Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 21 - Na trzy lordem będziesz ty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 21 - Na trzy lordem będziesz ty.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 353 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 21 Na trzy lordem będziesz ty!

Wszystkim czytelnikom, którzy towarzyszyli Daisy w trakcie jej licznych przygód Dziękuję Kerr - Ann Morris z „Jamaican Echoes"; Nancy Mayer, mojej konsultantce w sprawach spadkowych; Pat Jones z Railway & Canal Historical Society; Dougowi Lyle'owi i Larry'emu Karpowi za pomoc w sprawach medycznych; Trevorowi Dunmore'owi z biblioteki RAC; Malcolmowi z Telephone Museum; Dominique Bremond za korektę mojego francuskiego; Mary Jarrett za gościnność; i w końcu mojej wiernej towarzyszce wypraw badawczych, Carole Rainbird.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Kochanie, kim są u licha „spadkobiercy w linii zstępnej" (Z ang. heirs of the body, dosł. tłumaczenie „spadkobiercy ciała", stąd dalsze skojarzenia bohaterów z ciałem [przyp. tłum.].)? - zapytała Daisy, wpatrując się w niebieski papier listowy linii Basil Bond, który trzymała w ręku. Cały dzień była zajęta i dopiero teraz, po kolacji, miała okazję otworzyć popołudniową pocztę. - Postmodernistycznym bełkotem? - S - p - a - d - k - o - b - i - e - r - c - y. - Koronerzy? - Nie podnosząc wzroku znad „Evening Standard", Alec sięgnął po whisky, na którą pozwalał sobie zazwyczaj po zakończeniu dużej sprawy. - Grabarze? Dżdżownice? - Fuj, tato, to okropne! - Wielkanocne ferie Belindy zaczęły się zaledwie dwa dni wcześniej i jej ojciec zapominał, że mówi w jej obecności. - Ale co dżdżownice? Pomyśl tylko, gdyby nie robiły tego, co robią, tonęlibyśmy w stertach ciał. - Alec, no wiesz co! Tak czy siak, chodzi o „spadkobierców", to oni mają tutaj kluczowe znaczenie. Kuzyn Edgar zbliża się do swoich pięćdziesiątych urodzin i najwyraźniej zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, kto powinien odziedziczyć tytuł i posiadłość w Fairacres. - To list od lorda Dalrymple'a? - Nie, od kuzynki Geraldine. Strasznie się piekli z powodu tych „spadkobierców w linii zstępnej", ale nie mam pojęcia czemu. - Pewnie dlatego, że nie mają z lordem Dalrymple'em dzieci. To tylko prawne określenie dzieci z prawego łoża, oraz ich dzieci z prawego łoża, i tak dalej. Daisy z niepokojem zerknęła na swoją pasierbicę.

- Wszystko w porządku, mamo - powiedziała z pobłażaniem Bel. - Wiem, co to znaczy z prawego i nieprawego łoża. Chodzi o to, czy rodzice są małżeństwem, czy nie. Jakim cudem dzieci dowiadują się o takich rzeczach? - zastanawiała się Daisy. Była pewna, że w wieku trzynastu lat nie wiedziała, że prokreacja poza małżeństwem była w ogóle możliwa. Ale najwyraźniej między rokiem 1911 a 1927 wiele się zmieniło! - Czytałam o tym w jakiejś książce - powiedziała Bel. - I sprawdziłam w słowniku. - Cóż, kochanie, cieszę się, że korzystasz ze słownika. Ale miałam nadzieję, że nie wiesz, co to znaczy. - Och, mamo, ależ to takie wiktoriańskie! Ponieważ Daisy sama potępiała wiktoriańskie zasady wyznawane przez starsze pokolenie, nie wiedziała, co powiedzieć. Alec odsunął na bok gazetę, by napełnić fajkę. Dmuchając w nią energicznie, by ją zapalić, powiedział: - Tak naprawdę to się na tym nie znam, ale pewnie chodzi o to, że przybrane lub adoptowane dzieci się nie liczą. A pierwotny majorat (Majorat - nieruchomość podlegająca ograniczeniom przy dziedziczeniu i rozporządzaniu [przyp. tłum.].), patent czy testament musiał określać spadkobierców po mieczu (W linii męskiej [przyp. tłum.].). W przeciwnym razie, skarbie, po śmierci twojego brata, najstarszy syn twojej siostry odziedziczyłby tytuł i posiadłość po twoim ojcu. A może najpierw Violet, a potem Derek? Ale nie powołuj się na mnie. - Derek? - zapytała Bel. - Ale byłoby fajnie, gdyby Derek został lordem Dalrymple! - W zeszłym roku weszły w życie nowe przepisy, ale nie wiem, jak się mają do tej sytuacji.

- Tommy Pearson będzie wiedział. - Jest prawnikiem twojego kuzyna? - Tak. Kuzyn Edgar czuł, że prawnicy ojca - którzy zajmowali się sprawami rodziny od niepamiętnych czasów - traktują go z góry, ponieważ wcześniej był jedynie nauczycielem, nieprzywykłym do pełnienia nowej życiowej funkcji. Tommy zrobił na nim wrażenie w tej sprawie z porwaniem... Nie słyszałaś tego, Bel. - Chyba lepiej pójdę i poczytam sobie w łóżku - powiedziała z godnością Belinda - jeśli macie zamiar rozmawiać o sprawach, o których nie powinnam słyszeć. - Dobry pomysł, już po dziesiątej. Dawno powinnaś być w łóżku. Belinda pocałowała ich na dobranoc. - Mamo, mogę zajrzeć do bliźniaków? Tylko na nich zerknę. - Oczywiście, kochanie, nie musisz pytać. Ale musisz być cicho jak myszka. - Wiem. Wolę zapytać, na wypadek gdyby niania Gilpin mnie przyłapała. Nie może się mnie czepiać, jeśli powiem jej, że mi pozwoliłaś, prawda? Alec uśmiechnął się. - Nie liczyłbym na to. Każde zwycięstwo nad panią Gilpin jest krótkotrwałe. - A niech się czepia, nie obchodzi mnie to. W końcu to mój brat i moja siostra. Tatusiu, czy Oliver jest twoim męskim spadkobiercą w linii zstępnej? - Byłby nim, gdybym posiadał jakiś tytuł. Nie można odziedziczyć pracy w policji metropolitarnej. Tak się składa, że wszyscy jesteście moimi spadkobiercami. Daisy nie była przygotowana na dyskusję na temat roli ojca w rodzicielstwie.

- No, idź już, kochanie, i uważaj na nianię - powiedziała stanowczym głosem. Belinda wyszła ze zdeterminowaną miną. Daisy westchnęła. Czasami życie wydawało się wieczną walką z nianią Olivera i Mirandy, która zgodnie ze swoimi wiktoriańskimi przekonaniami uważała, że rodzice nie powinni mieć wstępu do bawialni. Wróciła więc do listu lady Dalrymple. I chociaż nie był zbyt ciekawy, wolała go od tego, który znajdował się pod nim, a który był od jej matki, wicehrabiny wdowy. - Dziwię się, że Pearson nie dowiedział się, kto jest obecnym spadkobiercą, kiedy przejął ich sprawy. - Alec grzebał w fajce zużytą zapałką, sięgnął po całe pudełko i ponownie rozpoczął procedurę zapalania i dmuchania. - Może nie przyszło mu to do głowy. Kuzyn Edgar ma pewnie gotowy testament, w którym zostawił wszystko żonie, a Tommy nie przepada za arystokratycznymi klientami. Wydaje mi się nawet, że próbuje ich unikać, ze względu na to, że Madge jest lady Margaret. Mówiła mi, że jest zbyt niezależny, by korzystać z jej rodzinnych koneksji. - Tak naprawdę chodzi mu pewnie o to, by uniknąć komplikacji związanych z majoratem. - Wcale mu się nie dziwię - mruknęła Daisy, która próbowała rozszyfrować, o co chodziło kuzynce Geraldine. Jej pismo sprawiało wrażenie starannego, ale trudno je było rozczytać. - Och, narzeka na to, że rodzina Dalrymple'ów nie spłodziła dość synów. Ale ma tupet, skoro sama nie urodziła żadnego potomka, ani męskiego, ani żeńskiego. Poza tym wyszło na jej korzyść. Gdybym miała mnóstwo braci, nie zostałaby wicehrabiną. - Jakie jest pokrewieństwo między tobą a Edgarem? - Nigdy tego nie rozgryzłam. - W przeciwieństwie do swojej przyjaciółki, Lucy, Daisy nie interesowały zawiłości

arystokratycznych drzew genealogicznych. Pewnie dlatego Lucy wyszła za młodszego syna markiza i była teraz lady Gerald Bincombe, podczas gdy Daisy poślubiła detektywa ze Scotland Yardu. - Zdaje się, że jest moim kuzynem w drugiej linii. Albo i trzeciej. Dość odległym, tego jestem pewna. Geraldine pisze, że będą musieli cofnąć się aż do potomków mojego prapradziadka. Pewnie do braci mojego pradziadka. - Słodki Boże! Musieli się urodzić - chwila - około tysiąc osiemsetnego roku. - Wreszcie pojawił się dym i Alec usiadł wygodnie, najwyraźniej zadowolony. - Drugi brat był dziadkiem Edgara. Trzeci najwyraźniej nigdy się nie ożenił. Czwarty, najmłodszy, wpakował w kłopoty pewną guwernantkę i został wysłany na Karaiby - przynajmniej tak głosi rodzinna legenda. - O której nie powiedziałaby ci ani matka, ani ojciec. - Masz rację. Gervaise mi powiedział. - A Gervaise poszedł na wojnę, kiedy miała szesnaście lat, więc może w wieku trzynastu lat wiedziała już co nieco o samotnych matkach. - Podobno napisał do swojej matki, kiedy się ożenił, ale kiedy ani jego, ani jego wybranki nie przyjęto w domu z otwartymi ramionami, słuch po nim zaginął. Co nieco słyszało się od podróżnych. Plotkowano, że miał liczną rodzinę, która żyła na skraju przyzwoitości. - I jak się domyślam, nie została uwzględniona w rodzinnej biblii. - Nie mogę powiedzieć, bym kiedykolwiek to sprawdzała, ale pewnie nie, skoro Edgar ma teraz tyle kłopotów. Mój dziadek również miał sporo dzieci, jak to w typowej wiktoriańskiej rodzinie, więc pewnie wychodzili z założenia, że bezpośrednia linia jest zapewniona. Geraldine pisze, że Tommy rozpoczął poszukiwania od wynajęcia kogoś do przejrzenia wszystkich tych zakurzonych papierów w pokoju z dokumentami. O, wygląda na to...

- Daisy, czy ta historia ma jakiś koniec? - Czyżbyś nie chciał poznać wszystkich mrocznych tajemnic mojej rodziny? - Obawiam się, że nie. - Geraldine faktycznie trochę się rozpisała. Sześć stron! Poczekaj, może uda mi się znaleźć... - Przebiegła wzrokiem po reszcie listu, wyłapując poszczególne zdania. - Ogłoszenia pojawiły się w gazetach w całym Królestwie... Zgłosiło się już trzech potencjalnych spadkobierców - Boże! Tommy uważa, że rzucą się sobie do gardeł. - Nie! Ona chyba nie mówi poważnie. A może coś źle zrozumiałam... - Wróciła do początku zdania i uważnie przyjrzała się każdemu słowu. - Co „nie"? - udało jej się wreszcie przykuć uwagę Aleca. - Nie wierzę! Chce, żebym była obecna, kiedy Tommy będzie rozmawiał z potencjalnymi spadkobiercami. Tommy chciał, by był przy tym Edgar, ale Geraldine uważa, że on jest kompletnie bezużyteczny. - Tu akurat muszę się z nią zgodzić. Chyba że któryś z nich okazałby się lepidopterologiem (Naukowiec zajmujący się badaniem owadów z rzędu motyli [przyp. tłum.].), ale wówczas pewnie by go faworyzował. - A Geraldine nie jest członkiem rodziny z urodzenia. - A co z twoją matką? Nie, w jej przypadku jest tak samo, chociaż nie sądzę, by była zadowolona, gdyby ktoś jej o tym przypomniał. Daisy zachichotała. - Kochanie, wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby któraś z nich przy tym była? Biedacy zaraz podwinęliby ogony i doszli do wniosku, że gra nie jest warta świeczki. - A twoja siostra? Pewnie nie. - Wątpię, by kiedykolwiek rozmawiała z prawnikiem. Jeśli Tommy będzie uważał, że to naprawdę konieczne, zrobię to.

- Daj spokój, kochanie, nie powiesz mi chyba, że nie marzysz o tym, by wziąć w tym udział. - To może być interesujące. Kto wie - dodała znacząco - może uda mi się wyłapać coś, co dowiedzie, że jeden z nich jest oszustem. - Pewnie dlatego Pearson chce, by ktoś z rodziny był obecny. Nie martw się, nie będę cię powstrzymywał, jeśli on się zgodzi. Mogę się założyć, że zwrócił się z tym do Edgara tylko z powodu etykiety, a tak naprawdę chciał, żebyś ty przy tym była. Taki wyraz zaufania zasłużył na całusa, którego Daisy chętnie złożyła na jego ustach. Pozostała część listu Geraldine oraz list od jej matki musiały poczekać do jutra.

ROZDZIAŁ DRUGI Następnego ranka, przy śniadaniu, czekała na Daisy świeża sterta kopert przyniesionych poranną pocztą. - Rety, ale stos! - krzyknęła Daisy, siadając. - Jest też wczorajsza popołudniowa poczta - powiedziała Elsie, pokojówka Fletcherów - której nie otworzyła pani zeszłego wieczoru. Zostawiła ją pani w salonie. Położyłam ją na biurku. Życzy sobie pani herbaty czy kawy? A jakie jajka? - Dzisiaj tylko herbatę i tosty. - Daisy zaczynała się obawiać, że biust i biodra na zawsze wyszły z mody. Naprawdę się starała, ale jej krągłe kształty nie chciały się zmienić. Kiedy Alec i Belinda decydowali się, jakie chcieli jajka, Daisy przeglądała resztę poczty. Prawie same rachunki i reklamy - tymi zajmie się później. Kiedy Alec ukrył się za „Daily Chronicie", otworzyła kopertę zaadresowaną pięknym i niezwykle czytelnym pismem swojej hinduskiej koleżanki, Sakari. - Bel, pani Prasad zaprasza cię dzisiaj na wycieczkę do zoo z Devą. Zaprosiła również Lizzie i jeszcze jakieś dwie dziewczynki, Brendę i Ericę. Znasz je? - Tak, mamo, nie pamiętasz ich? Chodziły z nami do szkoły, zanim wyjechałyśmy do szkoły z internatem. Mogę iść? Proszę? - Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie byłaś w zoo - powiedział Alec. - Kochanie, tu nie tyle chodzi o zwierzęta, co o spotkanie z przyjaciółkami. Oczywiście, że możesz, Bel. O jedenastej. Pojedziesz rowerem czy chcesz, żebym cię podwiozła? - Pojadę rowerem. Fajnie zjeżdża się z górki, a pani Prasad pewnie poprosi Kesina, by później wsadził mój rower do bagażnika i odwiózł mnie do domu.

- Dobrze, ale jeśli o tym nie pomyśli, wyjedź odpowiednio wcześnie, by wrócić do domu przed zmrokiem. Lepiej zadzwoń do nich zaraz po śniadaniu, żeby potwierdzić. Daisy dostała trzy pocztówki i kilka listów od przyjaciół, które czytała, pochłaniając przy tym kilka posmarowanych masłem tostów. Kiedy Alec wyszedł do pracy, poszły z Belindą do bawialni pobawić się z bliźniakami. Oliver i Miranda mieli po dwa latka i byli bardzo aktywni. Ich przyrodnia siostra pozwalała im wspinać się na siebie, nawet kiedy do zabawy dołączała Nana, ich pies. Kiedy już się wyszaleli, Miranda lubiła oglądać książeczki z obrazkami i słuchać bajek, opierając swoją ciemną główkę na ramieniu Daisy. Rudawobrązowa głowa Olivera była najczęściej pochylona nad drewnianymi klockami. Belinda pomagała mu budować, odpierając ataki Nany i wyrównując wieże, zanim się rozsypały. O dziesiątej Belinda wyszła. Daisy poszła do kuchni na codzienne konsultacje z gosposią, panią Dobson, po czym zaszyła się w gabinecie, by zająć się rachunkami. Zawsze kiedy zabierała się za to zadanie, dziękowała w duchu stryjecznemu dziadkowi Aleca za spadek, dzięki któremu nie musiała główkować, jak zapłacić wszystkim wierzycielom. Kiedy się z tym rozprawiła, dokończyła list od kuzynki Geraldine. Jedno spojrzenie na kopertę od matki wystarczyło, by stchórzyła. Postanowiła odłożyć list do wieczora. W obecności Aleca potrafiła stawić czoła lady Dalrymple wdowie, która była wiecznie niezadowolona z jej poczynań. Poza tym musiała przepisać na maszynie notatki, które zrobiła wczoraj w Westminster Abbey, zanim sama zapomni, co napisała. Kiedy zrobiła z nimi porządek, zabrała się za pisanie artykułu dla swojego amerykańskiego wydawcy. Doszła do wniosku, że ma wystarczająco dużo informacji, by

napisać dwa artykuły, jeden na temat sławnych osób pochowanych w katedrze, poczynając od Olivera Cromwella i Henry'ego Purcella, poprzez Charlesa Darwina i lorda Alfreda Tennysona, a drugi na temat królów i królowych. Amerykanie, którzy sami nie mieli monarchii, fascynowali się rodziną królewską. Po lunchu poszła na spacer do Hampstead Heath z bliźniakami, psem i dziecięcą pokojówką. Kiedy wróciła, czekała na nią wiadomość. Dzwonił pan Pearson i prosił, by do niego oddzwoniła w dogodnym terminie. Czy on również otrzymał propozycję Geraldine? A może nie chciał dopuścić do tego, by Daisy uczestniczyła w rozmowach ze spadkobiercami do tytułu po jej ojcu? Z pewnością nie. Nie zadzwoniłby przecież, żeby osobiście ją o tym poinformować. Napisałby raczej uprzejmą, zniechęcającą wiadomość. Elsie starannie zapisała jego numer telefonu. Daisy usiadła przy stoliku w holu, podniosła słuchawkę i zadzwoniła. - Pearson, Pearson, Pearson i Brown - powiedziała czystym głosem sekretarka. Daisy wiedziała, że pierwszy pan Pearson był już na emeryturze, ale nie była pewna, co z drugim. - Poproszę z panem Tommym - Thomasem Pearsonem. Mówi pani Fletcher, pani Alecowa Fletcher. Dzwonił do mnie, kiedy wyszłam. - A tak, pani Fletcher. Może pani chwilę zaczekać? Sprawdzę tylko, czy pan Pearson jest wolny. Nie czekała na odpowiedź. Daisy zastanawiała się, co by się stało, gdyby powiedziała, że nie może czekać, a Tommy może do niej oddzwonić. Nie miała jednak na to czasu. - Daisy? Mówi Tommy. Dziękuję, że tak szybko oddzwoniłaś. - Witaj, skarbie. Ja...

- Daisy, nie mów do mnie „skarbie" w godzinach pracy! - Przepraszam. A mogę mówić „Tommy"? - Chyba tak, skoro ja mówię do ciebie „Daisy" - powiedział żałośnie. - Dobrze, zacznijmy od początku. Domyślam się, panie Pearson, że rozmawiał pan z kuzynką... z lady Dalrymple? - Kilka razy, a jej ostatnia sugestia wydaje się całkiem rozsądna. Ale to nie jest rozmowa na telefon. Wolisz wpaść do Lincolns Inn (Lincolns Inn - budynek jednego z londyńskich towarzystw prawniczych [przyp. tłum.].) czy zjeść z nami kolację, a potem porozmawiać? Zaproszenie ma oczywiście pełne błogosławieństwo Madge i dotyczy również Aleca. - A tobie jak wygodniej? - Kiedy przyjdziesz do mnie. - Tommy, brawurowy, wielce udekorowany żołnierz w czasie wojny, zrobił się niezwykle stateczny i porządny, odkąd dołączył do rodzinnej kancelarii, ale Daisy usłyszała w jego głosie śmiech. - Dzięki temu nasze spotkanie będzie można z czystym sumieniem wpisać w koszty sprawy. Trudno wytłumaczyć w ten sam sposób wieczorne przyjęcie... - Poza tym, mimo że uwielbiam Madge i Aleca, będzie nam łatwiej rozmawiać bez nich. Roześmiał się. - To prawda, chociaż mam nadzieję, że skonsultujesz się z Alekiem, zanim podejmiesz jakąś decyzję. - Jeśli to jest to, o czym myślę, mam już jego błogosławieństwo. Znowu odezwał się w nim ostrożny prawnik. - Ach tak? Nie sądziłem, że... Ale to nie moja sprawa. Ustalmy więc dzień i godzinę, a Madge skontaktuje się z tobą w sprawie kolacji.

Daisy sprawdziła swój kalendarz i zaproponowała następne popołudnie. Tommy był jednak cały dzień w sądzie. - Nie ma pośpiechu - zapewnił ją. - Ta sprawa będzie się ciągnęła miesiącami. - Jarndyce kontra Jarndyce (Fikcyjna sprawa z powieści Ch. Dickensa Bleak House dotycząca przejęcia spadku, która ciągnęła się przez kilka pokoleń [przyp. tłum.].)? - zapytała z niepokojem. - Ależ skąd. Nie ma wątpliwości co do wiarygodności testamentu, a raczej dokumentów nadających prawa. - Dokumentów...? Nie, nic nie mów! - Będziemy musieli poczekać, aż będziemy mieć pewność, że zgłosili się wszyscy chętni i udało nam się ustalić prawowitego spadkobiercę. - A więc to raczej jak sprawa Tichbourne'a, prawda? Ale ona ciągnęła się latami. - Miejmy nadzieję, że w tym przypadku tak nie będzie. Umówili się na kolejny tydzień. Daisy wróciła do gabinetu. Ponieważ postanowiła najpierw napisać o sławnych postaciach, a potem o monarchach, musiała zająć się panią Aphrą Behn, która zmarła w 1689 roku i na której pomniku, według notatek Daisy, widniał napis: „Tu spoczywa dowód na to, że rozum nigdy nie obroni się przed śmiertelnością". Nie przypominała sobie, by uczyła się o Aphrze Behn w szkole. Zajrzała więc do trzeciego tomu Encyklopedii Nelsona pod literę „b". Szpieg Karola II i odnosząca sukcesy profesjonalna dramatopisarka, żyjąca z pisania w siedemnastym wieku! Daisy chciała dowiedzieć się więcej, ale hasło w encyklopedii było za krótkie. Potem przypomniała sobie, że potrzebuje jedynie krótkiej wzmianki do artykułu dla podróżników i przeszła do Isaaca Newtona. Jego pomnik był dużo bardziej okazały, z dłuższą inskrypcją, która niestety była po łacinie. Szkoła, do której

uczęszczała Daisy, nie uważała za stosowne, by obciążać umysły młodych dam nauką łaciny. Zresztą przyrodą czy zaawansowaną matematyką również nie, więc Daisy wcale nie rozumiała teorii Newtona lepiej niż napisu na jego grobie, ale stary dobry Nelson - encyklopedia, nie żeglarz - po raz kolejny przyszedł jej z pomocą. Elsie przyniosła herbatę i ciasteczka. - Cytrynowe, proszę pani. Pani Dobson zrobiła je, ponieważ wie, że panienka Belinda je uwielbia. Panienka właśnie dzwoniła i prosiła, żeby pani nie przeszkadzać, ale pani Prasad zaprosiła ją na noc i pytała, czy mogłaby pani do niej zadzwonić. Daisy zadzwoniła i rozmawiała z Sakari, która umierała z ciekawości, by dowiedzieć się o poszukiwaniach spadkobiercy lorda Dalrymple'a. Oczywiście dowiedziała się tego i owego od Belindy. - Lepiej, żebym o tym nie mówiła, skarbie - przeprosiła ją Daisy. - Nigdy nie wiadomo, kiedy sprawy prawnicze mogą okazać się poufne. Nie pozwól Bel się naprzykrzać czy nadużywać twojej gościnności. - Belinda nigdy się nie naprzykrza, kochanie. Ale ogrody zoologiczne są niezwykle męczące! Przyznaję, że po pół godzinie zaszyłam się w kawiarni z książką i pozwoliłam, by dziewczynki zwiedzały same. - Wcale ci się nie dziwię - powiedziała ze śmiechem Daisy. - Chociaż mam zamiar zabrać tam bliźniaki, kiedy będą trochę starsze. Tego wieczoru Alecowi udało się uciec z Centrali wcześniej niż zwykle. Spędził wyjątkowo nudny dzień, wypełniony papierkową robotą i spotkaniami, a na horyzoncie nie majaczyła żadna interesująca sprawa. Miał nadzieję, że uda mu się spędzić trochę czasu z dziećmi, i był wyraźnie rozczarowany, że Belinda miała spędzić noc poza domem.

Ale wizyta w bawialni i zabawa z bliźniakami podniosła go na duchu. Przebrał się z garnituru i udawał konika, biorąc je na zmianę na barana. Pani Gilpin była wstrząśnięta. - Ojciec powinien wzbudzać respekt - powiedziała mu, nie po raz pierwszy. - Jak mają pana szanować, jeśli pozwala im pan... - To tylko dzieci. No, schodź już, Manda, twoja kolej, Oliver. Podczas kolacji, składającej się z potrawki z jagnięciny i fasolki, Daisy zrelacjonowała mu drugą część listu od kuzynki Geraldine. - Edgar chce, by cała rodzina przyjechała na uroczystość z okazji jego pięćdziesiątych urodzin i poznała trzech spadkobierców - a przynajmniej tylu, ilu do tego czasu zostanie. - Zapowiada się niezła zabawa - mruknął Alec. - Założę się, że to pomysł Geraldine, a nie Edgara. - O tak, ona uwielbia odgrywać rolę dobrodziejki, ale sierpień to sezon na ćmy i motyle, prawda? Edgar będzie pewnie chciał być na dworze ze swoimi siatkami i słoikami. - Jeśli będzie chciał tam być, to będzie, po tym jak grzecznie przyzna żonie rację, że jego miejsce jest z gośćmi. A więc ta wielka uroczystość ma się odbyć w Fairacres w sierpniu? - Tak, w pierwszym tygodniu. Właściwie od trzydziestego lipca. Jego urodziny są szóstego sierpnia, ale pierwszego jest święto i w wiosce jest festyn. Jest mnóstwo czasu, żebyś wziął sobie kilka dni urlopu. - Ja?! Ja nie jestem rodziną i nie chcę mieć nic wspólnego z zabawą pod tytułem „Obalanie spadkobierców".

- Kochanie, oczywiście, że jesteś rodziną. Geraldine wyraźnie napisała, że spodziewa się ciebie i dzieci. Johnny i Vi zabierają całą swoją trójkę. - Chcesz powiedzieć, że już potwierdzili? To znaczy, że zostali zaproszeni jako pierwsi? - Alec udawał oburzonego. - Idiota! Jakby cię to obchodziło. Nie, Geraldine napisała tylko, że ich również zaprosiła. Ale Violet na pewno się zgodzi. Będzie uważała, że to rodzinny obowiązek. I ja też muszę tam być. - To twoja rodzina. Nie, przepraszam! Nie chciałem, by to tak zabrzmiało. - Mam nadzieję - powiedziała surowym głosem Daisy. - Edgar może i ma obsesję na punkcie motyli, ale jest kochany, i nie chciałabym zepsuć mu urodzin odmową, nawet jeśli jest to rzeczywiście pomysł Geraldine. - Masz rację. Wiesz, że nie mogę ci nic zagwarantować, ale postaram się wziąć kilka dni wolnego. - Przy odrobinie szczęścia może mu się nie uda, pomyślał. Wolałby pojechać do New Forest z Daisy i dziećmi. - Należą ci się wakacje. Tak często spóźniasz się na kolację, że pani Dobson nigdy nie robi niczego, czego nie można zjeść również na zimno, chyba że można to odgrzać! Nie wspominając już o zeszłorocznych wakacjach: mieliśmy spędzić tydzień na wyspie Wight, a wezwali cię po trzech dniach. - To była wyjątkowa sytuacja. - Zawsze tak jest. Można by pomyśleć, że jesteś jedynym inspektorem naczelnym w całym wydziale dochodzeniowo - śledczym. Oczywiście, jestem z ciebie dumna, ale chyba powinny być jakieś granice. Może pan Crane będzie pod wrażeniem tytułu Edgara? - Nie mam zamiaru robić na nim wrażenia. Z drugiej strony - dodał z namysłem Alec - może gdybym powiedział

mu, że moja teściowa nalega na moją obecność, a ja się jej boję... Daisy roześmiała się. - Co za bzdury, kochanie! - Wcale nie. Twoja matka potrafi być bardzo onieśmielająca. Poza tym wyobrażasz sobie, by jakiekolwiek inne słowa wzbudzały w męskich sercach większą trwogę niż „teściowa" i „wicehrabina wdowa"? Myślę, że nadinspektor by to kupił. - Nie jestem wcale pewna, czy matka planuje wziąć udział w tych uroczystościach. Wciąż nie wybaczyła Edgarowi tego, że odziedziczył Fairacres, chociaż nie miał wyboru. Trudno powiedzieć, by łączyły ich dobrosąsiedzkie stosunki, chociaż jej rezydencja jest oddalona o niespełna pół mili. - Ale pewnie będzie chciała przeszkodzić kolejnym spadkobiercom czy roszczącym sobie prawa do tytułu, nie sądzisz? - Owszem. To intrygująca sytuacja, chociaż z matką nigdy nic nie wiadomo. - Daisy skrzywiła się. - Lepiej sprawdzę, czy ma na ten temat coś do powiedzenia. Po kolacji otworzę jej list. - Jeszcze go nie przeczytałaś? Tchórz! Daisy zmarszczyła nos. - Wiem - przyznała - jeśli chodzi o matkę, to prawda. Ty o wiele lepiej sobie z nią radzisz. - Czy dlatego chcesz mnie zabrać do Fairacres? - Będzie zionęła ogniem na tych biedaków, których znajdzie Tommy. Chociaż sama nie mam o nich zbyt dobrego zdania. - Nie rozumiem więc, po co chcesz tam jechać - mruknął Alec. - Skoro już jesteś do nich uprzedzona. - Wcale nie!

Alec uniósł brwi, doskonale wiedząc, że to wystarczyło, by ponownie się nad tym zastanowiła. To samo działo się z podejrzanymi i opornymi świadkami, chociaż w ich przypadku jego spojrzenie robiło się przy tym lodowate. Niektórzy twierdzili, że mroziło ich do szpiku kości. W przypadku Daisy, jedynie z niej żartował - jak zawsze. - Nie mogę ich nie lubić, skoro jeszcze ich nie poznałam. Ale owszem, nie przepadam za nimi - przyznała. - Nie lubię każdego, kto chce zająć miejsce ojca i Gervaise'a. Kiedy to się stało, nie miałam okazji o tym pomyśleć... więc to był ogromny wstrząs, ale nie musiałam w tym uczestniczyć. To pewnie zabrzmi głupio, ale czuję się nielojalnie. - To wcale nie jest głupie. To naturalne. - Niechętnie przyznał jej rację i obiecał, że zrobi, co będzie mógł, by ją wesprzeć. - Ale jeśli mamy tam zostać przez kilka dni, mam nadzieję, że nie będziesz okazywać swojej niechęci. - To nie jest tak, że ich nie lubię, naprawdę. Ale jestem trochę zła. - Cóż, będziesz musiała coś z tym zrobić, kochanie, bo wymyślę sobie jakąś awaryjną sytuację i wrócę do pracy. - Nie zrobiłbyś tego! - Kto wie. - A więc pojedziesz? - Jeśli uda mi się znaleźć czas. Rozumiem, że nie masz zamiaru uczestniczyć w rozmowach Pearsona z potencjalnymi spadkobiercami? - Oczywiście, że mam. Już się z nim umówiłam na rozmowę na ten temat. Łatwiej będzie spotykać się z nimi pojedynczo niż ze wszystkimi naraz w Fairacres, prawda? Może nawet uda mi się niektórych odesłać, żeby nie czekały tam na nas hordy. - Takie zakończenie byłoby wielce pożądane - powiedział Alec.

Po kolacji, kiedy siedzieli z kawą w salonie, Daisy sięgnęła po mosiężny nożyk do listów i zaatakowała kremową, lnianą kopertę od matki. - Przynajmniej jest krótki - zauważył Alec, kiedy wyjęła pojedynczą kartkę papieru. - Matka potrafi wyrazić bardzo wiele w kilku zdaniach, jeśli się tylko postara. No tak, mogłam się tego domyślać. To wszystko wina Edgara. Popełnił niewybaczalny błąd, nie ustanawiając swojego spadkobiercy zaraz po tym, jak przywłaszczył sobie tytuł. - Przywłaszczył? Tak właśnie napisała? - Mówiłam ci, że nie nigdy nie pogodziła się z tytułem wicehrabiny wdowy. - Tak czy siak, ma rację, że popełnił błąd. - Pamiętaj, że biedaczek nie został wychowany do bycia lordem. - Do lordostwa. - Ale trzeba mu oddać, że chociaż cieszy się, że nie musi żyć z pensji nauczyciela, sam tytuł go nie obchodzi. A skoro nie ma dzieci, co go obchodzi, kto go dostanie? Ale matkę owszem. Powinna już chyba wiedzieć, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. - Twoja matka sama ustanawia swoje prawa. - A jej młodsza córka czasami szła w jej ślady, pomyślał Alec, kiedy Daisy po raz pierwszy zaangażowała się w jedną z jego spraw. - Tak czy siak, zamierza mieć na wszystko oko, skoro Edgar nie ma dość rozsądku ani ogłady, by... Cóż, pomińmy inwektywy. Oho, doszliśmy do sedna. Oczekuje, że przywiozę ciebie do Fairacres, ponieważ jeśli policjant nie będzie potrafił odróżnić uzurpatorów od prawdziwego spadkobiercy, to po co w ogóle mieć kogoś takiego w rodzinie? Będzie bardzo rozczarowana, jeśli... Też mi nowina! Zawsze jest mną rozczarowana, niezależnie od tego, co robię.

- Cóż - zauważył zadowolonym głosem Alec - przynajmniej docenia fakt posiadania w rodzinie policjanta. Chociaż wydaje mi się, że nie ma pojęcia, czym zajmują się poszczególne gałęzie prawa. Pearson miałby pełne prawo zdenerwować się, gdybym zaczął wtrącać się w jego sprawy, o ile miałbym taki zamiar, ale nie mam. - Ale musisz przyznać, że to będzie intrygujące. Nie ominęłabym tego za żadne skarby, choćbym nie wiem jak była zła. Poza tym Belinda i bliźniaki ucieszą się na spotkanie z kuzynami, a ty będziesz mógł spędzić z nimi trochę czasu. - Nie powiedziałbym, że „intrygujące" to odpowiednie słowo. - Słowo, które cisnęło mu się na usta, nie nadawało się do powtórzenia w towarzystwie damy. - Myślę, że wraz z Pearsonem wyjaśnicie sprawę, zanim tam dotrzemy. W końcu odróżnienie uzurpatorów od prawdziwych spadkobierców nie może być aż tak trudne, prawda?

ROZDZIAŁ TRZECI Pewnego ciepłego, mokrego poranka na początku maja Daisy wsiadła do autobusu numer 63 z Hampstead do City. Nie lubiła prowadzić samochodu po centrum Londynu, szczególnie w deszczu. Tak naprawdę wcale nie padało. Powietrze było ciężkie od pachnącej bzem wilgoci. Nie padało, nie było nawet mgły, ale Daisy z doświadczenia wiedziała, że kiedy kropelki opadną na szybę, przesłonią jej widok bardziej niż zwykły deszcz. I choć Alec wciąż jej powtarzał, by jeździła taksówkami, chude lata między śmiercią jej ojca a zamążpójściem zrobiły swoje. Po co marnować pieniądze na taksówkę, skoro autobus zabierał ją niemal pod sam budynek Lincoln's Inn, oddalony o dziesięć minut spacerem od przystanku? Poza tym musiała pomyśleć. W taksówce ciągłe tykanie licznika sprawiało, że zaczynała się martwić, czy ma w torebce dość drobnych. Musiała przygotować swoje argumenty. Pogawędka z Madge pozbawiła ją złudzeń, że Tommy był entuzjastycznie nastawiony do jej obecności w trakcie rozmów z pretendentami do tytułu. Najwyraźniej nabrał wątpliwości co do rozsądnej sugestii Geraldine i będzie musiała go przekonać. Daisy włożyła granatowy, skromny kostium, który nosiła na spotkania z wydawcami. Spódnica sięgała tuż za kolana, co było praktycznym rozwiązaniem, kiedy ją kupowała, a obecnie długość ta stała się modna. Jedwabna bluzka w niebieski, orientalny wzór i błękitny kloszowy kapelusz ożywiały nieco strój. Nie chciała wyglądać jak zwyczajna stenotypistka. Chociaż to wcale nie był głupi pomysł, pomyślała, by w trakcie tych spotkań wyglądała jak sekretarka. Będzie musiała powiedzieć o tym Tommy'emu. Autobus przywiózł ją do Ludgate Circus. Zawsze lubiła spacerować wzdłuż Fleet Street, czując się częścią olbrzymiej

maszynerii związanej z gromadzeniem i rozpowszechnianiem wiadomości, chociaż w jej przypadku słowo „wiadomości" nie do końca miało rację bytu, gdyż zajmowała się artykułami historycznymi. Ale, podobnie jak biegający wokół niej reporterzy, zajmowała się słowem i informacjami. Biuro czasopisma „Town and Country", jej angielskiego wydawcy, było ukryte gdzieś w labiryncie alejek, podwórek i uliczek po północnej stronie tętniącej życiem ulicy. Fleet Street przeszła w ulicę Strand. Przed nią znajdował się wiktoriański, gotycki gmach, w którym mieściły się budynki sądów. Tuż przed nim Daisy skręciła w Bell Yard. Teraz z kolei mijała adwokatów w czarnych pelerynach i białych perukach oraz prawników w ciemnych garniturach i melonikach lub - tych nieco starszych - w płaszczach i cylindrach. Nic dziwnego, że w takim otoczeniu Tommy spoważniał. Czyżby zrobił się zbyt staroświecki, by pozwolić kobiecie zabierać głos w kwestiach prawnych? Zgodnie z jego sugestią weszła do Lincoln's Inn przez bramę przy Carey Street, przechodząc pod misternie zdobionym łukiem z dwoma herbami na górze i fikuśną konstrukcją z kutej stali, podtrzymującą gazową lampę. Zapytała portiera o drogę. - Numer dwanaście, New Square, madame? Pearson, kancelaria prawna? Proszę iść prosto. Minie pani dwie uliczki z niewielkim ogrodem pośrodku, drugie drzwi po prawej. Daisy podziękowała mu i weszła na New Square. Po trzech stronach sporego trawnika stały szeregowe, czteropiętrowe budynki z cegły. Większość miała regularne rzędy pionowo otwieranych okien, ułożonych symetrycznie w stylu georgiańskim. Kiedy dotarła do numerów dwanaście i trzynaście, zauważyła, że te budynki były nieco starsze, a ich

okna były w różnych rozmiarach i prawdopodobnie zastąpiły oryginalne okna wielodzielne. Wnętrze wyglądało podobnie, zauważyła Daisy, kiedy zgodnie z instrukcją zadzwoniła dzwonkiem i weszła do środka. Hol wejściowy był ozdobiony kilkusetletnią rzeźbioną dębową boazerią. Były też schody i elektryczne światło. Stukot maszyn do pisania nieco ucichł i z pokoju obok wyszła jakaś dziewczyna. Zaprowadziła Daisy na drugie piętro, do niewielkiego pomieszczenia pełnego ponurych półek z czarnymi kasetkami na dokumenty, gdzie przekazała ją w ręce sekretarki Tommy'ego. Panna Watt miała stalowoszare włosy starannie ułożone w fale Marcela. Miała na sobie prosty, stalowoszary kostium, spódnicę sięgającą parę centymetrów za kolana, a do tego skromną białą bluzkę. Jej oczy, które przyglądały się Daisy znad okularów, również były stalowoszare. Daisy podejrzewała, że potrafiły być zimne i ostre jak stal, kiedy musiała bronić swojego pracodawcy przed niechcianymi intruzami. Jednak Daisy napotkała w nich aprobatę. - Jest pani parę minut przed czasem, pani Fletcher, ale myślę, że pan Pearson może panią przyjąć. Powiem mu, że pani przyszła. Tommy pojawił się niemal natychmiast i wprowadził ją do swojego gabinetu, a ona pamiętała o tym, by zwracać się do niego po nazwisku. Poznała jego i Madge w szpitalu wojskowym w Malvern, gdzie Madge pracowała jako pielęgniarka wolontariuszka, a Tommy trafił tam jako pacjent po jednej ze swoich brawurowych wypraw. Daisy wolała pracować w szpitalnym biurze, ale zaprzyjaźniła się ze starszą koleżanką, a ich przyjaźń przetrwała, mimo że obydwie wyszły już za mąż. - Będzie mnie pan potrzebował, panie Pearson?

- Nie, dziękuję, panno Watt. Niech nikt nam nie przeszkadza. Gabinet stanowił kolejny przykład pomieszania stylów. Boazeria, a szczególnie misternie zdobiona półka nad kominkiem, były zdecydowanie starsze niż duże wiktoriańskie, palisandrowe biurko ze srebrnym kałamarzem i skórzane fotele. Półki uginały się od prawniczych książek, starszych oprawionych w cielęcą skórę, nowszych jedynie w materiał. Otwarte na górze okno wychodziło na New Square. Daisy usiadła z przodu, a Tommy za biurkiem. - Mam pewne wątpliwości - powiedział, dotykając opuszków palców. I chociaż Daisy była na to przygotowana, była oburzona. - Uważam, że powinieneś był mnie uprzedzić. Nie musiałabym... - Mam wątpliwości - powtórzył - ale nie podjąłem jeszcze decyzji. Chociaż to byłoby dziwne, gdybym pozwolił komuś innemu niż głowa rodziny na udział w tych rozmowach. - Głowa rodziny na nic by się nie przydała. Poza tym, że interesują go jedynie ćmy i motyle, Edgar nie dorastał w tej rodzinie i nie zna wszystkich historii... - Ach, te twoje historie! Na tej podstawie chcesz wyłapać uzurpatorów, tak? Zdajesz sobie sprawę, że minęło niemal sto lat, odkąd Julian Dalrymple uciekł na Jamajkę? - Julian? Zapomniałam, jak on miał na imię. Nie jestem pewna, czy w ogóle wiedziałam. Wiem, że nie wiedział o wszystkim, co wydarzyło się po jego wyjeździe, ale jest mnóstwo wcześniejszych rodzinnych historii - takich, których nie umieszcza się w Almanachu Szlacheckim Burke'a. - Takich, które mógł opowiedzieć dzieciom i wnukom? - Skąd mam wiedzieć? Czy był typem silnego milczka, czy raczej gawędziarzem? Czy na starość wspominał czasy swojej młodości? Musiał im powiedzieć, że jego ociec był