Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 07 - Ksie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 07 - Ksie.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Cabot Meg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

MEG CABOT KSIĘŻNICZKA IMPREZUJE PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 Tytuł oryginału THE PRINCESS DIARIES, VOLUME VII, PARTY PRINCESS

Mojej siostrzenicy Riley Sueham Cabot, kolejnej księżniczce, która uczy się rządzić

Nieuprzejmość i złość tych, którzy ją otaczali, nie mogła zrobić z niej osoby nieuprzejmej i zlej. Księżniczka musi być uprzejma, powiedziała sobie. Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka Przekład Wacława Komarnicka

Papeteria Jej Wysokości Księżniczki Amelii Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo Szanowny Panie Doktorze Carlu Jung! Zdaje sobie sprawę, że nigdy Pan nie przeczyta tego listu, przede wszystkim dlatego, ze już pan nie żyje. Ale i tak czuje się zmuszona napisać do pana, bo kilka miesięcy temu, w czasie szczególnie trudnego okresu mojego życia, pewna pielęgniarka poinformowała mnie, że powinnam się starać pełniej wyrażać moje uczucia. Wiem, że pisanie listu do osoby zmarłej to niezupełnie to, o co chodzi, ale w obecnej sytuacji mam obok siebie bardzo mało ludzi, z którymi mogłabym porozmawiać o moich problemach. Głównie dlatego, że to właśnie ci ludzie są przyczyną moich problemów. Prawdę mówiąc, doktorze Jung, od lat piętnastu i trzech kwartałów usiłuje osiągnąć samorealizację. Pamięta pan samorealizację, prawda? To znaczy powinien pan - w końcu to pan ją wymyślił. Chodzi o to, że za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że jestem o krok od samorealizacji, wydarza się coś takiego, co mi to wszystko psuje. Jak ten cały numer z książęcym pochodzeniem. No bo dokładnie wtedy, kiedy uważałam, że już większym dziwadłem być nie mogę - PACH! - okazuje się, że jestem jeszcze i księżniczką. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom wcale się nie będzie wydawało, że to jakiś problem. Ale bardzo chętnie zobaczyłabym, jak ONI by zareagowali, gdyby każdą wolną chwilę ICH życia zajmowały lekcje dworskiej etykiety udzielane im przez ich babkę o wytatuowanych powiekach, gdyby napastowali ich paparazzi albo gdyby musieli uczestniczyć w nudnych oficjalnych imprezach państwowych w towarzystwie ludzi, którzy nigdy w życiu nie słyszeli o serialu The OC i nie mają pojęcia, co się ostatnio dzieje w związku. Setha i Summer, którzy wiecznie się rozstają, a potem się godzą,. Ale książęce pochodzenie to nie jedyna sprawa, która staje mi na drodze, kiedy usiłuje osiągnąć samorealizacje. Jestem na przykład jedyna, pozostająca, przy zdrowych zmysłach opiekunka, mojego małego brata - który ewidentnie ma pewne problemy rozwojowe, bo w wieku dziesięciu miesięcy nadal nie potrafi chodzić, nie przytrzymując się czyichś (zazwyczaj moich) dłoni (chociaż wykazuje niezwykły dla swojego wieku rozwój

umiejętności werbalnych, ponieważ zna dwa słowa: „sa”, czyli samochód, i „Ok”, czyli kotek - których używa wymiennie na określenie wszelkich przedmiotów, nie tylko samochodów i kotów). Ale to jeszcze nie wszystko. Dochodzi do tego fakt, że zostałam wybrana na przewodnicząca, samorządu w swojej szkole... ale i tak ciągle jestem tam jedna, z najmniej popularnych osób... Albo to że wreszcie odkryłam, że mam prawdziwy talent (pisanie - w razie gdyby Pan się nie zdążył zorientować z tego listu), ale nigdy nie będę mogła się poświecić karierze pisarskiej, bo będę zbyt zajęta rządzeniem małym europejskim księstwem. Nie żebym, jak mówi moja nauczycielka angielskiego, pani Martinez, która twierdzi, że w wypracowaniach stale nadużywam przymiotników - kiedykolwiek miała się doczekać publikacji, ani nawet chociaż zdobyć pracę jako asystentka scenarzysty na planie jakiegoś serialu komediowego. Na koniec dodam, że zdobyłam miłość mężczyzny swoich marzeń, po to tylko, żeby teraz patrzeć, jak go pochłania bez reszty dystopia w filmach science fiction... Prawie nigdy go już nie widuję. Rozumie pan, do czego zmierzam? Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że samorealizację mam w zasięgu ręki, okrutnym gestem wyrywa mi ją przeznaczenie. Albo moja babka. Ja się wcale nie skarżę, ja tylko mówię, że... No cóż, ile konkretnie musi znieść człowiek, zanim może się uznać za kogoś, kto osiągnął samorealizację? Bo ja totalnie uważam, że już chyba więcej nie dam rady znieść. Czy ma pan jakieś wskazówki, które pomogłyby mi osiągnąć transcendencje przed ukończeniem szesnastego roku życia? Bo bardzo by mi się przydały. Dziękuję. Pańska przyjaciółka Mia Thermopolis PS Ach, tak. Zapomniałam. Pan nie żyje. Przepraszam. Z tymi wskazówkami to już nieważne. Poszukam sobie w bibliotece. Wtorek, 2 marca, po szkole, sala RZ CODWUTYGODNIOWE POSIEDZENIE CZŁONKÓW SAMORZĄDU SZKOLNEGO LiAE

Obecni: Mia Thermopolis, przewodnicząca Lilly Moscovitz, wiceprzewodnicząca Ling Su Wong, skarbniczka Pani Hill, doradca samorządu z ramienia Rady Pedagogicznej Lars van der Hooten, osobisty ochroniarz JKW M. Thermopolis Nieobecni: Tina Hakim Baba, sekretarz, wskutek konieczności nagłej przymiarki nowego aparatu ortodontycznego, ponieważ stary został spuszczony w toalecie przez jej młodszego brata. (Co w sumie tłumaczy, czemu to ja piszę protokół. Ling Su nie może, bo ma artystyczny charakter pisma, który bardzo przypomina lekarski charakter pisma, co znaczy, że ludzkie oko nie jest go w stanie odczytać. A Lilly twierdzi, że ma zespół urazowy nadgarstka po przepisaniu na komputerze opowiadania, które wysłała na doroczny konkurs krótkich form literackich magazynu „Sixteen”. Czy może powinnam raczej powiedzieć, PIĘCIU opowiadań, które wysłała na doroczny konkurs krótkich form literackich magazynu „Sixteen”. Nie wiem, skąd ona wzięła czas na napisanie PIĘCIU opowiadań. Ja ledwie znalazłam czas, żeby napisać JEDNO. Ale i tak uważam, że moje opowiadanie Nigdy więcej kukurydzy! jest całkiem niezłe. Zawiera wszystko, co POWINNO się znaleźć w opowiadaniu: Miłość. Wzniosłość. Samobój- stwo. Kukurydzę. (Czego więcej można by żądać?) Wniosek o zatwierdzenie protokołu posiedzenia z dnia 15 lutego: ZATWIERDZONY. SPRAWOZDANIE PRZEWODNICZĄCEJ: MÓJ WNIOSEK O TO, ŻEBY SZKOŁA POZOSTAWAŁA W CZASIE WEEKENDÓW OTWARTA I DOSTĘPNA DLA LICZNYCH KÓŁEK ZAINTERESOWAŃ NAPOTKAŁ ZDECYDOWANY OPÓR ZE STRONY SZKOLNEJ DYREKCJI. POSTAWIONO NASTĘPUJĄCE ZASTRZEŻENIA: KOSZT WYNAGRODZENIA ZA NADGODZINY DLA BIBLIOTEKARKI ORAZ KOSZT WYNAGRODZENIA ZA NADGODZINY DLA STRAŻNIKA

OCHRONY PRZY WEJŚCIU DO SZKOŁY, KTÓRY MIAŁBY SPRAWDZAĆ, CZY WCHODZĄCY DO LIAE SĄ FAKTYCZNIE JEJ UCZNIAMI, A NIE JAKIMIŚ BEZDOMNYMI Z ULICY. REPLIKA WICEPRZEWODNICZĄCEJ: SALA GIMNASTYCZNA JEST OTWARTA W WEEKENDY NA POTRZEBY TRENINGÓW SPORTOWYCH. STRAŻNIK OCHRONY NA PEWNO MÓGŁBY SPRAWDZAĆ LEGITYMACJE UCZNIÓW SPORTOWCÓW TAK SAMO JAK UCZNIÓW, KTÓRZY NAPRAWDĘ PRZEJMUJĄ SIĘ SWOIMI STOPNIAMI. POZA TYM NIE MACIE WRAŻENIA, ŻE NAWET ŚREDNIO INTELIGENTNY STRAŻNIK OCHRONY BĘDZIE UMIAŁ ODRÓŻNIĆ BEZDOM- NYCH Z ULICY OD UCZNIÓW LIAE? REPLIKA PRZEWODNICZĄCEJ NA REPLIKĘ WICEPRZEWODNICZĄCEJ: WIEM. WSPOMNIAŁAM O TYM. DYREKTOR GUPTA PRZYPOMNIAŁA MI W ODPOWIEDZI, ŻE BUDŻET TRENINGÓW SPORTOWYCH ZOSTAŁ ZATWIERDZONY JUŻ JAKIŚ CZAS TEMU, A NA BIBLIOTEKĘ W WEEKENDY BUDŻETU NIE MA. I ŻE STRAŻNIKÓW OCHRONY ZATRUDNIA SIĘ PRZEDE WSZYSTKIM ZE WZGLĘDU NA POSTURĘ, A NIE INTELIGENCJĘ. REPLIKA WICEPRZEWODNICZĄCEJ NA REPLIKĘ PRZEWODNICZĄCEJ: NO CÓŻ, MOŻE W TAKIM RAZIE NALEŻY PRZYPOMNIEĆ DYREKTOR GUPCIE, ŻE ZNAKOMITA WIĘKSZOŚĆ UCZNIÓW LICEUM IMIENIA ALBERTA EINSTEINA NIE UPRAWIA SPORTÓW, NATOMIAST POTRZEBUJE TYCH DODATKOWYCH GODZIN W BIBLIOTECE, I ŻE BUDŻET TRZEBA ZWERYFIKOWAĆ. I ŻE POSTURA TO NIE WSZYSTKO. REPLIKA PRZEWODNICZĄCEJ NA REPLIKĘ WICEPRZEWODNICZĄCEJ NA WCZEŚNIEJSZĄ REPLIKĘ PRZEWODNICZĄCEJ: BOŻE, LILLY, ZROBIŁAM TO. POWIEDZIAŁA, ŻE SIĘ JESZCZE ZASTANOWI. (Dlaczego Lilly musi być taka wojownicza na tych naszych posiedzeniach? Przez to wychodzę w oczach pani Hill na osobę pozbawioną jakiegokolwiek autorytetu). Naprawdę myślałam, że Lilly już się pogodziła z tym, że nie zamierzam rezygnować z pełnionej funkcji po to, żeby to ONA mogła zostać przewodniczącą. To było przecież całe MIE- SIĄCE temu i miałam wrażenie, że mi przebaczyła, kiedy namówiłam tatę, żeby wystąpił w jej programie telewizyjnym, żeby mogła przeprowadzić z nim wywiad na temat europejskiej polityki imigracyjnej. I dobra, fakt, nie udało jej się w ten sposób uzyskać skoku wskaźnika oglądalności, jak tego oczekiwała. Ale Lilly mówi prosto z mostu; że to nadal jeden z najpopularniejszych programów manhattańskiej kablówki ogólnego dostępu - zaraz po tym programie z udziałem Anioła Piekieł, który demonstruje, jak gotować jedzenie na rurze wydechowej - nawet jeśli ci producenci, którzy kupili prawa do jej programu, jeszcze nie zdołali sprzedać go żadnej większej stacji.

SPRAWOZDANIE WICEPRZEWODNICZĄCEJ: POJEMNIKI DO SEGREGOWANIA ODPADÓW JUŻ PRZYJECHAŁY I ZOSTAŁY UMIESZCZONE OBOK WSZYSTKICH ZWYKŁYCH KOSZY NA ŚMIECI NA TERENIE SZKOŁY. SĄ TO SPECJALISTYCZNE POJEMNIKI PODZIELONE NA TRZY SEGMENTY: PAPIER, BUTELKI I PUSZKI, Z WBUDOWANYM MECHANIZMEM ZGNIATAJĄCYM W CZĘŚCI NA PUSZKI. WYKORZYSTANIE PRZEZ UCZNIÓW CZĘSTE. POWSTAŁ JEDNAK PEWIEN MAŁY PROBLEM Z NAKLEJKAMI. REPLIKA PRZEWODNICZĄCEJ: JAKIMI NAKLEJKAMI? REPLIKA WICEPRZEWODNICZĄCEJ NA REPLIKĘ PRZEWODNICZĄCEJ: TYMI NA KLAPY POJEMNIKÓW, Z NAPISEM: „PAPIER, PUSZKI I BALETKI”. R. PRZEWODNICZĄCEJ NA R. WICEPRZEWODNICZĄCEJ: ONE MAJĄ NAPIS: „PAPIER, PUSZKI I butelki”, NIE „BALETKI”. WICEPRZEWODNICZĄCA: NO WŁAŚNIE NIE. ROZUMIESZ? PRZEWODNICZĄCA: OKAY. KTO ZATWIERDZAŁ NAPIS NA NAKLEJKACH? WICEPRZEWODNICZĄCA: TO CHYBA NASZA SEKRETARZ. KTÓRA JEST DZISIAJ NIEOBECNA. SKARBNICZKA: ALE TO NIE WINA TINY, ONA PRZEŻYWA TERAZ STRASZNY STRES Z TYMI OCENAMI NA PÓŁOKRES. PRZEWODNICZĄCA: MUSIMY ZAMÓWIĆ NOWE NAKLEJKI. NAPIS „PAPIER, PUSZKI I BALETKI” JEST NIE DO PRZYJĘCIA. SKARBNICZKA: NIE MAMY PIENIĘDZY NA ZAMÓWIENIE NOWYCH NAKLEJEK. PRZEWODNICZĄCA: SKONTAKTUJ SIĘ Z FIRMĄ, U KTÓREJ ZAMÓWIONE BYŁY NAKLEJKI, I POINFORMUJ ICH, ŻE ZASZŁA POMYŁKA, KTÓRĄ TRZEBA NATYCHMIAST SKORYGOWAĆ, I ŻE PONIEWAŻ TO BYŁA POMYŁKA Z ich STRONY, NIE POWINNI ŻĄDAĆ ZA TO ZAPŁATY. WICEPRZEWODNICZĄCA: PRZEPRASZAM, MIA, ALE TY PISZESZ PROTOKÓŁ TEGO POSIEDZENIA W SWOIM pamiętniku? PRZEWODNICZĄCA: TAK. CO Z TEGO? WICEPRZEWODNICZĄCA: A NIE MASZ TAKIEJ SPECJALNEJ KSIĘGI PROTOKOŁÓW POSIEDZEŃ SAMORZĄDU SZKOLNEGO? PRZEWODNICZĄCA: MAM. ALE W PEWNYM SENSIE JĄ POSIAŁAM. NIE MARTW SIĘ. PRZEPISZĘ PROTOKÓŁ NA KOMPUTERZE PO POWROCIE DO DOMU. WSZYSCY DOSTANĄ JUTRO WYDRUKI. WICEPRZEWODNICZĄCA: zgubiłaś KSIĘGĘ PROTOKOŁÓW POSIEDZEŃ SAMORZĄDU SZKOLNEGO? PRZEWODNICZĄCA: NO CÓŻ, NIEZUPEŁNIE. TO ZNACZY MNIEJ WIĘCEJ WIEM, GDZIE ONA LEŻY. TYLE ŻE W TEJ CHWILI NIE MAM DO NIEJ DOSTĘPU.

WICEPRZEWODNICZĄCA: WIĘC GDZIE ONA LEŻY? PRZEWODNICZĄCA: ZOSTAWIŁAM JĄ W POKOJU TWOJEGO BRATA W AKADEMIKU. WICEPRZEWODNICZĄCA: A COŚ TY ROBIŁA Z KSIĘGĄ PROTOKOŁÓW POSIEDZEŃ SAMORZĄDU SZKOLNEGO W POKOJU MOJEGO BRATA W AKADEMIKU? PRZEWODNICZĄCA: PO PROSTU BYŁAM U NIEGO W ODWIEDZINACH, OKAY? WICEPRZEWODNICZĄCA: TO wszystko, CO TAM ROBIŁAŚ? POSZŁAŚ w odwiedziny? PRZEWODNICZĄCA: TAK. PANI SKARBNICZKO, CZEKAMY TERAZ NA PANI RAPORT. (Nie no, dajcie spokój. O co chodzi z tym „To WSZYSTKO?” Przecież wyraźnie widać, że chodziło jej o SEKS. I to jeszcze przy pani Hill! Jakby Lilly nie wiedziała bardzo dobrze, na czym stoimy z Michaelem w tej kwestii! A może ona się denerwuje tym, że Nigdy więcej kukurydzy! jest lepsze niż jej wszystkie opowiadania? Nie, to niemożliwe. Nigdy więcej kukurydzy! opowiada o wrażliwym, młodym samotniku, który wpada w taką rozpacz z powodu alienacji, jakiej doświadcza w pewnej ekskluzywnej szkole średniej na Upper East Side, do której go posłali rodzice, oraz tym, że w szkolnej stołówce upierają się, żeby dodawać kukurydzy do chili, ignorując jego częste prośby, żeby tego nie robiono, że w końcu skacze pod pociąg metra. Ale czy to rzeczywiście lepsza fabuła niż w tych opowiadaniach Lilly, gdzie młodzi ludzie obojga płci zaczynają się zapoznawać z własną seksualnością? Sama nie wiem. Wiem jednak, że pismo „Sixteen” raczej nie publikuje opowiadań z niedwuznacznymi scenami. Owszem, drukują artykuły o kontroli urodzin i historie dziewczyn, które złapały ja- kąś chorobę przenoszoną drogą płciową albo zaszły w niechcianą ciążę, albo zostały sprzedane jako białe niewolnice czy coś. Ale nigdy nie nagradzają takich historii w tych swoich konkursach na opowiadanie. Ale kiedy wspomniałam o tym Lilly, ona stwierdziła, że pewnie zrobią wyjątek, jeśli opowiadanie okaże się szczególnie dobre, a jej opowiadania takie są - przynajmniej według niej samej. Mam tylko nadzieję, że oczekiwania Lilly nie są ZA BARDZO nierealistyczne. Bo, okay, pierwszą zasadą pisarską jest pisać o czymś, co się samemu zna z doświadczenia, i owszem, nigdy nie byłam chłopakiem, nie nienawidziłam kukurydzy i nie czułam się na tyle wyalienowana, żeby się rzucać pod pociąg metra. Ale Lilly nigdy nie uprawiała seksu, a jej wszystkie PIĘĆ opowiadań mówi o seksie. W jednym z nich bohaterka uprawia seks z NAUCZYCIELEM. Normalnie WIDAĆ, że ten kawałek nie został napisany z własnego doświadczenia. Bo poza trenerem Wheatonem, który jest zaręczony z mademoiselle Klein i nawet by nie spojrzał na żadną uczennicę, nie ma w tej

szkole ani jednego nauczyciela płci męskiej, na którym dałoby się choć na chwilę oko zawiesić. (No cóż, myślą tak wszyscy poza moją mamą, ewidentnie, skoro najwyraźniej uznała, że pan G. jest rzekomo tak seksowny - OCH! - że nie zdołała mu się oprzeć). Raport skarbniczki: Nie mamy już żadnych pieniędzy. (Zaraz. Co LING SU POWIEDZIAŁA PRZED CHWILĄ???????) Wtorek, 2 marca, hotel Plaza, lekcja etykiety No cóż, no to już po wszystkim. Samorząd uczniowski Liceum imienia Alberta Einsteina zbankrutował. Jesteśmy spłukani. Bez grosza. Splajtowaliśmy. Jesteśmy pierwszym samorządem w historii Liceum imienia Alberta Einsteina, który wydał cały swój budżet w ciągu siedmiu miesięcy, kiedy zostały do przeżycia jeszcze trzy. Pierwszym samorządem w historii, któremu nie wystarczy pieniędzy na wynajęcie Sali imienia Alice Tully w Lincoln Center na uroczystość rozdania matur ostatniej klasie. I najwyraźniej to moja wina, bo wyznaczyłam artystkę na skarbniczkę. - Mówiłam ci, że nie umiem liczyć pieniędzy! - powtarzała raz za razem Ling Su. - Mówiłam ci, że nie nadaję się na skarbniczkę! Mówiłam ci, żebyś mianowała Borisa skarb- nikiem! Ale ty się upierałaś przy tej swojej Władzy w Ręce Dziewczyn. No cóż, tak się składa, że ta dziewczyna jest przy okazji artystką. A artyści nijak się nie rozumieją na zesta- wieniach bilansowych i wpływach ze składek! My mamy na głowie ważniejsze rzeczy. Na przykład sprawiać, żeby sztuka stymulowała umysły i zmysły. - Wiedziałam, że trzeba było wyznaczyć Shameekę na skarbniczkę - jęknęła Lilly. Kilka razy. Chociaż przypomniałam jej, też kilkakrotnie, że tata Shameeki zapowiedział jej, że wolno jej w jednym semestrze brać udział tylko w jednym zajęciu pozalekcyjnym, a ona już zdecydowała się wybrać cheerleading zamiast udziału w samorządzie studenckim - decyzja, która z pewnością będzie ją dręczyć po nocach, kiedy będzie się starała zostać pierwszą kobietą afroamerykańskiego pochodzenia mianowaną do Sądu Najwyższego. W gruncie rzeczy to nie jest wina Ling Su. To ja jestem przewodniczącą. Jeżeli czegoś się w ogóle nauczyłam w tym całym książęcym interesie, to tego, że władzy towarzyszy od-

powiedzialność: można ją delegować, ile się chce, ale koniec końców TO TY zapłacisz cenę, jeśli coś pójdzie nie tak. Powinnam była uważać. Powinnam była trzymać rękę na pulsie. Powinnam była położyć szlaban na te hiperdrogie pojemniki do segregowania odpadów. Powinnam była kazać im kupić zwykłe, niebieskie. To był mój pomysł, żeby wybrać te z wbudowanym zgniataczem. O CZYM JA MYŚLAŁAM??? Dlaczego nikt nie spróbował mnie powstrzymać? O mój Boże, ja już wiem, co to jest. To moja własna, prywatna Zatoka Świń. Poważnie. Na historii dowiedzieliśmy się wszystkiego o Zatoce Świń - pewna grupa strategów wojskowych jeszcze w latach sześćdziesiątych wymyśliła sobie taki plan, żeby zrobić inwazję na Kubę i obalić Castro, i namówiła prezydenta Kennedy'ego, żeby się na to zgodził. Tyle że po dotarciu na Kubę przekonali się, że wróg ma znaczną przewagę, a w dodatku nikt nie sprawdził, czy góry, w których żołnierze mieli się bezpiecznie schronić, są istotnie po tej stronie wyspy (były po przeciwnej). Wielu historyków i socjologów przypisywało winę za Zatokę Świń wystąpieniu zjawiska zwanego syndromem grupowego ogłupienia, które zachodzi wtedy, kiedy pragnienie uzyskania jednomyślności przez wszystkich członków grupy doprowadza do tego, że nikomu z nich nie chce się porządnie sprawdzić faktów - jak wtedy, kiedy NASA przed startem promu kosmicznego Columbia nie chciała słuchać inżynierów, którzy ostrzegali przed niebezpieczeństwem. Ale NASA udało się sztywno trzymać wyznaczonej wcześniej daty startu. I to jest najwyraźniej DOKŁADNIE to, co zaszło w przypadku naszych pojemników na odpady. Panią Hill - jak się nad tym zastanowić - powinno się nazwać wyzwalaczem syndromu grupowego ogłupienia... No bo nie można powiedzieć, by wychodziła ze skóry, żeby nas spróbować powstrzymać. To samo dotyczy Larsa, skoro już o tym mowa. Od czasu, kiedy kupił sobie swojego nowego sidekicka, w ogóle przestał uważać na lekcjach, a teraz nie chce pomóc w sensownym rozwiązaniu tego problemu, na przykład udzielając nam pożyczki w wysokości pięciu tysięcy dolarów, których nam brakuje. Moim zdaniem to jest zwykły wykręt, skoro będąc naszym doradcą, pani Hill jest przynajmniej częściowo odpowiedzialna za to fiasko. Owszem, zgoda, ja jestem przewod- niczącą i w ostatecznym rozliczeniu odpowiedzialność spada na mnie.

Ale przecież nie bez powodu mamy doradcę. Ja mam tylko piętnaście lat i dziesięć miesięcy. Nie powinnam musieć sama się borykać z CAŁYM tym ciężarem. Pani Hill powinna chyba przejąć chociaż TROCHĘ tej odpowiedzialności. Gdzie ona była, kiedy cały roczny budżet przepuszczałyśmy na najdroższe pojemniki do segregowania odpadów z wbudowanym zgniataczem? Powiem wam gdzie - podsycała swoje uzależnienie od swetrów haftowanych we wzór amerykańskiej flagi poprzez oglądanie Home Shopping Network w pokoju nauczycielskim i w ogóle nie zwracała na nas uwagi! Och, świetnie. Grandmère właśnie się na mnie rozdarła. - Amelio, czy ty w ogóle uważasz na to, co mówię, czy po prostu mówię do ściany? - Oczywiście, że uważam, Grandmère. A tak naprawdę to muszę zacząć uważać na lekcjach ekonomii. Może wtedy nauczę się trochę mocniej trzymać w garści swój portfel. - Ach tak - powiedziała Grandmère. - No to co ja mówiłam? - Och. Zapomniałam. - John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty. Słyszałaś o nim kiedykolwiek? O Boże. Znów to samo. Ostatni świr Grandmère? Kupuje sobie posiadłość nadmorską. Tylko że, oczywiście, Grandmère nie wystarczyłoby, że jest właścicielką zwyczajnej nadmorskiej posiadłości. A więc kupuje sobie wyspę. Tak właśnie. Swoją własną wyspę. A ściśle mówiąc, wyspę Genowia. Prawdziwa Genowia nie jest wyspą, ale ta, którą kupuje Grandmère, jest. Leży u wybrzeży Dubaju, gdzie pewna firma budowlana skonstruowała grupę wysp, które razem tworzą kształt widoczny aż z pokładu promu kosmicznego. Na przykład kiedyś zrobili grupę wysp w kształcie palmy i nazwali je Palma. A teraz robią taką grupę pod nazwą Świat. Są tam wyspy w kształcie Francji i południowej Afryki, i Indii, i nawet New Jersey, a oglądane z góry wyglądają zupełnie jak mapa świata, o tak:

Oczywiście, wyspy nie są zbudowane w odpowiedniej skali. Bo wtedy wyspa Genowia byłaby rozmiaru mojej łazienki. A Indie byłyby rozmiaru Pensylwanii. Wszystkie wyspy mają w sumie mniej więcej ten sam rozmiar - dość duże, żeby umieścić na nich potężną posiadłość z domkami dla gości i basenem - żeby ludzie tacy jak Grandmère mogli sobie kupić wyspę w kształcie kraju, jaki sobie wybiorą, i mieszkać potem na niej, zupełnie jak Tom Hanks w filmie Poza światem. Tyle że on nie zrobił tego z wyboru. Poza tym na jego wyspie nie było willi o powierzchni czterech i pół tysiąca metrów kwadratowych, z supernowoczesnym systemem ochrony, klimatyzacją i basenem, w którym jest wodospad, jak to będzie u Grandmère. Ale Grandmère ma ze swoją wyspą pewien problem: nie jest jedyną osobą startującą do przetargu. - John Paul Reynolds - Abernathy Czwarty - powtarza teraz bardzo naglącym głosem. - Nie mów mi, że go nie znasz. Chodzisz z nim do szkoły! - Jakiś facet, z którym chodzę do szkoły, startuje do przetargu na sztuczną wyspę Genowię? - Wydawało się to trochę niewiarygodne. Ja wiem, że mam najmniejszą tygodniówkę w całym LiAE, bo tata się martwi, że mogłabym przemorfować w kogoś takiego jak Lana Weinberger, która wszystkie swoje pieniądze przepuszcza na przekupywanie bramkarzy, żeby ją wpuszczali do klubów, do których nie mogłaby wejść legalnie z racji zbyt młodego wieku (tłumaczy to całkiem logicznie, pytając, że skoro Lindsay Lohan to robi, to czemu ona ma nie móc?). Poza tym Lana ma też własną kartę American Express, którą płaci za wszystko - od latte w Delikatesach Ho, po stringi w Agent Provocateur - a jej tata po prostu co miesiąc spłaca kartę. Lana to taka SZCZĘŚCIARA. Ale nieważne. Bo czy ktoś dostaje takie kieszonkowe, że może sobie kupić WYSPĘ? - Nie ten chłopak, który chodzi z tobą do szkoły. Jego OJCIEC. - Grandmère zmrużyła powieki, co zawsze jest złym znakiem. - John Paul Reynolds - Abernathy TRZECI bierze udział w przetargu przeciwko mnie. Jego SYN chodzi z tobą do szkoły. Jest o klasę wyżej od ciebie. Na pewno go znasz. Podobno ma ambicje teatralne, podobnie jak jego ojciec, który jest kopcącym cygara, ordynarnym producentem. - Przepraszam, Grandmère. Nie znam żadnego Johna Paula Reynoldsa - Abernathy'ego Czwartego. I w sumie mam nieco poważniejsze zmartwienia niż to, czy ci się uda kupić tę wyspę, czy nie - poinformowałam ją. - Prawdę mówiąc, jestem spłukana. Grandmère się rozjaśniła. Ona uwielbia rozmawiać o pieniądzach. Bo to często prowadzi do rozmawiania o zakupach, które są jej ulubionym hobby poza piciem sidecarów i

paleniem. Grandmère jest najszczęśliwsza, kiedy może robić wszystkie te trzy rzeczy naraz. Na jej nieszczęście, przy obowiązujących w Nowym Jorku przepisach dotyczących palenia (określanych przez nią jako faszystowski dryl) jedyne miejsce, gdzie może pić, palić i jednocześnie robić zakupy, to jej własny dom. Tyle że wtedy pozostają zakupy przez Internet. - Czy chcesz coś sobie kupić, Amelio? Coś nieco bardziej modnego niż te okropne wojskowe buciory, w których nadal chodzisz pomimo moich zapewnień, że nie podkreślają one kształtu twoich kostek? Może takie urocze mokasynki z wężowej skóry od Ferragamo, jakie ci pokazywałam któregoś dnia? - Ja nie jestem spłukana OSOBIŚCIE, Grandmère - powiedziałam. Chociaż w sumie, to jestem, bo dostając zaledwie dwadzieścia dolarów tygodniówki, z czego powinnam opłacić wszystkie swoje rozrywkowe potrzeby, całą tygodniówkę tracę w czasie jednego wyjścia do kina, jeśli zaszaleję, i na tabletki z ginkgo biloba, i na napój gazowany. Boże broń, żeby mój tata MNIE zaproponował kartę American Express. Tyle że, sądząc po tej historii z pojemnikami do segregowania śmieci, tata chyba miał rację, nie dając mi dostępu do nielimitowanego kredytu. - Chodzi mi o to, że zbankrutował samorząd Liceum imienia Alberta Einsteina - wyjaśniłam. - Cały budżet wydaliśmy w siedem miesięcy zamiast w dziesięć. Teraz mamy poważne kłopoty, bo powinniśmy zapłacić za wynajem Sali imienia Alice Tully na czerwcową ceremonię wręczenia matur. Ale nie możemy, bo nie mamy żadnych pieniędzy. A to znaczy, że Amber Cheeseman, która w tym roku ma wygłosić mowę na wręczeniu matur, zabije mnie, i to najprawdopodobniej będzie długa i bolesna śmierć. Wiedziałam, że zwierzając się z tego Grandmère, ponoszę pewne ryzyko. Bo fakt naszego bankructwa to głęboko skrywana tajemnica. Poważnie. Lilly, Ling Su, pani Hill, Lars i ja przysięgliśmy na własne życie, że nikomu nie powiemy prawdy o tym, że szkolny samorząd ma pustą kasę, dopóki absolutnie nie uda się tego uniknąć. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuję, to postawienie w stan oskarżenia i śledztwo. A wszyscy wiemy, że Lana Weinberger podskoczy na pierwszą okazję pozbawienia mnie funkcji przewodniczącej samorządu. Tata LANY sam bez zmrużenia oka wyłożyłby pięć kawałków, gdyby uważał, że może tym wspomóc swoją ukochaną córunię. Moi krewni? Niekoniecznie. Ale zawsze zostaje pewna szansa - niewielka - że Grandmère jakoś się za mną wstawi. Już to kiedyś zrobiła. A tak na marginesie, z tego co wiem, ona i Alice Tully mogły być najlepszymi przyjaciółkami za czasów studiów. Może wystarczy, że Grandmère wykona jeden telefon i będę miała Salę imienia Alice Tully wynajętą ZA DARMO!!!!

Tylko że Grandmère nie wyglądała tak, jakby miała zamiar w najbliższym czasie wykonywać jakieś telefony w moich sprawach. Zwłaszcza kiedy zaczęła wydawać te cmokające odgłosy językiem. - Pewnie wydajesz wszystkie pieniądze na jakieś banialuki i bibeloty - powiedziała, nawet nie do końca potępiającym tonem. - Jeśli mówiąc banialuki i bibeloty - odparłam (zastanawiając się, czy te słowa rzeczywiście istnieją, czy też nagle zaczęła mówić językami i skoro tak, to czy nie powinnam wezwać jej pokojówki) - masz na myśli dwadzieścia pięć nowoczesnych pojemników do segregowania odpadów, z osobnymi segmentami na papier, puszki i butelki oraz z wbudo- wanym mechanizmem zgniatającym w części na puszki, nie wspominając już o trzystu kompletach do elektroforezy dla laboratorium biologicznego, których w żaden sposób nie mogę zwrócić, bo wierz mi, już o to pytałam, to tak. Grandmère zrobiła taką minę, jakbym bardzo ją rozczarowała. Widać było wyraźnie, że uważa pojemniki do segregowania odpadów za wyrzucanie pieniędzy w błoto. A ja nawet nie WSPOMNIAŁAM o całym tym problemie z naklejkami: puszki i baletki. - Ile potrzebujesz? - spytała zwodniczo swobodnym tonem. Zaraz. Czy Grandmère miała zamiar zrobić coś niesłychanego - i poratować mnie pożyczką? Nie. Niemożliwe. - Niewiele - powiedziałam, myśląc, że to zbyt piękne, żeby było możliwe. - Tylko pięć tysięcy. - W sumie to pięć tysięcy siedemset dwadzieścia osiem dolarów, bo tyle Lincoln Center życzy sobie od szkół za wynajęcie Sali imienia Alice Tully, która może pomieścić tysiąc osób. Ale nie zamierzałam rozpraszać się szczegółami. Siedemset dwadzieścia osiem dolarów już jakoś zbiorę, jeśli Grandmère będzie chciała wybulić pięć tysięcy. Ale cóż. To było zbyt piękne, żeby się okazało prawdziwe. - No cóż, a co szkoły robią w takiej sytuacji, kiedy muszą szybko zebrać pieniądze? - Chciała wiedzieć Grandmère. - Nie wiem - powiedziałam. Nie mogłam pozbyć się uczucia porażki. Poza tym skłamałam (a to dopiero coś nowego...), bo doskonale wiem, co robią szkoły, które znajdą się w naszej sytuacji i muszą szybko zebrać jakieś pieniądze. Już to przedyskutowaliśmy, szczegółowo, podczas posiedzenia samorządu, po szokującej rewelacji Ling Su na temat stanu naszego konta bankowego. Pani Hill nie chciała udzielić nam pożyczki (wątpię zresztą, żeby miała pięć tysięcy dolarów odłożone w jakiejś skarpecie. Przysięgam, że nigdy nie widziałam, żeby miała na sobie dwa razy to samo. A to oznacza bardzo wiele luźnych swetrów Quaker

Factory, jak na jedną nauczycielską pensję), ale ochoczo pokazała nam katalog wysyłkowy świec, który miała gdzieś pod ręką. Poważnie. To była cała jej ta wspaniała rada. Żebyśmy sprzedawali świece. Lilly tylko spojrzała na nią i powiedziała: - Sugeruje pani, że mamy wspierać nihilistyczną walkę pomiędzy tymi, którzy lubią mieć, a tymi, którzy lubią mieć jeszcze więcej, w stylu Czekoladowej wojny Roberta Cormiera, pani Hill? Bo wszyscy ją przeczytaliśmy na angielskim i wiemy doskonale, co się może zdarzyć, jeśli zakłóci się porządek świata. Ale pani Hill z urażoną miną powiedziała, że możemy ogłosić konkurs na to, kto sprzeda więcej świec, nie narażając świat na kompletny upadek wartości ani nie wykazując się szczególnym nihilizmem. Ale kiedy przejrzałam ten katalog świec i zobaczyłam te wszystkie zapachy - Truskawki i śmietana! Wata cukrowa! Kruche ciasteczko! - i te wszystkie kolory, przeżyłam swój własny, prywatny atak nihilizmu. Bo szczerze mówiąc, wolałabym, żeby klasa maturalna zrobiła mi to, co Obi Wan Kenobi zrobił Anakinowi Skywalkerowi w Zemście Sithów (tzn. żeby odcięli mi nogi mieczem świetlnym i zostawili mnie, żebym spłonęła żywcem na skraju krateru z lawą), niż zapukać do drzwi naszej sąsiadki, Ronnie, i pytać ją, czy byłaby zainteresowana kupnem ślicznej świecy o zapachu truskawek ze śmietaną, odlanej w kształcie truskawki, za dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt pięć. A wierzcie mi, klasa maturalna jest jak najbardziej ZDOLNA zrobić ze mną to, co Obi Wan zrobił Anakinowi. A już szczególnie Amber Cheeseman, która została w tym roku prymuską i która mogłaby bez trudu nakłaść mi po łbie, bo tak się składa, że chociaż jest o wiele niższa ode mnie, ma brązowy pas w hapkido. To znaczy mogłaby mi nakłaść, gdyby stanęła na krześle albo gdyby ktoś ją podniósł, żeby w ogóle mogła mnie dosięgnąć. To w tym momencie posiedzenia samorządu szkolnego zmuszona byłam powiedzieć słabym głosem: „Wnioskuję o zamknięcie zebrania”. Na szczęście wniosek został jedno- myślnie przyjęty przez wszystkich obecnych. - Nasza doradczyni proponowała, żebyśmy sprzedawali w systemie domokrążnym świece - powiedziałam z nadzieją, że Grandmère, zniesmaczona wizją wnuczki handlującej po domach podobiznami owoców z wosku, z miejsca wręczy mi pięć tysięcy zielonych. - Świece? - Grandmère RZECZYWIŚCIE miała nieco zniesmaczoną minę. Ale z niewłaściwego powodu.

- Moim zdaniem dużo łatwiej byłoby sprzedawać słodycze. Rodzice przeciętnego ucznia Liceum imienia Alberta Einsteina mają w pracy całe hordy kolegów i znajomych, którym można bez trudu wcisnąć batoniki - powiedziała. Miała rację, oczywiście, ale kluczowe jest tu słowo „przeciętny”. Bo jakoś sobie nie wyobrażam mojego taty, który w tej chwili jest w Genowii, ponieważ trwa sesja Parlamentu, jak rozdaje wkoło formularze sprzedaży świec (czy czegokolwiek innego) i mówi: „Słuchajcie teraz wszyscy, to zbiórka pieniędzy na szkołę mojej córki. Kto kupi najwięcej świec, automatycznie otrzyma szlachectwo”. - Zastanowię się nad tym - powiedziałam. - Dzięki, Grandmère. A potem ona znów zaczęła gadać o Johnie Paulu Reynoldsie - Abernathym Trzecim i o tym, że planuje urządzić to wielkie przyjęcie na cele charytatywne za tydzień od tej środy i zebrać pieniądze na wsparcie dla genowiańskich hodowców oliwek (którzy strajkują w proteście przeciwko zarządzeniom Unii Europejskiej zezwalającym hipermarketom na zbytnie obniżanie cen), żeby zaimponować projektantom Świata oraz innym uczestnikom przetargu na wyspy swoją niewiarygodną hojnością. (A tak w ogóle, to za kogo ona się uważa? Za jakąś Angelinę Jolie z Genowii?) Grandmère twierdzi, że potem wszyscy ją będą BŁAGAĆ, żeby zamieszkała na sztucznej wyspie Genowii, a John Paul Reynolds - Abernathy Trzeci zostanie na lodzie, ple, ple, ple. I łatwo jej mówić. No bo Grandmère niedługo będzie miała własną wyspę, na którą będzie sobie mogła uciekać. A gdzie ja się schronię przed gniewem Amber Cheeseman, kiedy odkryje, że swoje przemówienie do maturzystów wygłosi nie z mównicy w Sali imienia Alice Tully, tylko przy barze sałatkowym w Outback Steakhouse na Zachodniej Dwudziestej Trzeciej? Wtorek, 2 marca, poddasze Właśnie myślałam, że ten dzień gorszy już być nie może... Ale nie, proszę, kiedy tylko weszłam do domu, mama podała mi pocztę. Zazwyczaj lubię dostawać pocztę. Bo zazwyczaj w poczcie dostaję różne fajne rzeczy, na przykład ostatni numer „Psychology Today”, dzięki czemu mogę sobie sprawdzić, na jakie nowe zaburzenia psychiczne cierpię. I wtedy mam do czytania w wannie przed pójściem spać coś jeszcze oprócz lektury, przerabianej na angielskim (w tym miesiącu: O, pionierzy! Willi Cather. Ziew).

Ale to, co wręczyła mi mama, kiedy weszłam do domu dzisiaj wieczorem, nie było czymś fajnym ANI czymś, co mogłabym sobie poczytać w wannie. Bo było o wiele za krótkie. - Dostałaś list z magazynu „Sixteen”, Mia! - powiedziała mama z wielkim ożywieniem. - To na pewno w sprawie konkursu! Ale ja od razu widziałam, że nie ma się czym ekscytować. Widać było, że ta koperta zawiera złe wiadomości. Wyraźnie było widać, że w środku jest tylko jedna kartka. Gdybym wygrała, na pewno załączyliby jakiś kontrakt, nie wspominając już o mojej nagrodzie pieniężnej, prawda? Kiedy opowiadanie T.J. Burke'a o śmierci w lawinie jego przyjaciela, Deksa, zostało wydrukowane w piśmie „Powder” w Aspen Extreme, wysłali mu PRAWDZIWY egzemplarz magazynu z jego nazwiskiem wypisanym wielkimi literami na okładce. To w ten sposób się dowiedział, że mu coś wydano. Koperta, którą podała mi mama, wyraźnie nie zawierała kopii magazynu „Sixteen” z moim nazwiskiem wypisanym wielkimi literami na okładce, bo była zdecydowanie za cienka. - Dzięki - powiedziałam, odbierając od mamy kopertę z nadzieją, że nie zauważy, że zbiera mi się na płacz. - I co tam piszą? - zapytał pan Gianini. Siedział przy jadalnym stole i karmił swojego syna kawałeczkami hamburgera, mimo że Rocky ma zaledwie dwa zęby, jeden na górze, a drugi na dole, i tak się składa, że żaden z nich nie jest trzonowy. Ale zdaje się, że nikomu w mojej rodzinie nie robi to żadnej różnicy, że Rocky jeszcze w zasadzie nie umie żuć stałego pożywienia. Nie chce jeść jedzenia dla dzieci - chce jeść albo to co ja, albo to co Gruby Louie - więc je to, co akurat mają na obiad moja mama i pan G., a więc z reguły jakąś potrawę mięsną. Pewnie to wyjaśnia, dlaczego Rocky mieści się w dziewięćdziesiątym dziewiątym percentylu, jeśli chodzi o wzrost. Mimo moich nalegań mama i pan G. upierają się karmić Rocky'ego stałą dietą składającą się z takich składników, jak kurczak Generała Tso i lasagne z wołowiną. I argumenty? On to chyba LUBI. Jakby mało było tego, że Gruby Louie je wyłącznie Wytworną Ucztę Kurczakowo - Tuńczykową, mój młodszy braciszek też wyrasta na mięsożercę. A pewnego dnia na pewno wyrośnie na kogoś tak wysokiego jak Shaquille O'Neal wskutek tych wszystkich szkodliwych antybiotyków, którymi przemysł mięsny faszeruje swoje produkty przed ubojem. Chociaż obawiam się, że Rocky przy okazji będzie miał też intelekt Ptaszka Tweety, bo mimo tych wszystkich kaset wideo z Małym Mozartem, które mu puszczałam, i wielu, wie- lu godzin, które poświęciłam na czytanie mu klasyków takich jak Piotruś Królik Beatrice Potter i Kto zje zielone jajka sadzone Doktora Seussa, Rocky nie wykazuje najmniejszych

oznak zainteresowania czymkolwiek innym poza ciskaniem smoczkiem z całej siły o ścianę, tupaniem po całym poddaszu (z parą rąk - zazwyczaj moich - które trzymają go w pionie za szelki jego ogrodniczek Osh Koshes... ćwiczenie, które, tak przy okazji, zaczyna u mnie powodować poważne bóle krzyża) i darciem się: „Sa!” albo „Ko!” jak najgłośniej się da. Z całą pewnością można to uznać za objawy poważnego zapóźnienia w rozwoju społecznym. Albo zespołu Aspergera. Mama jednak zapewnia mnie, że Rocky rozwija się normalnie jak na prawie roczne dziecko i że powinnam się uspokoić i przestać być takim dzieciolizem (moja własna matka przejęła teraz określenie, które ukuła dla mnie Lilly). Jednak pomimo tej zdrady, pozostaję superczujna na objawy wodogłowia. Bo nigdy nic nie wiadomo. - No i co tam piszą, Mia? - Mama zaciekawiła się listem. - Chciałam go otworzyć i zadzwonić do ciebie do babki, żeby ci przekazać nowiny, ale Frank mi nie pozwolił. Powiedział, że powinnam szanować twoje osobiste granice i nie otwierać twojej poczty. Rzuciłam panu G. spojrzenie pełne wdzięczności - a trudno zrobić coś takiego, kiedy człowiek usiłuje się nie rozpłakać - i powiedziałam: - Dzięki. - Och, przestań - powiedziała moja mama z wyraźnym niesmakiem. - Ja cię urodziłam. Karmiłam cię przez sześć miesięcy. Powinnam móc czytać twoją pocztę. Co tam jest? Tak więc drżącymi palcami rozdarłam kopertę, wiedząc z góry, co znajdę w środku. I bez żadnych niespodzianek, zobaczyłam na kartce maszynopisu: Magazyn „Sixteen” 1440 Broadway Nowy Jork, NY 10018 Szanowna Autorko, dziękujemy Ci za pracę nadesłaną do magazynu „Sixteen”. Zdecydowaliśmy wprawdzie nie publikować jej, ale doceniamy Twoje zainteresowanie naszym konkursem. Z poważaniem Shonda Yost Redakcja Literacka

Szanowna Autorko! Nawet nie chciało im się wypisać na maszynie mojego imienia i nazwiska! Nie było tam żadnego dowodu, że ktoś z nich w ogóle PRZECZYTAŁ Nigdy więcej kukurydzy!, a co dopiero zastanowił się poważnie nad jego znaczeniem! Chyba mama i pan G. zauważyli, że nie podoba mi się to, co czytam, bo pan G. powiedział: - Jej, no to niefajnie. Ale następnym razem powalisz ich na kolana, tygrysku. - Sa! - Rocky miał tylko tyle do dodania i rzucił kawałkiem hamburgera o ścianę. A moja mama stwierdziła: - Zawsze uważałam, że magazyn „Sixteen” poniża młode kobiety, bo prezentuje wizerunki nieprawdopodobnie chudych i pięknych modelek, co może odbierać pewność siebie młodym czytelnikom i pogłębiać ich kompleksy na punkcie własnego wyglądu. A poza tym artykuły w „Sixteen” trudno byłoby określić jako pouczające. No bo, kogo to OBCHODZI, jakie dżinsy lepiej podkreślają twój typ sylwetki, biodrówki czy te z wysoką talią? A może by tak raz na odmianę nauczyć dziewczyny czegoś praktycznego, na przykład że jak robisz to na stojąco, to i tak możesz zajść w ciążę? Wzruszona troską moich rodziców - i mojego brata - powiedziałam: - Nie ma sprawy. Zawsze można spróbować w przyszłym roku. Chociaż naprawdę wątpię, żebym kiedykolwiek zdołała napisać lepsze opowiadanie niż Nigdy więcej kukurydzy! To się już totalnie nie powtórzy, żeby coś mnie zainspirowało tak jak widok Faceta, Który Nie Cierpi Kukurydzy w Chili. Siedział w stołówce LiAE i wydłubywał kukurydzę ze swojego chili, ziarnko po ziarnku, z najsmutniejszą miną, jaką kiedykolwiek widziałam na ludzkiej twarzy. Nigdy już nie będę świadkiem niczego równie poruszającego. No, może pomijając minę Tiny Hakim Baba, kiedy dowiedziała się, że nie będą już kręcić Joan z Arkadii. Nie wiem, kto napisał to coś, co „Sixteen” uznało za najlepsze opowiadanie konkursowe, i naprawdę nie mam ochoty się chwalić, ale jej opowiadanie NIE MOŻE być tak frapujące i przykuwające uwagę, jak Nigdy więcej kukurydzy! I to NIEMOŻLIWE, żeby ona kochała pisarstwo tak jak ja. Och, jasne, może jest w tym lepsza. Ale czy pisanie jest dla niej równie ważne jak ODDYCHANIE, tak jak dla mnie? Szczerze w to wątpię. Pewnie siedzi teraz w domu, a jej matka mówi: „Och, Lauren, to przyszło dzisiaj do ciebie z pocztą”, a ona otwiera ODRĘCZNIE NAPISANY list z magazynu „Sixteen”, przegląda swój kontrakt i mówi: „Hm, znów mi wydrukowali opowiadanie. A co mnie to obchodzi. Naprawdę chcę tylko znaleźć się w drużynie cheerleaderek i żeby Brian zaprosił mnie na randkę”.

Widzicie, MNIE pisanie obchodzi BARDZIEJ niż cheerleading. Albo Brian. No cóż, okay, nie bardziej niż Michael. Albo Gruby Louie. Ale już blisko. Więc teraz ta głupia, zakochana w Brianie Lauren chodzi sobie i podśpiewuje: „La, la, la, właśnie wygrałam konkurs na opowiadanie magazynu »Sixteen«. Ciekawe, co dziś leci w telewizji?” I nawet się nie przejmuje tym, że jej opowiadanie przeczyta milion ludzi, nie wspominając o tym, że będzie mogła spędzić cały dzień, towarzysząc prawdziwej żywej redaktorce i zobaczyć, jak to jest w zabieganym, pełnym pośpiechu świecie twardego dziennikarstwa dla nastolatek... Chyba że to Lilly wygrała. O Mój BOŻE. A JEŚLI TO LILLY WYGRAŁA??????? O dobry Boże w niebiesiech. Proszę, nie pozwól, żeby to Lilly wygrała konkurs na opowiadanie magazynu „Sixteen”. Ja wiem, że to źle modlić się o takie rzeczy, ale błagam Cię, Panie, jeśli istniejesz, czego wcale nie jestem pewna, bo pozwoliłeś im przestać puszczać Joan z Arkadii i wysłać do mnie ten wstrętny list z odrzuceniem opowiadania, NIE POZWÓL NA TO, ŻEBY SIĘ OKAZAŁO, ŻE TO LILLY WYGRAŁA KONKURS MAGAZYNU „SIXTEEN” NA OPOWIADANIE!!!!!!!! O mój Boże. Lilly jest dostępna. Właśnie do mnie pisze na ICQ. WOMYNRULE: KG, odezwał się dziś do ciebie Mag. 16? O Boże. GRLOUIE: Hm. Tak. A do ciebie? WOMYNRULE: Tak. Dostałam najdurniejszy list odmowny pod słońcem. A dokładniej mówiąc, PIĘĆ. Widać, że nawet nie PRZECZYTALI moich tek- stów. Dziękuję, Boże. Teraz w Ciebie wierzę. Wierzę, wierzę, wierzę. Już nigdy więcej nie zasnę w czasie mszy w genowiańskiej kaplicy pałacowej, przysięgam. Chociaż zdecydowanie nie zgadzam się z Tobą w całej tej kwestii grzechu pierworodnego, bo to NIE BYŁA wina Ewy, że ten gadający wąż ją nabrał, i och, tak, uważam, że kobiety powinny móc zostawać kapłankami i że księżom powinno być wolno żenić się i mieć dzieci, bo, halo? Oni byliby o wiele lepszymi rodzicami niż mnóstwo innych ludzi, jak ta pani, która zostawiła swoje dziecko w samochodzie pod supermarketem, i silnik chodził, kiedy ona grała sobie w jakiegoś pokera na wideo, a ktoś jej ukradł ten samochód, a potem wyrzucił dziecko przez okno (dziecku nic się nie stało, bo siedziało w takim specjalnym foteliku samochodowym, który sprężynuje, i dlatego zmusiłam mamę i pana G., żeby kupili dla Rocky'ego fotelik tej firmy,

chociaż on drze się, jakby go żywcem ze skóry obdzierali, za każdym razem, kiedy usiłują go do niego wsadzić). Ale i tak. Wierzę. Wierzę. Wierzę. GRLOUIE: Tutaj to samo. No cóż, to znaczy dostałam jeden list. Ale mój też jest odmowny. WOMYNRULE: NO cóż, nie traktuj tego za bardzo osobiście, KG. To pewnie zaledwie pierwszy z wielu listów odmownych, jakie dostaniesz w nadchodzących latach. Jeśli naprawdę chcesz zostać pisarką. Nie zapominaj, że niemal każda Wielka Książka, jaka dziś istnieje, została gdzieś kiedyś odrzucona przez wydawcę. Może poza jedną Biblią. W każdym razie zastanawiam się, kto wygrał. GRLOUIE: Pewnie jakaś głupia dziewczyna o imieniu Lauren, która wolałaby raczej znaleźć się w drużynie cheerleaderek, albo żeby jakiś facet o imieniu Brian zaprosił ją na randkę, i w ogóle się nie przejęła tym, że niedługo zostanie publikowaną autorką. WOMYNRULE: Hm... Okay. Dobrze się czujesz, Mia? Nie bierzesz tego listu odmownego zbyt poważnie, mam nadzieję? W końcu to tylko magazyn „Sixteen”, a nie „New Yorker”. GRLOUIE: Nic mi nie jest. Ale pewnie mam rację. Co do Lauren. Nie uważasz? WOMYNRULE: Uhm, taa, jasne. Ale posłuchaj, to wszystko podsunęło mi totalnie świetny pomysł. Okay, kiedy Lilly mówi, że ma totalnie świetny pomysł, nigdy tak nie jest. To znaczy pomysł nie jest świetny. Jej ostatnim świetnym pomysłem było, żebym startowała do wyborów na przewodniczącą samorządu szkolnego, i sami popatrzcie, czym to się skończyło. I nawet mnie nie proście, żebym wam opowiadała jak kiedyś, w pierwszej klasie pod- stawówki, wrzuciła moją lalkę Strawberry Shortcake na dach letniego domu Moscovitzów pod Albany, żeby sprawdzić, czy wiewiórki przyciągnie jej „bardzo jagodowy” zapach i czy zaczną gryźć jej plastikową buzię. WOMYNRULE: Jesteś tam jeszcze? GRLOUIE: Jestem. Jaki to pomysł? Nie będziesz wrzucała Rocky'ego na żadne dachy, i nic mnie nie obchodzi, jak bardzo cię interesuje, co mogą mu zrobić wiewiórki. WOMYNRULE: O czym ty gadasz? Dlaczego miałabym wrzucać Rocky'ego na jakiś dach? Wpadłam na pomysł, żebyśmy założyły NASZ WŁASNY magazyn.

GRLOUIE: CO? WOMYNRULE: Mówię poważnie. Założymy nasz własny magazyn. Nie jakiś głupi, o całowaniu po francusku i kaloryferku Haydena Christensena, jak w magazynie „Sixteen”, ale magazyn literacki, jak Salon.com. Tylko nie w Internecie. I dla nastolatków. W ten sposób upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, będziemy miały gdzie publikować swoje utwory. A po drugie, możemy sprzedawać magazyn i zarobić tych pięć kawałków, których nam brakuje na wynajęcie Sali imienia Alice Tully, i powstrzymać Amber Cheeseman przed zamordowaniem nas. GRLOUIE: Ale, Lilly... Żeby założyć nasz własny magazyn, potrzebujemy pieniędzy. Wiesz o tym. Żeby zapłacić za druk i inne takie. A my nie mamy ani grosza. To jest właśnie nasz problem. Pamiętasz? Boże. Może ja mam tylko trzy z minusem z ekonomii, ale nawet ja wiem, że żeby założyć jakiś interes, potrzebny jest kapitał. W końcu oglądałam Adepta, na miłość boską. Poza tym ja w sumie lubię co miesiąc oglądać sobie kaloryferek Haydena Christensena w „Sixteen”. To sprawia, że prenumerata się opłaca. WOMYNRULE: Nie, jeśli namówimy panią Martinez, żeby została naszym doradcą i pozwoliła nam korzystać ze szkolnej fotokopiarki. Pani M.! W głowie mi się nie mieściło, że Lilly porusza w rozmowie ze mną temat pani M. Pani Martinez - moja nauczycielka angielskiego - i ja NIE MAMY wspólnego zdania, jeśli chodzi o moją karierę pisarską. Chociaż przyznaję, ona sobie trochę odpuściła od czasu tego całego zajścia na początku roku szkolnego, kiedy dała mi czwórkę. Ale niewiele. Ja wiem na przykład, że pani M. nie dostrzegłaby w Nigdy więcej kukurydzy! tego przykuwającego uwagę studium psychologicznego postaci i poruszającego komentarza spo- łecznego, które są w nim zawarte. Pewnie powiedziałaby, że opowiadanie jest melodramatyczne i pełne banałów. I dokładnie dlatego nie zamierzałam jej pokazywać tego opowiadania przed publikacją w „Sixteen”. Tyle że teraz to chyba nigdy do tego nie dojdzie. To znaczy do publikacji. GRLOUIE: Lilly, nie chciałabym psuć ci dobrego nastroju, ale bardzo wątpię, czy uda nam się zebrać pięć kawałków ze sprzedaży literackiego czasopisma dla nastolatków. Bo wiesz, nasi koledzy ledwie mają czas na czytanie lektur, na przykład O, pionierzy!, a co dopiero jakichś zbiorów napisanych przez uczniów opowiadań i

wierszy. Moim zdaniem potrzebny jest nam jakiś bardziej realny plan zdobycia gotówki niż zarabianie na sprzedaży magazynu, który nawet jeszcze nie powstał. WOMYNRULE: NO to co proponujesz w takim razie? Sprzedaż świec? AAAAAAAAAACCCCCCCCCCHHHHHHHHHH! BO wiecie, poza świecami w kształcie truskawek są jeszcze świece w kształcie bananów i ananasów. I ptaków. Ptaków reprezentujących różne STANY. Na przykład, dla Indiany jest świeca - kardynał, bo kardynał jest ptakiem reprezentującym Stan Twardych Ludzi. Co gorsza - piszę to z wahaniem - jest nawet prawdziwa replika arki Noego, z parą zwierząt każdego rodzaju (nawet z jednorożcami). Odlanymi w WOSKU. Nawet ja nie zdołałabym wymyślić czegoś równie obrzydliwego. GRLOUIE: Oczywiście, że nie. Po prostu uważam, że powinnyśmy się trochę bardziej zastanowić nad całą sprawą, zanim zabierzemy się do... SKINNERBX: Cześć, Thermopolis. Jak leci? MICHAEL!!!! MICHAEL DO MNIE pisze na ICQ!!!!!! GRLOUIE: Przepraszam, Lilly, muszę spadać. WOMYNRULE: Dlaczego? Czy mój brat właśnie do ciebie pisze? GRLOUIE : Taa ... WOMYNRULE: Och. Ja wiem, czego ON chce. GRLOUIE: Lilly, MÓWIŁAM ci, że my CZEKAMY z seksem... WOMYNRULE: Nie o to mi chodziło, głupku jeden. Chodziło mi o to, że... A zresztą nieważne. Napisz mi e - maila, jak już z nim pogadasz. Ja mówię poważnie o tym magazynie, KG. To jedyna szansa, żebyś zobaczyła swoje nazwisko w druku - poza stronami w „US Weekly” - Sławni ludzie są tacy sami jak my! GRLOUIE: Zaraz - ty wiesz, czemu Michael do mnie pisze na ICQ? Skąd wiesz? Co się dzieje? Powiedz mi, Lilly... WOMYNRULE: (niedostępna) SKINNERBX: Mia? Jesteś tam? GRLOUIE: Michael! Jestem tu. Przepraszam. Mam podły dzień. Nie mamy w oficjalnej kasie ani grosza, a „Sixteen” odrzuciło Nigdy wię- cej kukurydzy! SKINNERBX: Zaraz... Rząd Genowii nie ma kasy? Nic o tym nie widziałem w Netszkapie. Jak do TEGO doszło?