Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony236 603
  • Obserwuję255
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań150 293

Brian_Kate_-_Reed_Brennan_05_-_W_waskim_gronie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :632.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Brian_Kate_-_Reed_Brennan_05_-_W_waskim_gronie.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Brian Kate Reed Brennan
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

KATE BRIAN W WĄSKIM GRONIE (Inner Circle) SERIA: Reed Brennan 5

NOWY ROK Wczesnym rankiem deszcz popadał i ustał, pozostawiając mokrą, lśniącą powłokę na drzewach rosnących wzdłuż drogi. Lekkie chmury uganiały się za bryzą po jasnym, błę- kitnym niebie. Wszystko iskrzyło się w słońcu. Pod moimi nogami walały się pogniecione, poplamione tłuszczem opakowania po hamburgerach i w samochodzie unosiła się woń zwietrzałej kawy, lecz świat za szybą wyglądał jak nowy. Czysty. Pełen nadziei. Nawet tablica witająca uczniów w kampusie sprawiała wrażenie odświeżonej. Oczywiście nie wymieniono jej na nową, ale przycięto gałęzie, które ją wcześniej zasłaniały. Okiełznano chwasty i dzikie kwiaty. Nastał nowy rok. Nowy początek. Mój ojciec przejechał przez bramę, a potem ruszył długą, krętą drogą prowadzącą pod górę, do kampusu. Wstrzymywałam oddech, dopóki ponad koronami drzew nie ukazała się kamienna iglica kaplicy Easton Academy. Moje tętno, które już i tak pędziło jak szalone, puściło się teraz sprintem. Pochyliłam się między przednimi siedzeniami, ciekawa reakcji matki. Gapiła się przez boczną szybę naszego zakurzonego, poobijanego subaru. Szczęka opadła jej z wrażenia. - Katalog nie oddaje całego uroku tego miejsca - stwierdziła. - A nie mówiłem? - odpowiedział ojciec z nutką dumy w głosie. Miał już przecież okazję zobaczyć Easton. A matka nie. Zwykle gorzkie odurzenie pigułkami na receptę spowijało ją zbyt ciasno, by mogła towarzyszyć nam w długiej podróży z Croton w Pensylwanii do Easton w Connecticut albo przynajmniej przejąć się moim wyjazdem. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej. Mama była trzeźwa. Trzeźwa od stycznia. Trochę przytyła. Jej twarz nabrała koloru. Nawet myła włosy. Codziennie. Widziałam to wszystko zaledwie przez dwa tygodnie, podczas pobytu w domu - ale widziałam. Na własne oczy. Wcześniej większą część wakacji spędziłam na wyspie Martha's Vineyard z Nataszą i jej rodziną. Pracowałam jako kelnerka w położonej przy plaży restauracji, w której serwowano owoce morza, i uczyłam się żeglować od Nataszy i jej taty. Kiedy moja koleżanka wyjechała do Dartmouth, ruszyłam do domu na krótki postój. Zastałam tam czystość, świeżą farbę, świetnie zaopatrzoną lodówkę i wzorowo zasłane łóżko matki. Upłynęły już dwa tygodnie, lecz nowa, udoskonalona mama ciągle wprawiała mnie w zdumienie. - Reed, tu jest pięknie! - Odwróciła się do mnie z uśmiechem. Naprawdę skupiła na mnie wzrok. Jej oczy nie strzelały na boki. Nie zasnuwała ich mgła. Były skupione. Na mnie. - Nadal nie mogę uwierzyć, że się tutaj uczysz. - Ja też - westchnęłam.

Zwłaszcza po tym wszystkim, co wydarzyło się w ubiegłym roku. W ciągu kilku miesięcy spędzonych w Easton po raz pierwszy się zakochałam, straciłam dziewictwo, zaprzyjaźniłam się z najbardziej wpływowymi dziewczynami w szkole... i żyłam w całkowitej nieświadomości, podczas gdy jedna z tych dziewczyn brutalnie zamordowała mojego chłopaka. A to był dopiero początek. Ale nie. Nie zamierzałam o tym myśleć. Oparłam się i zacisnęłam pięści, wbijając paznokcie w skórę. Zaczynałam wszystko od nowa. Ubiegły rok był już przeszłością. Ubiegły rok nie mógł mnie już dosięgnąć. Tamci ludzie odeszli. Zostali przeniesieni do innych szkół, skazani albo po prostu zniknęli. Ten rok zależał wyłącznie ode mnie. Serce zadrżało mi ze zdenerwowania i podniecenia, kiedy nasz samochód wyjechał spomiędzy drzew na okrągły plac przed bursami pierwszoklasistów. Kiki Rosen i Diana Waters stały obok czarnej limuzyny, z której wypakowywano ich przerośnięte walizy Coach i Louisa Vuittona. Kiki obcięła się na chłopaka i ufarbowała grzywkę na różowo, lecz w jej uszach nadal tkwiły słuchawki nieodłącznego iPoda. Diana zapuściła włosy, które opadały jej teraz na ramiona. Wydawała się wyższa, starsza. Gdy przejeżdżaliśmy obok, podniosły głowy i pomachały do mnie. Ja też im pomachałam i uśmiechnęłam się. Znajome twarze. Rok temu nie znałam tu nikogo. Rok temu miałam wrażenie, że nikt mnie nie zaakceptuje. A teraz wszyscy mnie witali. Naprawdę czułam, że mój los się odmieni. Tata zatrzymał subaru przed eleganckim, białym mercedesem i gwałtownie zgasił silnik. Wygramoliłam się z samochodu i rozprostowałam kości, spoglądając na lśniące okna Bradwell. Nawet z chodnika widziałam, że pokoje zostały już urządzone i dopasowane do oczekiwań nowych lokatorek. W niektórych oknach wisiały zasłony, a jedna z dziewczyn słuchała Avril na cały regulator. W tym roku w Easton zaprowadzono kilka zmian. Z otrzymanego latem pakietu informacyjnego dowiedziałam się, że powołano nowego dy- rektora, który już dawał znać o swojej obecności. Jedną z wprowadzonych przez niego nowości był grafik przyjazdów. Uczniowie pierwszej i drugiej klasy siedzieli w kampusie już od dwudziestu czterech godzin, dzięki czemu mieli czas na rozgoszczenie się przed przybyciem starszych uczniów, a na placu panował mniejszy tłok i chaos związany z rozładunkiem bagaży. Matka wysiadła z samochodu, odchyliła głowę i osłoniwszy oczy dłonią, spojrzała w górę na szarą, kamienną fasadę. - To była moja pierwsza bursa - wyjaśniłam jej. - Billings jest z tyłu, przy dziedzińcu. Już samo słowo „Billings” wywołało we mnie dreszcz emocji. Omal tam nie zginęłam. Osoba, którą uważałam za przyjaciółkę, próbowała zamordować mnie na dachu. Ta sama osoba zabiła chłopaka, którego kochałam. Albo myślałam, że kocham. Nie miałam pewności,

czy kiedykolwiek się dowiem, co naprawdę czułam do Thomasa Pearsona, którego nie było już wśród żywych. Moje paznokcie znowu wbiły się w skórę dłoni. Billings to już nie to samo miejsce. Już nie. Ariana odeszła. W tym roku - podobnie jak w letnim semestrze ubiegłego - bursa wypełni się przyjaciółkami. Lekka bryza zdmuchnęła mi włosy z twarzy. Spojrzałam na słońce i uśmiechnęłam się. Nastał nowy rok. Wzięłam głęboki oddech, pozwalając, by nadzieja wyparła strach. - I to już wszystko - powiedział ojciec, otrzepując dłonie o dżinsy. - Tamte dziewczyny musiały przywieźć mnóstwo rzeczy. Spojrzałam na sznur samochodów. Piętrzyły się obok nich walizki, sprzęt elektroniczny, plastikowe pudła i pościel. Na tym tle mój bagaż - nowy skórzany plecak i komplet pościeli w foliowej walizeczce - rzeczywiście wyglądał żałośnie. Sięgnęłam do samochodu i wyciągnęłam torbę na laptopa, którą, podobnie jak spoczywający w niej komputer, pod koniec wakacji sprezentowała mi Natasza. „Dziewczyna zdobywająca nagrodę za najlepsze wyniki w nauce przez dwa kwartały z rzędu, nie może pisać wszystkich wypracowań na bibliotecznym komputerze - oznajmiła. - Nie jesteś jaskiniowcem”. Po dwóch mało imponujących kwartałach na początku roku szkolnego (za które winić należy tamten dramat), wiosną powróciłam do Easton żądna akademickiej zemsty i zdobyłam pierwszą lokatę zarówno w marcu, jak i w czerwcu. Natasza, bardzo pracowita uczennica, była ze mnie niezwykle dumna. Uśmiechnęłam się na myśl o niej. Na myśl, jak bardzo będzie mi brakować takiej współlokatorki. Nerwy skwierczały mi z ciekawości, gdy zastanawiałam się, kto zamieszka ze mną tym razem. Miałam nadzieję, że ktoś dobry. Ktoś normalny. Ktoś, z kim mogłabym się zaprzyjaźnić. - Wszystko gra, mała? - zapytał ojciec, kładąc mi na ramieniu ciepłą dłoń. - Wszystko w porządku. To będzie dobry rok - oznajmiłam z pełnym przekonania uśmiechem. - Na pewno lepszy niż poprzedni. - No cóż, to chyba niezbyt wygórowane życzenie - zażartował. Matka i ja parsknęłyśmy śmiechem. Nagle serce tak bardzo mi urosło, że groziło mu pęknięcie z radości. Tylko spójrzcie. Stoimy sobie wszyscy razem. Chyba moglibyśmy uchodzić za normalną rodzinę. Normalna. Tego słowa nie używa łam dotąd zbyt często. - Bardzo wam dziękuję - powiedziałam, ściskając najpierw ojca. - Pracuj ciężko, mała - ojciec ucałował mnie w czubek głowy. Odwróciłam się do matki. Jej oczy lśniły od łez. Kiedy pochyliłam się, by ją przytulić, coś ścisnęło mnie w

gardle. - Jestem z ciebie taka dumna, Reed - wyznała niepewnie. - Dzięki, mamo - odpowiedziałam. Po chwili znów siedzieli w samochodzie. Ojciec zapuścił silnik. Odjechali. Matka przycisnęła palce do szyby, machając mi na pożegnanie. W odpowiedzi uniosłam dłoń. Czekałam, dopóki poobijana tablica rejestracyjna z Pensylwanii nie zniknęła za wzgórzem. W tej samej sekundzie ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że będę tęskniła za matką. Że naprawdę będzie mi jej brakować. Podniosłam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę Billings przepełniona zupełnie nową pewnością siebie. Nagle poczułam, że wszystko jest możliwe.

SPOKÓJ - Wbrew moim zastrzeżeniom dziekan do spraw kształcenia zezwolił ci na dwa fakultety. Zajęcia z powieści współczesnej połączone z angielskim na poziomie gimnazjalnym nie powinny być zbyt trudne. Ale zamiar zrealizowania dwóch kursów na poziomie akademickim w ciągu jednego roku, nie tylko z obowiązkowej biologii, ale i z chemii, jest już zbyt ambitny, nawet dla ciebie. Obwisłe policzki pani Naylor oklapły jeszcze bardziej. Wisiały tak nisko nad kołnierzykiem, że z łatwością mogłaby je za niego wetknąć. Jej oczy przesuwały się w oczodołach, gdy patrzyła na mnie ponad biurkiem z pełną dezaprobaty miną, do której już dawno przywykłam. Widoczne za nią drewniane regały uginały się od zakurzonych tomisk, które nie mieszcząc się tam, tworzyły chaotyczne sterty na podłodze. Woń zgniłej cebuli, która zawsze przenikała jej gabinet, zyskała cierpką nutę. Jakby coś przypełzło, pożarło zgniłą cebulę i zdechło. - No cóż, jestem pewna, że dziekan nie pozwoliłby mi wybrać tych wszystkich przedmiotów, gdyby wątpił w moje siły - odpowiedziałam słodko, wsuwając do torby nowy plan zajęć. - Wręcz przeciwnie. Uczniowie, którzy uzyskali najlepsze wyniki w nauce, zawsze mogą swobodnie wybierać przedmioty, bez względu na to, co myślą bardziej doświadczone osoby - oznajmiła, niemal łopocząc obwisłymi policzkami. Musiałam mocno zacisnąć usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Rok temu ta kobieta mnie przeraziła. Teraz ona i ta jej nieumiejętnie użyta kredka do oczu były po prostu śmieszne. - Coś jeszcze? - zapytałam. Zmrużyła powieki. Splotła sękate palce na biurku. - Nie. Możesz już iść. Mam jednak nadzieję, że już wkrótce zobaczę ciebie i listę twoich potknięć. Wstałam i głośno szurając, zasunęłam za sobą drewniane krzesło. - Nie liczyłabym na to - powiedziałam. Odwróciłam się plecami do jej poirytowanej twarzy, czując się jak Noelle Lange, i uśmiechnęłam się pod nosem. Bardzo rzadko udawało mi się powiedzieć dokładnie to, co chciałam, i w chwili, w której miałam na to ochotę. W takich momentach zawsze myślałam o Noelle. Wyszedłszy na słońce, zastanawiałam się, gdzie ona teraz jest. Czy myśli o Easton? Czy żałuje, że jej tu nie ma? W ubiegłym roku doszły mnie słuchy, że prawnicy jej ojca

wykazali iście olimpijskie talenty w zakresie negocjowania ugody, by złagodzić zarzut o porwanie, i ostatecznie wywalczyli jej stosunkowo łagodną karę w postaci dozoru sądowego i prac społecznych. To wszystko wiedziałam jednak z drugiej ręki. Noelle nie odezwała się do mnie od Bożego Narodzenia, kiedy to zadzwoniła, by przekonać mnie do powrotu do Easton. Potem nie było już żadnego e - maila. żadnego SMS - a, żadnego telefonu. Czasami mój świat wydawał się bez niej pusty. Czasami rozpierało mnie szczęście, że zdołałam się od niej uwolnić. Co do jednego miałam jednak pewność: gdyby nie Noelle, nie byłoby mnie tutaj. Przede wszystkim już bym nie żyła. Poza . tym gdyby nie kazała mi obiecać, że wrócę, nie byłoby mnie teraz w Easton. Nie miałabym tych wszystkich cudownych wspomnień z ubiegłej wiosny. Moja pierś nie drżałaby z nadzieją, gdy oddalałam się od budynku administracji. Gdyby nie ona, znów tkwiłabym w Croton i patrzyła, jak Tommy Colon wyko- nuje te swoje nieprzyzwoite gesty, ilekroć dyrektor Weiss gromi audytorium gniewnym spojrzeniem. Ubaw po pachy. - Podaj! Podaj! Mniej więcej tuzin członków uczelnianej drużyny piłkarskiej przepychało się pośrodku dziedzińca. Wszyscy zakasali rękawy eleganckich koszul i porzucili wyjściowe buty za linią boczną, zamieniając je na korki i trampki. Przystanęłam. Coś w tej scenie wydało mi się znajome. Chwilowe deja vu. Usłyszałam swoje imię niesione przez wiatr i serce zamarło mi w piersi. Thomas. Spojrzałam na ziemię. W ubiegłym roku stałam prawie dokładnie w tym samym miejscu, kiedy omal się z nim nie zderzyłam i... kiedy się poznaliśmy. Kiedy po raz pierwszy flirtowaliśmy. Kiedy zaczęło się to, co nas połączyło. Ścierpła mi skóra na głowie. Poczułam mrowienie w palcach. Był tutaj. Był dokładnie w tym miejscu... - Reed! Odwróciłam się i ledwie zdążyłam zaczerpnąć tchu, gdy dopadł mnie rozpędzony jak wariat Josh Hollis. Chwycił mnie w ramiona i uniósł w powietrze. - Cześć - szepnęłam. Przywarłam do niego. Wtuliłam twarz w to ciepłe miejsce między jego szyją a ramieniem. Pachniał identycznie jak ostatnio Jak zielone drzewa zima i świeża farba Boże ależ to było miłe. Ta ulga. Jak powrót do domu. Josh byt moim domem. Nie Martha's Vineyard. Nie Croton w Pensylwanii. Nie samo Easton. Ale Josh. Nie widziałam go od ostatniego dnia zajęć w czerwcu i choć bez niego lato wlekło się niemiłosiernie, nagle

poczułam się tak, jakbyśmy rozstali się zaledwie przed chwilą. - Boże, jak ja za tobą tęskniłem! - powiedział, odsuwając się trochę, by złożyć na moich ustach mocnego całusa. - Ja za tobą też! - zachichotałam. Zachichotałam. A przecież Reed Brennan nie chichocze. W każdym razie nieczęsto. Josh próbował postawić mnie z powrotem na ziemi, ale nasze stopy zaplątały się i upadliśmy. Ze śmiechem. Jego twarz zawisła tuż nad moją. Jego niebieskie oczy tańczyły ze szczęścia. Loki ciemnoblond zostały przycięte tuż przy głowie, tworząc zgrabną, elegancką fryzurę, ale jeden niesforny kosmyk nadal sterczał za prawym uchem, nie dając za wygraną. - Hmmm - Josh spojrzał na mnie, rozłożoną na samym środku dziedzińca. - Może coś z tego będzie. Moje serce zabiło nieco gwałtowniej. - Może... Pospiesznie się rozejrzał, sprawdzając, czy nie widzą nas jacyś nauczyciele. Potem, gdy stwierdził, że teren jest czysty, pochylił się, by mnie pocałować, naprawdę pocałować, a tuż obok nas jego koledzy z drużyny pohukiwali, wyli i wykrzykiwali sprośne teksty. Kiedy Josh znowu się odsunął, przebiegł koniuszkiem palca od mojej skroni do brody. Brakowało mu tchu. - W następne wakacje - powiedział cicho - nie powtarzajmy tej rozłąki.

TRADYCJA, HONOR, ZASTRASZENIE Uśmiechnęłam się, czując całkowity, bezbrzeżny spokój. - Tak. Nie powtarzajmy jej. - Reed! Constance Talbot zarzuciła mi ręce na szyję, zanim zdążyłam wstać z ławki w kaplicy. Stuknęłyśmy się głowami i Constance skrzywiła się, sadowiąc tyłek na twardym siedzeniu. - Au! Przepraszam. Trochę mnie poniosło - powiedziała, energicznie pocierając czoło. Spod jej licznych piegów wyzierała zaróżowiona, muśnięta słońcem skóra, a latem jakimś cudem udało jej się okiełznać skore do puszenia się rude włosy, przekształcając je w elegancki obraz prostej doskonałości. Miała na sobie biały T - shirt, duży, szary kardigan zrobiony ściegiem warkoczowym oraz kraciastą minispódniczkę. Po jej twarzy pląsały kolorowe promyki światła wpadające przez witrażowe okna. - Nic się nie stało. Wyglądasz fantastycznie. - Wiem. Odkryłam nową prostownicę do włosów, prawdziwy dar od bogów - wyznała, zarzucając długą grzywę na plecy. - Ale ty wyglądasz jak dziewczyna surfera! Mogłabym zabić dla takiej opalenizny! - To po mamie. Jest w połowie Indianką. - Ekstra! Nie wiedziałam o tym! - zachwyciła się Constance. Po chwili zmarszczyła brwi. - W zasadzie nic nie wiem na temat twojej rodziny. - Zwykle o niej nie opowiadam - przyznałam. Ale to, podobnie jak wiele innych rzeczy, właśnie uległo zmianie. - No więc jak ci minęło lato? Mailowałyśmy do siebie przez całe wakacje, więc doskonale wiedziałam, jak je spędziła, lecz mimo to czułam potrzebę, by ją o to zapytać. Jej rodzina wypoczywała z rodziną Walta Whittakera na Cape Cod. Nocą Constance i Whit przeważnie wymykali się na plażę albo przy akompaniamencie fal rozbijających się o brzeg obściskiwali się na tarasie domu należącego do jego rodziny. Constance potrafiła pisać bardzo poetyckie e - maile. - Było świetnie! - powiedziała rozpromieniona. - Tylko że... chyba nie dostałam zaproszenia do Billings. Zamrugałam. Paplanina w kaplicy cały czas się wzmagała. Wokół pojawiało się coraz więcej eastończyków. - Racja. Zapomniałam. Wiosną dziewczyny z Billings zawsze wybierały nowe lokatorki na miejsce odchodzących absolwentek. W ubiegłym roku byłe mieszkanki Billings przysłały list - w zasadzie dyrektywę - informując nas, że zważywszy na ostatnie zajścia, przeprowadzanie

głosowania i rozdawanie zaproszeń byłoby niewłaściwe. Zatem w bursie nadal czekało sześć wolnych miejsc. I nie miałam pojęcia, kto i w jaki sposób zamierza je obsadzić. - No cóż, chyba nie jestem godna - cierpko powiedziała Constance. - Zatem kto się dostał? Możesz mi powiedzieć Jakoś to zniosę. - W zasadzie, o ile mi wiadomo, nie dostał się nikt. Nie było głosowania ani niczego w tym rodzaju. Pewnie później dowiem się, o co chodzi. Może masz jeszcze szansę - pocie- szyłam ją. - Tak myślisz? W oczach Constance zabłysła nadzieja i natychmiast pożałowałam swoich słów. Jeśli teraz się nie dostanie, załamie się po raz drugi. - Tylko nie szalej, dopóki się nie dowiem, o co chodzi - ostrzegłam ją. - Szczerze mówiąc, po tym, co zaszło w ubiegłym roku, dziwię się, że ktokolwiek chce jeszcze mieszkać w Billings - dodałam. Było to nie tylko na wpół szczere zapewnienie, lecz również pocieszenie na wypadek ewentualnej porażki. - Och, proszę cię. Mówisz o tamtym? Nawet morderstwo nie jest w stanie nadwątlić tajemniczego uroku Billings - wypaliła. Po chwili zakryła usta otwartą dłonią. - Przepraszam. - Nie, nic nie szkodzi - wysiliłam się na uśmiech. Zastanawiałam się, czy aby nie ma racji. Czy śmierć Thomasa i wina Ariany (oraz moje własne doświadczenie z pogranicza śmierci) rzeczywiście nie wywarły żadnego trwałego skutku. Na samą myśl o tym ścisnęło mnie w żołądku. - Nie, naprawdę. Jak mogłam coś takiego powiedzieć - ciągnęła Constance. - Pewnie myślisz, że jestem totalnie... Przerwał jej odgłos zamykanych ciężkich drzwi kaplicy, a tłum zamilkł. Zostałam uratowana i nie musiałam dłużej pocieszać Constance, która niebacznie puściła werbalnego pawia. Diana z kolei sięgnęła ponad jej nogami, by dać mi kuksańca i pomachać na powitanie. Gdy pochyliłam się w jej stronę, wysoka, szczupła dziewczyna o brązowawej skó- rze i długich, czarnych włosach wślizgnęła się na ostatnie miejsce w ławce. Rozejrzała się niepewnie i ciaśniej opatuliła cienkim, turkusowym szalem. W klapkach ze złotymi frędzel kami, kusej sukience i ze lśniącą skórą wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z samolotu przybyłego z jakiegoś egzotycznego zakątka na Karaibach i wkroczyła prosto do kaplicy. Musiała być nowa. Każdy, kto kiedykolwiek wszedł do kaplicy w Easton, wiedział, że nawet w najgorętsze dni panuje tam straszny ziąb. Wszyscy przybyliśmy wyposażeni w jesienne swetry. Ciało tej dziewczyny pokrywała pewnie gęsia skórka. - Patrzcie na tę wyspiarkę - prychnęła Missy Thurber za moimi plecami.

Missy, rzecz jasna, miała na sobie maksymalnie obcisły T - shirt, który doskonale uwydatniał jej pełną pierś, a jasne włosy zaplotła w idealny kłos. Choć oczywiście nie aż tak idealny, by zdołał odwrócić uwagę od jej nozdrzy przypominających dwa tunele. - Czy ona ma kolczyki z muszelek? - szepnęła w odpowiedzi Lorna Cross, nieodłączna fanka Missy. Lorna nie grzeszyła oryginalnością. Codziennie wkładała strój niemal identyczny jak ten, który dzień wcześniej miała na sobie jej idolka. Zatem jeśli komuś zdarzyło się przeoczyć jedną z zerżniętych z „Teen Vouge” kreacji Missy, nazajutrz miał szansę ujrzeć ją dzięki Lornie. Najwidoczniej Missy wybrała wczoraj czarną jerseyową sukienkę i diamentowe kolczyki, gdyż właśnie taki zestaw miała dziś na sobie Lorna. Przewróciłam oczami i posłałam nowej dziewczynie uśmiech, który miał być miłym powitaniem. Niestety, nie zauważyła mnie. Jej spojrzenie skupiało się na dwóch uczniach pierwszej klasy, którzy właśnie zapalali świece z przodu kaplicy. Rozpoczął się noworoczny rytuał. Rozległo się donośne pukanie do drzwi kaplicy. Wysoki mężczyzna o siwych włosach i pełnej, kwadratowej twarzy stanął na mównicy, władczo unosząc brodę. Każdy element jego garderoby był sztywny i wyprasowany, poczynając od kołnierzyka białej koszuli, a kończąc na prościusieńkich mankietach szarych spodni od garnituru. Do tradycyjnego, czerwonego krawata przypiął znaczek w barwach amerykańskiej flagi. Przywodził mi na myśl dystyngowanego patriarchę rodem z taniej opery mydlanej, od której uzależniła się latem młodsza siostra Nataszy. Należał do tego typu ludzi, którzy zawsze wiedzą, co dzieje się wokół nich i nigdy tego nie pochwalają. Kaplicę wypełniły szepty. - To chyba nowy dyrektor - szepnęłam do Constance. - Dyrektor Cromwell - potwierdziła. - Słyszałam, że też się tutaj uczył. Pewnie z milion lat temu. Człowiek z Easton. Ciekawe. Utkwiłam spojrzenie w dyrektorze, który dumnie kroczył między ławkami z rękami sztywno zwisającymi po bokach jak u strażnika królowej. Nie rozglądał się na boki. Nie czuł potrzeby, by przyjrzeć się swoim nowym podopiecznym. Zatrzymał się przy drzwiach i przemówił: - Kto pragnie wstąpić do tego świętego miejsca? - Młode umysły spragnione wiedzy - padła odpowiedź. - Wstępujcie zatem śmiało - powiedział. Drzwi otworzyły się i do środka weszła Cheyenne Martin w towarzystwie Lance'a Reagana, a zza ich pleców do środka wlało się światło. Po raz pierwszy w tym roku ujrzałam

swoją współlokatorkę Cheyenne i oszołomiła mnie jej uroda. Obcięła jasne włosy i ułożyła je w prościuteńką, sięgającą brody fryzurę. Jej cera z kolei była blada, gładka i nieskazitelna. Miała bardzo delikatny makijaż - różowe policzki, różowe usta, podkręcone rzęsy - a w rozkloszowanej sukience i kusym sweterku w pełni zasługiwała na miano eleganckiej księżniczki funduszy powierniczych. Cheyenne i Lance kroczyli, niosąc opasłe, stare księgi i skupiając wzrok na mównicy. Gdy Cheyenne przechodziła obok chłopców z ostatnie klasy, zauważyłam, że przystojny jak nigdy dotąd Trey Prescott, w śnieżnobiałej koszuli podkreślającej jego ciemną skórę, stoi ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie. Nie rzucił w stronę Cheyenne ani jednego spojrzenia. Prawie wyczuwałam emanujący od niego chłód. Najwidoczniej ich związek nie przetrwał wakacji. Cheyenne i Lance położyli księgi na pulpicie. - Tradycja, honor, wybitność - powiedzieli chórem. - Tradycja, honor, wybitność - zaintonowaliśmy, a nasze głosy wypełniły kaplicę. Drzwi znowu się zamknęły. Dyrektor Cromwell ruszył w kierunku mównicy i stanął za pulpitem. Długo lustrował wzrokiem liczne rzędy ławek i zwrócone ku niemu pełne wyczekiwania twarze. Sądząc po lekkim grymasie widocznym na jego obliczu, nie wydawał się zbyt zachwycony. - Witam wszystkich uczniów na początku nowego roku w Easton Academy. Jestem dyrektor Cromwell - powiedział cichym, władczym głosem. - Czuję się zaszczycony, że Rada Easton Academy wybrała mnie na tego, który przejmie ster i wprowadzi was wszystkich w nową epokę. Dziś zostawiamy za sobą przeszłość. Dziś przestajemy być wspólnotą rozdartą skandalem i tragedią. Dano nam wszystkim czas na zaleczenie ran i teraz musimy spojrzeć w przyszłość. W przyszłość, która jaśnieje nadzieją, pełnią, wiedzą i szacunkiem. Wymieniłyśmy z Constance pełne uznania spojrzenia. - Pamiętając o tym, powinniście wiedzieć, że od uczniów tej uczelni będę wymagał wyłącznie tego, co absolutnie najlepsze. Nie będę tolerował bezczelności ze strony swoich wychowanków. Nie będę tolerował braku rozwagi i niedojrzałości. Nie pozwolę na żadne zachowanie, które mogłoby negatywnie odbić się na prestiżu tej szkoły. Posłuchajcie mnie, uczniowie, posłuchajcie uważnie. Szykują się poważne zmiany. Ostatnie słowa wypowiedział powoli, z namysłem, jakby chciał je wtłoczyć jedno po drugim we wszystkie młode umysły po kolei. I tyle zostało z mojego uznania. Teraz byłam trochę wkurzona. Sądząc po minach otaczających mnie uczniów, inni czuli to samo. - Od tej chwili od każdego z was będę wymagał pracy na rzecz nowej Easton Academy - podniósł głos niczym dyktator. - Odtąd ta szkoła zasłynie jako kuźnia charakteru.

Kuźnia dobrych zasad. Miejsce, z którego wychodzą najlepsi młodzi mężczyźni i kobiety, jakich ma do zaoferowania nasz kraj. Nagle kaplicę wypełniło donośne, przeciągłe pierdnięcie. Chłopcy z najstarszej klasy parsknęli śmiechem i poprawili się na miejscach. Usłyszałam chichot, który mógł się wydobyć z gardła tylko jednej osoby: Gage'a Coolidge'a. Wszyscy zastygli w napięciu. Serce załomotało mi w piersi, kiedy dyrektor Cromwell rzucił wściekłe spojrzenie w stronę tylnych ławek. Jego wzrok powędrował w prawo i dyrektor skinął na mroczną postać stojącą w kącie za jego plecami. - Panie White, czy mógłbym pana prosić? - zapytał. Szczupły mężczyzna o władczym wyglądzie, zapadniętych policzkach wampira i jasnych włosach przetykanych siwizną przemknął między ławkami i podszedł prosto do Gage'a. Pochylił się i kiwnął do niego palcem. Przywodził na myśl kostuchę. Nikt się nie poruszył. Gage pochylił głowę i pokręcił nią, jakby nie zamierzał nigdzie wychodzić. W odpowiedzi chudzielec jeszcze niżej zawisł nad siedzącym z brzegu chłopakiem i ponownie kiwnął palcem. Gage zrobił się czerwony jak burak. Przepchnął się obok kolegów i podążając za złowrogą postacią, opuścił kaplicę. - Kto. To. Do. Diabła. Jest? - syknęła Missy za moimi plecami. - Nowy pachołek w Easton Academy? - podsunęłam szeptem. Drzwi kaplicy zatrzasnęły się z hukiem. Nie byłam jedyną osobą, która podskoczyła ze strachu. - Na czym to skończyliśmy? - zapytał dyrektor Cromwell. Teraz, nie wiedzieć czemu, wydawał się bardziej radosny. - Ach tak. W tym roku wprowadzimy program mentorski. Wybrani uczniowie Easton zostali wytypowani na mentorów pierwszoklasistów i uczniów, którzy przenieśli się do nas z innych szkół. Po spotkaniu inauguracyjnym bądźcie uprzejmi zajrzeć do swoich skrzynek i sprawdzić, czy spotkał was ten zaszczyt. Missy i Lorna burknęły z niezadowoleniem, a wielu innych uczniów wymieniło zgnębione spojrzenia. Ten nowy dyrektor wcale nie żartował. Impreza inauguracyjna trwała jeszcze pół godziny i przez cały ten czas nikt z nas nie miał odwagi się poruszyć.

ROBI SIĘ CIEKAWIE - Słyszałyście tego gościa? - oburzała się Missy w drodze na dziedziniec. Jakimś cudem jej nozdrza wydawały się jeszcze większe, kiedy była rozzłoszczona. Jakby szykowały się do zionięcia ogniem. - No właśnie. Wątpię, żeby kiedykolwiek mogło się tutaj coś zmienić - dodała Lorna. No cóż, ona z pewnością się zmieniła. Lorna Gross nie tylko zapuściła ciemne włosy, dzięki czemu jej niesforne loki przestały układać się z tyłu na kształt trójkąta, lecz również - co rzucało się w oczy - zoperowała sobie nos. Była teraz niemal ładna. Szkoda tylko, że nie miała osobowości, która mogłaby wesprzeć tę przemianę. - Czy ja wiem? I tak wszystko wydaje się jakieś odmienione. Prawda? - zapytałam, zwracając się do Constance, Kiki i Diany. Wiedziałam, że Missy i Lorna odpowiedziałyby mi drwiącym tonem albo i wcale. - Co masz na myśli, Brennan? - uśmiechnęła się Diana. - Jak dla mnie wszystko jest po staremu. - Może po prostu wydaje się inne, bo nie ma Noelle Lange, która rzuca na wszystkich swój wielki, walący w gębę cień - powiedziała Missy z triumfalnym uśmieszkiem. Jakby Missy Thurber mogła choćby pomarzyć o patrzeniu z góry na kogoś takiego jak Noelle Lange. Wiedziałam jednak, że jeśli istnieje ktoś, kto cieszy się ze zniknięcia Noelle, to tym kimś jest właśnie Missy. W ubiegłym roku Noelle dała jej do zrozumienia, że ma zerowe szanse na dostanie się do Billings, pomimo że kiedyś mieszkała tam jej matka. Teraz droga do najlepszej bursy znowu stała przed Missy otworem. Chyba że wzięto by pod uwagę moje zdanie w tej sprawie. - Miałaś z nią kontakt podczas wakacji? - zapytała Constance. - Albo z którąś z nich? Wszystkie koleżanki mierzyły mnie wyczekującym spojrzeniem. W końcu byłam jedyną osobą w tym gronie, która mogła się pochwalić jakimkolwiek związkiem z czterema dziewczynami rządzącymi jeszcze do niedawna w Billings. A w zasadzie w całym Easton. Teraz patrzono na mnie jak na wtajemniczoną. Jak na kogoś wyjątkowego. Jak na dziewczy- nę, która naprawdę obracała się wśród wielkich tego świata. Dlatego czułam się jak ostatnia oferma, kiedy musiałam powiedzieć: - Nie. Nie miałam kontaktu z żadną z nich. Nie chodziło o to, że nie chciałam mieć kontaktu. Nie chodziło o to, że nie próbowałam ich namierzyć. Ale wszystkie - Noelle, Kiran i Taylor - pozmieniały adresy e - mailowe i numery komórek. Ilekroć podejmowałam próbę, e - mail wracał do mojej skrzynki

z informacją o błędzie albo rozlegał się nosowy głos, mówiący, że wybrany numer nie istnieje. Po jakimś czasie zdołałam wykrzesać z siebie trochę godności i pogodziłam się z faktem, że ich życie toczy się dalej. Beze mnie. Natasza utrzymywała, że powinnam się cieszyć z takiego obrotu sprawy. I chyba w pewnym sensie miała rację. Mimo to bolało, że tak łatwo i bezdusznie mnie odepchnęły. Missy prychnęła, przewróciła oczami i poszła dalej, więc Lorna postąpiła tak samo. Miałam ochotę chwycić je za włosy i gruchnąć jedną głową o drugą, lecz zamiast tego splot- łam dłonie za plecami. - Słyszałam, że Ariana siedzi w zakładzie dla obłąkanych gdzieś na południowym zachodzie czy jakoś tak - powiedziała Diana. - Pod ścisłą ochroną. Też to słyszałam, ale w mojej wersji chodziło o północną część Nowego Jorku. Ilekroć myślałam o Arianie, wyobrażałam ją sobie w kaftanie bezpieczeństwa, jak patrząc przez okno tymi swoimi jasnymi, błękitnymi oczami, obmyśla następny ruch niczym Hannibal Lecter. Musiałam wtedy potrząsnąć głową, żeby pozbyć się tego obrazka i paskudnego mrowienia, które wywoływał wzdłuż mojego kręgosłupa. - Taylor Bell mieszka w Portugalii - oznajmiła Lorna. - Nie, w Pradze - poprawiła ją Missy. - Nie - e - powiedziała Kiki, po raz pierwszy zabierając głos. Mówiła głośno, ponieważ miała na uszach słuchawki od iPoda. - Jest na odwyku. - Co? Niemożliwe. Przecież Taylor nie przepadała za alkoholem - powiedziałam. - Prochy - wyjaśniła Kiki poważnym tonem. - Tacy zawsze są bardzo cisi. Co za ironia: sama też należała do małomównych. - No cóż, wiem na pewno, że Kiran mieszka w Paryżu i pracuje jako modelka - powiedziała Diana. - Latem na Polach Elizejskich widziałam ją na nowym billboardzie CK. Moja mama zna nawet fotografa, który przeprowadzał z nią sesję. Powiedział, że Kiran stała się prawdziwą profesjonalistką. Żadnego balangowania. Żadnego zarywania nocy. Żadnych szalonych diet. Po prostu przychodzi do pracy, a potem wraca do domu i czyta. - W takim razie jestem pewna, że to bujda - zażartowałam. - Po prostu wydaje mi się dziwne, że żadna z nich nie wróciła do Easton - powiedziała Constance, kiedy dotarłyśmy do rozwidlenia dróg pomiędzy Billings i Pemberly, jedną z burs zamieszkanych przez uczennice pierwszych i ostatnich klas. - Skoro nie siedzą w więzieniu ani nic z tych rzeczy, dlaczego tu nie przyjechały? - Hmmm... Żeby uniknąć skrajnego osobistego upokorzenia? - podsunęła Missy z

sarkazmem. Obejrzała koniec swojego warkocza, po czym odrzuciła go na plecy. - Zresztą to i tak zgraja psycholek. Lepiej nam będzie bez nich - dodała. Dłoń ukryta za moimi plecami zacisnęła się w pięść. - Co cię ugryzło? - zapytałam rozdrażniona. - Jakiś problem? - Missy rzuciła mi przelotne spojrzenie. - Kto jak kto, ale ty masz powody, żeby życzyć Noelle i jej paczce spłonięcia na stosie. Przecież zamordowały twojego chłopaka. - Nie, nie zrobiły tego. Zamordowała go Ariana. Pozostałe dziewczyny popełniły błąd - wyjaśniłam jej, ledwie panując nad gniewem. Musiałam przyznać, że Missy ma trochę racji, ale jednocześnie czułam, że ta dziewczyna jest ostatnią osobą, która ma prawo je osądzać. - Były moimi przyjaciółkami. - Fajne przyjaciółki - zadrwiła Missy. - Więc chyba dlatego nigdy za mną nie przepadałaś? Bo nie jestem psychopatką? - Ty mała... - O. Mój. Boże - przerwała mi Lorna. - A skoro mowa o powrotach... Gwałtownie się odwróciłam, spodziewając się, że zobaczę Noelle, Taylor albo Kiran. Ale nie. Idąca w naszą stronę dziewczyna miała ostre rysy, mlecznobiałą skórę oraz bardzo długie, idealnie proste i lśniące, czarne włosy. Przechodząc obok, zmierzyła nas spojrzeniem czarnych jak węgiel oczu, jakby przyglądała się nowemu i mało atrakcyjnemu gatunkowi. Pa- trzyła na nas z takim chłodem, że pomimo gorącego wczesnojesiennego słońca prawie zadrżałam. Z pewnością nie było jej w Easton w ubiegłym roku. Zapamiętałabym ją. - Cześć, Ivy! - radośnie powitała ją Diana. - Jak ci się udały... Nie zdołała dokończyć pytania, bo po chwili dziewczyna oddaliła się, mijając nas, jakby nie usłyszała ani słowa. - Suka - mruknęła Missy. - Dziwka - dodała Lorna. Gapiłam się na tę dziewczynę, dopóki nie zniknęła za tylnymi drzwiami Pemberly. Całkowicie zapomniałam o sprzeczce z wielkonosą Missy. Zaczynało się robić ciekawie.

W KAŻDYM NAJMNIEJSZYM SKRAWKU - Nazywa się Ivy Slade - wyjaśni! mi Josh, splatając swoje palce z moimi. - Kiedyś się tu uczyła, ale w ubiegłym roku zniknęła. Teraz wróciła. Dawniej mieszkała razem z Taylor Bell. No dobra. Teraz byłam już bardzo zaintrygowana. - A właściwie skąd ty to wszystko wiesz? - zapytałam. W końcu Josh uczył się w Easton dopiero od roku. Podobnie jak ja. Lewą dłonią próbowałam wprowadzić kod otwierający skrzynkę pocztową, bo Josh trzymał mnie za prawą. Nie bardzo mi to wychodziło. - Gage plotkuje jak dziewczyna - odpowiedział. Uniósł moją dłoń i ucałował opuszek każdego palca, jeden po drugim. - Twierdzi, że coś między nimi było. Coś poważnego. - Ona i Gage - powiedziałam z powątpiewaniem. - Jakoś nie widzę go w poważnym związku. - Mówiłem coś o związku? Chodziło mi o seks. Łączył ich poważny seks - uściślił Josh. - Robili to w całym kampusie. Przynajmniej tak twierdzi Gage. Wzdrygnęłam się. No cóż, to by wyjaśniało, dlaczego Lorna nazwała ją dziwką. - Dobra. Nadmiar informacji. Zmieńmy temat. Nie miałam ochoty wysłuchiwać szczegółów na temat erotycznego tournée Gage'a i Ivy po Easton, ale zanotowałam w myślach informację dotyczącą jej i Taylor, tak na przyszłość. Może dawniej były bliskimi przyjaciółkami. Może nimi pozostały. Może nawet ta cała Ivy wie, gdzie wylądowała Taylor. Po wszystkim, co razem przeszłyśmy, ciekawa byłam dalszych losów dziewczyn z Billings. Choć - jak wskazywało całkowite milczenie z ich strony - ja byłam im zupełnie obojętna. - Dobra. - Josh wypuścił moją prawą dłoń, wziął lewą i zabrał się do całowania kolejnych palców. - Co ty wyprawiasz? - zapytałam ze śmiechem. - Mam wielki plan wycałowania wszystkich części twojego ciała przed upływem tego tygodnia - rzeczowo odpowiedział Josh. - Wszystkich? - powtórzyłam, czując, jak rumieniec pełznie mi po szyi. Josh, którego znałam, zazwyczaj nie był aż tak zuchwały. Josh przekornie się uśmiechnął. - W każdym razie tych, które mi udostępnisz. - Aha.

To było bardziej w jego stylu. Przechyliłam się w stronę Josha i dotknęłam jego ust swoimi. - Kochani, właśnie pracujecie nad moją pierwszą wystawą! - oznajmił donośny głos. Odskoczyliśmy od siebie. Podbiegła do nas Tiffany Goulbourne ze swoim nieodłącznym aparatem fotograficznym w dłoni. Była cała w skowronkach. - Zrobiłaś nam zdjęcie? - zapytałam. - Tak. I to takie, które pewnego dnia zapragniecie pokazywać wnukom. - Posłała mi i Joshowi podwójne całusy na odległość, którymi zawsze witała się z przyjaciółmi, po czym odsunęła się, by obejrzeć mnie od stóp do głów. - Reed, droga koleżanko, po tych wakacjach zrobiłaś się jeszcze bardziej fotogeniczna niż wcześniej. Te włosy! Ta skóra! - I kto to mówi? - odpowiedziałam. Tiffany była mieszkanką Billings, którą poznałam znacznie lepiej w drugim semestrze ubiegłego roku, gdy minął cały ten obłęd. Była wysoka i zgrabna, miała skórę jak heban i krótko przystrzyżone włosy. Niewątpliwie sama mogłaby zrobić karierę modelki, ale wolała stać po drugiej stronie aparatu. Bez przerwy. Gdziekolwiek była i cokolwiek robiła, miała przy sobie aparat: staromodną trzydziestopięciomilimetrówkę albo maciupką cyfrówkę. Nigdzie nie można było się ukryć przed jej czujnym wzrokiem. Była naszym szkolnym paparazzo. Z tą różnicą, że wszyscy ją uwielbiali. - Taaa, jasne - zarumieniła się. - W tym roku musisz się zgodzić na sesję. Po prostu musisz. - Zobaczymy - powiedziałam rozbawiona. Przez połowę letniego semestru Tiff próbowała namówić wszystkie znane nam osoby, by pozowały w różnym świetle do jej projektu artystycznego przygotowywanego na koniec roku. Choć bardzo lubiłam pozytywną energię bijącą od tej dziewczyny, w ubiegłym roku miałam serdecznie dosyć bycia w centrum uwagi i znajdowałam w bursie różne kryjówki, by- leby tylko umknąć przed obiektywem. Cheyenne została oczywiście gwiazdą jej ilustrowanego magazynu, za który, jak nietrudno było przewidzieć, Tiffany otrzymała szóstkę. - O, widzę London i Vienne. Pierwsza tegoroczna fotka Bliźniaczych Miast! - wykrzyknęła. Tiffany zniknęła równie szybko, jak się pojawiła - lawirując w tłumie pierwszoklasistów, którzy po raz pierwszy zaglądali do skrzynek - by uwiecznić London Simmons i Vienne Clark, ponętne Bliźniacze Miasta, w pełni ich świeżo opalonej chwały. - No i? Zobaczmy, co tam masz - powiedział Josh, skinąwszy głową w stronę mojej

skrzynki pocztowej. Szybko ją otworzyłam i wyciągnęłam czekającą w środku złożoną, niebieską kartkę. Widziałam już kilka osób, które jęczały, czytając treść identycznych przesyłek, więc od razu wiedziałam, że zostałam wytypowana. Krótka, napisana na komputerze wiadomość brzmiała: Gratulujemy, panno Brennan! Została pani wybrana na mentora Easton Academy. Pani podopieczna to: Sabine DuLac, klasa pierwsza (przeniesienie), bursa Billings House. W razie jakichkolwiek pytań, prosimy skontaktować się z panią Naylor, szefową doradców zawodowych. - To nie może być prawda - powiedziałam. - Słucham? Nie uważasz, że jesteś wystarczająco godna zaufania, by przyjąć pod swoje skrzydła młodą nowicjuszkę? - zapytał Josh, kiedy trzasnęłam drzwiczkami skrzynki. Josh nie został obarczony nowicjuszem, choć był jednym z najlepszych uczniów Easton. Domyśliłam się, że administracja postanowiła mu odpuścić z uwagi na stres, którego doświadczył w pierwszym roku nauki. Kiedy twój współlokator i najlepszy przyjaciel zostaje zamordowany, a ciebie przez pomyłkę wtrącają do więzienia, zdecydowanie zasługujesz na taryfę ulgową. Chociaż najwidoczniej amnestia nie obejmowała dziewczyny ofiary. Z drugiej strony Cromwell był typowym służbistą, więc zamieszkiwanie w jednym pokoju stanowiło dla niego oficjalną eastońską więź, a chodzenie ze sobą już nie. Tyle dobrego, że w tym roku Joshowi przydzielono Treya. Facet byt wzorem amerykańskiego chłopaka: codziennie rano uprawia!” jogging, byt królem strzelców drużyny piłkarskiej i zabiegały o niego wszystkie szkoły w kraju. Z pewnością nie handlował narkotykami, nie wracał do domu pijany i nie pro- wokował ludzi, by robili mu krzywdę. Wcale nie winiłam Thomasa za to, co go spotkało, ale powiedzmy, że roczna perspektywa otworzyła mi oczy na pewien fakt: nie należał do osób, z którymi łatwo wytrzymać. - Nie o to chodzi. Tu napisano, że ona mieszka w Billings - wyjaśniłam Joshowi, unosząc kartkę. - Nie zdążyłyśmy jeszcze wybrać nowych współlokatorek. Przynajmniej tak mi się wydaje. Chyba że dziewczyny zrobiły to beze mnie albo coś w tym rodzaju. To zresztą, biorąc pod uwagę moje doświadczenia z dziewczynami z Billings, w zasadzie wcale by mnie zbytnio nie zszokowało. Josh natomiast wzruszył ramionami i znowu chwycił mnie za rękę, mówiąc: - Pewnie po prostu ktoś się pomylił. Pocałował mój mały palec, potem palec serdeczny i przez moje ciało przelała się

łaskocząca fala podniecenia. Uch. Ależ wrażliwy ten mój palec serdeczny. - Będziesz musiał z tym skończyć - szepnęłam Joshowi. - Teraz jestem mentorką. Muszę dbać o wizerunek. Spojrzałam mu w oczy jak zawodowa flirciara. - Pokaż to - powiedział Josh, wyjmując mi kartkę z dłoni. - Sabine DuLac? Brzmi jak francuska arystokracja albo coś w tym rodzaju. Pewnie nie tak łatwo ją zszokować. Akurat kiedy się pochylił, żeby mnie pocałować, wparowały London i Vienna, Bliźniacze Miasta we własnej osobie. Miały identyczną opaleniznę, identyczne pasemka, a ich identyczne megabiusty wylewały się z dekoltów bardzo podobnych letnich sukienek. - Reed! Musimy lecieć! Mamy zebranie w bursie przed pierwszym semestrem, a już jesteśmy spóźnione. Cheyenne będzie wściekła. Wszystkie zajęcia tego dnia zostały przesunięte i skrócone, żebyśmy mogli się zadomowić. Ale Cheyenne - jak to Cheyenne - zagarnęła nasz wolny czas dla własnych celów. Westchnęłam. Zresztą i tak powinnam była już pójść, zanim w biały dzień w samym środku zatłoczonej poczty przeszlibyśmy z Joshem do czegoś zupełnie niestosownego. Miałam wrażenie, że Cromwell nie należy do tych, którzy okazują wyrozumiałość, gdy chodzi o publiczne okazywanie uczuć. - Chyba muszę już iść - powiedziałam do Josha, wzruszając ramionami. Dałam mu szybkiego buziaka. Z ciężkim sercem odsunęłam się i odwróciłam, by ruszyć za współlokatorkami. Josh chwycił mnie za nadgarstek i zatrzymał. Przyciągnął mnie do siebie i odwrócił tak, że przywarłam plecami do skrzynek pocztowych. - Josh, co będzie, jeśli jakiś nauczyciel... Zamknął mi usta pocałunkiem, napierając na mnie i całując tak namiętnie, że zupełnie zapomniałam o gronie nauczycielskim i potencjalnych konsekwencjach. Przestałam nawet zważać na maleńkie metalowe gałki, które wbijały mi się w plecy Czułam jego pocałunki dosłownie wszędzie. W każdym najmniejszym skrawku ciała. - Dobra. Teraz możesz już iść. - Josh odsunął się ode mnie z uśmiechem Casanovy. Zamrugałam i spojrzałam na niego spod ciężkich powiek. - A dokąd to ja się wybierałam? Josh roześmiał się, ujął mnie za ramiona i skierował do drzwi, gdzie czekały London i Vienna że znaczącymi uśmieszkami na twarzach. - Widzę, że cieszysz się z powrotu do szkoły? - kpiąco zapytała London, kiedy podeszłam do nich chwiejnym krokiem.

- O tak. - Nie miała pojęcia jak bardzo.

NOWE ZASADY - Witam wszystkich ponownie! Cheyenne stała u szczytu długiego, wypolerowanego, drewnianego stołu, który zajmował cały salon na pierwszym piętrze Billings, i przyciskała do blatu wypielęgnowane palce. Wszystkie wygodne fotele i kanapy zniknęły, a telewizor z płaskim ekranem wepchnięto do kąta. Na środku stołu leżało sześć małych różowych pudełeczek na biżuterię, ułożonych w piramidkę. Przed każdym z dziesięciu krzeseł ustawionych wokół stołu - po jednym u szczytów i po cztery z obydwu stron - również leżało różowe pudełeczko, biała kartka, srebrne pióro i wizytówka. Od razu dostrzegłam swoje imię: ostatnie miejsce po pra- wej - najdalej jak się dało od Cheyenne. Moje imię, podobnie jak pozostałe, wykaligrafowano różowym atramentem. - Zajmijcie swoje miejsca! Mamy mnóstwo do omówienia i bardzo mało czasu! - oznajmiła Cheyenne, zaganiając nas do stołu. Pozostałe dziewczyny, które gawędziły w małych grupkach rozproszonych po pokoju, usiadły na wyznaczonych krzesłach. Ja wślizgnęłam się na swoje, a Rose Sakowitz, filigranowa, rudowłosa ubiegłoroczna współlokatorka Cheyenne, usiadła u szczytu stołu. Była bardziej przy kości niż rok temu. Pocieszające, bo zawsze wyglądała, jakby mogła odfrunąć przy silniejszym wietrze. Mimo to chyba nadal nosiła rozmiar zero. Jej żółta spódniczka była tak maciupka, że mogłabym ją nosić jako opaskę na włosy. - Cześć, Reed - szepnęła z uśmiechem i energicznie mi pomachała. - Cześć - szepnęłam w odpowiedzi. - Miło cię widzieć. - Ciebie też. Jak ci się udały wakacje? - zapytała Rose. - Moje panie! Proszę o ciszę! - warknęła Cheyenne. „Aha. Więc tak to miało teraz wyglądać”. Od ubiegłej wiosny, kiedy Cheyenne podłapała ten klimat z korporacją uczennic i naprawdę się nim przejęła, miała piekielną obsesję na punkcie władzy. Wystartowała do fotela przewodniczącej i odniosła wielkie zwycięstwo, po czym stworzyła gabinet z udziałem: London i Vienny w charakterze współprzewodniczących do spraw towarzyskich, Rose jako przewodniczącej do spraw filantropii i Tiffany jako kronikarza (czyli w zasadzie nobilitowanej specjalistki od gromadzenia zdjęć i wycinków z gazet). Zaprowadziwszy nowy porządek, Cheyenne pilnowała, by żadna wolna chwila nie poszła na marne. Organizowała herbatki, imprezy, zbiórki pieniędzy i całodzienne wycieczki. Gdy tylko miałyśmy wolne od nauki, zacieśniałyśmy więzi. I było całkiem zabawnie. Przeważnie. Nie licząc chwil, w których Cheyenne strzelała z bata. Chyba zatem mają rację ci, którzy twierdzą, że władza

absolutna prowadzi do absolutnego zepsucia. Cheyenne mogłaby wypisać sobie te słowa na czole. Czasami brakowało mi dawnej, półsłodkiej Cheyenne z ubiegłorocznych świąt Bożego Narodzenia, ale im częściej z nią przebywałam, tym wyraźniej czułam, że tak właśnie wygląda prawdziwa twarz Cheyenne. Pod koniec semestru zimowego po prostu trzymała fa- son, aby wyeliminować Noelle. Teraz, kiedy Noelle zniknęła na dobre, Cheyenne wróciła do swojego suczego Ja, spod którego bardzo rzadko przebijała fajna Cheyenne. - Przede wszystkim witam was z powrotem w Billings - zaczęła, a Tiffany pstryknęła jej fotkę. - Mam nadzieję, że przeżyłyście cudowne wakacje. Z radością posłucham historii o wypadach do Europy i wycieczkach na Cape Cod, ale najpierw musimy załatwić pewną sprawę. - Szeroko się uśmiechnęła i uniosła dłonie. - Wiem, że nie możecie się doczekać, żeby zajrzeć do tych małych pudełeczek, więc do dzieła! London pisnęła i rzuciła się na różowe pudełeczko, jakby było stekiem, a ona wściekłym psem. Szczerze mówiąc, ja o swoim zapomniałam. Przysunęłam je bliżej i uchyliłam wieczko. W środku spoczywała maleńka literka B na cienkim złotym łańcuszku, lekko pochylona i wysadzana diamentami. Wszystkie dziewczyny wokół wydawały z siebie ochy i achy, zapinając łańcuszki na szyjach. - Cheyenne! Są takie cudne! - pisnęła Vienna, pomagając London z zapięciem. - Wręcz doskonałe - dodała London. - Teraz każdy będzie widział, kto jest dziewczyną z Billings, a kto nie. Jakby bez tego nie było wiadomo. - Dzięki, Shy. Jesteś taka hoj! - zaświergotała Portia Ahronian. Dołączyła naszyjnik do pięciu lub sześciu złotych łańcuszków, które zawsze zdobiły jej szyję i fantastycznie kontrastowały z oliwkową cerą. W ubiegłym roku nie miałam okazji lepiej poznać Portii, ale odkryłam jej wybitny talent do imprezowania i dostrzegłam poważną słabość do fetyszyzowania biżuterii. Poza tym była wielką wielbicielką mody i pewnie miała zająć miejsce Kiran jako czołowej dystrybutorki haute couture w Billings, gdyż jej poprzedniczka najwyraźniej wyjechała na obczyznę. Oprócz tego Portia miała zamiłowanie do skracania słów, co doprowadzało mnie do szału. Rozmowa z nią przypominała pogawędkę za pomocą SMS - ów. - Nie dziękujcie mi. Podziękujcie Funduszowi Byłych Mieszkanek Billings - powiedziała Cheyenne. Zauważyłam, że na jej szyi spoczywa już łańcuszek z literką B połyskującą na tle mlecznobiałej skóry. To tylko złudzenie czy jej literka jest nieco większa niż pozostałe? - Fundusz Byłych Mieszkanek Billings? - zdziwiłam się.

- Boże, Reed. Niczego się nie nauczyłaś w ubiegłym roku? - zapytała Cheyenne ze śmiechem. - Byłe mieszkanki Billings płacą miesięczne składki - wyjaśniła Rose. - To z tych składek pokrywałyśmy koszty wszystkich imprez i wycieczek w ubiegłym roku. Ciekawe, nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnym funduszu byłych mieszkanek. Z drugiej strony, w ubiegłym roku nie miałam pojęcia o wielu różnych sprawach. Rose zaproponowała, że pomoże mi zapiąć łańcuszek, więc odwróciłam się, by jej to ułatwić. Poczułam na piersi zimną i delikatną literkę B. - Musimy zrobić sobie wspólne zdjęcie z nowymi naszyjnikami! - oznajmiła Tiffany. - Stańcie obok siebie! - Po zebraniu - ucięła Cheyenne, a te dziewczyny, które zaczęły wstawać z krzeseł, opadły na nie z powrotem. - Mamy sporo do omówienia. - Wyciągnęła różową plastikową teczkę z torebki od Kate Spade i odwiązała wstążeczkę. - Zwykle wybieramy nowe współlokatorki wiosną, z pomocą uczennic kończących szkołę, a potem rozdajemy zaproszenia. Jednak z uwagi na ubiegłoroczne wydarzenia wydawało się to trochę niestosowne. „Poza tym dostałyśmy odgórny zakaz, ale co tam, przedstaw to tak, jakby twoje własne poczucie przyzwoitości wyprzedziło decyzję dyrekcji”. - Teraz nadszedł czas, by zapełnić nasz dom, i dlatego musimy działać szybko. Jestem jednak pewna, że podołamy wyzwaniu. Wręczyła plik kartek Tiffany siedzącej po jej prawej stronie i taki sam podała Viennie po lewej. - Znajdźcie strony ze swoim imieniem, a resztę podajcie dalej - poinstruowała nas. To wszystkie nowe uczennice. Będziemy musiały wybrać spośród przeszło setki kandydatek. Zerknęłam na piramidkę pudełeczek ułożonych pośrodku stołu. Sześć dziewczyn. Sześć kolejnych wisiorków. - Każda z was będzie odpowiedzialna za prześwietlenie co najmniej dziesięciu potencjalnych dziewczyn z Billings - ciągnęła Cheyenne. - Prześwietlenie? - zapytałam, gdy spoczął przede mną plik kartek. Z przerażeniem dostrzegłam pierwsze nazwisko: Lorna Gross. Obok nazwiska i niezbyt fortunnego zdjęcia z drugiej klasy widniała lista najważniejszych informacji: data urodzenia, miejsce zamieszkania, oceny końcowe z ubiegłego roku, kluby i dyscypliny sportowe oraz charakterystyka członków rodziny i dochody rodziców. Była tam nawet krótka

informacja o miejscach, gdzie spędzali wakacje i ferie zimowe w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nie miałam pojęcia, jak zdobyto te wszystkie dane. Odłożyłam pierwszą stronę i uśmiechnęłam się. Kiki Rosen. Jeśli o mnie chodziło, Kiki - szóstkowa uczennica i bardzo fajna dziewczyna - nadawała się w sam raz. I, o cholera, czy jej rodzina naprawdę miała aż tyle forsy? - Najpierw umówicie się z każdą z tych dziewczyn i przeprowadzicie wywiad. Upewnijcie się, że to rzeczywiście material nadający się do Billings. Że naprawdę tego pragną. - Cheyenne krążyła wokół stołu krokiem imperatora. - Po drugie i najważniejsze, miejcie je na oku. Zobaczcie, jak się zachowują, kiedy myślą, że nikt ich nie widzi. Właśnie wtedy ukaże wam się ich prawdziwy charakter. Mój śmiech wypełnił pokój, ale okazał się całkowicie odosobniony. Wszystkie dziewczyny przy stole wbiły we mnie spojrzenia. - Ona nie żartuje - powiedziała Rose. Nie wierzyłam w to, co słyszałam. - Chcesz, żebym szpiegowała te dziewczyny? Cheyenne wykrzywiła usta, jakbym właśnie wcisnęła do nich kroplę cytryny. - Tak się robi. Zawsze tak się robiło. - Z jednym wyjątkiem - powiedziała Portia, rzucając mi wyniosłe spojrzenie. Racja. Chodziło o mnie. Jak zwykle, czarna owca. - Było minęło - oznajmiła Cheyenne z lekceważącym machnięciem dłoni. - Ale zwraca nam to uwagę na ważną kwestię. Zważywszy na ubiegłoroczne wydarzenia, sprawą najwyższej wagi jest to, byśmy wybrały odpowiednie dziewczyny. Musimy naprawić zszargany wizerunek Billings. Pokazać światu, że tamte dziewczyny nie są dla nas żadnym wzorem. „Mogę już puścić pawia?” - Eee, Cheyenne? A co z Ivy? - zapytała Rose. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszczyk. - Jak to co z Ivy? - warknęła Cheyenne. No dobra. Widać, że nie pałają do siebie miłością. - No wiesz, w ubiegłym roku bez cienia wątpienia wylądowałaby w Billings, gdyby nie to, że zaginęła w akcji - wyjaśniła Portia, przyglądając się swoim paznokciom. - Powinnyśmy ponowić zaproszenie? - Nie. Interesują nas wyłącznie nowe dziewczyny. Cała rzecz polega na kształtowaniu przyszłości Billings, a nie na zapraszaniu kogoś, kto zniknie po kilku miesiącach - powiedzia- ła Cheyenne. - Zresztą, czy nikt nie słyszał, co przed chwilą mówiłam? Naprawdę nie sądzę,