymi pokrowcami - i wpatrywała się w siedmiu robotników tłukących młotami niedaleko tylnej ściany. - Co się tu dzieje? - zapytała Tiffany, podchodząc, aby pstryknąć kilka zdjęć. - Nic nie słyszałyście? - zakrzyknęła z tyłu Missy Thurber. - O czym? - spytałam. Missy rzuciła mi swój wymuszony uśmieszek i zadarta nos tak wysoko, iż przez chwilę byłam przekonana, że przez wielkie dziurki w nosie widzę jej migdałki. - Amberly Carmichael. Właśnie tu idzie - powiedziała, odrzucając na plecy gruby, jasny warkocz.

- Niemożliwe - powiedziała Constance. - Jakim cudem nic o tym nie wiedziałyśmy? - zapytała Tiffany. - Kim jest Amberly Carmichael? - chciałam wiedzieć. Wszystkie dziewczyny się roześmiały, a Missy przewróciła oczami, co chyba było główną rozrywką w jej życiu. - Amberly Carmichael, z Carmichaelów z Seattle - powiedziała. - Daj spokój, Reed, przecież nawet ty powinnaś wiedzieć, kim ona jest. Missy cmoknęła z dezaprobatą. Zaczynałam się zastanawiać, co by się stało, gdybym wsadziła jej palce do nosa i porządnie nacisnęła. - Ojcem Amberly jest Dustin Carmichael, założyciel i prezes Coffee Carma. O tym chyba słyszałaś, prawda? - powiedziała, poprawiając na ramieniu pasek torebki od Very Bradley. - Na pewno znasz Coffee Carma - zawtórowała jej Lorna Gross. Zawsze powtarzała wszystko, co mówiła Missy. W zeszłym roku przez moment wątpiłam nawet, czy Lorna w ogóle ma własną osobowość, tak była zajęta papugowaniem każdego słowa, ruchu czy ubrania Missy. Ostatnio jednak pojawił się u niej zaczątek kręgosłupa. Być może była to zasługa jej nowego nosa, może faktu, że udało jej się poskromić burzę loków na głowie, a być może tego, że była już dziewczyną z Billings - sama nie wiem, ale coś dodawało jej pewności siebie. Teraz przez chwilę wróciła jednak do dawnego, paskudnego zwyczaju małpowania Missy. - Oczywiście, że znam - odparłam. Na rogu każdej ulicy w Ameryce znajdowało się Coffee Carma, nawet w takiej zapadłej dziurze jak moje rodzinne miasteczko, Croton w stanie Pensylwania. - No więc z początkiem roku Dustin Carmichael wypisał dla Easton czek z mnóstwem zer. Zastrzegł tylko, że w kampusie ma stanąć Coffee Carma, więc... - Missy uniosła dłoń, wskazując na robotników pracujących za jej plecami. - Dobrze wiedzieć, że naszego dyrektora można kupić - mruknęła pod nosem Tiffany.

- Będziemy mieć Coffee Carma? - wrzasnęła Vienna Clark, chwytając za rękę London Simmons. - O Boziu, a co ja mówiłam każdego ranka przez ostatnie trzy lata? - Że dałabyś się pokroić za mrożoną kawę karmelową z dużą pianką - odpowiedziała radośnie London, potrząsając natapirowaną brązową czupryną. Wzięły się z Vienna za ręce i zaczęły podskakiwać, wydając z siebie dzikie piski. London Simmons i Vienna Clark były największymi imprezowiczkami w Billings, a do tego wszystko robiły razem - wspólnie podróżowały, razem chodziły robić pasemka i do salonu piękności na zabiegi owijania ciała glonami, na depilację brazylijskim woskiem czy na regulację brwi. Obie były drobnej budowy, choć z imponującym biustem. Lubiły ubierać się w kuse spódniczki i równie skąpe bluzeczki. Vienna była trochę inteligentniejsza, a London nieco bardziej humorzasta, ale poza tym były właściwie jak bliźniaczki. Papużki Nierozłączki były nieszkodliwe, a nawet całkiem zabawne, ale kiedy teraz patrzyłam na nie i na pozostałe dziewczyny, zrobiło mi się niedobrze. Wszystkie były podniecone, zaciekawione i rozpromienione - czy żadna z nich nie pamiętała już, co się wydarzyło w weekend? Czy samobójstwo koleżanki z klasy można było usunąć w cień obietnicą przecenionych, choć legalnych stymulantów? - Nie mogę uwierzyć, że już się wzięli do pracy - powiedziałam. - Nie mogliby zaczekać choć tydzień? Sama nie wiem, ale czy nie powinniśmy wszyscy być w żałobie? Nierozłączki przez trzy lata były w grupie razem z Cheyenne. Nie mogłam uwierzyć, że to ja musiałam im o tym przypominać. London i Vienna przestały podskakiwać i nagle wydały się skruszone. - Masz rację - powiedziała London. - Ale Cheyenne by się to bardzo podobało. Uwielbiała Coffee Carma. - A jak już mówimy o Jej Zamożności... - mruknęła pod nosem Missy.

Wszystkie nagle się odwróciłyśmy. Zbliżała się do nas chochlikowata dziewczyna z rozpuszczonymi jasnymi lokami, w obstawie dwóch przyjaciółek wyglądających jak klony. Była ubrana jak spod igły, jak to mawiała Kiran Hayes w zeszłym roku, kiedy krytykowała nasze ciuchy. Kiran nie znosiła, kiedy ubranie było przesadnie dopracowane i w stu procentach przemyślane; jeśli którakolwiek z nas popełniła ten grzech przeciw dobremu gustowi, była odsyłana do swojego pokoju z poleceniem, by się przebrać. Ubranie Amberly było starannie dobrane - począwszy od czarno - biało - czerwonej plisowanej spódnicy, poprzez szary podkoszulek, na czarnym sweterku kończąc. Czerwona torba od Marca Jacobsa była w tym samym odcieniu co czapka z daszkiem, zawadiacko nasunięta na czubek głowy. Szkarłatne obcasy stukały na marmurowej posadzce, gdy Amberly podeszła do mnie i uśmiechnęła się. - Cześć, Reed! Jakby mnie znała. Jakbyśmy były starymi przyjaciółkami. - Cześć... Amberly? - odpowiedziałam niepewnie. - Czy to nie wspaniale? Coffee Carma w kampusie Easton Academy! - Taaak. Fantastycznie. Dlaczego mówiła to do mnie? - Proszę, to dla ciebie. Ojciec powiedział, że mogę kilka rozdać, ale tylko wybranym przyjaciółkom. - Amberly pochyliła się w moją stronę i zniżyła głos, wyjmując przy tym małą plastikową kartę z bladymi spiralnymi wzorkami. - Dzięki. Co to jest? - zapytałam, przesuwając palcami po obłym konturze karty. - To Carma Karta! - odparta najwyraźniej zaskoczona, że to dla mnie nowość. - Jak pokażesz to maleństwo, masz za darmo kawę do końca życia! Dziewczyny z Billings zaczęły coś szemrać. Z pewnością zastanawiały się, dlaczego to mnie, a nie im przypadł w zaszczycie święty Graal w postaci plastikowej karty. Sama nie wiedziałam, dlaczego właśnie na mnie padło, ale koniec końców posłałam tej małej dziwacznej osóbce wymuszony uśmiech. - Wow. Dzięki.

Czekałam, żeby Amberly już sobie poszła, ale ona nie ruszała się z miejsca. - No. Widziałaś ostatnio Noelle? - zapytała. - Słyszałam, że w końcu zabrali jej kuratora. Zamarłam. Moje przyjaciółki nagle zamilkły. Tak, widziałam Noelle dwa dni temu, wieczorem w mieście. Samo spotkanie zresztą niezwykle mnie zaskoczyło. Zastanawiałam się, co też Noelle teraz planuje. Ciekawiło mnie, czy mogła się skądś dowiedzieć, że byłam w kontakcie mailowym z Dashem McCafferty, który - jak usłyszałam ku własnej uciesze - nie byt już jej chłopakiem. Nie podzieliła się jednak ze mną szczegółami tego rozstania; nie powiedziała mi nawet, czy stało się to niedawno, czy być może już w zeszłym roku, kiedy to aresztowano ją za rolę, jaką odegrała w morderstwie Thomasa Pearsona. Cała ta sprawa prezentowała się nieco surrealistycznie - z jednej strony była ekscytująca, z drugiej zaś wprowadzała potworny zamęt. Nie opowiedziałam jeszcze o tym dziewczynom z Billings i nie byłam pewna, czy chcę to zrobić, ponieważ znając je, byłam przekonana, że chciałyby wyciągnąć ze mnie każdy szczegół. Pytałyby, jakie Noelle miała buty, ile teraz waży - przy takim przesłuchaniu na pewno bym się w końcu popłakała. Dlaczego więc obca dziewczyna pyta mnie teraz o Noelle? - Eeeem, nie - skłamałam. - Nie widziałam jej. - No cóż, jeśli ją zobaczysz, przekaż jej pozdrowienia od Amberly - powiedziała z uśmiechem. - Nasze rodziny od dawna się przyjaźnią - dodała, dotykając czubkami palców mojego ramienia. Nagle zrobiło mi się tak gorąco, że plastikowa karta, którą nadal ściskałam w ręku, o mało nie stopiła się w mojej dłoni. To dlatego Amberly mnie pierwszej dała tę kartę. Wiedziała, że przyjaźnię się z wszechmocną Noelle Lange. - No, dobra - odparłam podejrzliwie. - Jeszcze raz dzięki za prezenty. - Cała przyjemność po mojej stronie, - Amberly uśmiechnęła się jeszcze

szerzej, ukazując rząd nieskazitelnie białych, równych zębów. - Do zobaczenia! Zatrzepotała palcami i odeszła, delikatnie kołysząc biodrami pod plisowaną spódnicą. Jej przyjaciółki, które przez cały czas nie odezwały się ani słowem i nie zmieniły wyrazu twarzy, w pośpiechu pobiegły tuż za nią. - Co to miało być? - Missy bezbłędnie wyczuła moment kiedy Amberly się oddaliła. - Nie mam pojęcia - odpowiedziałam. - Naprawdę nie miałaś żadnych wieści od Noelle? - zapytała Rose. - Nic a nic? - Wiecie co, umieram z głodu - odparłam szybciutko. - Chodźmy już na śniadanie. Odwróciłam się w stronę drzwi i ujrzałam przed sobą czerwoną twarz Cage'a Coolidge'a. Biegł, jakby mu ktoś portki podpalił. Włosy, które zwykle starannie stawiał na żelu, teraz bezlitośnie rozwiał wiatr, przyklejając mu połowę z nich do czoła. Miał na sobie modne dżinsy, jeszcze modniejsze adidasy i gruby szary sweter podkreślający jego szerokie ramiona i łagodny kontur sylwetki. Byłby z niego całkiem niezły gość, gdyby nie to, że ma paskudny charakter. - No, jesteśmy udupieni - powiedział, zaciskając szczęki. Teraz, kiedy się zbliżył, uderzył mnie mocny zapach jego płynu po goleniu. Musiałam cofnąć się o krok, żeby się nie udusić. - Co jest? - zapytała Sabinę, podchodząc do nas. Kochała się w Gage'u od początku roku, nie potrafiłam tego zrozumieć ani jej tego wyperswadować, choć bardzo się starałam. - Dostałem właśnie SMS - a od kumpla z Chapin. - Gage otworzył klapkę telefonu na potwierdzenie swoich słów. - Ojciec Cheyenne odwołał Dziedzictwo! Wszyscy jak na komendę głośno nabraliśmy powietrza w płuca. Zupełnie jak gdyby w pobliżu właśnie eksplodowała bomba.

- Co takiego?! - krzyknęła Portia Ahronian. Wyrwała Gage'owi telefon z ręki i wbiła się weń wzrokiem, przyciskając do piersi drugą dłoń z nieskazitelnym manikiurem. Jej dłoń spoczęła pod kolekcją złotych naszyjników, które Portia obowiązkowo nosiła do każdego ciucha. Złoty blask uwydatniał jej oliwkową karnację i ciemne włosy, ale moim zdaniem mogłaby zdjąć choć jeden czy dwa łańcuchy. - Czekaj. Jakim cudem ojciec Cheyenne może odwołać Dziedzictwo? - zapytałam. Wiedziałam przecież, że Dziedzictwo jest corocznym balem, którego tradycja sięga zamierzchłej przeszłości. Wszystkie szkoły ze wschodniego wybrzeża brały w nim udział; na zeszłorocznym balu przy Park Avenue pojawiły się tysiące osób. Zapraszano wyłącznie uczniów, których rodzice i dziadkowie również uczęszczali do prywatnych szkół. Chcąc otrzymać dodatkowe punkty, należało wykazać się jeszcze starszymi przodkami. Zdaniem Walta Whittakera, z którym byłam na balu zeszłej jesieni (potrzebowałam go, aby mnie wprowadził, bo w mojej rodzinie nikt przede mną nie przekroczył progu prywatnej uczelni), bal od lat urządza ta sama rodzina. - Dreskinowie w końcu zrezygnowali - wyjaśniła Rose. - Powiedzieli, że dłużej nie dadzą rady dźwigać ciężaru ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, więc Cheyenne ubłagała swojego ojca, by ich zastąpił jako gospodarz balu. Ten pomysł był jej oczkiem w głowie, a ojciec nigdy jej niczego nie odmawiał, więc... - Dlaczego nam nie powiedziała? - zapytała Tiffany. - Chciała, żeby to była niespodzianka. Tylko raz przyznała mi się, że poczyniono już pewne przygotowania. Nie potrafiła dłużej utrzymać tego w tajemnicy - odparła Rose. - Bal miał się odbyć w domu w Litchfield. W zeszłym roku Rose i Cheyenne dzieliły pokój w Billings, nikt więc nie był z Cheyenne bliżej niż właśnie Rose. Przez wzgląd na tę przyjaźń Rose ciężko było trzymać moją stronę podczas niedawnego zamieszania z otrzęsinami. Wiedziałam o tym.

- A teraz jesteśmy kompletnie udupieni - powiedział Cage, odbierając Portii telefon. - Boże, Cheyenne wiedziała, że to jej ojciec organizuje tę imprezę. Nie mogła chociaż poczekać do tego cholernego listopada, skoro już musiała ze sobą skończyć? Nagle poczułam, jakby piła mechaniczna z wściekłym zgrzytem krajała mi mózg. - Coś ty powiedział? Cage spojrzał na mnie, wytrzeszczając oczy i udając niewiniątko. - Co? Przecież tak tylko gadam. - Jesteś chory, wiesz? - odcięłam się. - Wszyscy jesteście porąbani! Cheyenne nie żyje, na miłość boską! A wy myślicie tylko o kawiarniach i balach, ludzie, co się z wami dzieje? Nikt mi nie odpowiedział. Tiffany schowała się za obiektywem aparatu, nadal pstrykając zdjęcia pracującym robotnikom. Policzki Constance zaróżowiły się. Portia bawiła się naszyjnikami. Sabine kręciła szklanymi guzikami od płaszcza, a Rose wyglądała, jakby miała się lada chwila rozpłakać. London i Vienna zaniepokojone spoglądały na siebie, jak gdybym to ja czymś się skompromitowała. Świetnie. Skoro moje towarzystwo stało się dla wszystkich żenujące, niech się bawią sami. I tak nie mogłabym ich ścierpieć.

Biedne małe bogate dziewczynki Msza żałobna za Cheyenne miała się odbyć w sobotę. Jej ojciec dzwonił do Rose i przekazał tę informację, którą ona z kolei zapisała na żółtym arkuszu i zostawiła na stoliku w pokoju dziennym. Kartkę oparta o wazon ze świeżymi kwiatami, który sprzątaczki zmieniały każdego tygodnia. Notatka rzucała się w oczy niczym wieść o nadchodzącej zagładzie. Teraz więc nie tylko unikałyśmy wędrówek na koniec korytarza, gdzie znajdował się pokój Cheyenne, ale przestałyśmy również wchodzić do pokoju dziennego. Jaki był efekt? Dziewczyny z Billings spędzały w bibliotece więcej czasu niż zwykle o tej porze roku. Nagle poczułam, że nie mogę się doczekaj otwarcia Coffee Carma. Wtedy przynajmniej będzie gdzie się spotkać. - Dlaczego musimy się uczyć analizy matematycznej? - szepnęła Sabinę we środę wieczorem, opadając na krzesło. Nasza piętnastka zebrała się przy podłużnym stole, który zajmował większą część przejścia między działami filozofii i religii. Honorowe miejsce u szczytu stołu zostawiłyśmy puste. Stało tam krzesło Cheyenne. Mimowolnie cały czas się w nie wpatrywałam. - To nie powinien być przedmiot obowiązkowy. Jest całkowicie nieistotny, chyba że chce się studiować medycynę. - Uwielbiam analizę - odparłam, ciesząc się, że coś odrywa moją uwagę od pustego krzesła. Zaczerpnęłam do płuc bibliotecznego powietrza, pozwalając, by zapach starych książek przepełnił moje zmysły, zawsze znajdowałam w nim coś kojącego. Portia opuściła dłoń, a jej złoty zegarek stuknął w drewniany stół. - Ależ ty PJP! - powiedziała, unosząc swe gęste włosy do góry, nad ramiona. - Nikt nie lubi analizy. - PJP? - zapytałam, patrząc na Rose. Portia nie znosiła, gdy proszono ją o

rozszyfrowywanie jej skrótów. Być może gdyby dała nam słownik ahroniańsko - angielski, dałybyśmy radę dotrzymać jej kroku. - No wiesz, gadasz... jak potłuczona - szepnęła Rose, rumieniąc się. - Ahaa - Rose nigdy nie używała brzydkich słów, chyba że| nie było innego wyjścia. - Tak czy owak, Cheyenne lubiła analizę - powiedziała Rose. - W ogóle lubiła matematykę. Podobało jej się, że jest w niej coś niesubiektywnego. Imię Cheyenne stało się ostatnio słowem kluczem! które kończyło każdą rozmowę. Również i tym razem wszystkie zamilkłyśmy, wszystkie poza London i Vienna, które siedziały naprzeciwko siebie na drugim końcu stołu. W zupełnej ciszy ich głosy niosły się jak krzyki nad wodą. - Wiem, wiem! Twoja kiecka wymiata. Do bani, że nie będziesz miała okazji jej włożyć - mówiła Vienna. - No właśnie, po co w ogóle jechałyśmy podczas wakacji do Mediolanu, jeśli Dziedzictwo ma być odwołane! - jęknęła London, splatając ręce na piersiach. - Dwa tygodnie uganiania się po butikach w takim upale i wszystko na nic! - No cóż, przynajmniej spotkałaś Fabrizia - przypomniała jej Vienna, unosząc doskonale wydepilowane brwi. - Ach, Fabrizio... - powiedziały obie, z rozmarzeniem spoglądając gdzieś w dal. - Co z wami? - zapytałam ostro, a mój wzrok znów zatrzymał się na krześle Cheyenne. Kiki Thorpe wyjęła z uszu maleńkie słuchawki, które zawsze nosiła, i wyprostowała się. Ciężkimi czarnymi butami tupała po podłodze. Jej błękitne oczy spoglądały zachłannie to na Nierozłączki, to na mnie. Cały czas robiła przy tym balony z gumy do żucia. Najwyraźniej wyczuwała wiszący nad nami konflikt. - Będziecie się bić? - zapytała z ciekawością.

- Nie - odparłam. - Nie będziemy. Kiki westchnęła rozczarowana, po czym znów się wyprostowała. Rozczochrała swoją różową grzywkę tak, że jej włosy sterczały prawie pod kątem prostym. Gdy na nie spoglądała, mało nie dostała zeza. - To tylko... czy właśnie o tym rozmawiałyście? - Sabine zwróciła się do Nierozłączek, stając tym samym po mojej stronie. London i Vienna spojrzały na nas z lekkim niesmakiem. Vienna przewróciła oczami i powiedziała: - Nie róbcie z nas potworów, dobra? - Doskonale opiłowanym paznokciem przytrzymała stronę w otwartej książce, której tak naprawdę wcale nie czytała. - Dobrze wiecie, że chciałybyście, aby Dziedzictwo jednak się odbyło, mimo tego... co się przydarzyło Cheyenne. My jesteśmy na tyle odważne, żeby powiedzieć to głośno. Każda z dziewczyn przy stole poszukała kogoś wzrokiem. Poza Sabine i Constance, oczy każdej wyrażały pełne poczucia winy potwierdzenie tego, o czym mówiła Vienna. Nawet oczy Rose, która wydawała się bardziej załamana śmiercią Cheyenne niż ktokolwiek inny. - Być może powinnyśmy porozmawiać o tym z panem Martinem. Może zmieniłby zdanie, widząc, jak wiele Dziedzictwo znaczy dla przyjaciół Cheyenne - zaproponowała Vienna. - Nie sądzę - odparłam. Wyobraziłam sobie tę sytuację: ojciec Cheyenne siedzi samotnie w biurze, próbując wybrać trumnę dla własnego dziecka. Nagle dzwoni telefon. Odzywa się Vienna, błagając, by jednak urządził dla nas imprezę, bo przecież Cheyenne by się to spodobało. Facet prawdopodobnie przyjechałby do Easton i własnoręcznie ją udusił. Jego córka odebrała sobie życie. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślałam, bolało mnie serce, a do oczu napływały łzy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co czuje ojciec Cheyenne. - Czemu nie? Warto chociaż spróbować - powiedziała Portia. -

Zaplanowałam weekend z Hamiltonem, a teraz on zaczyna coś opowiadać o oszczędzaniu lojalki. - Lojalki? - zdziwiłam się. - Punktów z programu lojalnościowego dla klientów linii lotniczych - wyjaśniła Tiffany. Odłożyła aparat i wyjęła skórzany album pełen jej ostatnich odbitek. Fajny chłopak. Bardziej interesuje się tobą czy darmowymi lotami na panienki i ćpanie? Być może pora przemyśleć ten związek. Pora przem, jak powiedziałaby w skrócie Portia. - Naprawdę uważam, że powinnyśmy spróbować zadzwonić do pana Martina. Może nawet ucieszy się, mając okazję choć trochę się oderwać od smutnych myśli - z nadzieją powiedziała London. - Wiecie, przestałby na chwilę myśleć o tym, co się stało. - Nie sądzę, żeby jedna mała imprezka pozwoliła mu zapomnieć, że jego jedyna córka nie żyje - odparłam stanowczo. Doprawdy, ludzie! - To nie jest jakaś mała imprezka, Reed. Mówimy o Dziedzictwie - przypomniała Portia. - Wiesz, to odrobinę większe przyjęcie niż, na przykład, Boże - N. Tak to właśnie powiedziała. Boże - N. Nawet nie chciało mi się jej odpowiadać. - A może ktoś inny mógłby to zorganizować. Tiff, może twój ojciec? Tassos przecież zawsze jest w nastroju na przyjęcie, prawda? - zaproponowała London. Tiffany zachichotała. - No proszę, mój ojciec ma już agenta. Ojciec Tiffany, zwany po prostu Tassos, był międzynarodowej sławy fotografem! Płacono mu krocie za sfotografowanie każdego, od księcia Williama do psów Britney Spears. Nigdy nie poznałam go osobiście, ale był

jednym z niewielu ojców uczennic Easton, którzy dzwonili do córek przynajmniej raz w tygodniu i za każdym razem rozmawiali z nimi po parę godzin. Większość dziewczyn z Billings, których tatusiowie byli zbyt zajęci, by pamiętać, iż zdarzyło im się kiedyś spłodzić dziecko, zazdrościła Tifffany nie tylko światowej sławy Tassosa i jej wielu sławnych znajomych, ale przede wszystkim silnej więzi łączącej ojca i córkę. Oczywiście ja też rozmawiałam z tatą raz w tygodniu, ale jako że moja rodzina wywodzi się z klasy średniej, z Pensylwanii, nikogo to specjalnie nie dziwiło. Tak jakby moja rodzina była z definicji normalna. Gdyby jednak ktokolwiek wiedział, jak jest naprawdę... To znaczy, ostatnio moja rodzina naprawdę stała się normalniejsza, odkąd mama się nieco pozbierała i przestała się faszerować środkami przeciwbólowymi. Ale rok temu o tej samej porze? Klan Brenna - nów był wówczas w strasznym dole... - No to jak? - zapytała Portia. - Przykro mi, dziewczyny ale nasz dom w mieście nie jest wystarczająco duży, dom w Sag Harbor jest w tej chwili w remoncie, a jakoś nie wydaje mi się, żeby komukolwiek chciało się lecieć do Miami albo na Kretę - odparła Tiffany, kartkując album. - Ja polecę na Kretę! - oznajmiła Vienna. Kilka innych dziewczyn jej przytaknęło. - Słuchajcie, w tym roku nie będzie Dziedzictwa, jasne? Przyzwyczajcie się do tej myśli - powiedziałam. Podniosłam ołówek i wróciłam do zadania, mając nadzieję, że moje słowa zakończą tę dyskusję. - Jesteś zła, bo i tak byś nie mogła pójść - odezwała się Missy, rzucając mi jedno ze swoich drwiących spojrzeń. Miała, rzecz jasna, rację. W zeszłym roku poszłam tylko dlatego, że zaprosił mnie Walt Whittaker, oczywiście zanim zaczął spotykać się z Constance. Josh raczej nie podnosił mojego statusu, więc nawet jeśli Dziedzictwo w tym roku by się odbyto i tak spędziłabym tę noc przed

telewizorem w pokoju dziennym, oglądając powtórki serialu Podkomisarz Brendo Johnson. - Chwileczkę, to znaczy; że ty jednak możesz iść? - zapytałam Missy ~ W zeszłym roku cię nie było. - Miałam coś lepszego do roboty - odparła Missy, odwracając wzrok. - Proszę ciężarna zabroniła ci wychodzić, dopóki nie skończysz szesnastu lat - wypaliła Lorna. Wszystkie się roześmiałyśmy, a Lornie dostało się zabójcze spojrzenie, po którym schowała się za zeszytem do chemii. - To nie do przyjęcia - powiedziała Portia. - Cheyenne bardzo szanowała tradycję, a Dziedzictwo było jedną z jej ulubionych nocy w roku. Gdyby je odwołano z jej powodu, strasznie by się wkurzyła. Jeśli Dziedzictwa nie będzie, to tak jakbyśmy zbezcześciły jej pamięć. Poważnie? Coś w tym było. Cheyenne byłaby wściekła, gdyby wiedziała, że uświęcona tradycja, taka jak Dziedzictwo, została zarzucona z jej powodu. Nagle gdzieś w pobliżu rozległ się głośny śmiech i u szczytu stołu pojawiła się Ivy Slade. Kruczoczarne włosy upięła z tyłu, odsłaniając twarz o ostrych rysach i długie srebrne kolczyki z paciorkami. W zwiewnej sukience przypominającej tunikę wyglądała zdecydowanie zbyt elegancko jak na wizytę w bibliotece. Nawet dziewczyny z Billings wiedziały, że do nauki należy ubrać się nieco inaczej. - Jesteście niemożliwe - powiedziała. - Biedne małe bogate dziewczynki nie pójdą na bal? Uuu, jakie to żałosne. Jedna z waszych najlepszych przyjaciółek dopiero co się zabiła, a wy potraficie rozmawiać tylko o takich bzdurach? - Zamknij się, Ivy - odcięła się Portia. - Nawet nie lubiłaś Cheyenne. Ivy spojrzała na nią z taką złością, że czekałam tylko, aż złoty naszyjnik Portii zacznie zielenieć i gnić. Potem jednak Ivy wyprostowała się, a na jej bladej twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek. - Masz rację. Nie lubiłam. - Położyła dłonie na oparciu krzesła Cheyenne.

- I co w takim razie wynika z tego, że bardziej przejęłam się jej śmiercią niż wy? Omiotła nas wzrokiem pełnym milczącej krytyki, po czym odwróciła się i odeszła. Znów wpatrzyłam się w puste krzesło. Było mi strasznie ciężko na sercu. Nie znosiłam Ivy Slade od naszej pierwszej rozmowy, ale w tej chwili trudno mi było się z nią nie zgodzić.

Bal musi trwać Od początku roku szkolny wychowawca z Ketlar Hall, pan Cross, w każdy piątkowy wieczór opuszczał kampus na trzy godziny z nieznanego nikomu powodu (spotkania w klubie anonimowych alkoholików? namiętny romans? wieczór karaoke w Legowisku Dzika?). W tym czasie zostawiał bez opieki internat, w którym mieszkali najbardziej pożądani chłopcy. Chłopcy z Ketlar niedawno potwierdzili, że ów zwyczaj wychowawcy nie ulega zmianie, informacja ta była zatem niezwykle użyteczna. Piątkowy wieczór można było więc porównać do wielkiej wyprzedaży u Marca Jacobsa, odbywającej się wyjątkowo w internacie chłopców ze starszych klas. Z każdego zakątka kampusu schodziły się tam dziewczęta, chichocząc i trajkocząc z emocji, a stukot ich obcasów za czterysta dolarów słychać było w całym hallu. Byłam oczywiście jedną z tych dziewczyn, z tą różnicą, że nie chichrałam się ani nie paplałam, a moje adidasy tylko cicho skrzypiały. Josh leżał akurat u siebie na niepościelonym łóżku. Ścianę w swojej części pokoju wytapetował własnymi obrazami, natomiast w części Treya Prescotta wisiały plakaty stawnych piłkarzy europejskich. Jasne loczki Josha wyglądały niesfornie i kusząco, jak zwykle zresztą. Miał na sobie pomięte dżinsy i biały podkoszulek z długimi rękawami, który nie tylko uwydatniał jego klatkę piersiową, ale także znakomicie podkreślał resztki wakacyjnej opalenizny. Trey taktownie opuścił pokój, jako że nie miał obecnie dziewczyny, z którą mógłby się poprzytulać. Josh i ja próbowaliśmy właśnie ustalić powód, dla którego się tutaj znaleźliśmy, ale byłam zbyt rozkojarzona, żeby się na czymkolwiek skupić. Wyglądało na to, że Josh czuje się podobnie. Po piętnastu minutach przytulanek na łóżku oboje usiedliśmy i westchnęliśmy z rezygnacją. Oparłam się o ścianę. Josh oparł się o zagłówek. Posłaliśmy sobie przepraszające uśmiechy i każde spojrzało w inną stronę.

To obłęd. Siedziałam w pokoju z najprzystojniejszym facetem w całym kampusie, z facetem, który był we mnie zakochany, co widziałam w jego pięknych oczach za każdym razem, gdy na mnie spojrzał - a myślałam wyłącznie o mailu od Cheyenne. I o Dziedzictwie. I o Noelle. I o Dashu. Co, u diabła, chciała mi powiedzieć Noelle, rzucając: „Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu”? Czy to zbieg okoliczności, że Dash napisał mi dokładnie te same słowa w ostatnim mailu? Czy oboje chcieli przekazać mi coś konkretnego? A może Noelle dowiedziała się, że potajemnie koresponduję z jej byłym chłopakiem? Nagle zaczęłam się pocić. Podniosłam ręce do góry i odgarnęłam z twarzy włosy. Nie mogłam myśleć o sensie tych słów. Nie teraz, kiedy nogi Josha spoczywały na moich, a jego poplamione farbą palce delikatnie szarpały pasek moich bojówek. - Hej, wszystko w porządku? - Tak. jasne. A co? - Wyglądasz, jakbyś nad czymś rozmyślała - opowiedział Josh, sięgając dłonią, by założyć mi kosmyk włosów za ucho. - O czym myślisz? Och, myślę tylko o mojej potajemnej korespondencji z Dashem McCafferty. I o tym, że zdradziłam w ten sposób nie tylko ciebie, ale i Noelle, bo nawet jeśli oni nie są już razem, to Noelle prawdopodobnie nadal sądzi, iż Dash należy do niej. I o tym, że jeśli się o tym dowie, w następnym semestrze z pewnością skopie mi tyłek. Nie. Nie jeśli. Kiedy. Kiedy się o tym dowie. Bo kogo ja właściwie chcę oszukać? Mówimy o Noelle Lange. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że Noelle ma nawet tajne dojścia do cholernego Pentagonu, Zawsze o wszystkim wie. Myślę również o Cheyenne i o tym, że mnie z nią zdradziłeś.! że nazwałam ją dziwką, a do tego dorzuciłam jeszcze parę innych inwektyw. I że po tym wszystkim ona odebrała sobie życie, a mnie obarczyła za to winą. Serce mi się ścisnęło, a oczy zaszły łzami. Odwróciłam głowę od Josha,

chcąc się uspokoić. - Reed? - Przepraszam, myślałam o Dziedzictwie - powiedziałam, uznając, że to będzie najbezpieczniejszy temat. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam przed siebie. Jeszcze nie byłam gotowa, by pokazać Joshowi twarz, najprawdopodobniej wciąż zaczerwienioną. Nastąpiła długa chwila ciszy. Zbyt długa. Następnie Josh podwinął nogi, usiadł po turecku i przeczesał dłońmi swoje kręcone włosy - wszystkie oczywiście zaraz wróciły na miejsce. W tej chwili w ogóle mnie nie dotykał. O, zła interpretacjo wydarzeń, twe imię brzmi Reed! - O Dziedzictwie? - zapytał tonem pełnym nagany, wykrzywiając usta w pełnym niesmaku grymasie. Jakby samo brzmienie tych słów wydawało mu się gorzkie. - Tak. Wszystkie moje przyjaciółki rozmawiają tylko o tym - odparłam. - Nie ja, ale wszystkie inne. Są załamane, że bal odwołano. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - odpowiedział kpiąco Josh. W tym momencie instynktownie przyjęłam postawę obronną, choć w głębi duszy się z nim zgadzałam. Kiedy rozmowy schodziły na dziewczyny z Billings, zawsze tak reagowałam. Możecie mnie nazwać adwokatem diabła. - Wiem, masz rację. - Spojrzałam mu w oczy. - Ale dla niektórych dziewczyn to najważniejsze wydarzenie w roku. Ważniejsze niż święta Bożego - N. - To już samo w sobie jest smutne - powiedział Josh. Poderwał się i podszedł do sztalugi stojącej u stóp łóżka. Zaczął gwałtownie przekładać słoiczki z farbą i zaschnięte pędzle. - Jak one mogą myśleć o imprezowaniu i popijawach w chwilę po śmierci Cheyenne? - Cóż... Niektórzy w ten sposób próbują uciec przed tą świadomością, prawda? - zapytałam frywolnie. - Taaak. Świetny sposób radzenia sobie z problemami - odparł Josh,