Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 07 i pol

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :380.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 07 i pol .pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Cabot Meg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 19 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 47 stron)

MEG CABOT URODZINY KSIĘŻNICZKI PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 i ½ Tytuł oryginału SWEET SIXTEEN PRINCESS

Złość i nikczemność otaczających ją osób nie mogła uczynić z niej osoby złej i nikczemnej. Księżniczka zawsze jest uprzejma - powtarzała samej sobie. Mała księżniczka Frances Hodgson Burnett

Środa, 28 kwietnia, 21.00, sala gimnastyczna Liceum imienia Alberta Einsteina - No więc ojciec Lany wynajął na wieczór jacht sułtana Brunei, wart dziesięć milio- nów dolarów, a Lana i jej przyjaciele wypłynęli na wody eksterytorialne, żeby nikt nie mógł się ich czepiać, że piją alkohol. Lilly zadzwoniła przed chwilą, żeby właśnie mnie o tym poinformować. - Lilly... - szepnęłam. - Wiesz, że nie powinnaś dzwonić do mnie na komórkę. Mam z niej korzystać tylko w sytuacjach awaryjnych. - Nie widzisz, że to jest sytuacja awaryjna? Mia, tata Lany jakby nigdy nic pożyczył jacht od sułtana Brunei. Po prostu rzucił wyzwanie. Mówi twojej babce: spróbuj mnie przelicytować. - Nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi. - Bo nie mam. - I muszę już kończyć. Na litość boską, siedzę teraz na zebraniu komitetu rodzicielskiego. - O Boże... - W tle słyszę ścieżkę dźwiękową z Altar Boyz. Od kiedy Lilly zaczęła chodzić z J.P. Reynoldsem - Abernathym IV, zaczęła się niesłychanie pasjonować ścieżkami dźwiękowymi z musicali, bo tata J.P. jest producentem teatralnym i J.P. może dostać darmowe bilety na każde przedstawienie na Broadwayu i off - Broadwayu. I na off - off - Broadwayu też. - Zapomniałam, że masz iść na tę durnotę. Przepraszam, że mnie tam z tobą nie ma. Ale... no wiesz. Wiedziałam. Lilly odsiadywała ostatni tydzień szlabanu, jaki nałożyli na nią rodzice po tym, jak do domu odstawiła ją nowojorska policja za to, że zaatakowała Andy'ego Milonakisa - tego dzieciaka z centrum, którego program na kablówce ogólnego dostępu został kupiony przez MTV - sałatką podawaną do dania głównego w Dojo's. Lilly uważa, że to istna kpina, a nie sprawiedliwość, że Andy dostał kontrakt na swój program z kablówki, bo jej

własny program, Lilly mówi prosto z mostu, jest o wiele lepszy (jej zdaniem), ponieważ nie ogranicza się do zwykłej rozrywki, ale naświetla również kwestie, które należy widowni uświadamiać. Na przykład to, że decyzja Stanów Zjednoczonych, aby obciąć o trzydzieści cztery miliony dolarów dotację dla Funduszu Ludnościowego ONZ spowoduje dwa miliony niechcianych ciąż, osiemset tysięcy sztucznych poronień, cztery tysiące siedemset przypadków śmierci okołoporodowej u matek i siedemdziesiąt siedem tysięcy zgonów wśród noworodków i niemowląt na całym świecie. Tymczasem typowy odcinek programu Andy'ego przedstawia go, jak trzyma w jednej ręce słoik z masłem orzechowym, a w drugiej słoik salsy, a potem udaje, że te dwa słoiki ze sobą tańczą. Lilly jest też wściekła, że Andy nabiera amerykańską widownię, bo udaje, że jest jeszcze nastolatkiem, a obie widziałyśmy go, jak wychodził z d.b.a., takiego baru w East Village, gdzie przy wejściu sprawdzają czy jesteś pełnoletni. Więc jakim cudem dostał się do środka, jeśli nie ma przynajmniej dwudziestu jeden lat? O to właśnie zapytała Andy'ego, kiedy go zobaczyła nad falafelem w Zdrowej Restau- racji Dojo's na St. Mark's Place i właśnie dlatego, jak twierdzi, musiała cisnąć w niego swoją sałatką do drugiego dania, zalewając go dressingiem i powodując, że doniósł na nią na policję. Na szczęście państwu doktorostwu Moscovitzom udało się namówić cały sztab praw- ników Andy'ego, żeby nie wnosili przeciwko niej oskarżenia, wyjaśniając, że Lilly ma teraz pewne problemy z uczuciem gniewu w związku z ich niedawną separacją. Ale to ich nie powstrzymało przed nałożeniem na nią szlabanu. - No i jak idzie zebranie? - spytała Lilly. - Doszli już do tej części, no... sama wiesz, której? - Skąd mam o tym wiedzieć, skoro za bardzo mnie rozprasza rozmowa z tobą? - szepnęłam. Musiałam szeptać, bo siedziałam na składanym krzesełku w rzędzie bardzo sztywniackich z wyglądu rodziców. Jako nowojorczycy, wszyscy oczywiście byli świetnie ubrani, z mnóstwem dodatków od Prady. Ale, jako nowojorczycy, złościli się, że ktoś gada przez komórkę, kiedy ktoś inny - a konkretnie dyrektor Gupta - stoi na podium i przemawia. Poza tym także dlatego, że dyrektor Gupta mówiła, że nie może zagwarantować, iż ich dzieci dostaną się na Yale albo Harvard, co ich wkurzało bardziej niż wszystko inne. Przy dwudziestu tysiącach dolarów rocznie - bo tyle wynosi czesne za naukę w LiAE - nowojorscy rodzice oczekują jakiegoś profitu ze swojej inwestycji. - No cóż, na razie ci odpuszczę, więc możesz wracać do swoich obowiązków -

oświadczyła Lilly. - Ale tak dla twojej informacji: tata Lany przewiózł ją na jacht helikopte- rem sułtana, żeby mogła mieć wielkie wejście na imprezę. - Mam nadzieję, że jedna z łopat wirnika odcięła jej łeb przy wysiadaniu, bo zapo- mniała się pochylić - szepnęłam, unikając oburzonego wzroku pani, która siedziała przede mną, a teraz obróciła się na krześle, żeby bardzo krzywo na mnie spojrzeć za to, że gadam, kiedy dyrektor Gupta udziela wszystkim bardzo ważnych informacji o procencie absolwentów LiAE, który dostaje się na uniwersytety Ivy League. - No cóż - rzekła Lilly. - Nic takiego nie miało miejsca. Ale słyszałam, że spódnica od Azzedine Alaia podleciała jej na głowę i wszyscy mogli zobaczyć, że ma na sobie stringi. - Do widzenia, Lilly - ucięłam. - Ja tylko ci mówię. Szesnaste urodziny to nie byle co. To cię czeka tylko raz w życiu. Nie zmarnuj szansy, organizując jedną z tych swoich głupich imprez na poddaszu z Cheetos i panem G. jako didżejem. - Do widzenia, Lilly. Schowałam komórkę w tej samej chwili, w której pani w rzędzie przede mną obróciła się i powiedziała: - Czy mogłabyś łaskawie odłożyć ten... Ale nie dokończyła zdania, bo Lars, który siedział obok mnie, od niechcenia rozchylił poły marynarki, ukazując broń w kaburze pod pachą. Chciał tylko sięgnąć po miętowy odświeżacz oddechu, ale widok glocka kaliber 9 sprawił, że pani szerzej otworzyła oczy, zamknęła usta i bardzo szybko z powrotem obróciła się na krześle. Czasami chodzenie wszędzie z ochroniarzem jest bardzo męczące, zwłaszcza kiedy usiłujesz wykroić parę chwil sam na sam ze swoim chłopakiem. Ale są takie chwile, jak właśnie ta, kiedy to po prostu rewelka. Potem dyrektor Gupta zapytała, czy ktoś ma jakieś pilne sprawy do omówienia, a ja szybkim ruchem uniosłam rękę. Dyrektor Gupta widziała, że podnoszę rękę. Wiem, że widziała. Ale totalnie mnie zignorowała i udzieliła głosu matce jakiejś pierwszoklasistki, która spytała, czemu szkoła niewiele robi, żeby przygotować uczniów do zdawania egzaminów SAT. Dalej mnie ignorowała, póki nie odpowiedziała na pytania wszystkich innych. Na- prawdę nie mogę powiedzieć, żeby świadczyło to o takim zaangażowaniu w sprawy mło- dzieży, jakie chciałabym widzieć u swoich wychowawców. Ale kim jestem, żeby się skarżyć? Tylko zwyczajną przewodniczącą samorządu szkolnego, nic więcej. I to dlatego, kiedy dyrektor Gupta wreszcie oddała mi głos, zobaczyłam, że wielu ro-

dziców chwyta swoje aktówki od Gucciego i torby na zakupy z Zabar's i szykuje się do wyjścia. Bo kto ma ochotę słuchać, co ma do powiedzenia przewodnicząca samorządu szkolnego? - Hm, cześć - powiedziałam, nieprzyjemnie świadoma kierujących się w moją stronę spojrzeń, nawet jeśli słuchali mnie tylko jednym uchem. Może i jestem księżniczką, ale nadal nie przywykłam do tego całego publicznego przemawiania, mimo usilnych starań Grandmère. - Zostałam poproszona przez część uczniów LiAE o zwrócenie się do komitetu rodzicielskiego w sprawie naszego obecnego programu wychowania fizycznego, a konkretnie nacisku, jaki kładzie się na sporty rywalizacyjne. Uważamy, że poświęcanie sześciu tygodni na naukę subtelnych technik siatkówki jest stratą naszego czasu i pieniędzy naszych rodziców. Wolelibyśmy, żeby wychowanie fizyczne było właśnie tym: nauką, jak osiągnąć dobre fizyczne samopoczucie. Chcielibyśmy, żeby sala gimnastyczna przekształcona została w centrum fitnessu z prawdziwego zdarzenia, ze sprzętem do ćwiczeń kulturystycznych i stacjonarnymi rowerami do spinningu oraz z przestrzenią do ćwiczeń pilates i tai chi. I żeby nasi nauczyciele wychowania fizycznego działali jako osobiści trenerzy i zarazem specjaliści od problemów zdrowotnych. Będą oni pracowali indywidualnie z każdym uczniem, żeby stworzyć dla niego osobisty program treningu i zachowania formy, dostosowany do indywidualnych potrzeb zdrowotnych, niezależnie, czy chodzi o utratę wagi, poprawienie tonusu mięśni, redukcję stresu czy po prostu ogólną poprawę fizycznego samopoczucia. Jak państwo widzą - wyciągnęłam plik papierów, które miałam w plecaku, i zaczęłam rozdawać ulotki - oszacowaliśmy przybliżone koszty związane z tego typu programem ochrony zdrowia i przekonaliśmy się, że jest o wiele bardziej opłacalny niż nasz obecny program nauki wychowania fizycznego, jeśli wziąć pod uwagę olbrzymie kwoty, jakie będą państwo płacić lekarzom swoich dzieci za leczenie cukrzycy wieku młodzieńczego, astmy, wysokiego ciśnienia tętniczego i wielu innych niebezpiecznych schorzeń spowodowanych otyłością. Ta informacja nie spotkała się z takim zainteresowaniem, na jakie miałyśmy nadzieję - to znaczy moje koleżanki z samorządu, czyli Lilly, Tina, Ling Su i ja. Rodzice, jak zauważyłam, na ogół wznosili oczy do nieba, a dyrektor Gupta zerkała na zegarek. - Dziękuję ci za wystąpienie, Mia - powiedziała, unosząc kopię rozliczenia środków finansowych, którą jej wręczyłam. - Ale obawiam się, że koszty tego, co proponujesz, są dla nas w obecnej chwili zbyt wygórowane... - Ale jak się pani zorientuje z naszych wyliczeń - odezwałam się z desperacją w głosie - gdyby tylko odebrać niewielką część funduszy, powiedzmy, programowi szkolnej lekkiej atletyki...

I nagle wszyscy zaczęli pilnie zwracać na nas uwagę. - Tylko nie drużynie lacrosse'a! - zagrzmiał jakiś ojciec w płaszczu przeciwdesz- czowym Burberry. - Tylko nie piłka nożna! - zawołał inny, podnosząc spanikowany wzrok znad swojego telefonu BlackBerry. - I nie czirliding! - Pan Taylor, tata Shemeeki, rzucił mi złe spojrzenie, którym mógłby konkurować z Grandmère. - Widzisz, w czym problem, Mia? - Dyrektor Gupta pokręciła głową. - Ale gdyby każda drużyna oddała chociaż odrobinkę... - Przykro mi, Mia - oświadczyła dyrektor Gupta. - Jestem pewna, że ciężko się nad tym projektem napracowałaś. Ale tam, gdzie chodzi o kwestie finansowe, twoich osiągnięć nie można określić jako szczególnie wybitne... - W głowie mi się nie mieściło, że jest tak bez serca, że wyciąga sprawę tej drobnej pomyłki w obliczeniach, która kilka tygodni temu sprawiła, że przeze mnie samorząd szkolny zbankrutował. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że z pomocą babki i jej niezmordowanych wysiłków na rzecz genowiańskich hodowców oliwek, z nadwyżką wypełniłam pustą kasę. - I nie dotarły do mnie żadne inne narzekania na obecny program wychowania fizycznego. Wnioskuję o zamknięcie dzisiejszego posiedzenia... - Popieram wniosek! - zawołała moja nauczycielka rozwoju zainteresowań, pani Hill; dość ewidentna sztuczka, żeby zdążyć do domu w porę na Taniec z gwiazdami. - Obecne posiedzenie komitetu rodzicielskiego Liceum imienia Alberta Einsteina ogłaszam za zamknięte - powiedziała dyrektor Gupta. A potem ona i wszyscy pozostali zwinęli się stamtąd w takim tempie, jakby goniło ich stado skrzydlatych małp. Spojrzałam na Larsa, jedyną osobę, która została w sali poza mną. - Pierwszym etapem oporu przeciw społecznej przemianie jest stwierdzenie, że nie jest ona potrzebna - powiedział, wyraźnie kogoś cytując. - Sun Tzu? - spytałam, skoro Sztuka wojny to ulubiona książka Larsa. - Gloria Steinem - przyznał. - Czytałem któregoś dnia w łazience jedno z czasopism twojej matki. - Lars chyba nigdy nie słyszał określenia nadmiar informacji. - Wracajmy do domu, księżniczko. No więc, wróciliśmy.

Środa, 28 kwietnia, 22.00, w limuzynie, w drodze do domu Jak ja mam kiedyś rządzić całym krajem, skoro nie mogę nawet skłonić własnego lice- um do zainstalowania w sali gimnastycznej rzędu stacjonarnych rowerów?

Środa, 28 kwietnia, 22.30, poddasze Przynajmniej kiedy wracam do domu po długim dniu walki o prawa mało uzdolnio- nych sportowo uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina, mogę ukoić stargane nerwy słowami pociechy od swojego chłopaka. Nawet jeśli rzadko udaje mi się z nim porozmawiać - chyba że przez Instant Messengera - bo taki jest zajęty studiami uniwersyteckimi, a ja jestem taka zajęta geometrią, lekcjami etykiety, samorządem szkolnym i powstrzymywaniem małego braciszka przed wsadzaniem języka do kontaktu na ścianie. SkinnerBx: Zdajesz sobie sprawę, że zostały już tylko trzy dni do wielkiego dnia? GrLouie: A co to za wielki dzień? SkinnerBx: Twoja szesnastka! GrLouie: A, racja. Zapomniałam. Ta głupia szkoła wciąż zawraca mi głowę. SkinnerBx: Biedactwo. No więc co chciałabyś dostać na urodziny? GrLouie: Tylko ciebie. SkinnerBx: Mówisz poważnie? Bo to się da zorganizować. Doo Pak wyjeżdża na weekend na wycieczkę Stowarzyszenia Koreańskich Studentów do Catskills... Ojojoj! Ja tylko miałam na myśli, że chętnie spędziłabym z nim nieco czasu sam na sam - coś, co zdarza się nam coraz rzadziej teraz, kiedy zdecydował się na przyśpieszony dyplom i robi cały program studiów w trzy lata zamiast w cztery, a jego rodzice się rozstają, i tak dalej, więc co piątek musi jeść obiad albo z mamą, albo z tatą, żeby każde z nich mogło mieć wrażenie, że dostaje tyle czasu Michaela, ile mu się należy.

Wspieram go jako jego dziewczyna i mogę zrozumieć, że nie skąpi rodzicom swojego czasu w trakcie tak stresujących chwil w ich życiu. Panu doktorowi Moscovitzowi chyba nie bardzo odpowiada jego nowy apartament, wynajęty na Upper West Side, chociaż mieszka tylko o rzut nowojorskim kamieniem od akademika Michaela i może tam do niego wpadać w odwiedziny, kiedy tylko ma ochotę (i często to robi - dzięki Bogu, że musi dzwonić z recepcji do pokoju Michaela, zanim go wpuszczą, albo trafiłoby nam się parę niezręcznych sytuacji), a w okolicy mieszka mnóstwo innych psychoterapeutów, z którymi może się spotykać na mieście. A Lilly mówi, że życie z jej matką stało się prawie nie do zniesienia, bo pani doktor Moscovitz przestawiła je obie na dietę ubogowęglowodanową i całkowicie wyrzuciła bajgle ze śniadaniowego jadłospisu, i spotyka się ze swoim osobistym trenerem chyba ze cztery razy w tygodniu. Ale co z moim prawem do czasu Michaela? No bo przecież jestem jego dziewczyną. Nawet jeśli nadal nie jestem gotowa posunąć się tak daleko, jak on może chciałby się posunąć pod względem obściskiwania się. Co jest w sumie dobrą rzeczą, biorąc pod uwagę, na jaką sytuację mógłby się za któ- rymś razem natknąć pan doktor Moscovitz. GrLouie: Nie mówiłam tego dosłownie! Miałam na myśli, że może moglibyśmy pójść razem na jakąś miłą kolację, tylko ty i ja. SkinnerBx: Ach! Jasne. Ale to możesz mieć zawsze. To znaczy, czego tak naprawdę pragniesz? Czego tak naprawdę pragnę? Pokoju na świecie, oczywiście. I żeby zaprzestano emisji gazów cieplarnianych, które powodują globalne ocieplenie. I żeby państwo doktorostwo Moscovitzowie pogodzili się, żebym znów mogła się spotykać z moim chłopakiem w piątkowe wieczory. I już nie być księżniczką. Żeby wszystko wyglądało tak jak kiedyś, kiedy wszystko było prostsze... Jak wtedy, kiedy poszliśmy na łyżwy do Rockefeller Center, a ja ugryzłam się w język - to znaczy, pomijając tę część z gryzieniem się w język. I tę część, w której Michael był tam z Judith Gershner, a ja byłam tam z Kennym Showalterem. Ale rozumiecie. Wszystko poza tym. Jednak żadna z tych rzeczy nie jest czymś, co Michael rzeczywiście mógłby mi dać. Nie sprawuje żadnej kontroli nad światowym pokojem, globalnym ociepleniem, własnymi

rodzicami ani faktem, że lodowisko w Rockefeller Center zamykane jest w kwietniu, więc nigdy nie mogłam sobie pojeździć na łyżwach w czasie własnych urodzin. A już z całą pewnością nie ma żadnej kontroli nad tym, że jestem księżniczką. Nie- stety. GrLouie: Poważnie, Michael. Poza przyjemną kolacją niczego nie pragnę. SkinnerBx: Jesteś pewna? Bo na gwiazdkę mówiłaś coś innego. Co ja mogłam mówić, że chcę, kiedy była gwiazdka? Nawet już teraz nie pamiętam. Mam nadzieję, że on nie chce mi kupić kolejnej figurki Fiesta Giles. Bo teraz, kiedy Buffy puszczają już tylko w powtórkach, aż smutno mi patrzeć na nią i jej przyjaciół, poustawianych na małych plastikowych podstawkach na cmentarzyku na mojej toaletce. W sumie zastanawiałam się nawet, czy nie zastąpić ich lawendą w doniczce, bo podobno zapach lawendy wpływa na nerwy, a mnie potrzebne jest wszelkie dostępne ukojenie. Albo Maszynę Czasu Wuja Rico z Napoleona Wybuchowca, którą pan Gianini skon- fiskował jakiemuś dzieciakowi z pierwszej klasy na algebrze i dał mi w prezencie. Cokolwiek zadziała lepiej. Poza tym Michael nie ma czasu angażować się w aukcje na eBay. Te resztki wolnego czasu, jaki mu został, powinien spędzać ze mną. Okay, muszę postawić szlaban na te prezenty. Michaelowi musi być naprawdę trudno, tak wymyślać, co tu dać dziewczynie, która właściwie wszystko, co chce, może sobie wziąć ze swojego pałacu. Jest tylko biednym, ciężko pracującym studentem. To wobec niego niesprawiedliwe. I wobec każdego chłopaka, który spotyka się z jakąś księżniczką. GrLouie: Mam pomysł. Ustalmy sobie zasadę: od tej pory możemy sobie nawzajem dawać tylko takie prezenty, które własnoręcznie zrobimy. SkinnerBx: Mówisz poważnie? GrLouie: Tak poważnie jak L. Ron Hubbard, kiedy twierdził, że wszyscy jesteśmy potomkami przybyszów z kosmosu. SkinnerBx: Okay, umowa stoi. WomynRule: KG, znów gadasz w sieci z moim bratem? U, zaraza. To Lilly.

GrLouie: Tak. Co chcesz? WomynRule: Tylko ci przypomnieć, że ona tam poleciała helikopterem. GrLouie: Na setki imprez latałam helikopterem. Chociaż to nie jest tak do końca prawda. Tylko raz leciałam helikopterem, kiedy był jakiś wypadek na trasie FDR i nijak nie mogliśmy się dostać do prywatnego odrzutowca czekającego na Teterboro. Ale wiem, do czego zmierza Lilly, i próbuję to zdusić w zarodku. Iluvromance: Mia, musisz zrobić imprezę. Musisz. Wiem, że jest ci przykro przez to, co się stało na urodzinowej imprezie w zeszłym roku. No, świetnie! Teraz jeszcze Tina się do tego przyłącza! GrLouie: Tak, tak, jeszcze wszyscy się zmówcie przeciwko mnie. Iluvromance: Lilly obiecuje, że to, co się stało na twojej imprezie w zeszłym roku, w tym roku się nie powtórzy. Nie będziemy się bawić w Siedem Minut w Niebie. Jesteśmy już na to o wiele za dorośli. WomynRule: A poza tym jestem teraz z J.P. GrLouie: Wtedy byłaś z Borisem. Ale i tak to się stało. WomynRule: Ale z Borisem było tak strasznie nudno. No bo co z tego mogło wyniknąć? Iluvromance: Hm. Ekhm. WomynRule: Przepraszam. Jestem pewna, że między tobą a Borisem wszystko wygląda zupełnie inaczej. Iluvromance: I, psiakrew, racja. WomynRule: Ale wiesz, o co mi chodzi. Z J.P., jak dotąd, sprawy są nadal tak bardzo... cóż... same rozumiecie. Rozumiemy aż za dobrze. Bo Lilly prawie o niczym innym nie umie mówić. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tak straciła głowę dla jakiegoś faceta. To pewnie dlatego, że J.P. nadal każe jej się tylko domyślać, co naprawdę do niej czuje. Mam wrażenie, że w ostatnich

dniach słyszę od niej wyłącznie - o ile nie opowiada o swojej nienawiści do Andy'ego Milonakisa - rzeczy w rodzaju: „Myślisz, że on mnie lubi? No bo chodzimy ze sobą, i tak dalej, i całujemy się, ale on nic nie mówi, no wiesz, o tym co do mnie czuje. Uważasz, że to dziwne? No bo jaki facet nie mówi o swoich uczuciach? To znaczy, dobra, wiem, że faceci nie mówią o tym, co czują. Ale chodzi mi o to, jaki facet, który chodzi do LiAE, nie chce rozmawiać o swoich uczuciach? To znaczy taki, który nie jest gejem?” Jakbym ja to mogła wiedzieć. Iluvromance: Lilly, on nadal nie wymienił słowa na „k”? WomynRule: Nawet nie wymienił słowa na „d”. Jak, na przykład: Zostań moją dziewczyną. GrLouie: A czy ty powiedziałaś do niego słowo na „k”? Albo słowo na „c”, jak „chłopak”? WomynRule: Oczywiście, że nie. Chodzimy ze sobą zaledwie nieco ponad miesiąc. Nie chcę go odstraszyć. GrLouie: Do odważnych świat należy. WomynRule: Przestań mi tu cytować Gilberta i Sullivana. Chcę, żeby mi pierwszy powiedział słowo na „k”. Czy to taka zbrodnia? Dlaczego on mi tego nie mówi? Iluvromance: No cóż, wiesz, że J.P. zawsze był takim trochę samotnikiem. Pewnie po prostu nie wie, jak postępować w kontaktach z dziewczynami. WomynRule: Naprawdę tak uważasz? GrLouie: Dokładnie. O mój Boże, posłuchajcie, dziewczyny, tego: J.P. jest zupełnie jak Bestia z Pięknej i Bestii, no wiecie, wtedy kiedy Piękna zaczyna mieszkać u niego w pałacu, a Bestia jest dla niej taki nieprzyjemny? Bo tak jak Bestia przez tyle lat był w tym swoim pałacu sam, tak J.P. siedział sam jak palec przy stole w czasie lunchu przez ten naprawdę długi czas, więc może on nie jest do końca pewien, jak trzeba postępować z ludźmi, bo wcale nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w kontaktach międzyludzkich - zupełnie jak Bestia!!! Więc może się wydać gburowaty, albo pozbawiony uczuć, a tymczasem jestem pewna, że prawda jest inna - zupełnie jak u Bestii!!! WomynRule: Mia, ja wiem, że Piękna i Bestia to twój ulubiony musical, i tak dalej. Ale chyba trochę to naciągasz.

Iluvromance: Nie, uważam, że Mia ma rację. J.P. potrzebna jest tylko właściwa kobieta, żeby otworzyć jego serce - które do tej pory otaczał zimną, twardą skorupą dla własnej ochrony emocjonalnej - a wtedy zamieni się w niepowstrzymany wulkan namiętności. WomynRule: W takim razie, dlaczego do tej pory jeszcze nie wybuchł? Chyba że dajesz do zrozumienia, że nie jestem odpowiednią kobietą, żeby otworzyć jego serce. Iluvromance: Wcale tak nie twierdzę! Ja tylko mówię, że to nie będzie łatwe. GrLouie: Taa. Jakby Pięknej było trudno zdobyć zaufanie Bestii. WomynRule: Właśnie! Zajęło jej to całe dwie piosenki. Iluvromance: Taa, ale prawdziwe życie nie wygląda jak musical. Niestety. GrLouie: Może gdybyś mu pierwsza powiedziała, że go kochasz, to by wywołało pierwsze pęknięcie na tej jego twardej zewnętrznej skorupie... WomynRule: Ja nie powiem mu pierwsza, że go kocham! SkinnerBx: Mia? Jesteś tam jeszcze? Mój chłopak! Tak się zajęłam tą rozmową o chłopaku Lilly, że zapomniałam o swoim własnym! GrLouie: Oczywiście, że tak. Zaczekaj sekundę. GrLouie: Dziewczyny, muszę spadać, ale jedna rzecz na koniec: nie robię imprezy z okazji szesnastki i to moje ostatnie słowo. Jasne? WomynRule: Boże, już niech ci będzie. Nie musisz wrzeszczeć. Iluvromance: Mia, nikt nie chcę cię zmuszać, żebyś robiła coś, na co sama nie masz ochoty. Ale szesnastka to jest duże wydarzenie... GrLouie: Żadnej imprezy. WomynRule: No cóż, lepiej się upewnij, czy twoja babka też o tym wie. GrLouie: Zaraz. A co to miało niby znaczyć? WomynRule: Nic. Muszę już iść. GrLouie: Lilly!!! Czy ty i Grandmère znów spiskujecie za moimi plecami?

WomynRule: (niedostępna) GrLouie: Ja ją chyba zabiję. Iluvromance: Ona nic na to nie może poradzić. Wiesz, jak się martwi, odkąd jej rodzice są w separacji. Nie wspominając już o tej sprawie z Andym Milonakisem. I o tym, że J.P. nie chce wyznać, co naprawdę do niej czuje. Ups, słyszę, że mama mnie woła. Muszę lecieć. Pa! Iluvromance: (niedostępna) Świetnie. Po prostu świetnie. GrLouie: Michael, czy ty wiesz, czy twoja siostra i moja babka nie planują czasem czegoś na moje urodziny? Na przykład imprezy niespodzianki? SkinnerBx: Nic mi o tym nie wiadomo. Możesz sobie wyobrazić, jaką imprezę wymyśliłyby razem te dwie? No właśnie mogę: taką, jakiej naprawdę, naprawdę nie chciałabym mieć.

Czwartek, 29 kwietnia, godzina wychowawcza Dzisiaj przy śniadaniu zapytałam mamę, czy Grandmère i Lilly planują jakąś imprezę niespodziankę na moje szesnaste urodziny, a ona zakrztusiła się świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym z Papaya King i powiedziała: - Słodki Jezu, mam nadzieję, że nie. Na co pan Gianini dodał: - A jeśli tak, to nie oczekujcie, że będę tam robił za przyzwoitkę. Dość się już napa- trzyłem na ten grinding w czasie Zimowego Balu Wielu Kultur w tym roku i starczy mi na całe życie. I ma rację. Ostatnio grinding zrobił się w Liceum imienia Alberta Einsteina szalenie popularny. Ja bym wolała, żeby zamiast niego modny był krumping. Ale nie. Moi rówieśnicy (oprócz Michaela, który przeciwny jest grindingowi z powodów, jakich mi jeszcze nie wyjawił, poza tym że twierdzi, że to „głupio wygląda”) mają ostatnio cały czas ochotę ocierać się o siebie nawzajem intymnymi częściami ciała. Szkoda tylko, że nie pozwalają nam tego ćwiczyć na WF - ie. - Myślałam, że w tym roku nie chcesz robić imprezy - powiedziała mama. - Przez to, co się stało na twojej imprezie rok temu. - Bo nie chcę - powiedziałam. - Ale wiesz... Ludzie nie zawsze słuchają, co mówię. Mówiąc „ludzie”, miałam na myśli oczywiście Grandmère. O czym mama doskonale wiedziała. - No cóż, możesz być zupełnie spokojna - powiedziała. - Nic nie słyszałam, żeby Lilly i twoja babka planowały jakąś imprezę. W limuzynie w drodze do szkoły przepytałam Lilly szczegółowo na okoliczność moich podejrzeń, ale nie puściła pary z ust.

Może ja tylko sobie wyobrażałam ten cały spisek na linii Grandmère/Lilly w celu ufetowania mnie wbrew mojej woli. Co wcale nie jest takie dziwne, jak się pomyśli o wszystkim, co już zdążyły wspólnie wykoncypować za moimi plecami w przeszłości. Naprawdę, one są zupełnie jak para Snape/Malfroy w świecie Mugoli. Tylko bez tych peleryn.

Czwartek, 29 kwietnia, rozwój zainteresowań Przez cały lunch uważnie obserwowałam J.P., żeby się przekonać, czy uda mi się do- strzec jakieś oznaki, że mógłby zamienić się w wulkan eksplodujący namiętnością, tak jak prorokowała Tina, że mu się któregoś dnia zdarzy. Musiał jednak zauważyć, że mu się przypatruję, bo w pewnym momencie, kiedy Lilly wstała i poszła po dokładkę makaronu zapiekanego z serem (ubogowęglowodanowa dieta jej matki przynosi efekt zdecydowanie przeciwny do zamierzonego, kiedy chodzi o Lilly - Lilly zamieniła się tylko w jeszcze bardziej rozszalałego węglowodanoholika), spojrzał na mnie i spytał: - Mia... Czy ja mam coś na twarzy? - Nie, skąd? - odparłam. - Bo cały czas mi się przyglądasz. Wpadłam! Ale wstyd! - Przepraszam - mruknęłam w stronę swojej dietetycznej coli, z nadzieją, że on nie zauważy mojego rumieńca. Tylko jak mógłby go nie zauważyć w tym bezlitosnym blasku jarzeniówek zawieszonych pod sufitem? (Uwaga dla samej siebie: sprawdzić koszt zainstalowania nowego, bardziej korzystnego oświetlenia w stołówce). - Ja tylko... coś sprawdzałam. - Co sprawdzałaś? - Nic takiego - powiedziałam pośpiesznie i zajęłam się swoją sałatką fasolową. - Mia - odezwał się J.P. cichym, ale głębokim głosem, który (nie ma w tym nic dziw- nego, bo po drugiej stronie stołu Boris wyjął skrzypce i pokazywał Tinie, Ling Su i Perin, jak łatwo jest zagrać akordy z Foo Fighters Best of You) tylko ja mogłam usłyszeć: - Czy ty... Ale nie dokończył tego, co chciał powiedzieć, bo w tej samej chwili wróciła Lilly.

- Dalibyście wiarę, że skończył im się makaron zapiekany z serem? - oznajmiła. - Musiałam się zadowolić czterema kromkami chleba i paczką doritos. Ale chyba szybko uporała się z rozczarowaniem, jeśli jakąś wskazówką może być tempo, w jakim wcinała doritos. Ciekawe, co chciał mi powiedzieć J.P.? Tina chyba faktycznie ma rację. Któregoś dnia on eksploduje jak Wezuwiusz. Kiedy wreszcie dojdzie do erupcji namiętności J.P., nikt nad nią nie zapanuje.

Czwartek, 29 kwietnia, 19.00, w limuzynie, w drodze do domu z hotelu Plaza Kiedy tylko weszłam do apartamentu Grandmère w hotelu Plaza, zostałam zaata- kowana przez jakąś kobietę z purpurowymi włosami, ubraną w biodrówki, która powiedziała: - O, świetnie, już przyszła. A potem spróbowała przypiąć mi przenośny mikrofon z tyłu bluzki. - Co pani robi? - spytałam ostro. Na szczęście był ze mną Lars, który stanął tuż przed tą kobietą i patrząc na nią z góry groźnym wzrokiem, powiedział: - Czym mogę pani służyć? Pani Purpurowe Włosy musiała wysoko unieść głowę, żeby spojrzeć Larsowi w twarz. Najwyraźniej nie spodobało jej się to, co na niej zobaczyła, bo cofnęła się na niepewnych nogach o kilka kroków i powiedziała: - Hm... Lewis? Mamy tu niewielki... Albo może powinnam powiedzieć wielki, naprawdę wielki, problem. A wtedy z salonu Grandmère wypadł pędem taki chudy facecik w zabawnych okularkach z czerwonymi oprawkami i powiedział: - O, świetnie, już przyszła. Księżniczko Mio, bardzo się cieszę z naszego poznania. Nazywam się Lewis, a to jest moja asystentka Janine. - Wskazał na purpurowowłosą kobietę, która nadal gapiła się w górę na Larsa, jakby patrzyła na King Konga, i najwyraźniej niezdolna była wykrztusić ani słowa. - Jeśli tylko pozwolisz Janine przypiąć mikrofon, będziemy mogli startować. Nie zawracałam sobie głowy pytaniem Lewisa, z czym takim mielibyśmy niby zaraz startować. Zamiast tego powiedziałam: - Przepraszam.

A potem minęłam go i poszłam prosto do Grandmère, która siedziała w swoim fotelu w stylu Ludwika XIV, ze świeżo ułożonymi włosami i idealnym makijażem, a na jej kolanach dygotał niemal kompletnie łysy miniaturowy pudel. - Ach, Amelio, dobrze, że już jesteś - powiedziała. - Gdzie twój mikrofon? - Grandmère - powiedziałam, dopiero teraz zauważając sterczącego za jej plecami kamerzystę. - Co się tutaj dzieje? Kim są ci ludzie? Dlaczego ten człowiek nas filmuje? - Mia, nie będzie mógł wykorzystać z tego materiału, jeśli nie przypniesz mikrofonu - rzekła poirytowanym tonem Grandmère. - Janine! Janine, czy mogłabyś z łaski swojej przypiąć jej mikrofon? Lewis wszedł do środka, potrząsając swoją nastroszoną fryzurą. - Hm, tak, Wasza Wysokość, no cóż, widzi pani, Janine próbowała, ale zdaje się, że jest jakiś problem... - Jaki problem? - spytała Grandmère ostrym, władczym tonem. - Ona, hm... - mruknął Lewis z przestraszoną miną. Ale nie bał się Larsa, tylko Grandmère. - Nie chciała pozwolić Janine go sobie przypiąć. Grandmère przeniosła złe spojrzenie z Lewisa na mnie. - Amelio - odezwała się chłodno. - Pozwól łaskawie, żeby ta fioletowowłosa młoda dama przypięła ci mikrofon, żebyśmy ten jeden szczegół mogli już mieć z głowy. Jestem później umówiona na obiad, na który raczej nie chciałabym się spóźnić. - Nikt nic mi nie będzie przypinał - powiedziałam tak głośno, że Rommel, siedzący na kolanach Grandmère, położył uszka po sobie i pisnął - dopóki ktoś mi nie wyjaśni, co się tutaj dzieje. - Och, przepraszam - bąknął Lewis zawstydzony. - Myślałem, że wiesz. Nie miałem pojęcia. Janine i ja... - Och, a to jest Rafe, ten za kamerą. Rafe, przysadzisty koleś z bandaną na głowie, pomachał mi zza obiektywu kamery... jesteśmy z MTV i właśnie cię filmujemy do specjalnego odcinka popularnego programu reality show, nadawanego w MTV, czyli Moja wspaniała szesnastka. Spojrzałam na Lewisa, a potem na Grandmère i Rafe'a - Janine nigdzie nie widziałam, bo została w holu z Larsem - i znów z powrotem na Lewisa. - Co? - spytałam. - Moja wspaniała szesnastka to seryjny reality show nadawany w MTV - wyjaśnił Lewis, jakbym miała problemy ze zrozumieniem akurat tego fragmentu. - Co tydzień pokazujemy innego nastolatka, który szykuje się do obchodów swoich szesnastych urodzin. Filmujemy wszystkie przygotowania do imprezy, a potem samą imprezę. To jeden z naszych

najpopularniejszych programów. Na pewno go oglądałaś. - Och, faktycznie, oglądałam - oświadczyłam. - I dlatego zaraz stąd wychodzę. Do widzenia. I ruszyłam do wyjścia. Bo wiedziałam! Wiedziałam, że moja babka musiała coś takiego uknuć! Ale nie zaszłam zbyt daleko, bo potknęłam się o kabel zasilający jeden z ustawionych przez nich reflektorów. A także ze względu na to, że Grandmère wstała (zrzucając z kolan ogromnie zasko- czonego Rommla, który na szczęście, dzięki latom wprawy, zdołał wylądować na czterech łapach) i powiedziała: - Amelio! W tej chwili siadaj! To ten jej głos. W tym głosie jest coś takiego, że musisz zrobić to, co ci kazała. Nie wiem, jak jej się to udaje, ale się udaje. Tak więc opadłam na kanapę, masując sobie łydkę, którą walnęłam o jej stolik do kawy. - Już lepiej - powiedziała Grandmère zupełnie innym tonem. Z powrotem usiadła na swoim eleganckim, obitym na różowo fotelu. - A teraz zacznijmy od początku. Amelio, ci mili państwo nakręcą twoją imprezę z okazji szesnastki do specjalnej edycji tego ich reality show. Wygeneruje to znaczne zainteresowanie medialne naszym krajem, Genowią, którą będziesz pewnego dnia rządziła, a który w chwili obecnej cierpi na niemal zupełny brak turystów z Ameryki, dzięki słabemu dolarowi i niedawnej decyzji twojego ojca o ograniczeniu liczby statków wycieczkowych, które mogą zawijać do portu, do dwunastu tygodniowo. A teraz, proszę, pozwól Janine przypiąć sobie mikrofon, żebyśmy mogli już zacząć. Pan Castro to szalenie niecierpliwy człowiek. Wzięłam głęboki oddech. A potem odezwałam się - chociaż naprawdę wcale, ale to wcale, nie chciałam tego wiedzieć: - Jaką imprezę z okazji szesnastki? - Tę, którą organizuję dla ciebie - rzekła Grandmère. - Ty i setka twoich najbliższych przyjaciół polecicie książęcym odrzutowcem do Genowii, gdzie na lotnisku będą na was czekały zaprzężone w konie powozy, które natychmiast przewiozą was do pałacu na późne śniadanie z szampanem, po którym nastąpi wycieczka po darmowe zakupy do butików takich jak Chanel czy Louis Vuitton na Rue de Prince Philippe dla dziewcząt, oraz wycieczka na genowiańską plażę na prywatne lekcje jazdy na skuterach wodnych dla chłopców. Potem powrót do pałacu na masaże i kompletną zmianę wizerunku, jeśli chodzi o ubranie i makijaż.

Potem wszyscy są zaproszeni na bal na twoją cześć (stroje wieczorowe) w czasie którego Destiny's Child (zgodziły się wystąpić wspólnie tylko ze względu na tę okazję) wykonają swoje największe przeboje. A potem, następnego dnia rano, wszystkim załatwiłam przelot do domu, żeby w poniedziałek mogli zdążyć do szkoły. Gapiłam się na nią bez słowa. Wiedziałam, że mam otwarte usta. Wiedziałam też, że Rafe wszystko to filmuje. Ale nie byłam w stanie zamknąć tych ust. I nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa, żeby kazać Rafe'owi odłożyć kamerę. Bo tak totalnie się wkurzyłam!!! Późne śniadanie z szampanem? Darmowe zakupy u Louisa Vuittona? Masaże? Destiny's Child? Setka moich najbliższych przyjaciół? Ja nawet nie znam setki ludzi, a co dopiero mówić o przyjaciołach. - To będzie spektakularny sukces - oświadczył Lewis, podsuwając sobie krzesło, żeby móc na mnie spojrzeć z bliska przez soczewki swoich czerwonych okularów - które, jak zauważyłam, nieco przypominały rączki od plastikowych nożyczek. - To będzie naj- słynniejszy epizod w dziejach Mojej wspaniałej szesnastki. Nawet zmienimy nazwę programu do tego twojego odcinka... Nazwiemy go Moja wspaniała książęca szesnastka. Twoja impreza, księżniczko, sprawi, że wszystkie imprezy, kiedykolwiek pokazane dotąd w naszym programie, będą wyglądać jak kinderbale dla pięciolatków w Chuck E. Cheese. - Oraz - dodała Grandmère (z bliska dostrzegałam, że naprawdę nałożyła parę warstw kryjącego podkładu na potrzeby kamery) - przyciągnie miliony gorliwych turystów do Genowii, kiedy już raz zobaczą wszystko, co nasz mały kraj ma do zaoferowania pod względem luksusowych, najwyższej jakości zakupów, rozrywki na światowym poziomie, możliwości odpoczynku w nadmorskiej okolicy, wyszukanej kuchni, luksusowych hoteli oraz gościnności rodem ze Starego Świata. Przeniosłam wzrok z Grandmère na Lewisa i z powrotem, nadal z otwartymi ustami. A potem zerwałam się na równe nogi i biegiem rzuciłam do drzwi.

Czwartek, 29 kwietnia, poddasze Kto by stamtąd nie wybiegł na moim miejscu? To przecież bez cienia wątpliwości naj- gorsze, co ona kiedykolwiek zrobiła. Poważnie. No bo, MTV? Moja wspaniała książęca szesnastka? Czy ona rozum postradała? Oczywiście, zadzwoniła poskarżyć się mojej mamie. Na mnie. Mówi, że jestem sa- molubna i niewdzięczna. Mówi, że wiecznie myślę wyłącznie o sobie i że to jest taka nie- powtarzalna okazja, żeby Genowia wreszcie zyskała trochę dobrej prasy po tych wszystkich niepochlebnych artykułach, które ukazały się na jej temat niedawno, zwłaszcza w kwestii ślimaków i tego, że o mały włos nie wylecieliśmy z Unii Europejskiej, i tak dalej. Mówi, że gdyby naprawdę obchodził mnie kraj, którym będę któregoś dnia rządzić, to przyjęłabym jej hojny podarunek i zgodziła się być przy tym filmowana. A mnie naprawdę obchodzi Genowia. Naprawdę. Ale nie chcę mieć żadnej imprezy z okazji szesnastki! A już zwłaszcza nie chcę takiej, która będzie nadawana w całym kraju w MTV! Dlaczego ludziom tak trudno to zrozumieć? Przynajmniej mama jest po mojej stronie. Kiedy usłyszała, co zaplanowała Grandmère (razem z MTV), jej usta zrobiły się bardzo małe, jak wtedy, kiedy jest naprawdę wściekła. A potem powiedziała: - Nie martw się, kotku. Już ja się tym zajmę. A potem poszła wykonać kilka telefonów. Mam nadzieję, że zadzwoniła do taty, do Genowii. Albo może do jakiegoś domu wa- riatów, żeby wreszcie można było Grandmère zamknąć dla jej własnego - i mojego - dobra. Ale podejrzewam, że to trochę zbyt wygórowane nadzieje. Dlaczego ja nie mogę mieć jakiejś normalnej babci? Takiej, która mi na urodziny

upiecze tort, zamiast organizować dla mnie transkontynentalną imprezę z nocowaniem i pozwalać ją sfilmować stacji telewizyjnej? Dlaczego?