Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI
DAISY D.
TOM 2
Tajemnica ogrodu zimowego
PROLOG
Noc była ciepła, jak na tę porę roku. Półksiężyc zapewniał
dość światła, prześwitując między dryfującymi chmurami.
Ziemia była miękka, łatwa do przerzucania.
Mimo to kopiący odetchnął z ulgą, kiedy sypnął ostatnią
łopatę. Jeszcze tylko zatrzeć ślady, wyjść przez drzwi w murze
i zamknąć je po chichu; zatrzasnąć mocno zasuwę, na
wypadek gdyby poszedł za nim jakiś duch.
Za późno na wyrzuty sumienia.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie najnowszy srebrzystoszary swift zaterkotał i stanął w
miejscu. Przez chwilę jaśnie wielmożny Phillip Petrie siedział
za kierownicą, nachylając w skupieniu gładko uczesaną jasną
głowę. Czy usłyszał jakiś nowy stukot? Palce go świerzbiły,
by zajrzeć pod maskę, ale Daisy musiała złapać pociąg.
Przeniósł wzrok na wąski, biały budynek za żelazną
balustradą po drugiej stronie chodnika. Cokolwiek by Daisy
mówiła, dwie dziewczyny nie powinny prowadzić razem
domu, zwłaszcza w artystycznej dzielnicy Chelsea, i pracować
na własne utrzymanie, podczas gdy obie miały rodziny, które
mogłyby je przyjąć. Gdyby tylko jej brat odziedziczył
Fairacres i tytuł wicehrabiego, zamiast dać się zabić w Ypres...
Ale był rok 1923. Gervaise'a nie było już od pięciu lat.
Rozpamiętywanie dawnych koszmarów nie miało sensu.
Phillip wyciągnął długie nogi spod kierownicy, wielkimi
susami przemierzył krótką ogrodową ścieżkę między
bezlistnymi krzakami oraz kępkami przebiśniegów i
zadzwonił do drzwi.
Otworzyła mu Lucy Fotheringay. Wysoka dziewczyna z
modną chłopięcą figurą, ciemnymi, krótko obciętymi włosami
i bursztynowymi oczami jak zwykle spojrzała na niego z
lekkim rozbawieniem. Onieśmielała go, choć za nic w świecie
nie przyznałby się do tego.
- Witaj, Phillipie. Wejdź. Daisy właśnie zakłada płaszcz.
To jej toboły - Lucy wskazała na stertę walizek stojącą przy
drzwiach.
- Jasne, zacznę ładować wózek.
- Uważaj na mój aparat. - Podeszła do stromych schodów
na końcu maleńkiego korytarza i krzyknęła:
- Daisy, Phillip już jest.
- Świetnie! Będę za pół minutki.
Phillip włożył sfatygowany kufer i ciężką walizkę do
bagażnika i wrócił do domu, gdy Daisy akurat schodziła po
schodach.
Nad zgrabnymi kostkami w modnych cielistych
pończochach ujrzał ciemnozielony tweedowy płaszcz, który
nie zdołał ukryć niemodnych krągłości. Szmaragdowy
kapelusz z ozdobną kokardą nad uchem królował nad wesołą,
okrągłą twarzą o szczerych, uśmiechniętych, niebieskich
oczach. Jej usta, w niczym nieprzypominające wąskiej strzały
Kupidyna, były pomalowane czerwoną szminką. Piegi, które
Phillip pamiętał z dzieciństwa, pokrywała cienka warstwa
pudru, ale to wciąż była ta sama Daisy. Nie było w niej nic
onieśmielającego.
- Witaj, kochana.
- Cześć, Phil. Cudownie, że możesz mnie podrzucić.
- Podniosła aparat schowany w skórzanym pokrowcu.
- Weźmiesz maszynę do pisania? Niby jest przenośna, ale
waży chyba z tonę.
- Już się robi. Jeszcze statyw. To wszystko?
- Tak jest. - Odwróciła się do Lucy i pocałowała
powietrze obok niej, tak jak robią to kobiety, kiedy nie chcą
rozmazać szminki, pomyślał Phillip. - Cześć, kochana.
- Ciao, Daisy. Mam nadzieję, że Occles Hall warte jest
twojego pióra. Tak czy siak, baw się dobrze.
Wyszli na ulicę, a Phillip włożył maszynę i statyw do
wozu. Kiedy otwierał drzwi, Daisy powiedziała:
- Nie pędź zbyt szybko, Phillipie, bo odfrunie mi
kapelusz. Nie mogę go porządnie naciągnąć, choćbym nie
wiem jak nisko wiązała włosy.
- Mogę podnieść dach.
- Nie trzeba. Jest tak cudownie ciepło, jak na luty.
Siadając za kierownicą, Phillip zerknął na miodowo - brązowe
pukle na karku dziewczyny.
- Czemu ich nie zetniesz?
- Powinnam. Zapuszczam, bo to ostatnia szansa, by
uszczęśliwić mamę - przyznała z żalem.
- Byłaby szczęśliwa, gdybyś zamieszkała z nią w Dower
House.
- A ja dostałabym fioła! Nie kłóćmy się znowu o to.
- Przepraszam, kochana. - Nacisnął rozrusznik,
nadstawiając uszu, gdy silnik zaskoczył. Żadnych nowych
wibracji, pomyślał nieco rozczarowany. Grzebanie w silnikach
sprawiało mu nie lada frajdę. Puścił sprzęgło i swift płynnie
ruszył z krawężnika.
- A jak interesy w City?
- Nie najgorzej - szybko porzucił nieprzyjemny temat. -
Powiedz mi lepiej o tym miejscu, o którym będziesz pisać.
- Occles Hall w Cheshire. To jedna z tych czarno -
białych, niezwykle malowniczych rezydencji w stylu
Tudorów.
- Kto tam mieszka?
- Wycyganiłam zaproszenie od dziewczyny, z którą
chodziłam do szkoły, Bobbie Parslow. Dziarski typ i gra w
hokeja. Jej ojciec jest baronetem, a matka siostrą lorda
Delamare'a.
- Nie mówisz chyba o lady Valerii Parslow?
- Owszem, znasz ją?
- Nie osobiście, ale matka miała z nią spięcie na Riwierze
parę zim temu. Jakaś chryja o rezerwację apartamentu z
balkonem, a wiesz, jaką pokojową osobą jest moja matka.
Jeśli się nie mylę, lady Valeria wygrała.
- Bardzo możliwe. Słyszałam, że niezła z niej hetera.
Tommy i Madge Pearsonowie spotkali ją w zeszłym roku w
Cannes. Towarzyszył jej syn. Z tego, co mówiła Madge,
szalenie przystojny młodzieniec, ale nie mieli okazji, by się
bliżej poznać. Matka trzymała go na krótkiej smyczy. Tommy
mówił, że bała się, że znajdzie sobie żonę i wyrwie się z jej
szponów.
- To wszystko brzmi przerażająco. Naprawdę musisz tam
jechać? - zapytał żałosnym tonem Phillip.
- Muszę. Mój redaktor z „Town and Country" nie może
się doczekać kolejnego artykułu. Ten o Wentwater Court
okazał się prawdziwym hitem, chociaż nie mogłam napisać o
wszystkich pikantnych szczegółach.
Phillip jęknął.
- Nawet mi nie przypominaj! A teraz znowu będziesz
mieszkać z grupą ekscentryków.
- Tylko przez kilka dni - odparła Daisy z typowym dla
siebie optymizmem. Ale w jej głosie słychać było żal, gdy
dodała: - Nie martw się, staruszku, piorun nigdy nie uderza
dwa razy w to samo drzewo.
Gdy dojechali na dworzec Euston, Phillip zawołał
bagażowego i po chwili znaleźli się w brudnym, tętniącym
życiem podziemiu. Stanął z Daisy w kolejce po bilet, nie
kryjąc oburzenia, gdy poprosiła o drugą klasę.
- Do diabła - zaprotestował, wyciągając portfel. - Nie
możesz jechać drugą klasą!
I mimo jej sprzeciwu zapłacił różnicę za bilet pierwszej
klasy. Najwyżej będzie musiał zjeść lunch w Lyons Corner
House zamiast w Piccadilly Grill, ale tego oczekiwałby od
niego Gervaise. Gdyby pozwolił jej podróżować drugą klasą,
kto wie, jakich typków mogłaby spotkać. Daisy nie miała
poczucia własnej pozycji społecznej.
Ruszyli w stronę peronu, a bagażowy zamykał pochód.
- Panno Dalrymple!
Daisy rozpromieniła się na dźwięk swojego imienia.
Odwróciła się z uśmiechem.
- Pan Fletcher! Phillipie, pamiętasz chyba naczelnego
inspektora, detektywa Fletchera?
Phillip skrzywił się. Doskonale go pamiętał. Pamiętał też
przesłuchanie w Wentwater oraz czarne, złowrogie brwi
detektywa i jego szare oczy, które przewiercały człowieka na
wskroś, choćby nie wiem jak był niewinny. I w dodatku
sprawiały, że człowiek czuł się jak ostatni głupiec. Co on tu do
diabła robił?
Choć trzeba przyznać, że wyglądał elegancko w ciemnym
garniturze, płaszczu i miękkim filcowym kapeluszu podobnym
do tego, który Phillip miał na sobie. Ale mimo wszystko był
tylko gliniarzem w cywilu, choć uznanym. Nie powinien
naprzykrzać się jaśnie wielmożnej Daisy Dalrymple. Ona też
nie powinna skakać z radości, że go widzi. Tak to się właśnie
kończy, gdy pozwala się przyzwoitym kobietom na zabawę w
pisanie i tym podobne bzdury!
Skinął chłodno głową.
Usta detektywa wygięły się sardonicznie, po czym zwrócił
się do Daisy:
- Cieszę się, że panią złapałem. Muszę lecieć, ale
przyniosłem coś na drogę. - Wręczył jej skromną
bombonierkę.
- Alec... panie Fletcher, jak miło z pana strony! Zaraz
wszystko zjem i zanim zdążę przesiąść się w Crewe, nic nie
zostanie.
Coś takiego, Alec! Phillip odprowadził Daisy do pociągu,
nie odzywając się ani słowem. Nie miał zamiaru traktować
drania poważnie.
- Rozchmurz się - powiedziała ze słonecznym uśmiechem
Daisy, wychylając się przez okno. - W tym temacie Lucy by
się z tobą zgodziła, ale musisz przyznać, że dobrze jest mieć
po swojej stronie policjanta, kiedyś może się przydać. Dzięki
za podwiezienie, jesteś aniołem. Czołem!
- Czołem - powtórzył ponuro Phillip.
Siedząc na wozie obok ogorzałego woźnicy dworcowej
dorożki, Daisy ujrzała zieleniejące łąki równiny Cheshire
widoczne po obu stronach drogi. Tłuste, zadowolone krowy
pasły się na świeżej trawie. Tu i ówdzie w oddali były
widoczne wieże wiejskich kościołów wyłaniające się zza kępy
drzew. Mimo szarego nieba powietrze miało w sobie wiosenną
rześkość, a na żywopłotach złociło się jaskółcze ziele.
Spokojna szkapa szła naprzód, nie zwracając uwagi na
właściciela. Ted Roper, jak sam się przedstawił, był
całkowicie pochłonięty opowiadaniem historii swojej rodziny.
Był szczególnie dumny ze swojego najstarszego wnuka, który
nauczył się prowadzić „jedną z tych ciężarówek z silnikiem" i
regularnie woził towar z Manchesteru do Londynu.
Daisy wcale nie była zaskoczona tym, że musiała
wysłuchiwać cudzych zwierzeń. Z jakiegoś powodu, którego
wciąż nie pojmowała, ludzie uwielbiali opowiadać jej o sobie.
Wydając z siebie odpowiednie pomruki podziwu i
zrozumienia, gromadziła w pamięci szczegóły, szykując się na
dzień, gdy wreszcie będzie miała dość czasu, aby usiąść i
napisać powieść.
Czuła, że to woda na jej młyn.
Droga zakręciła wokół bezlistnego zagajnika i nagle
znaleźli się na wiejskiej ulicy.
- Occleswich - wyjaśnił Ted Roper. - Widzi panienka
tamte kominy na szczycie wzgórza? To Occles Hall.
Łagodne wzgórze było typowe dla tej części Cheshire. Po
obu stronach ulicy były widoczne identyczne białe ogrodzenia
otaczające identyczne trawniki i kwietniki przed identycznymi
stojącymi w parach domkami z muru pruskiego. Wszystko
było jak należy: przebiśniegi w rozkwicie, pączki żonkili
wychylające się z idealnie wypielonej ziemi, czarne malowane
belki na tle białych ścian, lśniące okna, dachówki bez śladu
mchu czy porostów. Nawet kominy wypuszczały w powietrze
jednakowe proste pióropusze niebiesko - szarego dymu.
- Proszę, niech się pan zatrzyma, panie Roper
- zawołała Daisy. - Gdyby mógł pan chwilkę zaczekać, to
zrobię parę zdjęć. To będzie znakomite ujęcie, a kto wie, może
w trakcie mojego pobytu będzie ciągle padać?
- Prrr, stój, Błyskawica! - Niezbyt fortunnie nazwana
szkapa posłusznie stanęła. - Niech się panienka nie spieszy. To
jest coś, co się nazywa modelową wioską - poinformował ją. -
Jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat temu właściciel rezydencji kazał
zburzyć starą i wybudować nową.
- Tak, widziałam coś takiego w Dorset - odparła Daisy,
schodząc z wozu i sięgając po aparat oraz statyw. - Ale ta jest
jeszcze ładniejsza. Jest tak dobrze utrzymana!
- Dobrze, że panienka nie widziała Occleswich, zanim
lady Valeria zjawiła się w rezydencji. To ona wniosła do
rodziny pieniądze. Cała rezydencja, wioska, a nawet rodzina
były w opłakanym stanie.
- Ted Roper roześmiał się z całego serca, ale po chwili się
uspokoił. - Nie żebym coś miał do sir Reginalda, proszę
panienki. Bardzo przyzwoity dżentelmen, ale straszny
pantoflarz. To lady Valeria nosi u nich spodnie.
- I to lady Valeria wyprowadziła rezydencję i wioskę na
prostą? - podpytywała Daisy, mocując aparat do statywu.
Pomyślała, że różowy kościół z piaskowca będzie idealnym
tłem, i skierowała aparat na drugą stronę ulicy.
- A i owszem. To jej oczko w głowie, zaraz po paniczu
Sebastianie rzecz jasna, a ona już umie zadbać o to, żeby było
dokładnie tak, jak chce. Ani jedna główka kapusty czy choćby
brukselka nie śmią pokazać się w ogródkach. Tylko jeden
człowiek w całej wiosce ma odwagę, by się jej postawić.
- Kto taki?
- Sama panienka zobaczy, jak tam dojedziemy -
powiedział tajemniczo Ted Roper. - Nie da się go nie
zauważyć.
Daisy zrobiła kilka zdjęć tego samego ujęcia. Kiedy
okazało się, że fotografie z rezydencji Wentwater wyszły
znakomicie, nabrała większej pewności siebie, ale lepiej było
się zabezpieczyć. Zadowolona spakowała rzeczy z powrotem i
zwinnie wsiadła na wóz. Koń ponownie ruszył w drogę, nie
czekając na leniwe szarpnięcie uzd przez Teda Ropera.
Tuż za kościołem, po przeciwnej stronie ulicy, stał
budynek w tym samym stylu co pozostałe, choć nieco
większy. Szyld nad drzwiami głosił, że jest to „Gospoda
Cheshire Cheese". Daisy roześmiała się, widząc rysunek
dużego, pomarańczowego sera i mysz zerkającą przez dziurę
na uśmiechającego się kota.
- Fred Chiver, właściciel, chciał zmienić nazwę na
„Gospodę Cheshire Cat" (Kot z Cheshire - postać z książki
Alicja w Krainie Czarów [przyp. tłum].) - wyjaśnił woźnica -
ale jaśnie pani się nie zgodziła. Podobno „Cheese" to nazwa
historyczna. Mógł sobie pozwolić jedynie na ten obrazek.
Namalował go jakiś walijski artysta, który jakiś czas temu
zatrzymał się u nas na parę dni.
- Podoba mi się. - Daisy zauważyła starszego mężczyznę
drzemiącego na ławce obok drzwi i równie sennego psa
leżącego u jego stóp. Zdała sobie sprawę, że to pierwsza
osoba, jaką widziała w Occleswich.
- Gdzie się wszyscy podziali?
- Pojechali do Whitbury, panienko. To dzień targowy.
Większość kobiet jeździ porannym autobusem, by zrobić
zakupy. A dzieciaki są w szkole, tam, za świętym Dunstanem,
obok plebanii - gestykulując, zerknął na kościelny zegar. -
Zaraz wyjdą, a i autobus z Whitbury powinien już być. Ja i
Błyskawica jesteśmy już starej daty, co tu dużo mówić - dodał
smutnym głosem.
- Jesteśmy tu tylko dzięki jaśnie pani, bo ona nie chce
widzieć w Occleswich żadnych samochodów poza własnym.
Psują widok. Autobus musi się zatrzymywać na dole.
- Nie ma co, widzę, że lady Valeria umie postawić na
swoim! - krzyknęła Daisy.
- O tak, bez dwóch zdań - zgodził się Ted Roper. Za
Gospodą Cheshire Cheese ulica skręcała w prawo. Ozdobny
szyld nad jednym z budynków głosił: „Sklep wiejski i poczta",
a napis w sąsiednim oknie: „Policja". Znajdujący się między
nimi drogowskaz wskazywał żwirową ścieżkę prowadzącą do
rezydencji, ukrytej za żywopłotem. Wyglądało na to, że było
to całe centrum handlowo - rozrywkowe Occleswich.
Kilkaset metrów dalej, na końcu ulicy było skrzyżowanie.
Po drugiej stronie stał wysoki mur wykonany z tego samego
różowego kamienia co kościół. Gdy Błyskawica cierpliwie
kroczyła w górę zbocza, Daisy zauważyła białą furtkę w
murze.
- A gdzie główna brama?
- Trzeba skręcić w prawo, jakieś ćwierć mili stąd.
Zerknęła w prawo i aż krzyknęła ze zdumienia.
- Święci anieli, co za paskudztwo!
W ostatnim budynku przy ulicy mieściła się wiejska
kuźnia, z częścią mieszkalną z boku i na górze. Zamiast
trawników i kwietników było wybrukowane podwórko, na
którym wznosiły się stosy rdzewiejącego metalu. Powyżej
parapetów brudnych okien piętrzyły się chwiejnie powyginane
podkowy i lemiesze, połamane stelaże łóżek, staromodne
kuchenne piece i kotły oraz niezliczona ilość części i
wnętrzności starych pojazdów.
- Stan Moss, nasz kowal, chciał tu zrobić stację paliw -
powiedział Ted Roper, uśmiechając się szeroko. - Oczywiście
jaśnie pani nie chciała o tym słyszeć. Popsułoby to
malowniczy charakter wioski. A Stan się obraził. Z tyłu, gdzie
pracuje, jest trochę ładniej, ale niewiele, proszę panienki.
- Lady Valeria powinna mieć już co najmniej czterdzieści
zawałów. Pozwala mu na taki bałagan?
- O, nieraz próbowała coś z tym zrobić. Już od dwóch lat
tak się gryzą. Raz przywiozła jakiś ludzi, żeby posprzątali, ale
ich przepędził. No to przywiozła ich znowu, razem z paroma
gliniarzami, kiedy wyjechał do Nantwich. Panienka sobie
wyobrazi, że wrócił z jeszcze większą ilością złomu, jakby
przewidział, że lady Valeria cos' knuje.
- Niesamowita siła i nieruchomy obiekt - zauważyła
Daisy.
- Nikt nie ruszy Stana - przyznał Ted Roper. - Zawsze był
kłótliwy, a i historia z ucieczką Grace nie osłodziła mu
charakteru, proszę panienki. Stracił pieniądze i służącą w
jednym.
- Grace?
- Jego córka. Uciekła z jednym z tych domokrążców,
będzie jakieś dwa miesiące temu. I niewielu ją za to wini,
proszę panienki. Ładna dziewczyna, chciała się trochę
zabawić, a nie harować dla Stana w dni wolne, gdy nie była na
służbie w rezydencji. I jeszcze zabierał jej całą pensję. Oho,
oto i jaśnie pani. Lepiej się pospieszmy.
Gdy woźnica namawiał Błyskawicę do kłusu, Daisy
zerknęła w tył i ujrzała władczą postać wychodzącą przez
furtkę, za którą podążał wątrobiano - biały pointer. Ubrana w
brązowe tweedy i męski kapelusz z piórem bażanta lady
Valeria niosła masywną laskę z mosiężną rączką.
Nie patrząc ani w lewo, ani w prawo, przeszła na drugą
stronę ulicy, torując sobie drogę między żelastwem Stanleya
Mossa, i z całych sił zaczęła walić laską w drzwi.
Drzewa zdążyły już przesłonić kuźnię, ale na tle stukotu
kopyt Błyskawicy Daisy usłyszała dwa poirytowane, wściekłe
głosy.
- Znowu się zaczyna - mruknął Ted.
Pierwsze spotkanie z lady Valerią nie było obiecujące.
Kiedy kilka minut później portier otworzył żelazne bramy
Occles Hall, Daisy ruszyła przed siebie pełna złych przeczuć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wschodnia fasada Occles Hall prezentowała się
wspaniale. Czarne belki ułożono w jodełkę, sześciokąty,
romby, rozety, ząbki, co miało znaczenie bardziej dekoracyjne
niż konstrukcyjne. Każda z kolejnych trzech kondygnacji
wystawała nieco powyżej tej pod spodem. Na środku stała
dwupiętrowa stróżówka z otwartą bramą zwieńczoną
masywną, wypaczoną ze starości belką. Prowadził do niej
płaski kamienny most położony nad dawną fosą. W spokojnej
tafli spektakularnie odbijał się cały gmach.
Daisy z żalem stwierdziła, że późne popołudniowe światło
było zbyt słabe na robienie zdjęć. Na dodatek na fosę spadło
kilka pojedynczych kropli deszczu, marszcząc odbicie.
Niezależnie od tego, jak trudną osobą miała okazać się lady
Valeria, Daisy zamierzała zostać tak długo, aż uda jej się
zrobić kilka naprawdę dobrych zdjęć.
Ted Roper przejechał przez most i pod łukiem bramy.
Błyskawica, z wyraźnym westchnieniem ulgi, zatrzymała się
na środku tunelu, ledwie oświetlonego przez szybko znikające
światło.
Wyjrzawszy na zewnątrz, Daisy ujrzała masywne, obite
żelazem drzwi. Zarzuciła na ramię cenny aparat Lucy, zeszła z
wozu i podeszła do drzwi. Ujrzała staroświecki sznur dzwonka
i ciężką żelazną kołatkę w kształcie głowy warczącego
mastifa. Z doświadczenia wiedziała, że staroświeckie dzwonki
miały w zwyczaju wyciągać ręce z zawiasów. Zdecydowała
się więc na mastifa i głośno zastukała.
Przypudrowała nos, podczas gdy Ted wyciągnął jej
walizki i ułożył w zgrabny stosik obok niej. Z domu nadał nie
dochodziły żadne oznaki życia. Zapłaciła mu i już miała go
poprosić, by jednak wypróbował dzwonek, kiedy w końcu
drzwi się otworzyły z iście gotyckim skrzypnięciem.
Wychudzony kamerdyner o zgarbionych plecach i
przerzedzonych siwych włosach wyglądał tak, jakby właśnie
postawił na wyścigach ostatnie pół korony na pozbawioną
jakichkolwiek szans szkapę.
- Panna Dalrymple? - zapytał rozpaczliwym głosem. -
Tak, nazywam się Dalrymple - powiedziała stanowczo Daisy i
weszła do małego pomieszczenia wyłożonego boazerią i
oświetlonego lampą gazową.
- Nazywam się Moody, panienko. Proszę pójść za mną.
Idąc za nim pogrzebowym tempem przez serię podobnych
pomieszczeń, miała nadzieję, że bywał też czasem w dobrym
nastroju.
Po chwili znaleźli się w kolejnym wyłożonym boazerią
pokoju, choć nieco dłuższym, z niskim sufitem i rzędem okien
na przeciwległej ścianie. Deszcz, zmierzch i maleńkie okienka
sprawiły, że Daisy nie widziała nic na zewnątrz. Rozejrzała się
wokół. Na pozostałych trzech ścianach zauważyła liczne
drzwi i przynajmniej trzy klatki schodowe, pomiędzy którymi
wisiały portrety w wyszukanych złoconych ramach.
Umeblowanie składało się z kilku zabytkowych krzeseł z tak
misternie rzeźbionymi oparciami, że z pewnością nie dało się
na nich siedzieć.
- To Długi Hol - wyjaśnił ponuro Moody. - A to jest pani
Twitchell, która wskaże panience pokój.
Pogodna gospodyni w średnim wieku, ubrana w szarą
sukienkę z białymi mankietami i kołnierzykiem, stanowiła
przyjemną odmianę po ponurym kamerdynerze. Rozprawiając
o tym i owym, prowadziła Daisy po wąskich schodach
otoczonych wszechobecną boazerią.
- Pannie Robercie będzie przykro, że nie mogła panienki
powitać, panno Dalrymple. Po lunchu udała się na przejażdżkę
i zapewne pojechała dalej, niż zamierzała. A robi się ciemno i
jeszcze pada. Chociaż deszcz jeszcze nigdy nie zatrzymał
panienki Roberty, na pewno wróci na podwieczorek.
Mijały kolejne zakręty, wchodziły i schodziły po
schodach, maszerowały przez galerie i niekończący się ciąg
pomieszczeń małych i dużych, niektórych wyłożonych
drewnem, innych tylko pobielonych. Budowniczowie z
czasów Tudorów chyba nigdy nie słyszeli o korytarzach i
budowali sufity na różnej wysokości, nie zważając na
nierówny poziom podłogi piętro wyżej. Schodek znajdował
się nawet przed drzwiami do pokoju Daisy, do którego
wreszcie dotarły.
- Nigdy nie znajdę drogi powrotnej!
- Wkrótce się panienka połapie. To jest Gregg, służąca
jaśnie pani, która może panience pomóc. Wskaże drogę na
podwieczorek do Żółtego Salonu, kiedy panienka będzie
gotowa.
Gregg, mocno zbudowana wieśniaczka, zdążyła już
rozpakować kufer Daisy, który w magiczny sposób znalazł się
w pokoju przed nią. Zaproponowała, że uprasuje jej najlepszą
wieczorową sukienkę z różowej szarmezy. Pod wpływem
szczególnego uroku Daisy stwierdziła nawet, że sprawi jej to
przyjemność.
- Jaśnie pani nie dba o modę, a jeśli chodzi o panienkę
Robertę, jedyne, co robię, to usuwam błoto z jej bryczesów i
getrów do golfa - wyjaśniła.
Pamiętając Bobbie ze szkoły, Daisy wcale nie była
zaskoczona.
Zmyła kolejowy brud z twarzy i rąk w porcelanowej misce
ustawionej na umywalce w rogu pokoju, a następnie użyła
pudru i poprawiła usta. Uczesała włosy, mocniej wpinając
spinki. Może i je zetnie, kto wie, może nawet pójdzie na
całość i zdecyduje się na modną ostatnio fryzurę na chłopaka,
rozmyślała. Lucy gorąco ją do tego namawiała, a mama miała
wystarczająco dużo powodów do narzekań, że kolejny już jej
nie zaszkodzi.
Jej bladoniebieski dzianinowy komplet był dość
reprezentacyjny, choć nie do końca elegancki i nieco
przykrótki jak na najnowsze trendy hołdujące długościom do
kostek. Ale w końcu chciała wyglądać profesjonalnie, a nie
efektownie. Ogłosiła, że jest gotowa na wyprawę do Żółtego
Salonu.
Kiedy Daisy weszła do pokoju, dwóch dżentelmenów
poderwało się na nogi. Ale ona widziała tylko jednego. Madge
mówiła wprawdzie, że Sebastian Parslow jest przystojnym
młodzieńcem, ale Daisy nie była przygotowana na to, co
ujrzała.
Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Był wysoki, miał
szerokie ramiona, szczupłe biodra i długie nogi oraz gęste,
pofalowane włosy w kolorze najczystszego złota. Jego oczy
były kobaltowe z cudownie ciemnymi rzęsami, nos i usta
doskonale wyrzeźbione, broda kwadratowa i lekko
rozszczepiona. Angielski Adonis!
Daisy żałowała, że nie włożyła bursztynowej szyfonowej
sukienki.
- Panna Dalrymple? Bardzo mi miło. Nazywam się
Sebastian Parslow - odezwał się dźwięcznym barytonem i z
wdziękiem sportowca lekkim krokiem przemierzył pokój,
najwyraźniej nieświadomy jej podziwu. - Przykro mi, że nie
ma reszty rodziny, by panią powitać. To jest Ben Goodman.
- Sekretarz pana Reginalda. - Głos drugiego mężczyzny
był cichy i suchy. - Bardzo mi miło, panno Dalrymple.
Daisy oderwała wzrok od Adonisa i spojrzała w stronę
stojącego za nim szczupłego, ciemnowłosego mężczyzny.
Doceniała zarówno takt Parslowa, który nie wspomniał o
pozycji Bena Goodmana, jak i tego drugiego, który zadbał,
aby w tej kwestii była jasność. Wyglądał na czterdzieści parę
lat. Jego szczupłą, bladą twarz u kobiety można by określić
jako jolie laide, tak zwyczajną, że aż brzydką, ale miała w
sobie coś intrygującego.
- Bardzo mi miło, panie Goodman - podała mu rękę.
Kiedy podszedł, zauważyła, że kuleje. Od razu odjęła mu
dziesięć lat, dodając do życiorysu doświadczenie wojenne.
Ciepły uśmiech dodawał mu uroku, marszcząc kąciki oczu i
pogłębiając zmarszczki wokół ust.
- Spodziewam się, że jest pani gotowa na podwieczorek
po tak żmudnej podróży - zagadnął. - Kazałem Moody'emu go
podać, jak tylko się pani zjawi.
- Chętnie napiję się herbaty, chociaż podróż nie była taka
zła. - Dzięki biletowi pierwszej klasy i pudełku czekoladek. -
Przynajmniej nie musiałam się przesiadać w Birmingham,
tylko w Crewe. Miałam za to przyjemną przejażdżkę ze stacji.
Ted Roper opowiedział mi wszystko o Occleswich.
Na twarzy pana Parslowa pojawił się cień zakłopotania.
- Powinniśmy wysłać po panią daimlera - powiedział
przepraszającym tonem - albo przynajmniej morrisa, ale...
- Daisy! - Do pokoju wparowała Bobbie Parslow,
rzucając kapelusz na najbliższe krzesło. Miała na sobie mokrą
kamizelkę i bryczesy, a jej buty zostawiały na dywanie ślady
błota. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Z całej siły potrząsnęła
ręką Daisy.
Panna Roberta Parslow była rzecz jasna siostrą Sebastiana,
ale w jej przypadku nic się nie zgadzało. Jej wzrost i szerokie
ramiona, tak imponujące u mężczyzny, nie pasowały do
kobiety, a jej potężna sylwetka do jego elegancji. Obcięte
bardzo krótko i proste niczym koński ogon włosy
przypominały siano w porównaniu z jego złotem. A jej
kwadratowa twarz stanowiła rozmazaną kopię jego twarzy,
jakby malarz odłożył portret do wyschnięcia odwrotną stroną.
Oczy miała jasnoniebieskie otoczone niewidocznymi rzęsami.
Ale niewątpliwie cieszyła się na widok Daisy.
- Strasznie przepraszam za spóźnienie - powiedziała. -
Jechałam na stację, żeby ci towarzyszyć, ale Ranee zgubiła
podkowę. Poznałaś już mamę?
- Jeszcze nie - odparła Daisy. - Chociaż widziałam... -
przerwała, gdy do pokoju weszła służąca z podwieczorkiem.
- Cudownie! - krzyknęła Bobbie. - Nalejesz nam, Ben?
Umieram z głodu i zawsze wszystko rozlewam. Poczęstuj się
kanapką. - Podała Daisy talerz, sama wzięła garść maleńkich
trójkącików i opadła na fotel.
Pan Goodman zapytał Daisy, czy woli mleko, czy cytrynę,
z cukrem czy bez, a Sebastian podał jej herbatę.
- Matka pojechała do wioski, żeby wygarnąć pastorowi
Lake'owi, co sądzi o jego wczorajszym kazaniu -
poinformował siostrę. - Wiesz, że nie potrafi przejechać obok
kuźni, nie drażniąc Stana Mossa, inaczej już by tu była. To się
kiedyś źle skończy. Dziwię się, że jeszcze tak się nie stało.
- Kurczę! Nie będzie jutro w nastroju, żeby podkuć
Ranee.
- Zabierasz konie do kuźni w wiosce? - zapytała Daisy.
- Tak. Niezły tam bałagan, a Moss ma paskudny
charakter, ale i tak jest najlepszym kowalem w okolicy. I
geniuszem, jeśli chodzi o wszelkie maszyny. Wolałabym
tylko, żeby mama nie wybrała sobie akurat dzisiejszego dnia,
żeby nadepnąć mu na odcisk. Tak czy siak, cieszę się, że jej
nie ma - powiedziała szczerze Bobbie, przeżuwając kanapkę z
pasztetem. - Bałam się, że nie zdążę do domu, żeby cię
ostrzec.
- Ostrzec? - zapytała Daisy z rosnącym niepokojem.
- Przed mamą. Ben, czy to biszkopt? Ukrój mi kawałek,
staruszku. Widzisz, Daisy, obawiam się, że nie jest zbyt
zadowolona z twojego przyjazdu.
- O rety, szkoda, że mnie nie uprzedziłaś. Nie mogę pisać
o Occles Hall bez jej zgody.
- Tym nie musi się pani martwić - wyjaśnił Ben Goodman
z pocieszającym uśmiechem. - Lady Valeria jest zachwycona,
że rezydencja znajdzie w oczach opinii publicznej uznanie, na
jakie zasługuje.
- To w takim razie o co chodzi?
- Bobbie trochę namieszała. - Sebastian się skrzywił. -
Zaprosiła panią, nie pytając matki o zgodę, a to jeden z
grzechów głównych.
- Twój list przyszedł wtedy, gdy mama i Sebastian byli w
Antibes - Bobby usiłowała się rozgrzeszyć. - Pisanie
przekonujących listów nie jest moją mocną stroną, a nie
chciałam prosić Bena o pomoc, bo nie czuł się wówczas
najlepiej. To było wtedy, gdy było tak wilgotno i zimno,
pamiętasz, Ben? Myślałam, że wyprujesz sobie płuca.
Pan Goodman pokrył się rumieńcem.
- Gaz musztardowy - wyjaśnił Daisy. - Nie chciałbym,
żeby pani pomyślała, że znalazła się pod jednym dachem z
suchotnikiem.
Daisy pokiwała głową, starając się wyrazić swoim
spojrzeniem tyle współczucia, ile tylko mogła. Nic nie mogła
powiedzieć. Od zakończenia wojny Anglia była pełna
młodych mężczyzn chorujących na płuca. Czy mieli więcej
szczęścia niż ci pochowani we Flanders, jak Gervaise czy
Michael, to już zupełnie inna historia.
- Matka nie chciała wziąć Bena na Riwierę - powiedział
Sebastian, zaciskając mocno usta, jakby przypomniał sobie
dawną urazę, po czym wzruszył ramionami. - Nie ma sensu z
nią dyskutować, gdy już się na coś uprze.
- Absolutnie - zgodziła się Bobbie. - Dlatego zapytałam
tatusia, czy mogę zaprosić Daisy. Nie chciałam ryzykować
odmowy ze strony mamy. Tatuś uważał, że to świetny pomysł.
A właśnie, gdzie on jest?
- Sir Reginald nie wrócił jeszcze z mleczarni - wyjaśnił
pan Goodman.
- Biedny tatuś. Spodziewa się teraz pewnie kolejnej
burzy, kiedy Daisy już tu jest.
- Nie chciałabym być kością niezgody. - Daisy czuła się
okropnie. Zastanawiała się, czy w tak krótkim czasie uda jej
się znaleźć jakiś inny dom do artykułu. Gdyby nic z tego nie
wyszło, zawsze mogła poprosić o przysługę kuzyna Edgara i
Geraldine. Jej stary rodzinny dom, Fairacres, nie był
wprawdzie tak malowniczy jak Occles Hall, ale lepszy rydz
niż nic. Zapominając o profesjonalizmie, zasugerowała: -
Chyba najlepiej będzie, jak rano wyjadę.
- Nie! - wszystkie trzy głosy mocno zaprotestowały.
- Zostań, proszę - błagała Bobby. - Teraz, kiedy mama ma
nadzieję, że zobaczy rezydencję w „Town and Country", nie
da nam żyć, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Prawdę mówiąc,
prawdziwym problemem jest to, że mama nie pochwala
dziewcząt, które pracują, to znaczy dziewcząt naszego
pokroju. Boi się, że zarazisz mnie swoimi pomysłami. Ale
kiedy zobaczy, że można pozostać damą nawet wtedy, gdy się
pracuje, może trochę mi odpuści i da mi zrobić coś
pożytecznego. W końcu o wiele bardziej przypominasz damę
niż ja. Podaj mi herbatniki, Bastie. Brat spełnił jej życzenie.
- Niech pani zostanie, panno Dalrymple - nalegał. Nie
mamy tu zbyt wielu gości.
Daisy przypomniała sobie słowa Tommy'ego Pearsona, że
lady Valeria boi się, że syn oderwie się wreszcie od jej
spódnicy i się ożeni. Czy to był kolejny niewypowiedziany
powód jej niechęci do obecności Daisy?
Wprawdzie Sebastian nie wykazywał jakichkolwiek oznak
zainteresowania jej osobą, a i ona nie miała zamiaru go
zachęcać, mimo że był dwa razy przystojniejszy niż Rudolph
Valentino, najnowszy amerykański idol filmowy.
Podejrzewała, że żona Adonisa nie będzie miała łatwego
życia, zwłaszcza z jego matką u boku.
- Cóż...
- Mam nadzieję, że pani zostanie - powiedział Goodman z
intrygującym uśmiechem. - Wgryzłem się już trochę w
historię Occles Hall ze względu na pani przyjazd.
- A to już coś - wtrącił Sebastian. - Ben jest znawcą
antyku, dla którego historia Anglii to jedna wielka bzdura.
- Też coś! - roześmiał się sekretarz. - Ale nie zabrałbym
się za to, gdyby lady Valeria nie dała mi jasno do zrozumienia,
że oświecenie pani to mój obowiązek.
Daisy roześmiała się.
- Cóż, nie chcę być odpowiedzialna za to, że zmarnował
pan czas na próżno. Poza tym muszę przyznać, że byłoby mi
trudno znaleźć tak późno temat do lutowego artykułu.
Zostanę.
- Świetnie - krzyknęła Bobbie. - Poczęstuj się jeszcze
ciasteczkiem.
- Nie, dziękuję. Panie Goodman, czy mógłby mi pan teraz
pokrótce opowiedzieć historię rezydencji, żebym mogła
rozplanować artykuł?
- Oczywiście. Nie mogę jednak powiedzieć, by była jakaś
szczególnie porywająca. Budynek został zbudowany po
Wojnie Dwóch Róż (Wojna Dwóch Róż - wojna domowa,
tocząca się w Anglii w latach 1455 - 1485. Uważana za
swoiste przedłużenie wojny stuletniej [przyp. tłum.].), a więc
ominęła go cała zabawa. Dziedzicami byli zawsze spokojni,
przestrzegający prawa domatorzy, na tyle ostrożni wobec
dzierżawców i sąsiadów, by nie wzbudzać rozruchów. Byli
wystarczająco daleko od Londynu, by nie wikłać się w
polityczne spory, wystarczająco daleko od granicy, by nie
obawiać się grasujących Szkotów, a nawet z dala od terenów
przemysłowych, więc ominął ich bunt luddystów (Luddyzm -
angielski radykalny ruch społeczny z początkowego okresu
rewolucji przemysłowej (1811 - 1813). Nazwa „luddyzm",
„luddyści" pochodzi od nazwiska, być może fikcyjnego
generała (lub króla) Neda Ludda, przywódcy luddystów
[przyp. tłum.].).
- Diabelsko nudne towarzystwo - zauważył Sebastian.
- W większości - zgodził się pan Goodman.
- Moment chwały, jeśli tak to możemy określić, przyszedł
w trakcie wojny domowej. Dziedzicem był wtedy rojalista.
Cromwell miał ważniejsze sprawy na głowie, ale oddział
lokalnych parlamentarzystów dokonał oblężenia. Ponieważ
jedyną obronę stanowiła fosa i kilka muszkietów, jedna mała
armata szybko sprawiła, że obrońcy poczuli strach przed
Bogiem, a przynajmniej przed Okrągłymi Głowami (Okrągłe
Głowy (ang. Roundhead) - zwolennicy parlamentu podczas
rewolucji angielskiej (1640 - 1660). Nazwa powstała od
sposobu strzyżenia się purytanów. Nie wszyscy zresztą nosili
takie fryzury, lecz jeśli już występowały, kontrastowały
mocno z modą XVII wieku na długie włosy, jakie nosili z
dumą tzw. chevaliers („kawalerowie") angielscy rojaliści
[przyp. tłum.].). Postanowili się poddać po kilku strzałach,
bardzo słusznie zresztą.
- Kawaleryjski ekwiwalent „miejscowego Hampdena"
(Cytat z Elegii napisanej na wiejskim cmentarzu Thomasa
Graya. Przełożył Stanisław Barańczak: „Może miejscowy
Hampden tu leży, zuch śmiały, / Co stawiał czoło jakimś
wioskowym tyranom? / Może niedoszły Milton, niemy i bez
chwały? / Cromwell, który nie zbrukał kraju krwią przelaną?"
[przyp. tłum.].) - zauważyła Daisy.
Sebastian się roześmiał.
- Tak, i moich przodków „niemych i bez chwały".
Twarz Bobbie wyrażała pustkę. Jakim cudem udało jej się
ukończyć szkołę, nie znając Elegii Graya, ukochanego
poematu wszystkich nauczycieli angielskiego?
- Nie śmiej się - pan Goodman zwrócił się do Sebastiana.
- To wystarczyło na tytuł baroneta podczas późniejszej
restauracji Stuartów. Gdyby wytrwali ciut dłużej, miałbyś
szansę zostać baronem. Jeszcze herbaty, Bobbie?
- Tak, proszę. Bastie, przestań okupować ciasto.
Ani lady Valeria, ani sir Reginald nie zjawili się do czasu,
gdy Bobbie wreszcie zaspokoiła apetyt. Dźwignęła się z
krzesła z uczuciem sytości.
- Chyba powinnam się przebrać. Chodź do mojego
pokoju, Daisy, to sobie spokojnie pogadamy.
Daisy była rozbawiona, choć nie zdumiona, widząc, że
wszystkie ściany w pokoju Bobbie były poświęcone sportowi.
Podobizny mistrzów olimpijskich, takich jak Constance Jeans,
Kitty McKane i Phyllis Johnson, wisiały razem z portretami
Bobbie na koniu oraz niezliczonymi zdjęciami drużynowymi.
Bobbie należała do każdej szkolnej drużyny - golf, tenis,
krykiet, wioślarstwo, pływanie - i była kapitanem większości z
nich. Daisy, która na ostatnim roku ledwo załapała się na
dwunastą pozycję w drugiej drużynie krykieta, przypomniała
sobie, jak bardzo ją podziwiała.
Gdy zauważyła na stoliku nocnym egzemplarz „Town and
Country" z artykułem o Wentwater, miała nadzieję, że role
choć trochę się odwróciły.
Krążyła po pokoju, próbując wyłowić na fotografiach
znajome twarze, podczas gdy Bobbie odesłała służącą i
zniknęła w łazience, zostawiając otwarte drzwi. Pomiędzy
potężnymi pluskami Daisy usłyszała jej pełen nadziei głos.
- Na pewno polubisz tatusia. Ma złote serce. Będzie ci
chciał pokazać swoją modelową mleczarnię, ale nie obrazi się,
jak odmówisz.
- To może być ciekawy dodatek do mojego artykułu. Sir
Reginald osobiście ją prowadzi?
- Spędza tam połowę czasu, a nawet trzy czwarte.
Wszystko jest bardzo nowoczesne i cały czas eksperymentuje
z nowymi metodami. Jego sery Cheshire zdobywają nagrody
na wszystkich konkursach.
- Koniecznie muszę o tym napisać. - Biedaczek pewnie
ucieka od swojej żony do mleczarni. Z tego, co słyszała Daisy,
był tak samo zdominowany jak dzieci.
- Myślę, że to fantastyczne, że piszesz. I naprawdę ci za to
płacą? - w głosie Bobbie było słychać zazdrość.
- Czy to nie cudowne? Przez jakiś czas próbowałam
stenografii, ale jej nienawidzę. Za to uwielbiam pisać. Dzięki
tym artykułom i kilku innym drobiazgom, a także pomagając
od czasu do czasu Lucy w jej pracowni, jakoś daję radę. Mam
trochę pieniędzy, które zostawiła mi ciotka i które często
ratują mi życie. Mówisz, że chciałabyś poszukać pracy?
- Bardzo. Ale nie nadaję się do niczego, poza jazdą konną
i sportem. I nie mam grosza przy duszy. - Słychać było
bulgotanie i chwilę później Bobbie pojawiła się w drzwiach,
otulona ogromnym różowym ręcznikiem. - A gdybym już raz
uciekła, a coś poszłoby nie tak, nie mogłabym tu wrócić i
błagać, by przyjęli mnie z powrotem.
- Wiem, o czym mówisz. Matka nigdy nie dałaby mi
zapomnieć, gdybym wróciła i zamieszkała z nią w Dower
House.
- Twój brat zginął na wojnie, tak? - zapytała szorstko
Bobbie, ponownie znikając w łazience.
- Tak, a ojciec umarł w trakcie epidemii grypy. Mój
kuzyn odziedziczył tytuł i Fairacres. Muszę im oddać, że on i
Geraldine chętnie by mnie przyjęli, ale są strasznie sztywni.
Mogłabym też zamieszkać z moją siostrą Violet i jej mężem,
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 2 Tajemnica ogrodu zimowego
PROLOG Noc była ciepła, jak na tę porę roku. Półksiężyc zapewniał dość światła, prześwitując między dryfującymi chmurami. Ziemia była miękka, łatwa do przerzucania. Mimo to kopiący odetchnął z ulgą, kiedy sypnął ostatnią łopatę. Jeszcze tylko zatrzeć ślady, wyjść przez drzwi w murze i zamknąć je po chichu; zatrzasnąć mocno zasuwę, na wypadek gdyby poszedł za nim jakiś duch. Za późno na wyrzuty sumienia.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Nie najnowszy srebrzystoszary swift zaterkotał i stanął w miejscu. Przez chwilę jaśnie wielmożny Phillip Petrie siedział za kierownicą, nachylając w skupieniu gładko uczesaną jasną głowę. Czy usłyszał jakiś nowy stukot? Palce go świerzbiły, by zajrzeć pod maskę, ale Daisy musiała złapać pociąg. Przeniósł wzrok na wąski, biały budynek za żelazną balustradą po drugiej stronie chodnika. Cokolwiek by Daisy mówiła, dwie dziewczyny nie powinny prowadzić razem domu, zwłaszcza w artystycznej dzielnicy Chelsea, i pracować na własne utrzymanie, podczas gdy obie miały rodziny, które mogłyby je przyjąć. Gdyby tylko jej brat odziedziczył Fairacres i tytuł wicehrabiego, zamiast dać się zabić w Ypres... Ale był rok 1923. Gervaise'a nie było już od pięciu lat. Rozpamiętywanie dawnych koszmarów nie miało sensu. Phillip wyciągnął długie nogi spod kierownicy, wielkimi susami przemierzył krótką ogrodową ścieżkę między bezlistnymi krzakami oraz kępkami przebiśniegów i zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu Lucy Fotheringay. Wysoka dziewczyna z modną chłopięcą figurą, ciemnymi, krótko obciętymi włosami i bursztynowymi oczami jak zwykle spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem. Onieśmielała go, choć za nic w świecie nie przyznałby się do tego. - Witaj, Phillipie. Wejdź. Daisy właśnie zakłada płaszcz. To jej toboły - Lucy wskazała na stertę walizek stojącą przy drzwiach. - Jasne, zacznę ładować wózek. - Uważaj na mój aparat. - Podeszła do stromych schodów na końcu maleńkiego korytarza i krzyknęła: - Daisy, Phillip już jest. - Świetnie! Będę za pół minutki.
Phillip włożył sfatygowany kufer i ciężką walizkę do bagażnika i wrócił do domu, gdy Daisy akurat schodziła po schodach. Nad zgrabnymi kostkami w modnych cielistych pończochach ujrzał ciemnozielony tweedowy płaszcz, który nie zdołał ukryć niemodnych krągłości. Szmaragdowy kapelusz z ozdobną kokardą nad uchem królował nad wesołą, okrągłą twarzą o szczerych, uśmiechniętych, niebieskich oczach. Jej usta, w niczym nieprzypominające wąskiej strzały Kupidyna, były pomalowane czerwoną szminką. Piegi, które Phillip pamiętał z dzieciństwa, pokrywała cienka warstwa pudru, ale to wciąż była ta sama Daisy. Nie było w niej nic onieśmielającego. - Witaj, kochana. - Cześć, Phil. Cudownie, że możesz mnie podrzucić. - Podniosła aparat schowany w skórzanym pokrowcu. - Weźmiesz maszynę do pisania? Niby jest przenośna, ale waży chyba z tonę. - Już się robi. Jeszcze statyw. To wszystko? - Tak jest. - Odwróciła się do Lucy i pocałowała powietrze obok niej, tak jak robią to kobiety, kiedy nie chcą rozmazać szminki, pomyślał Phillip. - Cześć, kochana. - Ciao, Daisy. Mam nadzieję, że Occles Hall warte jest twojego pióra. Tak czy siak, baw się dobrze. Wyszli na ulicę, a Phillip włożył maszynę i statyw do wozu. Kiedy otwierał drzwi, Daisy powiedziała: - Nie pędź zbyt szybko, Phillipie, bo odfrunie mi kapelusz. Nie mogę go porządnie naciągnąć, choćbym nie wiem jak nisko wiązała włosy. - Mogę podnieść dach. - Nie trzeba. Jest tak cudownie ciepło, jak na luty. Siadając za kierownicą, Phillip zerknął na miodowo - brązowe pukle na karku dziewczyny.
- Czemu ich nie zetniesz? - Powinnam. Zapuszczam, bo to ostatnia szansa, by uszczęśliwić mamę - przyznała z żalem. - Byłaby szczęśliwa, gdybyś zamieszkała z nią w Dower House. - A ja dostałabym fioła! Nie kłóćmy się znowu o to. - Przepraszam, kochana. - Nacisnął rozrusznik, nadstawiając uszu, gdy silnik zaskoczył. Żadnych nowych wibracji, pomyślał nieco rozczarowany. Grzebanie w silnikach sprawiało mu nie lada frajdę. Puścił sprzęgło i swift płynnie ruszył z krawężnika. - A jak interesy w City? - Nie najgorzej - szybko porzucił nieprzyjemny temat. - Powiedz mi lepiej o tym miejscu, o którym będziesz pisać. - Occles Hall w Cheshire. To jedna z tych czarno - białych, niezwykle malowniczych rezydencji w stylu Tudorów. - Kto tam mieszka? - Wycyganiłam zaproszenie od dziewczyny, z którą chodziłam do szkoły, Bobbie Parslow. Dziarski typ i gra w hokeja. Jej ojciec jest baronetem, a matka siostrą lorda Delamare'a. - Nie mówisz chyba o lady Valerii Parslow? - Owszem, znasz ją? - Nie osobiście, ale matka miała z nią spięcie na Riwierze parę zim temu. Jakaś chryja o rezerwację apartamentu z balkonem, a wiesz, jaką pokojową osobą jest moja matka. Jeśli się nie mylę, lady Valeria wygrała. - Bardzo możliwe. Słyszałam, że niezła z niej hetera. Tommy i Madge Pearsonowie spotkali ją w zeszłym roku w Cannes. Towarzyszył jej syn. Z tego, co mówiła Madge, szalenie przystojny młodzieniec, ale nie mieli okazji, by się bliżej poznać. Matka trzymała go na krótkiej smyczy. Tommy
mówił, że bała się, że znajdzie sobie żonę i wyrwie się z jej szponów. - To wszystko brzmi przerażająco. Naprawdę musisz tam jechać? - zapytał żałosnym tonem Phillip. - Muszę. Mój redaktor z „Town and Country" nie może się doczekać kolejnego artykułu. Ten o Wentwater Court okazał się prawdziwym hitem, chociaż nie mogłam napisać o wszystkich pikantnych szczegółach. Phillip jęknął. - Nawet mi nie przypominaj! A teraz znowu będziesz mieszkać z grupą ekscentryków. - Tylko przez kilka dni - odparła Daisy z typowym dla siebie optymizmem. Ale w jej głosie słychać było żal, gdy dodała: - Nie martw się, staruszku, piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo drzewo. Gdy dojechali na dworzec Euston, Phillip zawołał bagażowego i po chwili znaleźli się w brudnym, tętniącym życiem podziemiu. Stanął z Daisy w kolejce po bilet, nie kryjąc oburzenia, gdy poprosiła o drugą klasę. - Do diabła - zaprotestował, wyciągając portfel. - Nie możesz jechać drugą klasą! I mimo jej sprzeciwu zapłacił różnicę za bilet pierwszej klasy. Najwyżej będzie musiał zjeść lunch w Lyons Corner House zamiast w Piccadilly Grill, ale tego oczekiwałby od niego Gervaise. Gdyby pozwolił jej podróżować drugą klasą, kto wie, jakich typków mogłaby spotkać. Daisy nie miała poczucia własnej pozycji społecznej. Ruszyli w stronę peronu, a bagażowy zamykał pochód. - Panno Dalrymple! Daisy rozpromieniła się na dźwięk swojego imienia. Odwróciła się z uśmiechem. - Pan Fletcher! Phillipie, pamiętasz chyba naczelnego inspektora, detektywa Fletchera?
Phillip skrzywił się. Doskonale go pamiętał. Pamiętał też przesłuchanie w Wentwater oraz czarne, złowrogie brwi detektywa i jego szare oczy, które przewiercały człowieka na wskroś, choćby nie wiem jak był niewinny. I w dodatku sprawiały, że człowiek czuł się jak ostatni głupiec. Co on tu do diabła robił? Choć trzeba przyznać, że wyglądał elegancko w ciemnym garniturze, płaszczu i miękkim filcowym kapeluszu podobnym do tego, który Phillip miał na sobie. Ale mimo wszystko był tylko gliniarzem w cywilu, choć uznanym. Nie powinien naprzykrzać się jaśnie wielmożnej Daisy Dalrymple. Ona też nie powinna skakać z radości, że go widzi. Tak to się właśnie kończy, gdy pozwala się przyzwoitym kobietom na zabawę w pisanie i tym podobne bzdury! Skinął chłodno głową. Usta detektywa wygięły się sardonicznie, po czym zwrócił się do Daisy: - Cieszę się, że panią złapałem. Muszę lecieć, ale przyniosłem coś na drogę. - Wręczył jej skromną bombonierkę. - Alec... panie Fletcher, jak miło z pana strony! Zaraz wszystko zjem i zanim zdążę przesiąść się w Crewe, nic nie zostanie. Coś takiego, Alec! Phillip odprowadził Daisy do pociągu, nie odzywając się ani słowem. Nie miał zamiaru traktować drania poważnie. - Rozchmurz się - powiedziała ze słonecznym uśmiechem Daisy, wychylając się przez okno. - W tym temacie Lucy by się z tobą zgodziła, ale musisz przyznać, że dobrze jest mieć po swojej stronie policjanta, kiedyś może się przydać. Dzięki za podwiezienie, jesteś aniołem. Czołem! - Czołem - powtórzył ponuro Phillip.
Siedząc na wozie obok ogorzałego woźnicy dworcowej dorożki, Daisy ujrzała zieleniejące łąki równiny Cheshire widoczne po obu stronach drogi. Tłuste, zadowolone krowy pasły się na świeżej trawie. Tu i ówdzie w oddali były widoczne wieże wiejskich kościołów wyłaniające się zza kępy drzew. Mimo szarego nieba powietrze miało w sobie wiosenną rześkość, a na żywopłotach złociło się jaskółcze ziele. Spokojna szkapa szła naprzód, nie zwracając uwagi na właściciela. Ted Roper, jak sam się przedstawił, był całkowicie pochłonięty opowiadaniem historii swojej rodziny. Był szczególnie dumny ze swojego najstarszego wnuka, który nauczył się prowadzić „jedną z tych ciężarówek z silnikiem" i regularnie woził towar z Manchesteru do Londynu. Daisy wcale nie była zaskoczona tym, że musiała wysłuchiwać cudzych zwierzeń. Z jakiegoś powodu, którego wciąż nie pojmowała, ludzie uwielbiali opowiadać jej o sobie. Wydając z siebie odpowiednie pomruki podziwu i zrozumienia, gromadziła w pamięci szczegóły, szykując się na dzień, gdy wreszcie będzie miała dość czasu, aby usiąść i napisać powieść. Czuła, że to woda na jej młyn. Droga zakręciła wokół bezlistnego zagajnika i nagle znaleźli się na wiejskiej ulicy. - Occleswich - wyjaśnił Ted Roper. - Widzi panienka tamte kominy na szczycie wzgórza? To Occles Hall. Łagodne wzgórze było typowe dla tej części Cheshire. Po obu stronach ulicy były widoczne identyczne białe ogrodzenia otaczające identyczne trawniki i kwietniki przed identycznymi stojącymi w parach domkami z muru pruskiego. Wszystko było jak należy: przebiśniegi w rozkwicie, pączki żonkili wychylające się z idealnie wypielonej ziemi, czarne malowane belki na tle białych ścian, lśniące okna, dachówki bez śladu
mchu czy porostów. Nawet kominy wypuszczały w powietrze jednakowe proste pióropusze niebiesko - szarego dymu. - Proszę, niech się pan zatrzyma, panie Roper - zawołała Daisy. - Gdyby mógł pan chwilkę zaczekać, to zrobię parę zdjęć. To będzie znakomite ujęcie, a kto wie, może w trakcie mojego pobytu będzie ciągle padać? - Prrr, stój, Błyskawica! - Niezbyt fortunnie nazwana szkapa posłusznie stanęła. - Niech się panienka nie spieszy. To jest coś, co się nazywa modelową wioską - poinformował ją. - Jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat temu właściciel rezydencji kazał zburzyć starą i wybudować nową. - Tak, widziałam coś takiego w Dorset - odparła Daisy, schodząc z wozu i sięgając po aparat oraz statyw. - Ale ta jest jeszcze ładniejsza. Jest tak dobrze utrzymana! - Dobrze, że panienka nie widziała Occleswich, zanim lady Valeria zjawiła się w rezydencji. To ona wniosła do rodziny pieniądze. Cała rezydencja, wioska, a nawet rodzina były w opłakanym stanie. - Ted Roper roześmiał się z całego serca, ale po chwili się uspokoił. - Nie żebym coś miał do sir Reginalda, proszę panienki. Bardzo przyzwoity dżentelmen, ale straszny pantoflarz. To lady Valeria nosi u nich spodnie. - I to lady Valeria wyprowadziła rezydencję i wioskę na prostą? - podpytywała Daisy, mocując aparat do statywu. Pomyślała, że różowy kościół z piaskowca będzie idealnym tłem, i skierowała aparat na drugą stronę ulicy. - A i owszem. To jej oczko w głowie, zaraz po paniczu Sebastianie rzecz jasna, a ona już umie zadbać o to, żeby było dokładnie tak, jak chce. Ani jedna główka kapusty czy choćby brukselka nie śmią pokazać się w ogródkach. Tylko jeden człowiek w całej wiosce ma odwagę, by się jej postawić. - Kto taki?
- Sama panienka zobaczy, jak tam dojedziemy - powiedział tajemniczo Ted Roper. - Nie da się go nie zauważyć. Daisy zrobiła kilka zdjęć tego samego ujęcia. Kiedy okazało się, że fotografie z rezydencji Wentwater wyszły znakomicie, nabrała większej pewności siebie, ale lepiej było się zabezpieczyć. Zadowolona spakowała rzeczy z powrotem i zwinnie wsiadła na wóz. Koń ponownie ruszył w drogę, nie czekając na leniwe szarpnięcie uzd przez Teda Ropera. Tuż za kościołem, po przeciwnej stronie ulicy, stał budynek w tym samym stylu co pozostałe, choć nieco większy. Szyld nad drzwiami głosił, że jest to „Gospoda Cheshire Cheese". Daisy roześmiała się, widząc rysunek dużego, pomarańczowego sera i mysz zerkającą przez dziurę na uśmiechającego się kota. - Fred Chiver, właściciel, chciał zmienić nazwę na „Gospodę Cheshire Cat" (Kot z Cheshire - postać z książki Alicja w Krainie Czarów [przyp. tłum].) - wyjaśnił woźnica - ale jaśnie pani się nie zgodziła. Podobno „Cheese" to nazwa historyczna. Mógł sobie pozwolić jedynie na ten obrazek. Namalował go jakiś walijski artysta, który jakiś czas temu zatrzymał się u nas na parę dni. - Podoba mi się. - Daisy zauważyła starszego mężczyznę drzemiącego na ławce obok drzwi i równie sennego psa leżącego u jego stóp. Zdała sobie sprawę, że to pierwsza osoba, jaką widziała w Occleswich. - Gdzie się wszyscy podziali? - Pojechali do Whitbury, panienko. To dzień targowy. Większość kobiet jeździ porannym autobusem, by zrobić zakupy. A dzieciaki są w szkole, tam, za świętym Dunstanem, obok plebanii - gestykulując, zerknął na kościelny zegar. - Zaraz wyjdą, a i autobus z Whitbury powinien już być. Ja i
Błyskawica jesteśmy już starej daty, co tu dużo mówić - dodał smutnym głosem. - Jesteśmy tu tylko dzięki jaśnie pani, bo ona nie chce widzieć w Occleswich żadnych samochodów poza własnym. Psują widok. Autobus musi się zatrzymywać na dole. - Nie ma co, widzę, że lady Valeria umie postawić na swoim! - krzyknęła Daisy. - O tak, bez dwóch zdań - zgodził się Ted Roper. Za Gospodą Cheshire Cheese ulica skręcała w prawo. Ozdobny szyld nad jednym z budynków głosił: „Sklep wiejski i poczta", a napis w sąsiednim oknie: „Policja". Znajdujący się między nimi drogowskaz wskazywał żwirową ścieżkę prowadzącą do rezydencji, ukrytej za żywopłotem. Wyglądało na to, że było to całe centrum handlowo - rozrywkowe Occleswich. Kilkaset metrów dalej, na końcu ulicy było skrzyżowanie. Po drugiej stronie stał wysoki mur wykonany z tego samego różowego kamienia co kościół. Gdy Błyskawica cierpliwie kroczyła w górę zbocza, Daisy zauważyła białą furtkę w murze. - A gdzie główna brama? - Trzeba skręcić w prawo, jakieś ćwierć mili stąd. Zerknęła w prawo i aż krzyknęła ze zdumienia. - Święci anieli, co za paskudztwo! W ostatnim budynku przy ulicy mieściła się wiejska kuźnia, z częścią mieszkalną z boku i na górze. Zamiast trawników i kwietników było wybrukowane podwórko, na którym wznosiły się stosy rdzewiejącego metalu. Powyżej parapetów brudnych okien piętrzyły się chwiejnie powyginane podkowy i lemiesze, połamane stelaże łóżek, staromodne kuchenne piece i kotły oraz niezliczona ilość części i wnętrzności starych pojazdów. - Stan Moss, nasz kowal, chciał tu zrobić stację paliw - powiedział Ted Roper, uśmiechając się szeroko. - Oczywiście
jaśnie pani nie chciała o tym słyszeć. Popsułoby to malowniczy charakter wioski. A Stan się obraził. Z tyłu, gdzie pracuje, jest trochę ładniej, ale niewiele, proszę panienki. - Lady Valeria powinna mieć już co najmniej czterdzieści zawałów. Pozwala mu na taki bałagan? - O, nieraz próbowała coś z tym zrobić. Już od dwóch lat tak się gryzą. Raz przywiozła jakiś ludzi, żeby posprzątali, ale ich przepędził. No to przywiozła ich znowu, razem z paroma gliniarzami, kiedy wyjechał do Nantwich. Panienka sobie wyobrazi, że wrócił z jeszcze większą ilością złomu, jakby przewidział, że lady Valeria cos' knuje. - Niesamowita siła i nieruchomy obiekt - zauważyła Daisy. - Nikt nie ruszy Stana - przyznał Ted Roper. - Zawsze był kłótliwy, a i historia z ucieczką Grace nie osłodziła mu charakteru, proszę panienki. Stracił pieniądze i służącą w jednym. - Grace? - Jego córka. Uciekła z jednym z tych domokrążców, będzie jakieś dwa miesiące temu. I niewielu ją za to wini, proszę panienki. Ładna dziewczyna, chciała się trochę zabawić, a nie harować dla Stana w dni wolne, gdy nie była na służbie w rezydencji. I jeszcze zabierał jej całą pensję. Oho, oto i jaśnie pani. Lepiej się pospieszmy. Gdy woźnica namawiał Błyskawicę do kłusu, Daisy zerknęła w tył i ujrzała władczą postać wychodzącą przez furtkę, za którą podążał wątrobiano - biały pointer. Ubrana w brązowe tweedy i męski kapelusz z piórem bażanta lady Valeria niosła masywną laskę z mosiężną rączką. Nie patrząc ani w lewo, ani w prawo, przeszła na drugą stronę ulicy, torując sobie drogę między żelastwem Stanleya Mossa, i z całych sił zaczęła walić laską w drzwi.
Drzewa zdążyły już przesłonić kuźnię, ale na tle stukotu kopyt Błyskawicy Daisy usłyszała dwa poirytowane, wściekłe głosy. - Znowu się zaczyna - mruknął Ted. Pierwsze spotkanie z lady Valerią nie było obiecujące. Kiedy kilka minut później portier otworzył żelazne bramy Occles Hall, Daisy ruszyła przed siebie pełna złych przeczuć.
ROZDZIAŁ DRUGI Wschodnia fasada Occles Hall prezentowała się wspaniale. Czarne belki ułożono w jodełkę, sześciokąty, romby, rozety, ząbki, co miało znaczenie bardziej dekoracyjne niż konstrukcyjne. Każda z kolejnych trzech kondygnacji wystawała nieco powyżej tej pod spodem. Na środku stała dwupiętrowa stróżówka z otwartą bramą zwieńczoną masywną, wypaczoną ze starości belką. Prowadził do niej płaski kamienny most położony nad dawną fosą. W spokojnej tafli spektakularnie odbijał się cały gmach. Daisy z żalem stwierdziła, że późne popołudniowe światło było zbyt słabe na robienie zdjęć. Na dodatek na fosę spadło kilka pojedynczych kropli deszczu, marszcząc odbicie. Niezależnie od tego, jak trudną osobą miała okazać się lady Valeria, Daisy zamierzała zostać tak długo, aż uda jej się zrobić kilka naprawdę dobrych zdjęć. Ted Roper przejechał przez most i pod łukiem bramy. Błyskawica, z wyraźnym westchnieniem ulgi, zatrzymała się na środku tunelu, ledwie oświetlonego przez szybko znikające światło. Wyjrzawszy na zewnątrz, Daisy ujrzała masywne, obite żelazem drzwi. Zarzuciła na ramię cenny aparat Lucy, zeszła z wozu i podeszła do drzwi. Ujrzała staroświecki sznur dzwonka i ciężką żelazną kołatkę w kształcie głowy warczącego mastifa. Z doświadczenia wiedziała, że staroświeckie dzwonki miały w zwyczaju wyciągać ręce z zawiasów. Zdecydowała się więc na mastifa i głośno zastukała. Przypudrowała nos, podczas gdy Ted wyciągnął jej walizki i ułożył w zgrabny stosik obok niej. Z domu nadał nie dochodziły żadne oznaki życia. Zapłaciła mu i już miała go poprosić, by jednak wypróbował dzwonek, kiedy w końcu drzwi się otworzyły z iście gotyckim skrzypnięciem.
Wychudzony kamerdyner o zgarbionych plecach i przerzedzonych siwych włosach wyglądał tak, jakby właśnie postawił na wyścigach ostatnie pół korony na pozbawioną jakichkolwiek szans szkapę. - Panna Dalrymple? - zapytał rozpaczliwym głosem. - Tak, nazywam się Dalrymple - powiedziała stanowczo Daisy i weszła do małego pomieszczenia wyłożonego boazerią i oświetlonego lampą gazową. - Nazywam się Moody, panienko. Proszę pójść za mną. Idąc za nim pogrzebowym tempem przez serię podobnych pomieszczeń, miała nadzieję, że bywał też czasem w dobrym nastroju. Po chwili znaleźli się w kolejnym wyłożonym boazerią pokoju, choć nieco dłuższym, z niskim sufitem i rzędem okien na przeciwległej ścianie. Deszcz, zmierzch i maleńkie okienka sprawiły, że Daisy nie widziała nic na zewnątrz. Rozejrzała się wokół. Na pozostałych trzech ścianach zauważyła liczne drzwi i przynajmniej trzy klatki schodowe, pomiędzy którymi wisiały portrety w wyszukanych złoconych ramach. Umeblowanie składało się z kilku zabytkowych krzeseł z tak misternie rzeźbionymi oparciami, że z pewnością nie dało się na nich siedzieć. - To Długi Hol - wyjaśnił ponuro Moody. - A to jest pani Twitchell, która wskaże panience pokój. Pogodna gospodyni w średnim wieku, ubrana w szarą sukienkę z białymi mankietami i kołnierzykiem, stanowiła przyjemną odmianę po ponurym kamerdynerze. Rozprawiając o tym i owym, prowadziła Daisy po wąskich schodach otoczonych wszechobecną boazerią. - Pannie Robercie będzie przykro, że nie mogła panienki powitać, panno Dalrymple. Po lunchu udała się na przejażdżkę i zapewne pojechała dalej, niż zamierzała. A robi się ciemno i
jeszcze pada. Chociaż deszcz jeszcze nigdy nie zatrzymał panienki Roberty, na pewno wróci na podwieczorek. Mijały kolejne zakręty, wchodziły i schodziły po schodach, maszerowały przez galerie i niekończący się ciąg pomieszczeń małych i dużych, niektórych wyłożonych drewnem, innych tylko pobielonych. Budowniczowie z czasów Tudorów chyba nigdy nie słyszeli o korytarzach i budowali sufity na różnej wysokości, nie zważając na nierówny poziom podłogi piętro wyżej. Schodek znajdował się nawet przed drzwiami do pokoju Daisy, do którego wreszcie dotarły. - Nigdy nie znajdę drogi powrotnej! - Wkrótce się panienka połapie. To jest Gregg, służąca jaśnie pani, która może panience pomóc. Wskaże drogę na podwieczorek do Żółtego Salonu, kiedy panienka będzie gotowa. Gregg, mocno zbudowana wieśniaczka, zdążyła już rozpakować kufer Daisy, który w magiczny sposób znalazł się w pokoju przed nią. Zaproponowała, że uprasuje jej najlepszą wieczorową sukienkę z różowej szarmezy. Pod wpływem szczególnego uroku Daisy stwierdziła nawet, że sprawi jej to przyjemność. - Jaśnie pani nie dba o modę, a jeśli chodzi o panienkę Robertę, jedyne, co robię, to usuwam błoto z jej bryczesów i getrów do golfa - wyjaśniła. Pamiętając Bobbie ze szkoły, Daisy wcale nie była zaskoczona. Zmyła kolejowy brud z twarzy i rąk w porcelanowej misce ustawionej na umywalce w rogu pokoju, a następnie użyła pudru i poprawiła usta. Uczesała włosy, mocniej wpinając spinki. Może i je zetnie, kto wie, może nawet pójdzie na całość i zdecyduje się na modną ostatnio fryzurę na chłopaka, rozmyślała. Lucy gorąco ją do tego namawiała, a mama miała
wystarczająco dużo powodów do narzekań, że kolejny już jej nie zaszkodzi. Jej bladoniebieski dzianinowy komplet był dość reprezentacyjny, choć nie do końca elegancki i nieco przykrótki jak na najnowsze trendy hołdujące długościom do kostek. Ale w końcu chciała wyglądać profesjonalnie, a nie efektownie. Ogłosiła, że jest gotowa na wyprawę do Żółtego Salonu. Kiedy Daisy weszła do pokoju, dwóch dżentelmenów poderwało się na nogi. Ale ona widziała tylko jednego. Madge mówiła wprawdzie, że Sebastian Parslow jest przystojnym młodzieńcem, ale Daisy nie była przygotowana na to, co ujrzała. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Był wysoki, miał szerokie ramiona, szczupłe biodra i długie nogi oraz gęste, pofalowane włosy w kolorze najczystszego złota. Jego oczy były kobaltowe z cudownie ciemnymi rzęsami, nos i usta doskonale wyrzeźbione, broda kwadratowa i lekko rozszczepiona. Angielski Adonis! Daisy żałowała, że nie włożyła bursztynowej szyfonowej sukienki. - Panna Dalrymple? Bardzo mi miło. Nazywam się Sebastian Parslow - odezwał się dźwięcznym barytonem i z wdziękiem sportowca lekkim krokiem przemierzył pokój, najwyraźniej nieświadomy jej podziwu. - Przykro mi, że nie ma reszty rodziny, by panią powitać. To jest Ben Goodman. - Sekretarz pana Reginalda. - Głos drugiego mężczyzny był cichy i suchy. - Bardzo mi miło, panno Dalrymple. Daisy oderwała wzrok od Adonisa i spojrzała w stronę stojącego za nim szczupłego, ciemnowłosego mężczyzny. Doceniała zarówno takt Parslowa, który nie wspomniał o pozycji Bena Goodmana, jak i tego drugiego, który zadbał, aby w tej kwestii była jasność. Wyglądał na czterdzieści parę
lat. Jego szczupłą, bladą twarz u kobiety można by określić jako jolie laide, tak zwyczajną, że aż brzydką, ale miała w sobie coś intrygującego. - Bardzo mi miło, panie Goodman - podała mu rękę. Kiedy podszedł, zauważyła, że kuleje. Od razu odjęła mu dziesięć lat, dodając do życiorysu doświadczenie wojenne. Ciepły uśmiech dodawał mu uroku, marszcząc kąciki oczu i pogłębiając zmarszczki wokół ust. - Spodziewam się, że jest pani gotowa na podwieczorek po tak żmudnej podróży - zagadnął. - Kazałem Moody'emu go podać, jak tylko się pani zjawi. - Chętnie napiję się herbaty, chociaż podróż nie była taka zła. - Dzięki biletowi pierwszej klasy i pudełku czekoladek. - Przynajmniej nie musiałam się przesiadać w Birmingham, tylko w Crewe. Miałam za to przyjemną przejażdżkę ze stacji. Ted Roper opowiedział mi wszystko o Occleswich. Na twarzy pana Parslowa pojawił się cień zakłopotania. - Powinniśmy wysłać po panią daimlera - powiedział przepraszającym tonem - albo przynajmniej morrisa, ale... - Daisy! - Do pokoju wparowała Bobbie Parslow, rzucając kapelusz na najbliższe krzesło. Miała na sobie mokrą kamizelkę i bryczesy, a jej buty zostawiały na dywanie ślady błota. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Z całej siły potrząsnęła ręką Daisy. Panna Roberta Parslow była rzecz jasna siostrą Sebastiana, ale w jej przypadku nic się nie zgadzało. Jej wzrost i szerokie ramiona, tak imponujące u mężczyzny, nie pasowały do kobiety, a jej potężna sylwetka do jego elegancji. Obcięte bardzo krótko i proste niczym koński ogon włosy przypominały siano w porównaniu z jego złotem. A jej kwadratowa twarz stanowiła rozmazaną kopię jego twarzy, jakby malarz odłożył portret do wyschnięcia odwrotną stroną. Oczy miała jasnoniebieskie otoczone niewidocznymi rzęsami.
Ale niewątpliwie cieszyła się na widok Daisy. - Strasznie przepraszam za spóźnienie - powiedziała. - Jechałam na stację, żeby ci towarzyszyć, ale Ranee zgubiła podkowę. Poznałaś już mamę? - Jeszcze nie - odparła Daisy. - Chociaż widziałam... - przerwała, gdy do pokoju weszła służąca z podwieczorkiem. - Cudownie! - krzyknęła Bobbie. - Nalejesz nam, Ben? Umieram z głodu i zawsze wszystko rozlewam. Poczęstuj się kanapką. - Podała Daisy talerz, sama wzięła garść maleńkich trójkącików i opadła na fotel. Pan Goodman zapytał Daisy, czy woli mleko, czy cytrynę, z cukrem czy bez, a Sebastian podał jej herbatę. - Matka pojechała do wioski, żeby wygarnąć pastorowi Lake'owi, co sądzi o jego wczorajszym kazaniu - poinformował siostrę. - Wiesz, że nie potrafi przejechać obok kuźni, nie drażniąc Stana Mossa, inaczej już by tu była. To się kiedyś źle skończy. Dziwię się, że jeszcze tak się nie stało. - Kurczę! Nie będzie jutro w nastroju, żeby podkuć Ranee. - Zabierasz konie do kuźni w wiosce? - zapytała Daisy. - Tak. Niezły tam bałagan, a Moss ma paskudny charakter, ale i tak jest najlepszym kowalem w okolicy. I geniuszem, jeśli chodzi o wszelkie maszyny. Wolałabym tylko, żeby mama nie wybrała sobie akurat dzisiejszego dnia, żeby nadepnąć mu na odcisk. Tak czy siak, cieszę się, że jej nie ma - powiedziała szczerze Bobbie, przeżuwając kanapkę z pasztetem. - Bałam się, że nie zdążę do domu, żeby cię ostrzec. - Ostrzec? - zapytała Daisy z rosnącym niepokojem. - Przed mamą. Ben, czy to biszkopt? Ukrój mi kawałek, staruszku. Widzisz, Daisy, obawiam się, że nie jest zbyt zadowolona z twojego przyjazdu.
- O rety, szkoda, że mnie nie uprzedziłaś. Nie mogę pisać o Occles Hall bez jej zgody. - Tym nie musi się pani martwić - wyjaśnił Ben Goodman z pocieszającym uśmiechem. - Lady Valeria jest zachwycona, że rezydencja znajdzie w oczach opinii publicznej uznanie, na jakie zasługuje. - To w takim razie o co chodzi? - Bobbie trochę namieszała. - Sebastian się skrzywił. - Zaprosiła panią, nie pytając matki o zgodę, a to jeden z grzechów głównych. - Twój list przyszedł wtedy, gdy mama i Sebastian byli w Antibes - Bobby usiłowała się rozgrzeszyć. - Pisanie przekonujących listów nie jest moją mocną stroną, a nie chciałam prosić Bena o pomoc, bo nie czuł się wówczas najlepiej. To było wtedy, gdy było tak wilgotno i zimno, pamiętasz, Ben? Myślałam, że wyprujesz sobie płuca. Pan Goodman pokrył się rumieńcem. - Gaz musztardowy - wyjaśnił Daisy. - Nie chciałbym, żeby pani pomyślała, że znalazła się pod jednym dachem z suchotnikiem. Daisy pokiwała głową, starając się wyrazić swoim spojrzeniem tyle współczucia, ile tylko mogła. Nic nie mogła powiedzieć. Od zakończenia wojny Anglia była pełna młodych mężczyzn chorujących na płuca. Czy mieli więcej szczęścia niż ci pochowani we Flanders, jak Gervaise czy Michael, to już zupełnie inna historia. - Matka nie chciała wziąć Bena na Riwierę - powiedział Sebastian, zaciskając mocno usta, jakby przypomniał sobie dawną urazę, po czym wzruszył ramionami. - Nie ma sensu z nią dyskutować, gdy już się na coś uprze. - Absolutnie - zgodziła się Bobbie. - Dlatego zapytałam tatusia, czy mogę zaprosić Daisy. Nie chciałam ryzykować
odmowy ze strony mamy. Tatuś uważał, że to świetny pomysł. A właśnie, gdzie on jest? - Sir Reginald nie wrócił jeszcze z mleczarni - wyjaśnił pan Goodman. - Biedny tatuś. Spodziewa się teraz pewnie kolejnej burzy, kiedy Daisy już tu jest. - Nie chciałabym być kością niezgody. - Daisy czuła się okropnie. Zastanawiała się, czy w tak krótkim czasie uda jej się znaleźć jakiś inny dom do artykułu. Gdyby nic z tego nie wyszło, zawsze mogła poprosić o przysługę kuzyna Edgara i Geraldine. Jej stary rodzinny dom, Fairacres, nie był wprawdzie tak malowniczy jak Occles Hall, ale lepszy rydz niż nic. Zapominając o profesjonalizmie, zasugerowała: - Chyba najlepiej będzie, jak rano wyjadę. - Nie! - wszystkie trzy głosy mocno zaprotestowały. - Zostań, proszę - błagała Bobby. - Teraz, kiedy mama ma nadzieję, że zobaczy rezydencję w „Town and Country", nie da nam żyć, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Prawdę mówiąc, prawdziwym problemem jest to, że mama nie pochwala dziewcząt, które pracują, to znaczy dziewcząt naszego pokroju. Boi się, że zarazisz mnie swoimi pomysłami. Ale kiedy zobaczy, że można pozostać damą nawet wtedy, gdy się pracuje, może trochę mi odpuści i da mi zrobić coś pożytecznego. W końcu o wiele bardziej przypominasz damę niż ja. Podaj mi herbatniki, Bastie. Brat spełnił jej życzenie. - Niech pani zostanie, panno Dalrymple - nalegał. Nie mamy tu zbyt wielu gości. Daisy przypomniała sobie słowa Tommy'ego Pearsona, że lady Valeria boi się, że syn oderwie się wreszcie od jej spódnicy i się ożeni. Czy to był kolejny niewypowiedziany powód jej niechęci do obecności Daisy? Wprawdzie Sebastian nie wykazywał jakichkolwiek oznak zainteresowania jej osobą, a i ona nie miała zamiaru go
zachęcać, mimo że był dwa razy przystojniejszy niż Rudolph Valentino, najnowszy amerykański idol filmowy. Podejrzewała, że żona Adonisa nie będzie miała łatwego życia, zwłaszcza z jego matką u boku. - Cóż... - Mam nadzieję, że pani zostanie - powiedział Goodman z intrygującym uśmiechem. - Wgryzłem się już trochę w historię Occles Hall ze względu na pani przyjazd. - A to już coś - wtrącił Sebastian. - Ben jest znawcą antyku, dla którego historia Anglii to jedna wielka bzdura. - Też coś! - roześmiał się sekretarz. - Ale nie zabrałbym się za to, gdyby lady Valeria nie dała mi jasno do zrozumienia, że oświecenie pani to mój obowiązek. Daisy roześmiała się. - Cóż, nie chcę być odpowiedzialna za to, że zmarnował pan czas na próżno. Poza tym muszę przyznać, że byłoby mi trudno znaleźć tak późno temat do lutowego artykułu. Zostanę. - Świetnie - krzyknęła Bobbie. - Poczęstuj się jeszcze ciasteczkiem. - Nie, dziękuję. Panie Goodman, czy mógłby mi pan teraz pokrótce opowiedzieć historię rezydencji, żebym mogła rozplanować artykuł? - Oczywiście. Nie mogę jednak powiedzieć, by była jakaś szczególnie porywająca. Budynek został zbudowany po Wojnie Dwóch Róż (Wojna Dwóch Róż - wojna domowa, tocząca się w Anglii w latach 1455 - 1485. Uważana za swoiste przedłużenie wojny stuletniej [przyp. tłum.].), a więc ominęła go cała zabawa. Dziedzicami byli zawsze spokojni, przestrzegający prawa domatorzy, na tyle ostrożni wobec dzierżawców i sąsiadów, by nie wzbudzać rozruchów. Byli wystarczająco daleko od Londynu, by nie wikłać się w polityczne spory, wystarczająco daleko od granicy, by nie
obawiać się grasujących Szkotów, a nawet z dala od terenów przemysłowych, więc ominął ich bunt luddystów (Luddyzm - angielski radykalny ruch społeczny z początkowego okresu rewolucji przemysłowej (1811 - 1813). Nazwa „luddyzm", „luddyści" pochodzi od nazwiska, być może fikcyjnego generała (lub króla) Neda Ludda, przywódcy luddystów [przyp. tłum.].). - Diabelsko nudne towarzystwo - zauważył Sebastian. - W większości - zgodził się pan Goodman. - Moment chwały, jeśli tak to możemy określić, przyszedł w trakcie wojny domowej. Dziedzicem był wtedy rojalista. Cromwell miał ważniejsze sprawy na głowie, ale oddział lokalnych parlamentarzystów dokonał oblężenia. Ponieważ jedyną obronę stanowiła fosa i kilka muszkietów, jedna mała armata szybko sprawiła, że obrońcy poczuli strach przed Bogiem, a przynajmniej przed Okrągłymi Głowami (Okrągłe Głowy (ang. Roundhead) - zwolennicy parlamentu podczas rewolucji angielskiej (1640 - 1660). Nazwa powstała od sposobu strzyżenia się purytanów. Nie wszyscy zresztą nosili takie fryzury, lecz jeśli już występowały, kontrastowały mocno z modą XVII wieku na długie włosy, jakie nosili z dumą tzw. chevaliers („kawalerowie") angielscy rojaliści [przyp. tłum.].). Postanowili się poddać po kilku strzałach, bardzo słusznie zresztą. - Kawaleryjski ekwiwalent „miejscowego Hampdena" (Cytat z Elegii napisanej na wiejskim cmentarzu Thomasa Graya. Przełożył Stanisław Barańczak: „Może miejscowy Hampden tu leży, zuch śmiały, / Co stawiał czoło jakimś wioskowym tyranom? / Może niedoszły Milton, niemy i bez chwały? / Cromwell, który nie zbrukał kraju krwią przelaną?" [przyp. tłum.].) - zauważyła Daisy. Sebastian się roześmiał. - Tak, i moich przodków „niemych i bez chwały".
Twarz Bobbie wyrażała pustkę. Jakim cudem udało jej się ukończyć szkołę, nie znając Elegii Graya, ukochanego poematu wszystkich nauczycieli angielskiego? - Nie śmiej się - pan Goodman zwrócił się do Sebastiana. - To wystarczyło na tytuł baroneta podczas późniejszej restauracji Stuartów. Gdyby wytrwali ciut dłużej, miałbyś szansę zostać baronem. Jeszcze herbaty, Bobbie? - Tak, proszę. Bastie, przestań okupować ciasto. Ani lady Valeria, ani sir Reginald nie zjawili się do czasu, gdy Bobbie wreszcie zaspokoiła apetyt. Dźwignęła się z krzesła z uczuciem sytości. - Chyba powinnam się przebrać. Chodź do mojego pokoju, Daisy, to sobie spokojnie pogadamy. Daisy była rozbawiona, choć nie zdumiona, widząc, że wszystkie ściany w pokoju Bobbie były poświęcone sportowi. Podobizny mistrzów olimpijskich, takich jak Constance Jeans, Kitty McKane i Phyllis Johnson, wisiały razem z portretami Bobbie na koniu oraz niezliczonymi zdjęciami drużynowymi. Bobbie należała do każdej szkolnej drużyny - golf, tenis, krykiet, wioślarstwo, pływanie - i była kapitanem większości z nich. Daisy, która na ostatnim roku ledwo załapała się na dwunastą pozycję w drugiej drużynie krykieta, przypomniała sobie, jak bardzo ją podziwiała. Gdy zauważyła na stoliku nocnym egzemplarz „Town and Country" z artykułem o Wentwater, miała nadzieję, że role choć trochę się odwróciły. Krążyła po pokoju, próbując wyłowić na fotografiach znajome twarze, podczas gdy Bobbie odesłała służącą i zniknęła w łazience, zostawiając otwarte drzwi. Pomiędzy potężnymi pluskami Daisy usłyszała jej pełen nadziei głos. - Na pewno polubisz tatusia. Ma złote serce. Będzie ci chciał pokazać swoją modelową mleczarnię, ale nie obrazi się, jak odmówisz.
- To może być ciekawy dodatek do mojego artykułu. Sir Reginald osobiście ją prowadzi? - Spędza tam połowę czasu, a nawet trzy czwarte. Wszystko jest bardzo nowoczesne i cały czas eksperymentuje z nowymi metodami. Jego sery Cheshire zdobywają nagrody na wszystkich konkursach. - Koniecznie muszę o tym napisać. - Biedaczek pewnie ucieka od swojej żony do mleczarni. Z tego, co słyszała Daisy, był tak samo zdominowany jak dzieci. - Myślę, że to fantastyczne, że piszesz. I naprawdę ci za to płacą? - w głosie Bobbie było słychać zazdrość. - Czy to nie cudowne? Przez jakiś czas próbowałam stenografii, ale jej nienawidzę. Za to uwielbiam pisać. Dzięki tym artykułom i kilku innym drobiazgom, a także pomagając od czasu do czasu Lucy w jej pracowni, jakoś daję radę. Mam trochę pieniędzy, które zostawiła mi ciotka i które często ratują mi życie. Mówisz, że chciałabyś poszukać pracy? - Bardzo. Ale nie nadaję się do niczego, poza jazdą konną i sportem. I nie mam grosza przy duszy. - Słychać było bulgotanie i chwilę później Bobbie pojawiła się w drzwiach, otulona ogromnym różowym ręcznikiem. - A gdybym już raz uciekła, a coś poszłoby nie tak, nie mogłabym tu wrócić i błagać, by przyjęli mnie z powrotem. - Wiem, o czym mówisz. Matka nigdy nie dałaby mi zapomnieć, gdybym wróciła i zamieszkała z nią w Dower House. - Twój brat zginął na wojnie, tak? - zapytała szorstko Bobbie, ponownie znikając w łazience. - Tak, a ojciec umarł w trakcie epidemii grypy. Mój kuzyn odziedziczył tytuł i Fairacres. Muszę im oddać, że on i Geraldine chętnie by mnie przyjęli, ale są strasznie sztywni. Mogłabym też zamieszkać z moją siostrą Violet i jej mężem,