Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI
DAISY D.
TOM 1
Śmierć w posiadłości Wentwaterów
Mojej Mamie, która pamięta wełniane halki i trykotowe
kalesony
PROLOG
Północ u Ciro. Wśród oklasków dla czarnoskórej kapeli
powoli zamierały dźwięki charlestona. Kiedy wybuchł gwar i
śmiech, młody mężczyzna wraz z partnerką opuścili parkiet.
Obserwujący młodzieńca starszy człowiek zauważył, że jego
dobrze skrojony wieczorowy strój był nieco pomięty, a twarz
za bardzo czerwona jak na efekt żwawego tańca. Uwieszona u
jego ramienia młodziutka trzpiotka wydawała się nie zwracać
na to uwagi, choć pod nadmiarem makijażu trudno było
cokolwiek dostrzec.
Jej krótka, wyszywana cekinami suknia z niską talią była
wbrew obowiązującej modzie, która w tym sezonie opuszczała
brzegi sukien aż do kostek. Z krótkimi włosami, grzywką i
kołyszącym się sznurem korali mogłaby być zarówno
tancerką, jak i „bystrą młodą istotką".
Ich obserwator zbliżył się z pogardliwym uśmieszkiem i
zagadnął jej partnera.
- Mogę na słówko, stary?
Młody mężczyzna przyjrzał mu się z niechęcią.
- Niech to licho, nie możesz poczekać? - warknął przez
zęby.
- Właśnie dowiedziałem się, że jutro jedziesz do
Hampshire.
- Tak. Staruszek nalega, by na Boże Narodzenie pojawiła
się cała rodzina, ale ja wracam za dwa tygodnie. Po co ten
pośpiech?
- Mam ochotę zobaczyć twoje dziedziczne włości. Zaproś
mnie.
- Cholera, nie mogę tego zrobić! Glorio, kochanie, wracaj
do naszego stolika - mówiąc to, lekko klepnął dziewczynę w
opięty sztucznym różowym jedwabiem tyłek. Więc jednak
tancerka. Wydęła karminowe usta i odeszła posłusznie,
posyłając starszemu z mężczyzn zachęcające spojrzenie
niedoszłego wampa.
- Przypuszczam, że to moja siostra cię do tego namówiła -
powiedział jej towarzysz.
- Przypuszczaj, co ci się podoba. Ja chcę zaproszenie.
- Ojciec się diabelnie zdziwi.
- Ojciec zdziwi się jeszcze bardziej, jeśli całkiem
przypadkiem dowie się o pewnej transakcji - nuta groźby w
jego spokojnym głosie sprawiła, że młody mężczyzna zbladł. -
Nie mam zamiaru uczestniczyć w waszym rodzinnym
świętowaniu. Może być drugi dzień świąt albo jeszcze
kolejny, a ja zostanę i przywitam tysiąc dziewięćset
dwudziesty trzeci rok. Jestem pewien, że to rok wielkiej
obietnicy.
- Dobrze więc - teraz młody człowiek był jedynie
rozdrażniony. - Uważaj się za zaproszonego.
Odwrócił się, przepchnął przez hałaśliwy tłum do swojego
stolika i zamówił koktajle. Po pięciu minutach, gdy orkiestra
znów zaczęła grać, zabrał swoją chichoczącą przyjaciółkę na
parkiet, by w rytmie shimmy (Shimmy - taniec amerykański,
popularny w latach dwudziestych XX wieku.) zapomnieć o
kłopotach.
Do tego czasu jego rozmówca i zarazem źródło
zakłopotania opuścił klub. Wydał szoferowi stosowne
polecenia i rozsiadł się w swoim lanchesterze. Lodowaty
uśmiech oczekiwania wygiął jego wąskie usta.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- On źle skończy, mówię pani. A ona nie kiwnie palcem,
żeby go powstrzymać. Martwię się tylko o dzieci - westchnęła
tęga kobieta w staromodnym, ohydnie żółto - zielonym,
obszernym okryciu. - Jest już czworo, a piąte w drodze.
Daisy Dalrymple zawsze się dziwiła, gdy zupełnie obcy
ludzie raczyli ją opowieściami o małżeńskich
niepowodzeniach albo o wybrykach swoich dzieci. Nie miała
nic przeciwko temu. Pewnego dnia napisze powieść, a wtedy
przyda się każda wzmianka o ludzkim doświadczeniu.
Mimo to jednak się zastanawiała, dlaczego ludzie
odsłaniali przed nią swoje najgłębsze sekrety.
Kiedy w Alton pulchna dama i jej opowieść o zięciu
pijaku opuściły pociąg, Daisy miała cały przedział drugiej
klasy „tylko dla kobiet" do swojej dyspozycji. Uklękła na
siedzeniu i przyjrzała się swojej twarzy w niewielkim lusterku,
o które zatroszczyła się firma kolejowa L&SW. Okrągła twarz
z różowymi policzkami, której rysy nie wskazywałyby na
powierniczkę ludzkich serc. Powierniczka, myślała Daisy,
powinna mieć oczy ciemne i ujmujące, a nie pogodne i
błękitne, jakie teraz spoglądały na nią z lusterka.
Tuż przy jednym kąciku raczej pełnych ust tkwił mały,
brązowy pieprzyk - zmora jej całego życia. Żadna ilość pudru
nie mogła go przykryć.
Ale na te kilka piegów na nosie można było coś poradzić.
Daisy wyjęła z walizki kosmetyczkę i chwyciła puszek do
pudru. Poprawiła usta i uśmiechnęła się do swojego odbicia.
Wkrótce miała napisać swój pierwszy duży tekst dla „Town
and Country" i, choć chciała robić wrażenie całkowicie
obojętnej, musiała przyznać, że była podekscytowana i trochę
zdenerwowana.
W wieku dwudziestu pięciu lat powinna być
wyrafinowana i pewna siebie, ale emocje nie chciały jej
opuścić. Musiała odnieść sukces. Pozostałe opcje były zbyt
potworne, by nad nimi rozmyślać.
Czy dopasowany szmaragdowy kapelusz z wyprzedaży u
Selfridge'a nie był odrobinę za jaskrawy dla profesjonalistki?
Zdecydowała jednak, że nie. Ożywiał jej ciemnozielony
tweedowy płaszcz właśnie tak, jak chciała. Wygładziła szary,
pożyczony od Lucy futrzany kołnierz. Choć niezbyt
praktyczny tego mroźnego styczniowego poranka, był bardziej
elegancki niż wełniany szalik.
Usiadła na swoim miejscu i wzięła do ręki gazetę
pozostawioną przez towarzyszkę podróży. Daisy nie była
entuzjastką wiadomości z ostatniej chwili, a drugiego dnia
stycznia 1923 roku nagłówki bardzo przypominały te z
ostatnich dwóch tygodni: problemy w Ruhrze i Irlandii,
przemowy Mussoliniego we Włoszech i szalejąca inflacja w
Niemczech.
Otworzywszy gazetę, przeczytała notatkę o najnowszych
skarbach wydobytych z grobu Tutenchamona, a zaraz potem
jej uwagę zwrócił nagłówek:
WŁAMANIE U FLATFORDA
Wezwany Scotland Yard
Daisy chodziła do szkoły z córką lorda Flatforda, choć nie
były w jednej klasie. Szokujące, jak najmniejsza wzmianka o
znajomej okazuje się ciekawsza od poważnych wiadomości z
zagranicy.
W godzinach porannych Nowego Roku złodzieje zabrali
najcenniejszą biżuterię, której goście lorda Flatforda nie
zdążyli jeszcze schować do sejfu po balu noworocznym.
Daisy nie zdążyła przeczytać więcej, bo stukot pociągu
zaczął zwalniać przed następną stacją, Wentwater. Siłując się
ze skórzanym paskiem, otworzyła zaparowane okno. Zadrżała
od podmuchu lodowatego, przesiąkniętego zapachem
parowozu powietrza. Rozważała, czy elegancję warto
przypłacić chorym gardłem.
Przynajmniej spięte w węzeł miodowo - brązowe włosy
dawały trochę ciepła. Ten jeden raz cieszyła się, że posłuchała
mamy i nie zrobiła sobie fryzury na boba.
Pociąg zaturkotał, drgnął i zatrzymał się. Daisy wychyliła
się przez okno i zawołała tragarza.
Mężczyzna, który pojawił się na jej wezwanie, miał
drewnianą nogę, własną straciwszy zapewne w wielkiej
wojnie. Mimo to szybko pokonał starannie odśnieżony peron.
Kiedy Daisy wysiadała, trzymając mocno pożyczony od Lucy
aparat fotograficzny, dotknął daszka swojej czapki.
- Pozwoli pani bagaż?
- Tak, proszę. Obawiam się, że jest tego trochę... -
odpowiedziała Daisy niepewnie.
- Niech się pani nie martwi - powiedział i wskoczył
zwinnie do przedziału. Zdjął walizkę, statyw, kuferek i
maszynę do pisania, którą wypożyczył Daisy jej wydawca.
Tak obładowany jakoś wrócił z powrotem na peron. Postawił
rzeczy na ziemi, zatrzasnął drzwi wagonu i podniósł rękę.
- Można jechać! - krzyknął do konduktora, który
zagwizdał i zamachał zieloną flagą.
Gdy pociąg ruszył, Daisy przeszła kładką na przeciwległy
peron i rozejrzała się. Stacja była właściwie tylko
przystankiem, a z pociągu nie wysiadł nikt poza nią. Znaki na
drzwiach maleńkiego budynku na górnym peronie
wskazywały przechowalnię bagażu po jednej, a poczekalnię i
kasy po drugiej stronie.
Otaczające stację pola Hampshire były pokryte
błyszczącym w słońcu śniegiem. Szron skrzył się na nagich
gałęziach drzew i żywopłotów. Do jedynych oznak życia
należał nabierający prędkości pociąg, umundurowany
człowiek niosący jej bagaże i skulona na ogrodzeniu wrona.
- Poproszę pani bilet. Daisy podała mu swój bilet.
- Zatrzymuję się w posiadłości Wentwater - powiedziała.
- Czy to daleko stąd?
- Mila albo i ze trzy.
- O Boże!
Daisy z przerażeniem spojrzała na bagaże, a potem na
swoje eleganckie skórzane buty na obcasie, sznurowane z
przodu aż pod kolana. Z pewnością nie były odpowiednie do
chodzenia na przełaj przez zaśnieżone wiejskie drogi, a
stacyjka była na pewno zbyt mała, by mogła tam znaleźć
taksówkę albo chociaż ambulans.
- Niech się pani nie martwi. Jego lordowska mość zawsze
przysyła po swoich gości samochód, chociaż w taką pogodę
może nie chcieć zapalić.
- Problem w tym, że ja właściwie nie jestem gościem -
zwierzyła się Daisy. - Będę pisać artykuł o Wentwater do
gazety.
Tragarz i konduktor w jednym okazał stosowny szacunek.
- Jest pani pisarką? Też bardzo dobrze. Więc jak chce
pani iść, to mogę zawołać chłopaka z wioski, żeby przywiózł
potem pani rzeczy na furmance. Albo mogę zatelefonować do
warsztatu w Alton, żeby wypożyczyli wóz i panią podwieźli.
Daisy rozważała obie możliwości - jedna była
niewygodna, druga droga. Gazeta zwróciłaby jej za wydatki,
ale Daisy nie miała przy sobie tyle gotówki.
W tym właśnie momencie usłyszała warkot potężnego
samochodowego silnika. Na dziedziniec stacji zajechał
ciemnozielony rolls-royce silver ghost z mosiężnymi
oprawami lśniącymi na długiej masce. Wysiadł z niego
umundurowany szofer.
- Widzę, że jego lordowska mość zalicza jednak panią do
gości, proszę pani - powiedział bagażowy
Z zazdrosną satysfakcją, biorąc jej bagaż.
- Panna Dalrymple? - spytał szofer. - Nazywam się Jones,
z rezydencji. Przepraszam za spóźnienie, panienko.
Maleństwo długo nie chciało dzisiaj zapalić, a nieczęsto jeździ
w taki ziąb. Choć mogłem wyruszyć wcześniej.
- W porządku, Jones - powiedziała Daisy, obdarzając go
pogodnym uśmiechem. Pomyślała, że Bóg jednak istnieje i
wszystko na świecie było w porządku. Szofer otworzył jej
drzwi samochodu i poszedł pomóc bagażowemu ułożyć
walizki. Daisy rozsiadła się wygodnie na miękkim, skórzanym
siedzeniu. Bycie córką wicehrabiego zdecydowanie miało
swoje dobre strony. To pewne, że nigdy nie zlecono by jej
artykułu o zabytkowych rezydencjach, gdyby nie jej koneksje.
Nie znała wprawdzie samego hrabiego Wentwater, ale poznała
jego najstarszego syna, lorda Jamesa Beddowe'a, córkę, lady
Marjorie, i siostrę, lady Josephine. Wydawca słusznie
oczekiwał, że drzwi, na zawsze zamknięte dla plebsu, przed
jaśnie panienką Daisy Dalrymple otworzą szeroko swoje
podwoje.
Pomrukując cicho, rolls-royce opuścił stację i minąwszy
zakręt, jechał przez Lower Wentwater. Staw przy wiosce był
zamarznięty. Kilkoro dzieci ubranych w wełniane getry ze
śmiechem ślizgało się na lodzie, a spomiędzy pasiastych
szalików i kominiarek błyskały tylko ich oczy.
Za małym, kamiennym kościółkiem droga wiła się
pomiędzy wzgórzami w dół i w górę: przez pola, farmy i
przerzedzone zagajniki. Tu już śnieg na drodze był niemal
nietknięty i tylko dwie, głębokie na osiem cali, koleiny
wskazywały, którędy hrabiowski rolls-royce jechał na stację.
Daisy była coraz bardziej zadowolona, że nie musiała iść tędy
piechotą.
Pośrodku lasu natrafili na ceglaną stróżówkę strzegącą
wysokiej bramy z kutego żelaza, która teraz była otwarta.
Przejeżdżając przez nią, Jones nacisnął klakson. Daisy
obejrzała się i zobaczyła, jak stróż zamyka za nimi bramę.
Chwilę później wyjechali z zagajnika.
Przed nimi roztaczał się majątek Wentwater. Na
przeciwległym zboczu płytkiej doliny stał dwór. Do ceglano -
kamiennej bryły, zwieńczonej blankami i tudoriańskimi
wieżyczkami, przylegały skrzydła dobudowane za czasów
królowej Anny. Bezlistne pędy bluszczu przykrywały miejsca
spotkania różnych stylów, a dwa ogromne cedry łagodziły
kanciastość budynków. Bliżej, na dnie doliny, żwirowy
podjazd prowadził przez rzeźbiony, kamienny most
przerzucony nad ozdobnym stawem. Z lodu uprzątnięto śnieg,
a ubrani w czerwień, zieleń i błękit łyżwiarze ślizgali się po
tafli jeziora lub wirowali w fantazyjnych zawijasach.
- Jones, zatrzymaj się, proszę - zawołała Daisy. - Muszę
zrobić kilka zdjęć.
Szofer wyciągnął z bagażnika statyw.
- Mam poczekać, panienko?
- Nie, jedź dalej, a ja się przejdę.
Daisy rozstawiła swój ekwipunek na brzegu podjazdu i
ustawiła aparat. Zmarszczyła czoło. Jej doświadczenie
fotograficzne ograniczało się do pomocy Lucy w studiu.
Patrząc przez wizjer, próbowała wyobrazić sobie scenę, zanim
ta nie zostanie skurczona do połowy strony w gazecie.
Postanowiła, że łyżwiarze na jeziorze będą tylko małymi
punktami.
Niemniej jednak zrobiła kilka ujęć całej sceny, a następnie
zwróciła się ku rezydencji i sfotografowała sam budynek.
Potem wzięła swój aparat i zeszła przez głęboki śnieg nad
jezioro, by tam zrobić kilka ujęć łyżwiarzy i pięknego
sklepionego mostu.
Łyżwiarze już ją dostrzegli, a ten i ów do niej pomachał.
Gdy się zbliżała, cała ich piątka zebrała się przy bliższym
filarze mostu.
- Cześć, Daisy! - zawołała Marjorie. - Tak myśleliśmy, że
to ty.
Jej modną chłopięcą sylwetkę podkreślał dopasowany,
wiśniowy, sportowy płaszcz i spódnica. Daisy wiedziała, że
biały wełniany kapelusz skrywał włosy obcięte na boba i
ułożone w fale Marcela (Fale Marcela - fryzura modna na
przełomie XIX i XX wieku oraz później. Jej nieodzownym
elementem były fale tworzone przy użyciu lokówek
elektrycznych.). Kolor szminki pasował do płaszcza, brwi
były wyskubane i przyciemnione, a rzęsy mocno
wytuszowane. W wieku dwudziestu jeden lat lady Marjorie
Beddowe była kwintesencją chłopczycy
- Witamy w Wentwater, panno Dalrymple!
Brat Marjorie, James, był krępym młodzieńcem, starszym
o trzy lata od swojej siostry. Nosił pumpy i pasiasty żółto -
niebieski sweter. Jego twarz była zaróżowiona od ruchu na
świeżym powietrzu, a mocno zarysowana szczęka nie
pasowała do cienkiego, arystokratycznego nosa. Jego płaszcz,
czapka i szalik leżały rzucone na stercie ubrań na ławce przy
brzegu.
- Znasz Fenellę, prawda?
- Tak, bardzo dobrze. Pochodzimy z tej samej części
Worcestershire. - Daisy uśmiechnęła się do nieśmiałej
dziewczyny, której zaręczyny z Jamesem ogłoszono niedawno
w „The Morning Post". - A Philip jest moim starym
przyjacielem.
- Hej, mała! Całe wieki! Jak leci? - Wysoki, jasnowłosy i
gibki brat Fenelli uśmiechnął się do niej szeroko. Przystojny,
choć nieco mdły, Philip Petrie był najlepszym kumplem brata
Daisy, Gervaise'a, do czasu gdy ten zginął w okopach. -
Interesujesz się teraz fotografią? - zapytał.
- Tak jakby.
Wydawał się nie wiedzieć nic o prawdziwym celu jej
przyjazdu. Już miała to wyjaśnić, gdy Marjorie jej przerwała,
żarliwie chcąc przedstawić piątego łyżwiarza.
- Daisy, to jest lord Stephen Astwick - patrzyła na
starszego mężczyznę, wyraźnie go adorując. - Nie znacie się,
prawda?
- Nie miałem tej przyjemności - odpowiedział gładko. -
Miło panią poznać, panno Dalrymple.
Lord Stephen miał około czterdziestki. Był elegancko
ubrany. Miał na sobie skórzaną, sportową kurtkę. Zaczesane
do tyłu wypomadowane włosy odsłaniały jego przystojną
twarz.
- Lordzie Stephenie. - Daisy skinęła głową na znak
powitania. Nie przejęła się badawczym spojrzeniem jego
zimnych, szarych oczu.
- Nie chcę wam dłużej przeszkadzać. Porobię trochę zdjęć
wzdłuż brzegu.
- Pozwól mi ponieść aparat - zaproponował Philip, robiąc
krok do przodu. - Wygląda na strasznie ciężki.
- Nie, Philipie, idź jeździć. Im więcej ludzi na
fotografiach, tym weselej.
Oznaczona chorągiewkami ścieżka była odśnieżona i
posypana piaskiem. Gdy Daisy znalazła się już na dróżce, z
daleka zobaczyła, jak Marjorie władczo bierze lorda Stephena
pod ramię.
- Proszę mi pokazać jeszcze raz tę figurę - powiedziała,
chichocząc sztucznie. - Tym razem mi się uda, obiecuję.
- Skoro pani nalega, lady Marjorie - odparł z grymasem
niesmaku.
To potwierdziło natychmiastową niechęć Daisy do tego
człowieka. Prawda, że Marjorie może i bywała męcząca, ale
lord Stephen nie musiał okazywać swojej pogardy tak
otwarcie.
Daisy znalazła idealne miejsce do zdjęć na krótkim
pomoście obok drewnianej przystani i rozstawiła aparat.
Zrobiła kilka fotografii łyżwiarzy z mostem w tle. Uprzejmie
pozostali przy bliższym końcu jeziora, choć wcześniej
widziała, jak szusowali pod mostem. Szkoda, że kolorowa
fotografia była tak skomplikowanym i żmudnym procesem, bo
jaskrawe kolory łyżwiarzy dodawały całej scenie uroku. Daisy
wypstrykała cały film. Pozostałe rolki były w jej kuferku
podróżnym, więc spakowała rzeczy, zdjęła aparat z trójnogu i
ostrożnie zamknęła harmonijkowy obiektyw aparatu.
Pozostając przez moment w bezruchu, natychmiast poczuła na
policzkach i palcach u stóp dotkliwe zimno.
Wcisnęła statyw pod pachę, przewiesiła aparat przez ramię
i zaczęła brnąć przez śnieg naokoło jeziora. Ubita i wysypana
piaskiem ścieżka prowadziła ją od ławeczki w górę ku
domowi. Zanim tam dotarła, Philip przyszusował do niej.
- Skończyłaś? Pomogę ci to zanieść do domu, jeśli
poczekasz sekundkę, aż zdejmę łyżwy.
- Dzięki. Pomoc się przyda.
Pojechał w stronę ławki, by zmienić buty. Idąc powoli w
jego stronę, Daisy zastanawiała się, czy chłopak podejmie
swój wieczny pościg za nią. Od czasu gdy jak motyl z kokonu
wynurzyła się ze swojego butelkowo - zielonego szkolnego
mundurka, wielmożny Philip Petrie, trzeci syn barona
Petriego, zalecał się do niej co jakiś czas. Często miała
wrażenie, że bardziej ze względu na jej brata Gervaise'a niż
dla niej samej.
Uśmiechnęła się do niego, gdy uwalniał ją od ciężarów.
Mimo że nieugięcie odrzucała jego okresowe oświadczyny, to
bardzo lubiła swojego przyjaciela z dziecięcych lat, który
kiedyś ciągnął ją za warkocze.
- Zabrałaś łyżwy? - zapytał, skracając swoje długie kroki,
żeby mogła za nim nadążyć na zboczu, śliskim mimo piasku.
- Nie, nie pomyślałam o tym.
- Chyba można jakieś pożyczyć. Moglibyśmy od razu tu
wrócić. Szkoda marnować taki wspaniały dzień.
- Tak, ale ja nie jestem tu gościem, a w każdym razie nie
jestem tu dla przyjemności. Będę zajęta.
Philip wyglądał na zdumionego.
- Co, do licha, chcesz przez to powiedzieć?
- Mam zamówienie na tekst o Wentwater Court dla
„Town and Country" - odpowiedziała z dumą.
- Ty i to twoje przeklęte pisanie! - jęknął. - Daj spokój,
Daisy, sklecenie jakiegoś głupstwa do rubryki towarzyskiej
nie zajmie ci więcej niż godzinkę. Możesz nabazgrać to
później.
- Nie akapit czy dwa, ale długi artykuł. Z fotografiami. To
jest na serio, Philipie. Płacą mi górę pieniędzy za pisanie co
miesiąc o co ciekawszych, a mniej znanych rezydencjach.
- Pieniądze! - skrzywił się. - Do diabła z tym, kochana, na
pewno nie musisz zarabiać na życie. Gervaise by się zupełnie
załamał.
- Gervaise nigdy nie mówił mi, co mam robić -
powiedziała szorstko. - I zrozumiałby, że po prostu nie mogę
mieszkać z matką, nie mówiąc już o kuzynie Edgarze. Nie
znosił Edgara i Geraldine tak samo jak ja.
- Możliwe, ale i tak musi przewracać się w grobie. Jego
siostra zarabia na życie!
- Przynajmniej pisanie jest o niebo lepsze niż ta straszna
praca sekretarki. Podobała mi się pomoc Lucy w jej studiu, ale
tak naprawdę ona nie ma aż tylu zleceń, żeby mi jeszcze
płacić.
- To Lucy Fotheringay pierwsza namówiła cię na te
bzdury o niezależności. Nadal mieszkasz z nią w tym
mieszkaniu w Bayswater?
- Nie w mieszkaniu. - Daisy wykorzystała szansę
odwrócenia uwagi od tematu zarobków, choć wiedziała, że nie
uniknie jego docinków na długo. - Mamy przecudny domek w
Chelsea, całkiem niedaleko rzeki.
Zaczęła opisywać go bardzo drobiazgowo, a Philip był
zbyt dobrze wychowany, by jej przerwać. Zanim zdążyła w
swojej opowieści podjąć wątek strychu, dotarli do drzwi
rezydencji. Ponieważ Philip był obładowany łyżwami,
statywem i aparatem, to Daisy nacisnęła dzwonek.
Lokaj w śliwkowej liberii otworzył jedną połowę
masywnych, oprawnych w żelazo dębowych drzwi.
Wchodząc, Daisy wręczyła mu swoją wizytówkę i rozejrzała
się dookoła.
- Och, nie mogę się doczekać, żeby to sfotografować! -
hall w stylu wczesnych Tudorów miał wszystko to, o czym
wcześniej słyszała. Rzeźbiona boazeria sięgała fryzu z
wyrzeźbionymi różami Tudorów, sitowiem i stylizowaną
pofalowaną wodą. Ściany powyżej były pobielone i
obwieszone gobelinami ze scenami polowań i pojedynków, na
przemian ze skrzyżowanymi włóczniami, halabardami i
chorągwiami. Wysoki, sklepiony sufit ozdobiono
drewnianymi łukami w stylu gotyckim.
Daisy wątpiła, czy jej aparat odda całe piękno ogromnej
sali. Wzdrygnęła się. Ogień płonący w ogromnym kominku
naprzeciw niej nie mógł odpędzić zimowego chłodu bijącego
od wyłożonej kamiennymi płytami podłogi. Powiew zimnego
powietrza wdzierał się od strony kamiennej, łukowatej klatki
schodowej w jednym z końców sali. Lokaj szybko zamknął
drzwi za Philipem.
- To pani jest tą pisarką, panienko? - Tak.
Zamówiła wcześniej nowe wizytówki z dumnie wypisaną
nazwą swojego zawodu pod nazwiskiem, lecz jeszcze ich nie
dostarczono. Lokaj, który wyraźnie nie wiedział, co począć z
Daisy, odetchnął z ulgą na widok postawnego, ubranego w
czerń kamerdynera, który właśnie wyłonił się zza obitych
zielonym suknem drzwi na końcu hallu.
- Panna Dalrymple, panie Drew - powiedział lokaj,
wręczając kamerdynerowi wizytówkę.
- Proszę pozwolić tędy, panienko. Jego lordowska mość
przyjmie panią w swoim gabinecie.
- Dziękuję.
Widząc, że Philip chce z nią iść, gestem dłoni dała mu
znać, by został. Jego pełna krytyki obecność była ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebowała podczas rozmowy z lordem
Wentwater o swojej pracy.
- Nie czekaj na mnie, Phil. Wracaj do swoich łyżew na
wypadek, gdyby dzisiaj miała być odwilż. Zobaczymy się
później.
Przypudrowując w pośpiechu czerwony nos, podążyła za
kamerdynerem. Zauważyła, że jej zdenerwowanie znikło.
Nigdy nie miała trudności z oczarowaniem starszych panów i
nie miała powodu wątpić, że i tym razem tak będzie. Połowa
bitwy była wygrana z chwilą, gdy lord dał jej pozwolenie na
napisanie artykułu i zaprosił ją do Wentwater. Gdy zobaczyła
wspaniały hall, wiedziała, że z pewnością będzie miała o czym
pisać.
Kamerdyner prowadził ją z tudorskiej części domu do
wschodniego skrzydła. Tam zapukał do drzwi, otworzył je i
zaanonsował ją. Gdy Daisy weszła, uśmiechając się
przyjaźnie, lord Wentwater wstał od pokrytego skórą biurka i
podszedł do niej.
Wysoki i szczupły, blisko pięćdziesięcioletni dżentelmen
nie odwzajemnił jej uśmiechu, ale ujął jej rękę, którą ona
pierwsza wyciągnęła, i przywitał ją z uprzejmą powagą. Tak
jak James miał prosty, cienki, arystokratyczny nos, a siwiejące
włosy i wąsy dodawały mu dostojeństwa. Daisy pomyślała, że
mimo swojego wieku i nieco wiktoriańskich manier jest
bardzo pociągający.
Wiktoriańską atmosferę potęgowały ciężkie mahoniowe
meble i ciemnoczerwony turecki dywan. Nad kominkiem w
stylu Adamów wisiał obraz Landseera przedstawiający dwa
czarne retrievery, z których jeden trzymał w pysku martwą
dziką kaczkę.
Wciąż przemarznięta Daisy odruchowo podeszła do
kominka i ściągnąwszy rękawiczki, zaczęła grzać sobie dłonie.
- Proszę usiąść, panno Dalrymple - lord wskazał
kasztanowy, skórzany fotel przy kominku. Sam usiadłszy na
podobnym naprzeciw niej, powiedział:
- Oczywiście znałem pani ojca. Wielka strata dla Izby
Lordów. Przeklęta grypa zdziesiątkowała nasze szeregi i to
niedługo po tym, jak wojna pochłonęła następne pokolenie.
Pani brat, jak mniemam?
- Tak, Gervaise zginął we Flandrii.
- Proszę przyjąć moje kondolencje, choć obawiam się, że
nieco spóźnione - ku radości Daisy porzucił smutny wątek i
kontynuował suchym, wskazującym na przesłuchanie tonem: -
Schlebia mi, że wybrała pani mój dom jako temat artykułu.
- Słyszałam, jak wspaniałe jest jego wnętrze, lordzie
Wentwater, a w styczniu trudno byłoby mi fotografować na
zewnątrz.
- Ach tak, pani wydawca wspomniał w liście, że
przywiezie pani ze sobą fotografa.
Daisy bardzo nie chciała się zarumienić.
- Niestety, pan Carswell zachorował na grypę, więc sama
będę robić zdjęcia.
Zanim lord zdążył okazać wyrazy współczucia dla
nieistniejącego Carswella, Daisy dodała szybko:
- Byłoby niezwykle pomocne, gdyby miał pan małe
pomieszczenie bez okien, którego mogłabym używać jako
ciemni. Może schowek, składzik albo komórkę? Ponieważ nie
znam się zbyt dobrze na fotografii, przed wyjazdem
chciałabym móc zobaczyć jak wyszły moje zdjęcia, na
wypadek gdybym musiała zrobić kilka więcej.
Na ustach lorda pojawił się cień uśmiechu.
- Mam coś lepszego. Mój brat Sydney, który jest teraz w
służbie kolonialnej, w młodości był pasjonatem fotografii i
miał swoją ciemnię.
- Wspaniale!
- Całe wyposażenie pozostało nietknięte, ale być może dla
pani będzie ono zbyt staroświeckie. Czy mogę jeszcze jakoś
ułatwić pani pracę?
- Czytałam trochę o historii domu, ale może znalazłyby
się jakieś ciekawe, szerzej nieznane anegdoty...?
- Musi pani porozmawiać z moją siostrą. Ona wie
wszystko, co tylko można wiedzieć o Wentwater i o rodzie
Beddowe'ów.
- Lady Josephine jest tutaj? Znakomicie!
Na twarzy lorda znów pojawił się przelotny uśmiech. Lady
Josephine Menton, słynna gospodyni i słynna plotkara, była
równie gadatliwa, co towarzyska.
Daisy nie mogła trafić na nikogo lepszego.
- Jestem pewien, że mogę ufać dyskrecji pani i pani
wydawcy - wstając, powiedział lord Wentwater. - Chodźmy,
zaprowadzę panią do niej i przedstawię mojej żonie.
Zazwyczaj o tej porze można je znaleźć w salonie.
Przeszli przez korytarz i lord wprowadził ją do
słonecznego salonu urządzonego w kolorach szarozielonym,
kremowym i brzoskwiniowym. Wydawało się, że nacisk
położono raczej na wygodę niż styl. Gdy weszli, leżący przy
kominku czarny spaniel o szarym pysku podniósł ciekawie
łeb, machnął krótkim, grubym ogonem i znów zasnął. Jedna z
dwóch siedzących przy kominku kobiet spojrzała zdziwiona, a
wyraz jej twarzy zdradzał niepokój.
- Annabel, moja droga, to jest panna Dalrymple. Wiem,
że dopilnujesz, by czuła się u nas dobrze.
- Oczywiście, Henry - melodyjny głos lady Wentwater
był cichy, niemal przytłumiony. Wstała wdzięcznie i podeszła
do nich.
- Miło panią poznać, panno Dalrymple.
Daisy była oszołomiona. Czytała w „The Post", że lord
niedawno się ożenił, ale nie miała pojęcia, że jego druga
wybranka była tak młoda. Annabel, lady Wentwater, była
starsza od Jamesa, swojego najstarszego pasierba, nie więcej
niż o dwa lata. I była piękna.
Ciepła tweedowa spódnica z szarego melanżu i obszerny,
długi do połowy uda kardigan nie mogły ukryć wysokiej,
szczupłej figury, nieco zbyt zaokrąglonej jak na wymagania
obecnej mody. Jej jasna twarz w kształcie idealnego owalu i o
wysoko zarysowanych kościach policzkowych miała delikatne
rysy, a pofalowane włosy były ciemne i lśniące. Jej równie
ciemne, szeroko rozstawione oczy uśmiechały się do Daisy
nieśmiało.
- Zostawiam panią w dobrych rękach, panno Dalrymple -
powiedział lord i odwrócił się ku wyjściu.
Jego żona odprowadziła go wzrokiem, w którym Daisy
zauważyła pełną rozpaczy zgryzotę.
ROZDZIAŁ DRUGI
- A więc podjęłaś pracę, Daisy - ton głosu tęgiej,
dobrodusznej lady Josephine był bardziej zaciekawiony niż
potępiający. - Twoja matka z pewnością wpadła w szał.
- Matka nie pała entuzjazmem, to prawda - przyznała
Daisy. - O wiele bardziej wolałaby, bym zamieszkała z nią w
Dower House.
- Zbyt przytłaczające miejsce dla młodej dziewczyny.
Powinna dziękować Bogu, że piszesz dla szanowanego
czasopisma, a nie do jednego z tych niedzielnych
szmatławców. Sama prenumeruję „Town and Country". Nie
mogę się doczekać twojego artykułu, moja kochana.
- Dziękuję, lady Josephine - powiedziała Daisy, po czym
zwróciła się do hrabiny. - To niesłychanie miłe ze strony pani
i lorda Wentwatera, że mogłam tu przyjechać. Wydawało mi
się zuchwałe samej to zaproponować.
- Bynajmniej, panno Dalrymple - lady Wentwater
odpowiedziała spokojnie łaskawym tonem. Jej oczy ocienione
były długimi, grubymi rzęsami i Daisy zastanawiała się, czy
sobie to tylko wyobraża, czy też naprawdę kryło się w nich
cierpienie.
- Henry jest dumny z Wentwater - ciągnęła. - Cieszy się,
że może pośrednio się nim pochwalić.
- To prawda - zauważyła jej szwagierka. - Ale to ja znam
to miejsce jak własną kieszeń. Jeśli chcesz, Daisy, to wszystko
ci potem pokażę. Spodziewam się, że chciałabyś teraz pójść
do swojego pokoju i się odświeżyć. Po podróży pociągiem
człowiek zawsze czuje się brudny, czyż nie?
Lady Wentwater, nieco wytrącona z równowagi tym
delikatnym przypomnieniem jej obowiązków, zadzwoniła po
służbę.
Gosposia poprowadziła Daisy z powrotem do wielkiego
hallu, potem w górę kamiennymi schodami i galerią do
wschodniego skrzydła. Gdy szły, Daisy spytała o ciemnię, o
której wspomniał lord Wentwater.
- Tak jest, panienko. Wszystkie urządzenia pana Sydneya
nadal tam są - zapewniła kobieta. - I to wcale nieodkurzane.
Na dole, przy kuchni. Tam jest zawsze pełno ludzi. Wystarczy
po prostu zapytać o drogę.
- Czy jest tam światło elektryczne?
- O tak, panienko, jego lordowska mość założył tam
wszędzie światło, bo to bezpieczniejsze od gazu. Choć, po
prawdzie, generator ma swoje wzloty i upadki. Jeżeli będzie
panienka potrzebować czegokolwiek w tym względzie, to
proszę pytać mnie albo Drew. No, jesteśmy. Tam jest
umywalnia, proszę panienki, a tu panienki pokój.
Kwadratowa, wysoka sypialnia była jasna i przestronna.
Ściany wyłożono kwiecistą tapetą dopasowaną do koloru kapy
i zasłon. Meble były staroświeckie, ale wygodne, a w kominku
wesoło trzaskał ogień. Przy południowym, wychodzącym na
jezioro oknie stało małe biurko. Daisy zauważyła z ulgą, że na
komódce leży jej aparat i statyw.
Młoda, rumiana pokojówka w szarym wełnianym stroju,
białym czepku i fartuchu rozpakowywała bagaże. Odwróciła
się i dygnęła. Daisy uśmiechnęła się do niej.
- Mabel się panienką zajmie - powiedziała gosposia,
spojrzeniem ogarniając pokój. - Gdyby sobie z czymś nie
radziła, proszę posłać ją po Barstow, pokojową pani hrabiny.
Nasze dziewczęta kończą pracę o ósmej, poza tą, która roznosi
butle z ciepłą wodą i jest do usług do północy. Łazienka jest
za tymi drzwiami. Będzie ją panienka dzielić z panną Petrie.
Jej pokój jest po drugiej stronie. Kawa zostanie podana w
salonie o jedenastej, a obiad o pierwszej. Czy to wszystko,
panienko?
- Tak, dziękuję.
Czując, że w końcu zaczyna jej się robić coraz cieplej,
Daisy zdjęła kapelusz i płaszcz. Zmieniła kozaki na pantofle,
wygładziła swój jasnoniebieski, dżersejowy kombinezon,
poprawiła włosy i przypudrowała nos.
- Proszę panienki, nie mogę otworzyć walizki.
- Jest zamknięta, Mabel. Nie ma w niej nic, czym
mogłabyś się zająć. Tylko sprzęt fotograficzny.
- To pani jest tą pisarką, prawda, panienko? - zapytała
służąca z przejęciem. - To takie cudowne, naprawdę,
panienko. Musi być panienka taka mądra.
Daisy była rozbawiona, ale i zadowolona z pochlebstwa.
Przyznała przed samą sobą, że czuła się dotknięta dezaprobatą
Philipa. Teraz nawet podziw pokojówki, nie wspominając już
o akceptacji lady Josephine, napełniły ją otuchą. W dobrym
nastroju zeszła z powrotem do salonu.
Gdy weszła, kamerdyner stawiał właśnie obok lady
Wentwater tacę z serwisem kawowym w stylu georgiańskim.
- Czy zaniesiono termos łyżwiarzom, Drew? - zapytała
miękko hrabina.
Daisy nie dosłyszała jego odpowiedzi, bo lady Josephine
właśnie ją przywitała.
- W sam raz na kawę, Daisy. Oczywiście znasz Hugh,
prawda?
Dżentelmen, sir Hugh Menton, o niezbyt imponującej
postawie i pozostający w cieniu swojej żony, wstał, gdy Daisy
weszła do pokoju.
- Jak się pani miewa, panno Dalrymple? - zapytał z
błyskiem w oku. - Rozumiem, że jest pani teraz pisarką.
Daisy ujęła jego dłoń.
- Nie całkiem, sir Hugh. Po prostu młodą dziennikarką,
choć z wielkimi nadziejami.
- Ach, Josephine uwielbia uprzedzać wspaniałe
osiągnięcia swoich przyjaciół - powiedział czule, uśmiechając
się pobłażliwie do swojej żony.
- Lepsze to niż przewidywanie niepowodzenia -
odpowiedziała tamta cierpko.
- O wiele lepsze - zgodziła się Daisy. - Pamiętam, że gdy
widziałam panią ostatnio w Londynie, lady Josephine, sir
Hugh był w Brazylii. Uznałyśmy wtedy, że jego obecność
zapewni nam dostatek kawy i kauczuku. Mam nadzieję, sir
Hugh, że pańska wyprawa się udała?
- O tak, dziękuję. Chociaż nie mogę przypisywać sobie
całego zaszczytu. Na moich plantacjach zatrudniłem dobrych
ludzi i dałem im wolną rękę. Od czasu do czasu wizytuję
uprawy, by trzymać je na odpowiednim poziomie. Granica
między wtrącaniem się a zaniedbaniem jest bardzo cienka.
Daisy ani przez chwilę nie wątpiła, że sir Hugh dobrze
wiedział, jak tę granicę wytyczyć. Poza tym, że był
posiadaczem rozległych brazylijskich plantacji kauczuku i
kawy, podobno zbił też fortunę na giełdzie w City. Mimo całej
swojej przebiegłości w sprawach biznesu, był jednak równie
uprzejmy i kulturalny, jak lord Wentwater, choć w bardziej
nowoczesnym, światowym i przyjaznym stylu. Daisy go
lubiła. Zapytał, jaką kawę pija i poszedł przynieść filiżankę
dla niej i dla żony.
- Poczęstuje się pani ciastem? - spytała lady Wentwater.
Daisy zauważyła z rozbawieniem, że ta bez pytania ukroiła
lady Josephine spory kawałek ciasta Dundee (Ciasto Dundee -
szkocki przysmak, przypominający keks z bakaliami.). Daisy
miała wrażenie, że śniadanie było całe wieki temu.
- Tak, poproszę - odpowiedziała.
W tej chwili do salonu weszło dwóch młodych mężczyzn.
Lady Josephine wzięła na siebie obowiązek ich
przedstawienia.
- Daisy, to moi bratankowie: Wilfred i Geoffrey. Panna
Dalrymple będzie pisać o Wentwater Court dla czasopisma
„Town and Country".
- Dobra robota.
Wilfred, starszy od swojej siostry Marjorie o jakiś rok, był
typowym, młodym miastowym, tak jak Marjorie była typową,
modną chłopczycą. Był nieskazitelnie elegancki od
błyszczących, wybrylantynowanych i lekko pachnących
fiołkiem parmeńskim włosów po same lakierki. Daisy mogła
go sobie wyobrazić, jak ospale gra w krykieta, ale łyżwy były
dla niego sportem wymagającym zbyt wiele energii. Lekko
zapuchnięte oczy świadczyły o tym, że ponad sport przedkłada
życie nocne. Jego skrzywione usta miały nadąsany wyraz.
Jego młodszy brat, wielki i muskularny, wymamrotał
powitanie i stał dalej niezgrabnie, jakby nie wiedząc, co
począć z rękoma. Podążył w stronę stolika kawowego, jak
tylko Wilfred zaczął znów mówić.
- Założę się, że chciałaby pani pisać raczej o Flatfordach,
panno Dalrymple - powiedział Wilfred z modnym akcentem. -
To by dopiero była sensacja! Słyszała pani o kradzieży?
- Tylko o tym, że miała miejsce. Coś o domowym
przyjęciu i balu?
- Zgadza się. Wydaje się, że to była cała seria włamań,
ale, oczywiście, zawsze ciekawsze jest, jak coś przytrafi się
znajomym. Kilkoro z nas było nawet na tym noworocznym
balu, ale ojczulek nalegał, byśmy wyszli wcześniej, więc
wszystko, co najlepsze, nas ominęło.
- Mieliście szczęście, że w ogóle tam byliście -
powiedziała lady Josephine. - Tylko taki hulaka jak Flatford
mógł wydać bal w niedzielę, bez względu na to, czy mamy
Nowy Rok, czy nie. Byłam zaskoczona, że Henry pozwolił ci
tam pójść. Wyjście przed północą nie robi różnicy. Kradzież
odkryto dopiero rano.
- Oczywiście, ma ciocia rację. Wybaczcie, pójdę po kawę
- westchnął Wilfred i oddalił się.
- Z Wilfreda nic nie będzie - powiedziała jego ciotka. -
Może Geoffrey wyjdzie na ludzi. Jest w Cambridge i
występuje na ringu w barwach uniwersytetu, mimo że ma
dopiero dziewiętnaście lat.
Młodszy Beddowe usiadł przy stoliku kawowym i w
milczeniu zajadał ogromny kawałek ciasta. Daisy
obserwowała go, dopóki z jego talerza nie zniknął ostatni
okruszek. Nagle zdała sobie sprawę, że najpierw spałaszowała
migdały z wierzchu, co zostało jej jeszcze z przedszkolnych
czasów.
- Jeszcze ciasta, Geoffrey? - zapytała z uśmiechem lady
Wentwater.
- Tak, poproszę.
- Studnia bez dna - odezwał się Wilfred, uśmiechając się
szeroko.
Geoffrey jadł dalej, nie zwracając uwagi na brata.
Gdy Daisy wypiła swoją kawę i poszła po następną
filiżankę, Geoffrey jadł już trzecią porcję. Nie powiedział nic
więcej poza kolejnym „tak, poproszę". Daisy tłumaczyła sobie
jego małomówność nieśmiałością. Lady Wentwater również
nie mówiła wiele. Rozpaczliwie próbując podtrzymać
rozmowę, Wilfred gadał o musicalu w Music Box. Daisy,
która widziała przedstawienie, wtrąciła parę uwag, a lady
Josephine pytała o scenografię.
- Przy nudniejszych częściach można ją przynajmniej
podziwiać, jeżeli jest wystarczająco dobra.
- Annabel, lubisz rewie czy, tak jak ja, wolisz może
musicale? - zapytała, próbując wciągnąć swoją młodą
szwagierkę do rozmowy.
- Nigdy nie byłam na rewii i widziałam tylko jeden
musical, ale podobały mi się sztuki, na których byłam.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 1 Śmierć w posiadłości Wentwaterów
Mojej Mamie, która pamięta wełniane halki i trykotowe kalesony
PROLOG Północ u Ciro. Wśród oklasków dla czarnoskórej kapeli powoli zamierały dźwięki charlestona. Kiedy wybuchł gwar i śmiech, młody mężczyzna wraz z partnerką opuścili parkiet. Obserwujący młodzieńca starszy człowiek zauważył, że jego dobrze skrojony wieczorowy strój był nieco pomięty, a twarz za bardzo czerwona jak na efekt żwawego tańca. Uwieszona u jego ramienia młodziutka trzpiotka wydawała się nie zwracać na to uwagi, choć pod nadmiarem makijażu trudno było cokolwiek dostrzec. Jej krótka, wyszywana cekinami suknia z niską talią była wbrew obowiązującej modzie, która w tym sezonie opuszczała brzegi sukien aż do kostek. Z krótkimi włosami, grzywką i kołyszącym się sznurem korali mogłaby być zarówno tancerką, jak i „bystrą młodą istotką". Ich obserwator zbliżył się z pogardliwym uśmieszkiem i zagadnął jej partnera. - Mogę na słówko, stary? Młody mężczyzna przyjrzał mu się z niechęcią. - Niech to licho, nie możesz poczekać? - warknął przez zęby. - Właśnie dowiedziałem się, że jutro jedziesz do Hampshire. - Tak. Staruszek nalega, by na Boże Narodzenie pojawiła się cała rodzina, ale ja wracam za dwa tygodnie. Po co ten pośpiech? - Mam ochotę zobaczyć twoje dziedziczne włości. Zaproś mnie. - Cholera, nie mogę tego zrobić! Glorio, kochanie, wracaj do naszego stolika - mówiąc to, lekko klepnął dziewczynę w opięty sztucznym różowym jedwabiem tyłek. Więc jednak tancerka. Wydęła karminowe usta i odeszła posłusznie,
posyłając starszemu z mężczyzn zachęcające spojrzenie niedoszłego wampa. - Przypuszczam, że to moja siostra cię do tego namówiła - powiedział jej towarzysz. - Przypuszczaj, co ci się podoba. Ja chcę zaproszenie. - Ojciec się diabelnie zdziwi. - Ojciec zdziwi się jeszcze bardziej, jeśli całkiem przypadkiem dowie się o pewnej transakcji - nuta groźby w jego spokojnym głosie sprawiła, że młody mężczyzna zbladł. - Nie mam zamiaru uczestniczyć w waszym rodzinnym świętowaniu. Może być drugi dzień świąt albo jeszcze kolejny, a ja zostanę i przywitam tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci rok. Jestem pewien, że to rok wielkiej obietnicy. - Dobrze więc - teraz młody człowiek był jedynie rozdrażniony. - Uważaj się za zaproszonego. Odwrócił się, przepchnął przez hałaśliwy tłum do swojego stolika i zamówił koktajle. Po pięciu minutach, gdy orkiestra znów zaczęła grać, zabrał swoją chichoczącą przyjaciółkę na parkiet, by w rytmie shimmy (Shimmy - taniec amerykański, popularny w latach dwudziestych XX wieku.) zapomnieć o kłopotach. Do tego czasu jego rozmówca i zarazem źródło zakłopotania opuścił klub. Wydał szoferowi stosowne polecenia i rozsiadł się w swoim lanchesterze. Lodowaty uśmiech oczekiwania wygiął jego wąskie usta.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - On źle skończy, mówię pani. A ona nie kiwnie palcem, żeby go powstrzymać. Martwię się tylko o dzieci - westchnęła tęga kobieta w staromodnym, ohydnie żółto - zielonym, obszernym okryciu. - Jest już czworo, a piąte w drodze. Daisy Dalrymple zawsze się dziwiła, gdy zupełnie obcy ludzie raczyli ją opowieściami o małżeńskich niepowodzeniach albo o wybrykach swoich dzieci. Nie miała nic przeciwko temu. Pewnego dnia napisze powieść, a wtedy przyda się każda wzmianka o ludzkim doświadczeniu. Mimo to jednak się zastanawiała, dlaczego ludzie odsłaniali przed nią swoje najgłębsze sekrety. Kiedy w Alton pulchna dama i jej opowieść o zięciu pijaku opuściły pociąg, Daisy miała cały przedział drugiej klasy „tylko dla kobiet" do swojej dyspozycji. Uklękła na siedzeniu i przyjrzała się swojej twarzy w niewielkim lusterku, o które zatroszczyła się firma kolejowa L&SW. Okrągła twarz z różowymi policzkami, której rysy nie wskazywałyby na powierniczkę ludzkich serc. Powierniczka, myślała Daisy, powinna mieć oczy ciemne i ujmujące, a nie pogodne i błękitne, jakie teraz spoglądały na nią z lusterka. Tuż przy jednym kąciku raczej pełnych ust tkwił mały, brązowy pieprzyk - zmora jej całego życia. Żadna ilość pudru nie mogła go przykryć. Ale na te kilka piegów na nosie można było coś poradzić. Daisy wyjęła z walizki kosmetyczkę i chwyciła puszek do pudru. Poprawiła usta i uśmiechnęła się do swojego odbicia. Wkrótce miała napisać swój pierwszy duży tekst dla „Town and Country" i, choć chciała robić wrażenie całkowicie obojętnej, musiała przyznać, że była podekscytowana i trochę zdenerwowana. W wieku dwudziestu pięciu lat powinna być wyrafinowana i pewna siebie, ale emocje nie chciały jej
opuścić. Musiała odnieść sukces. Pozostałe opcje były zbyt potworne, by nad nimi rozmyślać. Czy dopasowany szmaragdowy kapelusz z wyprzedaży u Selfridge'a nie był odrobinę za jaskrawy dla profesjonalistki? Zdecydowała jednak, że nie. Ożywiał jej ciemnozielony tweedowy płaszcz właśnie tak, jak chciała. Wygładziła szary, pożyczony od Lucy futrzany kołnierz. Choć niezbyt praktyczny tego mroźnego styczniowego poranka, był bardziej elegancki niż wełniany szalik. Usiadła na swoim miejscu i wzięła do ręki gazetę pozostawioną przez towarzyszkę podróży. Daisy nie była entuzjastką wiadomości z ostatniej chwili, a drugiego dnia stycznia 1923 roku nagłówki bardzo przypominały te z ostatnich dwóch tygodni: problemy w Ruhrze i Irlandii, przemowy Mussoliniego we Włoszech i szalejąca inflacja w Niemczech. Otworzywszy gazetę, przeczytała notatkę o najnowszych skarbach wydobytych z grobu Tutenchamona, a zaraz potem jej uwagę zwrócił nagłówek: WŁAMANIE U FLATFORDA Wezwany Scotland Yard Daisy chodziła do szkoły z córką lorda Flatforda, choć nie były w jednej klasie. Szokujące, jak najmniejsza wzmianka o znajomej okazuje się ciekawsza od poważnych wiadomości z zagranicy. W godzinach porannych Nowego Roku złodzieje zabrali najcenniejszą biżuterię, której goście lorda Flatforda nie zdążyli jeszcze schować do sejfu po balu noworocznym. Daisy nie zdążyła przeczytać więcej, bo stukot pociągu zaczął zwalniać przed następną stacją, Wentwater. Siłując się ze skórzanym paskiem, otworzyła zaparowane okno. Zadrżała od podmuchu lodowatego, przesiąkniętego zapachem
parowozu powietrza. Rozważała, czy elegancję warto przypłacić chorym gardłem. Przynajmniej spięte w węzeł miodowo - brązowe włosy dawały trochę ciepła. Ten jeden raz cieszyła się, że posłuchała mamy i nie zrobiła sobie fryzury na boba. Pociąg zaturkotał, drgnął i zatrzymał się. Daisy wychyliła się przez okno i zawołała tragarza. Mężczyzna, który pojawił się na jej wezwanie, miał drewnianą nogę, własną straciwszy zapewne w wielkiej wojnie. Mimo to szybko pokonał starannie odśnieżony peron. Kiedy Daisy wysiadała, trzymając mocno pożyczony od Lucy aparat fotograficzny, dotknął daszka swojej czapki. - Pozwoli pani bagaż? - Tak, proszę. Obawiam się, że jest tego trochę... - odpowiedziała Daisy niepewnie. - Niech się pani nie martwi - powiedział i wskoczył zwinnie do przedziału. Zdjął walizkę, statyw, kuferek i maszynę do pisania, którą wypożyczył Daisy jej wydawca. Tak obładowany jakoś wrócił z powrotem na peron. Postawił rzeczy na ziemi, zatrzasnął drzwi wagonu i podniósł rękę. - Można jechać! - krzyknął do konduktora, który zagwizdał i zamachał zieloną flagą. Gdy pociąg ruszył, Daisy przeszła kładką na przeciwległy peron i rozejrzała się. Stacja była właściwie tylko przystankiem, a z pociągu nie wysiadł nikt poza nią. Znaki na drzwiach maleńkiego budynku na górnym peronie wskazywały przechowalnię bagażu po jednej, a poczekalnię i kasy po drugiej stronie. Otaczające stację pola Hampshire były pokryte błyszczącym w słońcu śniegiem. Szron skrzył się na nagich gałęziach drzew i żywopłotów. Do jedynych oznak życia należał nabierający prędkości pociąg, umundurowany człowiek niosący jej bagaże i skulona na ogrodzeniu wrona.
- Poproszę pani bilet. Daisy podała mu swój bilet. - Zatrzymuję się w posiadłości Wentwater - powiedziała. - Czy to daleko stąd? - Mila albo i ze trzy. - O Boże! Daisy z przerażeniem spojrzała na bagaże, a potem na swoje eleganckie skórzane buty na obcasie, sznurowane z przodu aż pod kolana. Z pewnością nie były odpowiednie do chodzenia na przełaj przez zaśnieżone wiejskie drogi, a stacyjka była na pewno zbyt mała, by mogła tam znaleźć taksówkę albo chociaż ambulans. - Niech się pani nie martwi. Jego lordowska mość zawsze przysyła po swoich gości samochód, chociaż w taką pogodę może nie chcieć zapalić. - Problem w tym, że ja właściwie nie jestem gościem - zwierzyła się Daisy. - Będę pisać artykuł o Wentwater do gazety. Tragarz i konduktor w jednym okazał stosowny szacunek. - Jest pani pisarką? Też bardzo dobrze. Więc jak chce pani iść, to mogę zawołać chłopaka z wioski, żeby przywiózł potem pani rzeczy na furmance. Albo mogę zatelefonować do warsztatu w Alton, żeby wypożyczyli wóz i panią podwieźli. Daisy rozważała obie możliwości - jedna była niewygodna, druga droga. Gazeta zwróciłaby jej za wydatki, ale Daisy nie miała przy sobie tyle gotówki. W tym właśnie momencie usłyszała warkot potężnego samochodowego silnika. Na dziedziniec stacji zajechał ciemnozielony rolls-royce silver ghost z mosiężnymi oprawami lśniącymi na długiej masce. Wysiadł z niego umundurowany szofer. - Widzę, że jego lordowska mość zalicza jednak panią do gości, proszę pani - powiedział bagażowy Z zazdrosną satysfakcją, biorąc jej bagaż.
- Panna Dalrymple? - spytał szofer. - Nazywam się Jones, z rezydencji. Przepraszam za spóźnienie, panienko. Maleństwo długo nie chciało dzisiaj zapalić, a nieczęsto jeździ w taki ziąb. Choć mogłem wyruszyć wcześniej. - W porządku, Jones - powiedziała Daisy, obdarzając go pogodnym uśmiechem. Pomyślała, że Bóg jednak istnieje i wszystko na świecie było w porządku. Szofer otworzył jej drzwi samochodu i poszedł pomóc bagażowemu ułożyć walizki. Daisy rozsiadła się wygodnie na miękkim, skórzanym siedzeniu. Bycie córką wicehrabiego zdecydowanie miało swoje dobre strony. To pewne, że nigdy nie zlecono by jej artykułu o zabytkowych rezydencjach, gdyby nie jej koneksje. Nie znała wprawdzie samego hrabiego Wentwater, ale poznała jego najstarszego syna, lorda Jamesa Beddowe'a, córkę, lady Marjorie, i siostrę, lady Josephine. Wydawca słusznie oczekiwał, że drzwi, na zawsze zamknięte dla plebsu, przed jaśnie panienką Daisy Dalrymple otworzą szeroko swoje podwoje. Pomrukując cicho, rolls-royce opuścił stację i minąwszy zakręt, jechał przez Lower Wentwater. Staw przy wiosce był zamarznięty. Kilkoro dzieci ubranych w wełniane getry ze śmiechem ślizgało się na lodzie, a spomiędzy pasiastych szalików i kominiarek błyskały tylko ich oczy. Za małym, kamiennym kościółkiem droga wiła się pomiędzy wzgórzami w dół i w górę: przez pola, farmy i przerzedzone zagajniki. Tu już śnieg na drodze był niemal nietknięty i tylko dwie, głębokie na osiem cali, koleiny wskazywały, którędy hrabiowski rolls-royce jechał na stację. Daisy była coraz bardziej zadowolona, że nie musiała iść tędy piechotą. Pośrodku lasu natrafili na ceglaną stróżówkę strzegącą wysokiej bramy z kutego żelaza, która teraz była otwarta. Przejeżdżając przez nią, Jones nacisnął klakson. Daisy
obejrzała się i zobaczyła, jak stróż zamyka za nimi bramę. Chwilę później wyjechali z zagajnika. Przed nimi roztaczał się majątek Wentwater. Na przeciwległym zboczu płytkiej doliny stał dwór. Do ceglano - kamiennej bryły, zwieńczonej blankami i tudoriańskimi wieżyczkami, przylegały skrzydła dobudowane za czasów królowej Anny. Bezlistne pędy bluszczu przykrywały miejsca spotkania różnych stylów, a dwa ogromne cedry łagodziły kanciastość budynków. Bliżej, na dnie doliny, żwirowy podjazd prowadził przez rzeźbiony, kamienny most przerzucony nad ozdobnym stawem. Z lodu uprzątnięto śnieg, a ubrani w czerwień, zieleń i błękit łyżwiarze ślizgali się po tafli jeziora lub wirowali w fantazyjnych zawijasach. - Jones, zatrzymaj się, proszę - zawołała Daisy. - Muszę zrobić kilka zdjęć. Szofer wyciągnął z bagażnika statyw. - Mam poczekać, panienko? - Nie, jedź dalej, a ja się przejdę. Daisy rozstawiła swój ekwipunek na brzegu podjazdu i ustawiła aparat. Zmarszczyła czoło. Jej doświadczenie fotograficzne ograniczało się do pomocy Lucy w studiu. Patrząc przez wizjer, próbowała wyobrazić sobie scenę, zanim ta nie zostanie skurczona do połowy strony w gazecie. Postanowiła, że łyżwiarze na jeziorze będą tylko małymi punktami. Niemniej jednak zrobiła kilka ujęć całej sceny, a następnie zwróciła się ku rezydencji i sfotografowała sam budynek. Potem wzięła swój aparat i zeszła przez głęboki śnieg nad jezioro, by tam zrobić kilka ujęć łyżwiarzy i pięknego sklepionego mostu. Łyżwiarze już ją dostrzegli, a ten i ów do niej pomachał. Gdy się zbliżała, cała ich piątka zebrała się przy bliższym filarze mostu.
- Cześć, Daisy! - zawołała Marjorie. - Tak myśleliśmy, że to ty. Jej modną chłopięcą sylwetkę podkreślał dopasowany, wiśniowy, sportowy płaszcz i spódnica. Daisy wiedziała, że biały wełniany kapelusz skrywał włosy obcięte na boba i ułożone w fale Marcela (Fale Marcela - fryzura modna na przełomie XIX i XX wieku oraz później. Jej nieodzownym elementem były fale tworzone przy użyciu lokówek elektrycznych.). Kolor szminki pasował do płaszcza, brwi były wyskubane i przyciemnione, a rzęsy mocno wytuszowane. W wieku dwudziestu jeden lat lady Marjorie Beddowe była kwintesencją chłopczycy - Witamy w Wentwater, panno Dalrymple! Brat Marjorie, James, był krępym młodzieńcem, starszym o trzy lata od swojej siostry. Nosił pumpy i pasiasty żółto - niebieski sweter. Jego twarz była zaróżowiona od ruchu na świeżym powietrzu, a mocno zarysowana szczęka nie pasowała do cienkiego, arystokratycznego nosa. Jego płaszcz, czapka i szalik leżały rzucone na stercie ubrań na ławce przy brzegu. - Znasz Fenellę, prawda? - Tak, bardzo dobrze. Pochodzimy z tej samej części Worcestershire. - Daisy uśmiechnęła się do nieśmiałej dziewczyny, której zaręczyny z Jamesem ogłoszono niedawno w „The Morning Post". - A Philip jest moim starym przyjacielem. - Hej, mała! Całe wieki! Jak leci? - Wysoki, jasnowłosy i gibki brat Fenelli uśmiechnął się do niej szeroko. Przystojny, choć nieco mdły, Philip Petrie był najlepszym kumplem brata Daisy, Gervaise'a, do czasu gdy ten zginął w okopach. - Interesujesz się teraz fotografią? - zapytał. - Tak jakby.
Wydawał się nie wiedzieć nic o prawdziwym celu jej przyjazdu. Już miała to wyjaśnić, gdy Marjorie jej przerwała, żarliwie chcąc przedstawić piątego łyżwiarza. - Daisy, to jest lord Stephen Astwick - patrzyła na starszego mężczyznę, wyraźnie go adorując. - Nie znacie się, prawda? - Nie miałem tej przyjemności - odpowiedział gładko. - Miło panią poznać, panno Dalrymple. Lord Stephen miał około czterdziestki. Był elegancko ubrany. Miał na sobie skórzaną, sportową kurtkę. Zaczesane do tyłu wypomadowane włosy odsłaniały jego przystojną twarz. - Lordzie Stephenie. - Daisy skinęła głową na znak powitania. Nie przejęła się badawczym spojrzeniem jego zimnych, szarych oczu. - Nie chcę wam dłużej przeszkadzać. Porobię trochę zdjęć wzdłuż brzegu. - Pozwól mi ponieść aparat - zaproponował Philip, robiąc krok do przodu. - Wygląda na strasznie ciężki. - Nie, Philipie, idź jeździć. Im więcej ludzi na fotografiach, tym weselej. Oznaczona chorągiewkami ścieżka była odśnieżona i posypana piaskiem. Gdy Daisy znalazła się już na dróżce, z daleka zobaczyła, jak Marjorie władczo bierze lorda Stephena pod ramię. - Proszę mi pokazać jeszcze raz tę figurę - powiedziała, chichocząc sztucznie. - Tym razem mi się uda, obiecuję. - Skoro pani nalega, lady Marjorie - odparł z grymasem niesmaku. To potwierdziło natychmiastową niechęć Daisy do tego człowieka. Prawda, że Marjorie może i bywała męcząca, ale lord Stephen nie musiał okazywać swojej pogardy tak otwarcie.
Daisy znalazła idealne miejsce do zdjęć na krótkim pomoście obok drewnianej przystani i rozstawiła aparat. Zrobiła kilka fotografii łyżwiarzy z mostem w tle. Uprzejmie pozostali przy bliższym końcu jeziora, choć wcześniej widziała, jak szusowali pod mostem. Szkoda, że kolorowa fotografia była tak skomplikowanym i żmudnym procesem, bo jaskrawe kolory łyżwiarzy dodawały całej scenie uroku. Daisy wypstrykała cały film. Pozostałe rolki były w jej kuferku podróżnym, więc spakowała rzeczy, zdjęła aparat z trójnogu i ostrożnie zamknęła harmonijkowy obiektyw aparatu. Pozostając przez moment w bezruchu, natychmiast poczuła na policzkach i palcach u stóp dotkliwe zimno. Wcisnęła statyw pod pachę, przewiesiła aparat przez ramię i zaczęła brnąć przez śnieg naokoło jeziora. Ubita i wysypana piaskiem ścieżka prowadziła ją od ławeczki w górę ku domowi. Zanim tam dotarła, Philip przyszusował do niej. - Skończyłaś? Pomogę ci to zanieść do domu, jeśli poczekasz sekundkę, aż zdejmę łyżwy. - Dzięki. Pomoc się przyda. Pojechał w stronę ławki, by zmienić buty. Idąc powoli w jego stronę, Daisy zastanawiała się, czy chłopak podejmie swój wieczny pościg za nią. Od czasu gdy jak motyl z kokonu wynurzyła się ze swojego butelkowo - zielonego szkolnego mundurka, wielmożny Philip Petrie, trzeci syn barona Petriego, zalecał się do niej co jakiś czas. Często miała wrażenie, że bardziej ze względu na jej brata Gervaise'a niż dla niej samej. Uśmiechnęła się do niego, gdy uwalniał ją od ciężarów. Mimo że nieugięcie odrzucała jego okresowe oświadczyny, to bardzo lubiła swojego przyjaciela z dziecięcych lat, który kiedyś ciągnął ją za warkocze. - Zabrałaś łyżwy? - zapytał, skracając swoje długie kroki, żeby mogła za nim nadążyć na zboczu, śliskim mimo piasku.
- Nie, nie pomyślałam o tym. - Chyba można jakieś pożyczyć. Moglibyśmy od razu tu wrócić. Szkoda marnować taki wspaniały dzień. - Tak, ale ja nie jestem tu gościem, a w każdym razie nie jestem tu dla przyjemności. Będę zajęta. Philip wyglądał na zdumionego. - Co, do licha, chcesz przez to powiedzieć? - Mam zamówienie na tekst o Wentwater Court dla „Town and Country" - odpowiedziała z dumą. - Ty i to twoje przeklęte pisanie! - jęknął. - Daj spokój, Daisy, sklecenie jakiegoś głupstwa do rubryki towarzyskiej nie zajmie ci więcej niż godzinkę. Możesz nabazgrać to później. - Nie akapit czy dwa, ale długi artykuł. Z fotografiami. To jest na serio, Philipie. Płacą mi górę pieniędzy za pisanie co miesiąc o co ciekawszych, a mniej znanych rezydencjach. - Pieniądze! - skrzywił się. - Do diabła z tym, kochana, na pewno nie musisz zarabiać na życie. Gervaise by się zupełnie załamał. - Gervaise nigdy nie mówił mi, co mam robić - powiedziała szorstko. - I zrozumiałby, że po prostu nie mogę mieszkać z matką, nie mówiąc już o kuzynie Edgarze. Nie znosił Edgara i Geraldine tak samo jak ja. - Możliwe, ale i tak musi przewracać się w grobie. Jego siostra zarabia na życie! - Przynajmniej pisanie jest o niebo lepsze niż ta straszna praca sekretarki. Podobała mi się pomoc Lucy w jej studiu, ale tak naprawdę ona nie ma aż tylu zleceń, żeby mi jeszcze płacić. - To Lucy Fotheringay pierwsza namówiła cię na te bzdury o niezależności. Nadal mieszkasz z nią w tym mieszkaniu w Bayswater?
- Nie w mieszkaniu. - Daisy wykorzystała szansę odwrócenia uwagi od tematu zarobków, choć wiedziała, że nie uniknie jego docinków na długo. - Mamy przecudny domek w Chelsea, całkiem niedaleko rzeki. Zaczęła opisywać go bardzo drobiazgowo, a Philip był zbyt dobrze wychowany, by jej przerwać. Zanim zdążyła w swojej opowieści podjąć wątek strychu, dotarli do drzwi rezydencji. Ponieważ Philip był obładowany łyżwami, statywem i aparatem, to Daisy nacisnęła dzwonek. Lokaj w śliwkowej liberii otworzył jedną połowę masywnych, oprawnych w żelazo dębowych drzwi. Wchodząc, Daisy wręczyła mu swoją wizytówkę i rozejrzała się dookoła. - Och, nie mogę się doczekać, żeby to sfotografować! - hall w stylu wczesnych Tudorów miał wszystko to, o czym wcześniej słyszała. Rzeźbiona boazeria sięgała fryzu z wyrzeźbionymi różami Tudorów, sitowiem i stylizowaną pofalowaną wodą. Ściany powyżej były pobielone i obwieszone gobelinami ze scenami polowań i pojedynków, na przemian ze skrzyżowanymi włóczniami, halabardami i chorągwiami. Wysoki, sklepiony sufit ozdobiono drewnianymi łukami w stylu gotyckim. Daisy wątpiła, czy jej aparat odda całe piękno ogromnej sali. Wzdrygnęła się. Ogień płonący w ogromnym kominku naprzeciw niej nie mógł odpędzić zimowego chłodu bijącego od wyłożonej kamiennymi płytami podłogi. Powiew zimnego powietrza wdzierał się od strony kamiennej, łukowatej klatki schodowej w jednym z końców sali. Lokaj szybko zamknął drzwi za Philipem. - To pani jest tą pisarką, panienko? - Tak. Zamówiła wcześniej nowe wizytówki z dumnie wypisaną nazwą swojego zawodu pod nazwiskiem, lecz jeszcze ich nie dostarczono. Lokaj, który wyraźnie nie wiedział, co począć z
Daisy, odetchnął z ulgą na widok postawnego, ubranego w czerń kamerdynera, który właśnie wyłonił się zza obitych zielonym suknem drzwi na końcu hallu. - Panna Dalrymple, panie Drew - powiedział lokaj, wręczając kamerdynerowi wizytówkę. - Proszę pozwolić tędy, panienko. Jego lordowska mość przyjmie panią w swoim gabinecie. - Dziękuję. Widząc, że Philip chce z nią iść, gestem dłoni dała mu znać, by został. Jego pełna krytyki obecność była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała podczas rozmowy z lordem Wentwater o swojej pracy. - Nie czekaj na mnie, Phil. Wracaj do swoich łyżew na wypadek, gdyby dzisiaj miała być odwilż. Zobaczymy się później. Przypudrowując w pośpiechu czerwony nos, podążyła za kamerdynerem. Zauważyła, że jej zdenerwowanie znikło. Nigdy nie miała trudności z oczarowaniem starszych panów i nie miała powodu wątpić, że i tym razem tak będzie. Połowa bitwy była wygrana z chwilą, gdy lord dał jej pozwolenie na napisanie artykułu i zaprosił ją do Wentwater. Gdy zobaczyła wspaniały hall, wiedziała, że z pewnością będzie miała o czym pisać. Kamerdyner prowadził ją z tudorskiej części domu do wschodniego skrzydła. Tam zapukał do drzwi, otworzył je i zaanonsował ją. Gdy Daisy weszła, uśmiechając się przyjaźnie, lord Wentwater wstał od pokrytego skórą biurka i podszedł do niej. Wysoki i szczupły, blisko pięćdziesięcioletni dżentelmen nie odwzajemnił jej uśmiechu, ale ujął jej rękę, którą ona pierwsza wyciągnęła, i przywitał ją z uprzejmą powagą. Tak jak James miał prosty, cienki, arystokratyczny nos, a siwiejące włosy i wąsy dodawały mu dostojeństwa. Daisy pomyślała, że
mimo swojego wieku i nieco wiktoriańskich manier jest bardzo pociągający. Wiktoriańską atmosferę potęgowały ciężkie mahoniowe meble i ciemnoczerwony turecki dywan. Nad kominkiem w stylu Adamów wisiał obraz Landseera przedstawiający dwa czarne retrievery, z których jeden trzymał w pysku martwą dziką kaczkę. Wciąż przemarznięta Daisy odruchowo podeszła do kominka i ściągnąwszy rękawiczki, zaczęła grzać sobie dłonie. - Proszę usiąść, panno Dalrymple - lord wskazał kasztanowy, skórzany fotel przy kominku. Sam usiadłszy na podobnym naprzeciw niej, powiedział: - Oczywiście znałem pani ojca. Wielka strata dla Izby Lordów. Przeklęta grypa zdziesiątkowała nasze szeregi i to niedługo po tym, jak wojna pochłonęła następne pokolenie. Pani brat, jak mniemam? - Tak, Gervaise zginął we Flandrii. - Proszę przyjąć moje kondolencje, choć obawiam się, że nieco spóźnione - ku radości Daisy porzucił smutny wątek i kontynuował suchym, wskazującym na przesłuchanie tonem: - Schlebia mi, że wybrała pani mój dom jako temat artykułu. - Słyszałam, jak wspaniałe jest jego wnętrze, lordzie Wentwater, a w styczniu trudno byłoby mi fotografować na zewnątrz. - Ach tak, pani wydawca wspomniał w liście, że przywiezie pani ze sobą fotografa. Daisy bardzo nie chciała się zarumienić. - Niestety, pan Carswell zachorował na grypę, więc sama będę robić zdjęcia. Zanim lord zdążył okazać wyrazy współczucia dla nieistniejącego Carswella, Daisy dodała szybko: - Byłoby niezwykle pomocne, gdyby miał pan małe pomieszczenie bez okien, którego mogłabym używać jako
ciemni. Może schowek, składzik albo komórkę? Ponieważ nie znam się zbyt dobrze na fotografii, przed wyjazdem chciałabym móc zobaczyć jak wyszły moje zdjęcia, na wypadek gdybym musiała zrobić kilka więcej. Na ustach lorda pojawił się cień uśmiechu. - Mam coś lepszego. Mój brat Sydney, który jest teraz w służbie kolonialnej, w młodości był pasjonatem fotografii i miał swoją ciemnię. - Wspaniale! - Całe wyposażenie pozostało nietknięte, ale być może dla pani będzie ono zbyt staroświeckie. Czy mogę jeszcze jakoś ułatwić pani pracę? - Czytałam trochę o historii domu, ale może znalazłyby się jakieś ciekawe, szerzej nieznane anegdoty...? - Musi pani porozmawiać z moją siostrą. Ona wie wszystko, co tylko można wiedzieć o Wentwater i o rodzie Beddowe'ów. - Lady Josephine jest tutaj? Znakomicie! Na twarzy lorda znów pojawił się przelotny uśmiech. Lady Josephine Menton, słynna gospodyni i słynna plotkara, była równie gadatliwa, co towarzyska. Daisy nie mogła trafić na nikogo lepszego. - Jestem pewien, że mogę ufać dyskrecji pani i pani wydawcy - wstając, powiedział lord Wentwater. - Chodźmy, zaprowadzę panią do niej i przedstawię mojej żonie. Zazwyczaj o tej porze można je znaleźć w salonie. Przeszli przez korytarz i lord wprowadził ją do słonecznego salonu urządzonego w kolorach szarozielonym, kremowym i brzoskwiniowym. Wydawało się, że nacisk położono raczej na wygodę niż styl. Gdy weszli, leżący przy kominku czarny spaniel o szarym pysku podniósł ciekawie łeb, machnął krótkim, grubym ogonem i znów zasnął. Jedna z
dwóch siedzących przy kominku kobiet spojrzała zdziwiona, a wyraz jej twarzy zdradzał niepokój. - Annabel, moja droga, to jest panna Dalrymple. Wiem, że dopilnujesz, by czuła się u nas dobrze. - Oczywiście, Henry - melodyjny głos lady Wentwater był cichy, niemal przytłumiony. Wstała wdzięcznie i podeszła do nich. - Miło panią poznać, panno Dalrymple. Daisy była oszołomiona. Czytała w „The Post", że lord niedawno się ożenił, ale nie miała pojęcia, że jego druga wybranka była tak młoda. Annabel, lady Wentwater, była starsza od Jamesa, swojego najstarszego pasierba, nie więcej niż o dwa lata. I była piękna. Ciepła tweedowa spódnica z szarego melanżu i obszerny, długi do połowy uda kardigan nie mogły ukryć wysokiej, szczupłej figury, nieco zbyt zaokrąglonej jak na wymagania obecnej mody. Jej jasna twarz w kształcie idealnego owalu i o wysoko zarysowanych kościach policzkowych miała delikatne rysy, a pofalowane włosy były ciemne i lśniące. Jej równie ciemne, szeroko rozstawione oczy uśmiechały się do Daisy nieśmiało. - Zostawiam panią w dobrych rękach, panno Dalrymple - powiedział lord i odwrócił się ku wyjściu. Jego żona odprowadziła go wzrokiem, w którym Daisy zauważyła pełną rozpaczy zgryzotę.
ROZDZIAŁ DRUGI - A więc podjęłaś pracę, Daisy - ton głosu tęgiej, dobrodusznej lady Josephine był bardziej zaciekawiony niż potępiający. - Twoja matka z pewnością wpadła w szał. - Matka nie pała entuzjazmem, to prawda - przyznała Daisy. - O wiele bardziej wolałaby, bym zamieszkała z nią w Dower House. - Zbyt przytłaczające miejsce dla młodej dziewczyny. Powinna dziękować Bogu, że piszesz dla szanowanego czasopisma, a nie do jednego z tych niedzielnych szmatławców. Sama prenumeruję „Town and Country". Nie mogę się doczekać twojego artykułu, moja kochana. - Dziękuję, lady Josephine - powiedziała Daisy, po czym zwróciła się do hrabiny. - To niesłychanie miłe ze strony pani i lorda Wentwatera, że mogłam tu przyjechać. Wydawało mi się zuchwałe samej to zaproponować. - Bynajmniej, panno Dalrymple - lady Wentwater odpowiedziała spokojnie łaskawym tonem. Jej oczy ocienione były długimi, grubymi rzęsami i Daisy zastanawiała się, czy sobie to tylko wyobraża, czy też naprawdę kryło się w nich cierpienie. - Henry jest dumny z Wentwater - ciągnęła. - Cieszy się, że może pośrednio się nim pochwalić. - To prawda - zauważyła jej szwagierka. - Ale to ja znam to miejsce jak własną kieszeń. Jeśli chcesz, Daisy, to wszystko ci potem pokażę. Spodziewam się, że chciałabyś teraz pójść do swojego pokoju i się odświeżyć. Po podróży pociągiem człowiek zawsze czuje się brudny, czyż nie? Lady Wentwater, nieco wytrącona z równowagi tym delikatnym przypomnieniem jej obowiązków, zadzwoniła po służbę. Gosposia poprowadziła Daisy z powrotem do wielkiego hallu, potem w górę kamiennymi schodami i galerią do
wschodniego skrzydła. Gdy szły, Daisy spytała o ciemnię, o której wspomniał lord Wentwater. - Tak jest, panienko. Wszystkie urządzenia pana Sydneya nadal tam są - zapewniła kobieta. - I to wcale nieodkurzane. Na dole, przy kuchni. Tam jest zawsze pełno ludzi. Wystarczy po prostu zapytać o drogę. - Czy jest tam światło elektryczne? - O tak, panienko, jego lordowska mość założył tam wszędzie światło, bo to bezpieczniejsze od gazu. Choć, po prawdzie, generator ma swoje wzloty i upadki. Jeżeli będzie panienka potrzebować czegokolwiek w tym względzie, to proszę pytać mnie albo Drew. No, jesteśmy. Tam jest umywalnia, proszę panienki, a tu panienki pokój. Kwadratowa, wysoka sypialnia była jasna i przestronna. Ściany wyłożono kwiecistą tapetą dopasowaną do koloru kapy i zasłon. Meble były staroświeckie, ale wygodne, a w kominku wesoło trzaskał ogień. Przy południowym, wychodzącym na jezioro oknie stało małe biurko. Daisy zauważyła z ulgą, że na komódce leży jej aparat i statyw. Młoda, rumiana pokojówka w szarym wełnianym stroju, białym czepku i fartuchu rozpakowywała bagaże. Odwróciła się i dygnęła. Daisy uśmiechnęła się do niej. - Mabel się panienką zajmie - powiedziała gosposia, spojrzeniem ogarniając pokój. - Gdyby sobie z czymś nie radziła, proszę posłać ją po Barstow, pokojową pani hrabiny. Nasze dziewczęta kończą pracę o ósmej, poza tą, która roznosi butle z ciepłą wodą i jest do usług do północy. Łazienka jest za tymi drzwiami. Będzie ją panienka dzielić z panną Petrie. Jej pokój jest po drugiej stronie. Kawa zostanie podana w salonie o jedenastej, a obiad o pierwszej. Czy to wszystko, panienko? - Tak, dziękuję.
Czując, że w końcu zaczyna jej się robić coraz cieplej, Daisy zdjęła kapelusz i płaszcz. Zmieniła kozaki na pantofle, wygładziła swój jasnoniebieski, dżersejowy kombinezon, poprawiła włosy i przypudrowała nos. - Proszę panienki, nie mogę otworzyć walizki. - Jest zamknięta, Mabel. Nie ma w niej nic, czym mogłabyś się zająć. Tylko sprzęt fotograficzny. - To pani jest tą pisarką, prawda, panienko? - zapytała służąca z przejęciem. - To takie cudowne, naprawdę, panienko. Musi być panienka taka mądra. Daisy była rozbawiona, ale i zadowolona z pochlebstwa. Przyznała przed samą sobą, że czuła się dotknięta dezaprobatą Philipa. Teraz nawet podziw pokojówki, nie wspominając już o akceptacji lady Josephine, napełniły ją otuchą. W dobrym nastroju zeszła z powrotem do salonu. Gdy weszła, kamerdyner stawiał właśnie obok lady Wentwater tacę z serwisem kawowym w stylu georgiańskim. - Czy zaniesiono termos łyżwiarzom, Drew? - zapytała miękko hrabina. Daisy nie dosłyszała jego odpowiedzi, bo lady Josephine właśnie ją przywitała. - W sam raz na kawę, Daisy. Oczywiście znasz Hugh, prawda? Dżentelmen, sir Hugh Menton, o niezbyt imponującej postawie i pozostający w cieniu swojej żony, wstał, gdy Daisy weszła do pokoju. - Jak się pani miewa, panno Dalrymple? - zapytał z błyskiem w oku. - Rozumiem, że jest pani teraz pisarką. Daisy ujęła jego dłoń. - Nie całkiem, sir Hugh. Po prostu młodą dziennikarką, choć z wielkimi nadziejami.
- Ach, Josephine uwielbia uprzedzać wspaniałe osiągnięcia swoich przyjaciół - powiedział czule, uśmiechając się pobłażliwie do swojej żony. - Lepsze to niż przewidywanie niepowodzenia - odpowiedziała tamta cierpko. - O wiele lepsze - zgodziła się Daisy. - Pamiętam, że gdy widziałam panią ostatnio w Londynie, lady Josephine, sir Hugh był w Brazylii. Uznałyśmy wtedy, że jego obecność zapewni nam dostatek kawy i kauczuku. Mam nadzieję, sir Hugh, że pańska wyprawa się udała? - O tak, dziękuję. Chociaż nie mogę przypisywać sobie całego zaszczytu. Na moich plantacjach zatrudniłem dobrych ludzi i dałem im wolną rękę. Od czasu do czasu wizytuję uprawy, by trzymać je na odpowiednim poziomie. Granica między wtrącaniem się a zaniedbaniem jest bardzo cienka. Daisy ani przez chwilę nie wątpiła, że sir Hugh dobrze wiedział, jak tę granicę wytyczyć. Poza tym, że był posiadaczem rozległych brazylijskich plantacji kauczuku i kawy, podobno zbił też fortunę na giełdzie w City. Mimo całej swojej przebiegłości w sprawach biznesu, był jednak równie uprzejmy i kulturalny, jak lord Wentwater, choć w bardziej nowoczesnym, światowym i przyjaznym stylu. Daisy go lubiła. Zapytał, jaką kawę pija i poszedł przynieść filiżankę dla niej i dla żony. - Poczęstuje się pani ciastem? - spytała lady Wentwater. Daisy zauważyła z rozbawieniem, że ta bez pytania ukroiła lady Josephine spory kawałek ciasta Dundee (Ciasto Dundee - szkocki przysmak, przypominający keks z bakaliami.). Daisy miała wrażenie, że śniadanie było całe wieki temu. - Tak, poproszę - odpowiedziała. W tej chwili do salonu weszło dwóch młodych mężczyzn. Lady Josephine wzięła na siebie obowiązek ich przedstawienia.
- Daisy, to moi bratankowie: Wilfred i Geoffrey. Panna Dalrymple będzie pisać o Wentwater Court dla czasopisma „Town and Country". - Dobra robota. Wilfred, starszy od swojej siostry Marjorie o jakiś rok, był typowym, młodym miastowym, tak jak Marjorie była typową, modną chłopczycą. Był nieskazitelnie elegancki od błyszczących, wybrylantynowanych i lekko pachnących fiołkiem parmeńskim włosów po same lakierki. Daisy mogła go sobie wyobrazić, jak ospale gra w krykieta, ale łyżwy były dla niego sportem wymagającym zbyt wiele energii. Lekko zapuchnięte oczy świadczyły o tym, że ponad sport przedkłada życie nocne. Jego skrzywione usta miały nadąsany wyraz. Jego młodszy brat, wielki i muskularny, wymamrotał powitanie i stał dalej niezgrabnie, jakby nie wiedząc, co począć z rękoma. Podążył w stronę stolika kawowego, jak tylko Wilfred zaczął znów mówić. - Założę się, że chciałaby pani pisać raczej o Flatfordach, panno Dalrymple - powiedział Wilfred z modnym akcentem. - To by dopiero była sensacja! Słyszała pani o kradzieży? - Tylko o tym, że miała miejsce. Coś o domowym przyjęciu i balu? - Zgadza się. Wydaje się, że to była cała seria włamań, ale, oczywiście, zawsze ciekawsze jest, jak coś przytrafi się znajomym. Kilkoro z nas było nawet na tym noworocznym balu, ale ojczulek nalegał, byśmy wyszli wcześniej, więc wszystko, co najlepsze, nas ominęło. - Mieliście szczęście, że w ogóle tam byliście - powiedziała lady Josephine. - Tylko taki hulaka jak Flatford mógł wydać bal w niedzielę, bez względu na to, czy mamy Nowy Rok, czy nie. Byłam zaskoczona, że Henry pozwolił ci tam pójść. Wyjście przed północą nie robi różnicy. Kradzież odkryto dopiero rano.
- Oczywiście, ma ciocia rację. Wybaczcie, pójdę po kawę - westchnął Wilfred i oddalił się. - Z Wilfreda nic nie będzie - powiedziała jego ciotka. - Może Geoffrey wyjdzie na ludzi. Jest w Cambridge i występuje na ringu w barwach uniwersytetu, mimo że ma dopiero dziewiętnaście lat. Młodszy Beddowe usiadł przy stoliku kawowym i w milczeniu zajadał ogromny kawałek ciasta. Daisy obserwowała go, dopóki z jego talerza nie zniknął ostatni okruszek. Nagle zdała sobie sprawę, że najpierw spałaszowała migdały z wierzchu, co zostało jej jeszcze z przedszkolnych czasów. - Jeszcze ciasta, Geoffrey? - zapytała z uśmiechem lady Wentwater. - Tak, poproszę. - Studnia bez dna - odezwał się Wilfred, uśmiechając się szeroko. Geoffrey jadł dalej, nie zwracając uwagi na brata. Gdy Daisy wypiła swoją kawę i poszła po następną filiżankę, Geoffrey jadł już trzecią porcję. Nie powiedział nic więcej poza kolejnym „tak, poproszę". Daisy tłumaczyła sobie jego małomówność nieśmiałością. Lady Wentwater również nie mówiła wiele. Rozpaczliwie próbując podtrzymać rozmowę, Wilfred gadał o musicalu w Music Box. Daisy, która widziała przedstawienie, wtrąciła parę uwag, a lady Josephine pytała o scenografię. - Przy nudniejszych częściach można ją przynajmniej podziwiać, jeżeli jest wystarczająco dobra. - Annabel, lubisz rewie czy, tak jak ja, wolisz może musicale? - zapytała, próbując wciągnąć swoją młodą szwagierkę do rozmowy. - Nigdy nie byłam na rewii i widziałam tylko jeden musical, ale podobały mi się sztuki, na których byłam.