Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 21
Na trzy lordem będziesz ty!
Wszystkim czytelnikom, którzy towarzyszyli Daisy w
trakcie jej licznych przygód
Dziękuję Kerr - Ann Morris z „Jamaican Echoes"; Nancy
Mayer, mojej konsultantce w sprawach spadkowych; Pat
Jones z Railway & Canal Historical Society; Dougowi
Lyle'owi i Larry'emu Karpowi za pomoc w sprawach
medycznych; Trevorowi Dunmore'owi z biblioteki RAC;
Malcolmowi z Telephone Museum; Dominique Bremond za
korektę mojego francuskiego; Mary Jarrett za gościnność; i w
końcu mojej wiernej towarzyszce wypraw badawczych,
Carole Rainbird.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Kochanie, kim są u licha „spadkobiercy w linii zstępnej"
(Z ang. heirs of the body, dosł. tłumaczenie „spadkobiercy
ciała", stąd dalsze skojarzenia bohaterów z ciałem [przyp.
tłum.].)? - zapytała Daisy, wpatrując się w niebieski papier
listowy linii Basil Bond, który trzymała w ręku. Cały dzień
była zajęta i dopiero teraz, po kolacji, miała okazję otworzyć
popołudniową pocztę.
- Postmodernistycznym bełkotem?
- S - p - a - d - k - o - b - i - e - r - c - y.
- Koronerzy? - Nie podnosząc wzroku znad „Evening
Standard", Alec sięgnął po whisky, na którą pozwalał sobie
zazwyczaj po zakończeniu dużej sprawy. - Grabarze?
Dżdżownice?
- Fuj, tato, to okropne! - Wielkanocne ferie Belindy
zaczęły się zaledwie dwa dni wcześniej i jej ojciec zapominał,
że mówi w jej obecności.
- Ale co dżdżownice? Pomyśl tylko, gdyby nie robiły
tego, co robią, tonęlibyśmy w stertach ciał.
- Alec, no wiesz co! Tak czy siak, chodzi o
„spadkobierców", to oni mają tutaj kluczowe znaczenie.
Kuzyn Edgar zbliża się do swoich pięćdziesiątych urodzin i
najwyraźniej zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, kto
powinien odziedziczyć tytuł i posiadłość w Fairacres.
- To list od lorda Dalrymple'a?
- Nie, od kuzynki Geraldine. Strasznie się piekli z
powodu tych „spadkobierców w linii zstępnej", ale nie mam
pojęcia czemu.
- Pewnie dlatego, że nie mają z lordem Dalrymple'em
dzieci. To tylko prawne określenie dzieci z prawego łoża, oraz
ich dzieci z prawego łoża, i tak dalej.
Daisy z niepokojem zerknęła na swoją pasierbicę.
- Wszystko w porządku, mamo - powiedziała z
pobłażaniem Bel. - Wiem, co to znaczy z prawego i
nieprawego łoża. Chodzi o to, czy rodzice są małżeństwem,
czy nie.
Jakim cudem dzieci dowiadują się o takich rzeczach? -
zastanawiała się Daisy. Była pewna, że w wieku trzynastu lat
nie wiedziała, że prokreacja poza małżeństwem była w ogóle
możliwa. Ale najwyraźniej między rokiem 1911 a 1927 wiele
się zmieniło!
- Czytałam o tym w jakiejś książce - powiedziała Bel. - I
sprawdziłam w słowniku.
- Cóż, kochanie, cieszę się, że korzystasz ze słownika.
Ale miałam nadzieję, że nie wiesz, co to znaczy.
- Och, mamo, ależ to takie wiktoriańskie!
Ponieważ Daisy sama potępiała wiktoriańskie zasady
wyznawane przez starsze pokolenie, nie wiedziała, co
powiedzieć.
Alec odsunął na bok gazetę, by napełnić fajkę. Dmuchając
w nią energicznie, by ją zapalić, powiedział:
- Tak naprawdę to się na tym nie znam, ale pewnie chodzi
o to, że przybrane lub adoptowane dzieci się nie liczą. A
pierwotny majorat (Majorat - nieruchomość podlegająca
ograniczeniom przy dziedziczeniu i rozporządzaniu [przyp.
tłum.].), patent czy testament musiał określać spadkobierców
po mieczu (W linii męskiej [przyp. tłum.].). W przeciwnym
razie, skarbie, po śmierci twojego brata, najstarszy syn twojej
siostry odziedziczyłby tytuł i posiadłość po twoim ojcu. A
może najpierw Violet, a potem Derek? Ale nie powołuj się na
mnie.
- Derek? - zapytała Bel. - Ale byłoby fajnie, gdyby Derek
został lordem Dalrymple!
- W zeszłym roku weszły w życie nowe przepisy, ale nie
wiem, jak się mają do tej sytuacji.
- Tommy Pearson będzie wiedział.
- Jest prawnikiem twojego kuzyna?
- Tak. Kuzyn Edgar czuł, że prawnicy ojca - którzy
zajmowali się sprawami rodziny od niepamiętnych czasów -
traktują go z góry, ponieważ wcześniej był jedynie
nauczycielem, nieprzywykłym do pełnienia nowej życiowej
funkcji. Tommy zrobił na nim wrażenie w tej sprawie z
porwaniem... Nie słyszałaś tego, Bel.
- Chyba lepiej pójdę i poczytam sobie w łóżku -
powiedziała z godnością Belinda - jeśli macie zamiar
rozmawiać o sprawach, o których nie powinnam słyszeć.
- Dobry pomysł, już po dziesiątej. Dawno powinnaś być
w łóżku.
Belinda pocałowała ich na dobranoc.
- Mamo, mogę zajrzeć do bliźniaków? Tylko na nich
zerknę.
- Oczywiście, kochanie, nie musisz pytać. Ale musisz być
cicho jak myszka.
- Wiem. Wolę zapytać, na wypadek gdyby niania Gilpin
mnie przyłapała. Nie może się mnie czepiać, jeśli powiem jej,
że mi pozwoliłaś, prawda?
Alec uśmiechnął się.
- Nie liczyłbym na to. Każde zwycięstwo nad panią
Gilpin jest krótkotrwałe.
- A niech się czepia, nie obchodzi mnie to. W końcu to
mój brat i moja siostra. Tatusiu, czy Oliver jest twoim męskim
spadkobiercą w linii zstępnej?
- Byłby nim, gdybym posiadał jakiś tytuł. Nie można
odziedziczyć pracy w policji metropolitarnej. Tak się składa,
że wszyscy jesteście moimi spadkobiercami.
Daisy nie była przygotowana na dyskusję na temat roli
ojca w rodzicielstwie.
- No, idź już, kochanie, i uważaj na nianię - powiedziała
stanowczym głosem.
Belinda wyszła ze zdeterminowaną miną.
Daisy westchnęła. Czasami życie wydawało się wieczną
walką z nianią Olivera i Mirandy, która zgodnie ze swoimi
wiktoriańskimi przekonaniami uważała, że rodzice nie
powinni mieć wstępu do bawialni.
Wróciła więc do listu lady Dalrymple. I chociaż nie był
zbyt ciekawy, wolała go od tego, który znajdował się pod nim,
a który był od jej matki, wicehrabiny wdowy.
- Dziwię się, że Pearson nie dowiedział się, kto jest
obecnym spadkobiercą, kiedy przejął ich sprawy. - Alec
grzebał w fajce zużytą zapałką, sięgnął po całe pudełko i
ponownie rozpoczął procedurę zapalania i dmuchania.
- Może nie przyszło mu to do głowy. Kuzyn Edgar ma
pewnie gotowy testament, w którym zostawił wszystko żonie,
a Tommy nie przepada za arystokratycznymi klientami.
Wydaje mi się nawet, że próbuje ich unikać, ze względu na to,
że Madge jest lady Margaret. Mówiła mi, że jest zbyt
niezależny, by korzystać z jej rodzinnych koneksji.
- Tak naprawdę chodzi mu pewnie o to, by uniknąć
komplikacji związanych z majoratem.
- Wcale mu się nie dziwię - mruknęła Daisy, która
próbowała rozszyfrować, o co chodziło kuzynce Geraldine. Jej
pismo sprawiało wrażenie starannego, ale trudno je było
rozczytać. - Och, narzeka na to, że rodzina Dalrymple'ów nie
spłodziła dość synów. Ale ma tupet, skoro sama nie urodziła
żadnego potomka, ani męskiego, ani żeńskiego. Poza tym
wyszło na jej korzyść. Gdybym miała mnóstwo braci, nie
zostałaby wicehrabiną.
- Jakie jest pokrewieństwo między tobą a Edgarem?
- Nigdy tego nie rozgryzłam. - W przeciwieństwie do
swojej przyjaciółki, Lucy, Daisy nie interesowały zawiłości
arystokratycznych drzew genealogicznych. Pewnie dlatego
Lucy wyszła za młodszego syna markiza i była teraz lady
Gerald Bincombe, podczas gdy Daisy poślubiła detektywa ze
Scotland Yardu. - Zdaje się, że jest moim kuzynem w drugiej
linii. Albo i trzeciej. Dość odległym, tego jestem pewna.
Geraldine pisze, że będą musieli cofnąć się aż do potomków
mojego prapradziadka. Pewnie do braci mojego pradziadka.
- Słodki Boże! Musieli się urodzić - chwila - około tysiąc
osiemsetnego roku. - Wreszcie pojawił się dym i Alec usiadł
wygodnie, najwyraźniej zadowolony.
- Drugi brat był dziadkiem Edgara. Trzeci najwyraźniej
nigdy się nie ożenił. Czwarty, najmłodszy, wpakował w
kłopoty pewną guwernantkę i został wysłany na Karaiby -
przynajmniej tak głosi rodzinna legenda.
- O której nie powiedziałaby ci ani matka, ani ojciec.
- Masz rację. Gervaise mi powiedział. - A Gervaise
poszedł na wojnę, kiedy miała szesnaście lat, więc może w
wieku trzynastu lat wiedziała już co nieco o samotnych
matkach. - Podobno napisał do swojej matki, kiedy się ożenił,
ale kiedy ani jego, ani jego wybranki nie przyjęto w domu z
otwartymi ramionami, słuch po nim zaginął. Co nieco słyszało
się od podróżnych. Plotkowano, że miał liczną rodzinę, która
żyła na skraju przyzwoitości.
- I jak się domyślam, nie została uwzględniona w
rodzinnej biblii.
- Nie mogę powiedzieć, bym kiedykolwiek to sprawdzała,
ale pewnie nie, skoro Edgar ma teraz tyle kłopotów. Mój
dziadek również miał sporo dzieci, jak to w typowej
wiktoriańskiej rodzinie, więc pewnie wychodzili z założenia,
że bezpośrednia linia jest zapewniona. Geraldine pisze, że
Tommy rozpoczął poszukiwania od wynajęcia kogoś do
przejrzenia wszystkich tych zakurzonych papierów w pokoju z
dokumentami. O, wygląda na to...
- Daisy, czy ta historia ma jakiś koniec?
- Czyżbyś nie chciał poznać wszystkich mrocznych
tajemnic mojej rodziny?
- Obawiam się, że nie.
- Geraldine faktycznie trochę się rozpisała. Sześć stron!
Poczekaj, może uda mi się znaleźć... - Przebiegła wzrokiem po
reszcie listu, wyłapując poszczególne zdania. - Ogłoszenia
pojawiły się w gazetach w całym Królestwie... Zgłosiło się już
trzech potencjalnych spadkobierców - Boże! Tommy uważa,
że rzucą się sobie do gardeł. - Nie! Ona chyba nie mówi
poważnie. A może coś źle zrozumiałam... - Wróciła do
początku zdania i uważnie przyjrzała się każdemu słowu.
- Co „nie"? - udało jej się wreszcie przykuć uwagę Aleca.
- Nie wierzę! Chce, żebym była obecna, kiedy Tommy
będzie rozmawiał z potencjalnymi spadkobiercami. Tommy
chciał, by był przy tym Edgar, ale Geraldine uważa, że on jest
kompletnie bezużyteczny.
- Tu akurat muszę się z nią zgodzić. Chyba że któryś z
nich okazałby się lepidopterologiem (Naukowiec zajmujący
się badaniem owadów z rzędu motyli [przyp. tłum.].), ale
wówczas pewnie by go faworyzował.
- A Geraldine nie jest członkiem rodziny z urodzenia.
- A co z twoją matką? Nie, w jej przypadku jest tak samo,
chociaż nie sądzę, by była zadowolona, gdyby ktoś jej o tym
przypomniał.
Daisy zachichotała.
- Kochanie, wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby
któraś z nich przy tym była? Biedacy zaraz podwinęliby
ogony i doszli do wniosku, że gra nie jest warta świeczki.
- A twoja siostra? Pewnie nie.
- Wątpię, by kiedykolwiek rozmawiała z prawnikiem.
Jeśli Tommy będzie uważał, że to naprawdę konieczne, zrobię
to.
- Daj spokój, kochanie, nie powiesz mi chyba, że nie
marzysz o tym, by wziąć w tym udział.
- To może być interesujące. Kto wie - dodała znacząco -
może uda mi się wyłapać coś, co dowiedzie, że jeden z nich
jest oszustem.
- Pewnie dlatego Pearson chce, by ktoś z rodziny był
obecny. Nie martw się, nie będę cię powstrzymywał, jeśli on
się zgodzi. Mogę się założyć, że zwrócił się z tym do Edgara
tylko z powodu etykiety, a tak naprawdę chciał, żebyś ty przy
tym była.
Taki wyraz zaufania zasłużył na całusa, którego Daisy
chętnie złożyła na jego ustach. Pozostała część listu Geraldine
oraz list od jej matki musiały poczekać do jutra.
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego ranka, przy śniadaniu, czekała na Daisy
świeża sterta kopert przyniesionych poranną pocztą.
- Rety, ale stos! - krzyknęła Daisy, siadając.
- Jest też wczorajsza popołudniowa poczta - powiedziała
Elsie, pokojówka Fletcherów - której nie otworzyła pani
zeszłego wieczoru. Zostawiła ją pani w salonie. Położyłam ją
na biurku. Życzy sobie pani herbaty czy kawy? A jakie jajka?
- Dzisiaj tylko herbatę i tosty. - Daisy zaczynała się
obawiać, że biust i biodra na zawsze wyszły z mody.
Naprawdę się starała, ale jej krągłe kształty nie chciały się
zmienić.
Kiedy Alec i Belinda decydowali się, jakie chcieli jajka,
Daisy przeglądała resztę poczty. Prawie same rachunki i
reklamy - tymi zajmie się później. Kiedy Alec ukrył się za
„Daily Chronicie", otworzyła kopertę zaadresowaną pięknym i
niezwykle czytelnym pismem swojej hinduskiej koleżanki,
Sakari.
- Bel, pani Prasad zaprasza cię dzisiaj na wycieczkę do
zoo z Devą. Zaprosiła również Lizzie i jeszcze jakieś dwie
dziewczynki, Brendę i Ericę. Znasz je?
- Tak, mamo, nie pamiętasz ich? Chodziły z nami do
szkoły, zanim wyjechałyśmy do szkoły z internatem. Mogę
iść? Proszę?
- Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie byłaś w zoo -
powiedział Alec.
- Kochanie, tu nie tyle chodzi o zwierzęta, co o spotkanie
z przyjaciółkami. Oczywiście, że możesz, Bel. O jedenastej.
Pojedziesz rowerem czy chcesz, żebym cię podwiozła?
- Pojadę rowerem. Fajnie zjeżdża się z górki, a pani
Prasad pewnie poprosi Kesina, by później wsadził mój rower
do bagażnika i odwiózł mnie do domu.
- Dobrze, ale jeśli o tym nie pomyśli, wyjedź
odpowiednio wcześnie, by wrócić do domu przed zmrokiem.
Lepiej zadzwoń do nich zaraz po śniadaniu, żeby potwierdzić.
Daisy dostała trzy pocztówki i kilka listów od przyjaciół,
które czytała, pochłaniając przy tym kilka posmarowanych
masłem tostów. Kiedy Alec wyszedł do pracy, poszły z
Belindą do bawialni pobawić się z bliźniakami.
Oliver i Miranda mieli po dwa latka i byli bardzo aktywni.
Ich przyrodnia siostra pozwalała im wspinać się na siebie,
nawet kiedy do zabawy dołączała Nana, ich pies. Kiedy już się
wyszaleli, Miranda lubiła oglądać książeczki z obrazkami i
słuchać bajek, opierając swoją ciemną główkę na ramieniu
Daisy. Rudawobrązowa głowa Olivera była najczęściej
pochylona nad drewnianymi klockami. Belinda pomagała mu
budować, odpierając ataki Nany i wyrównując wieże, zanim
się rozsypały.
O dziesiątej Belinda wyszła. Daisy poszła do kuchni na
codzienne konsultacje z gosposią, panią Dobson, po czym
zaszyła się w gabinecie, by zająć się rachunkami.
Zawsze kiedy zabierała się za to zadanie, dziękowała w
duchu stryjecznemu dziadkowi Aleca za spadek, dzięki
któremu nie musiała główkować, jak zapłacić wszystkim
wierzycielom.
Kiedy się z tym rozprawiła, dokończyła list od kuzynki
Geraldine. Jedno spojrzenie na kopertę od matki wystarczyło,
by stchórzyła. Postanowiła odłożyć list do wieczora. W
obecności Aleca potrafiła stawić czoła lady Dalrymple
wdowie, która była wiecznie niezadowolona z jej poczynań.
Poza tym musiała przepisać na maszynie notatki, które
zrobiła wczoraj w Westminster Abbey, zanim sama zapomni,
co napisała. Kiedy zrobiła z nimi porządek, zabrała się za
pisanie artykułu dla swojego amerykańskiego wydawcy.
Doszła do wniosku, że ma wystarczająco dużo informacji, by
napisać dwa artykuły, jeden na temat sławnych osób
pochowanych w katedrze, poczynając od Olivera Cromwella i
Henry'ego Purcella, poprzez Charlesa Darwina i lorda Alfreda
Tennysona, a drugi na temat królów i królowych. Amerykanie,
którzy sami nie mieli monarchii, fascynowali się rodziną
królewską.
Po lunchu poszła na spacer do Hampstead Heath z
bliźniakami, psem i dziecięcą pokojówką. Kiedy wróciła,
czekała na nią wiadomość. Dzwonił pan Pearson i prosił, by
do niego oddzwoniła w dogodnym terminie.
Czy on również otrzymał propozycję Geraldine? A może
nie chciał dopuścić do tego, by Daisy uczestniczyła w
rozmowach ze spadkobiercami do tytułu po jej ojcu? Z
pewnością nie. Nie zadzwoniłby przecież, żeby osobiście ją o
tym poinformować. Napisałby raczej uprzejmą, zniechęcającą
wiadomość.
Elsie starannie zapisała jego numer telefonu. Daisy usiadła
przy stoliku w holu, podniosła słuchawkę i zadzwoniła.
- Pearson, Pearson, Pearson i Brown - powiedziała
czystym głosem sekretarka.
Daisy wiedziała, że pierwszy pan Pearson był już na
emeryturze, ale nie była pewna, co z drugim.
- Poproszę z panem Tommym - Thomasem Pearsonem.
Mówi pani Fletcher, pani Alecowa Fletcher. Dzwonił do mnie,
kiedy wyszłam.
- A tak, pani Fletcher. Może pani chwilę zaczekać?
Sprawdzę tylko, czy pan Pearson jest wolny.
Nie czekała na odpowiedź. Daisy zastanawiała się, co by
się stało, gdyby powiedziała, że nie może czekać, a Tommy
może do niej oddzwonić. Nie miała jednak na to czasu.
- Daisy? Mówi Tommy. Dziękuję, że tak szybko
oddzwoniłaś.
- Witaj, skarbie. Ja...
- Daisy, nie mów do mnie „skarbie" w godzinach pracy!
- Przepraszam. A mogę mówić „Tommy"?
- Chyba tak, skoro ja mówię do ciebie „Daisy" -
powiedział żałośnie.
- Dobrze, zacznijmy od początku. Domyślam się, panie
Pearson, że rozmawiał pan z kuzynką... z lady Dalrymple?
- Kilka razy, a jej ostatnia sugestia wydaje się całkiem
rozsądna. Ale to nie jest rozmowa na telefon.
Wolisz wpaść do Lincolns Inn (Lincolns Inn - budynek
jednego z londyńskich towarzystw prawniczych [przyp.
tłum.].) czy zjeść z nami kolację, a potem porozmawiać?
Zaproszenie ma oczywiście pełne błogosławieństwo Madge i
dotyczy również Aleca.
- A tobie jak wygodniej?
- Kiedy przyjdziesz do mnie. - Tommy, brawurowy,
wielce udekorowany żołnierz w czasie wojny, zrobił się
niezwykle stateczny i porządny, odkąd dołączył do rodzinnej
kancelarii, ale Daisy usłyszała w jego głosie śmiech. - Dzięki
temu nasze spotkanie będzie można z czystym sumieniem
wpisać w koszty sprawy. Trudno wytłumaczyć w ten sam
sposób wieczorne przyjęcie...
- Poza tym, mimo że uwielbiam Madge i Aleca, będzie
nam łatwiej rozmawiać bez nich.
Roześmiał się.
- To prawda, chociaż mam nadzieję, że skonsultujesz się z
Alekiem, zanim podejmiesz jakąś decyzję.
- Jeśli to jest to, o czym myślę, mam już jego
błogosławieństwo.
Znowu odezwał się w nim ostrożny prawnik.
- Ach tak? Nie sądziłem, że... Ale to nie moja sprawa.
Ustalmy więc dzień i godzinę, a Madge skontaktuje się z tobą
w sprawie kolacji.
Daisy sprawdziła swój kalendarz i zaproponowała
następne popołudnie. Tommy był jednak cały dzień w sądzie.
- Nie ma pośpiechu - zapewnił ją. - Ta sprawa będzie się
ciągnęła miesiącami.
- Jarndyce kontra Jarndyce (Fikcyjna sprawa z powieści
Ch. Dickensa Bleak House dotycząca przejęcia spadku, która
ciągnęła się przez kilka pokoleń [przyp. tłum.].)? - zapytała z
niepokojem.
- Ależ skąd. Nie ma wątpliwości co do wiarygodności
testamentu, a raczej dokumentów nadających prawa.
- Dokumentów...? Nie, nic nie mów! - Będziemy musieli
poczekać, aż będziemy mieć pewność, że zgłosili się wszyscy
chętni i udało nam się ustalić prawowitego spadkobiercę.
- A więc to raczej jak sprawa Tichbourne'a, prawda? Ale
ona ciągnęła się latami.
- Miejmy nadzieję, że w tym przypadku tak nie będzie.
Umówili się na kolejny tydzień. Daisy wróciła do
gabinetu. Ponieważ postanowiła najpierw napisać o
sławnych postaciach, a potem o monarchach, musiała zająć się
panią Aphrą Behn, która zmarła w 1689 roku i na której
pomniku, według notatek Daisy, widniał napis: „Tu spoczywa
dowód na to, że rozum nigdy nie obroni się przed
śmiertelnością". Nie przypominała sobie, by uczyła się o
Aphrze Behn w szkole. Zajrzała więc do trzeciego tomu
Encyklopedii Nelsona pod literę „b".
Szpieg Karola II i odnosząca sukcesy profesjonalna
dramatopisarka, żyjąca z pisania w siedemnastym wieku!
Daisy chciała dowiedzieć się więcej, ale hasło w encyklopedii
było za krótkie. Potem przypomniała sobie, że potrzebuje
jedynie krótkiej wzmianki do artykułu dla podróżników i
przeszła do Isaaca Newtona.
Jego pomnik był dużo bardziej okazały, z dłuższą
inskrypcją, która niestety była po łacinie. Szkoła, do której
uczęszczała Daisy, nie uważała za stosowne, by obciążać
umysły młodych dam nauką łaciny. Zresztą przyrodą czy
zaawansowaną matematyką również nie, więc Daisy wcale nie
rozumiała teorii Newtona lepiej niż napisu na jego grobie, ale
stary dobry Nelson - encyklopedia, nie żeglarz - po raz kolejny
przyszedł jej z pomocą.
Elsie przyniosła herbatę i ciasteczka.
- Cytrynowe, proszę pani. Pani Dobson zrobiła je,
ponieważ wie, że panienka Belinda je uwielbia. Panienka
właśnie dzwoniła i prosiła, żeby pani nie przeszkadzać, ale
pani Prasad zaprosiła ją na noc i pytała, czy mogłaby pani do
niej zadzwonić.
Daisy zadzwoniła i rozmawiała z Sakari, która umierała z
ciekawości, by dowiedzieć się o poszukiwaniach spadkobiercy
lorda Dalrymple'a. Oczywiście dowiedziała się tego i owego
od Belindy.
- Lepiej, żebym o tym nie mówiła, skarbie - przeprosiła ją
Daisy. - Nigdy nie wiadomo, kiedy sprawy prawnicze mogą
okazać się poufne. Nie pozwól Bel się naprzykrzać czy
nadużywać twojej gościnności.
- Belinda nigdy się nie naprzykrza, kochanie. Ale ogrody
zoologiczne są niezwykle męczące! Przyznaję, że po pół
godzinie zaszyłam się w kawiarni z książką i pozwoliłam, by
dziewczynki zwiedzały same.
- Wcale ci się nie dziwię - powiedziała ze śmiechem
Daisy. - Chociaż mam zamiar zabrać tam bliźniaki, kiedy będą
trochę starsze.
Tego wieczoru Alecowi udało się uciec z Centrali
wcześniej niż zwykle. Spędził wyjątkowo nudny dzień,
wypełniony papierkową robotą i spotkaniami, a na horyzoncie
nie majaczyła żadna interesująca sprawa. Miał nadzieję, że
uda mu się spędzić trochę czasu z dziećmi, i był wyraźnie
rozczarowany, że Belinda miała spędzić noc poza domem.
Ale wizyta w bawialni i zabawa z bliźniakami podniosła
go na duchu. Przebrał się z garnituru i udawał konika, biorąc
je na zmianę na barana.
Pani Gilpin była wstrząśnięta.
- Ojciec powinien wzbudzać respekt - powiedziała mu,
nie po raz pierwszy. - Jak mają pana szanować, jeśli pozwala
im pan...
- To tylko dzieci. No, schodź już, Manda, twoja kolej,
Oliver.
Podczas kolacji, składającej się z potrawki z jagnięciny i
fasolki, Daisy zrelacjonowała mu drugą część listu od kuzynki
Geraldine.
- Edgar chce, by cała rodzina przyjechała na uroczystość z
okazji jego pięćdziesiątych urodzin i poznała trzech
spadkobierców - a przynajmniej tylu, ilu do tego czasu
zostanie.
- Zapowiada się niezła zabawa - mruknął Alec. - Założę
się, że to pomysł Geraldine, a nie Edgara.
- O tak, ona uwielbia odgrywać rolę dobrodziejki, ale
sierpień to sezon na ćmy i motyle, prawda? Edgar będzie
pewnie chciał być na dworze ze swoimi siatkami i słoikami.
- Jeśli będzie chciał tam być, to będzie, po tym jak
grzecznie przyzna żonie rację, że jego miejsce jest z gośćmi.
A więc ta wielka uroczystość ma się odbyć w Fairacres w
sierpniu?
- Tak, w pierwszym tygodniu. Właściwie od trzydziestego
lipca. Jego urodziny są szóstego sierpnia, ale pierwszego jest
święto i w wiosce jest festyn. Jest mnóstwo czasu, żebyś wziął
sobie kilka dni urlopu.
- Ja?! Ja nie jestem rodziną i nie chcę mieć nic wspólnego
z zabawą pod tytułem „Obalanie spadkobierców".
- Kochanie, oczywiście, że jesteś rodziną. Geraldine
wyraźnie napisała, że spodziewa się ciebie i dzieci. Johnny i
Vi zabierają całą swoją trójkę.
- Chcesz powiedzieć, że już potwierdzili? To znaczy, że
zostali zaproszeni jako pierwsi? - Alec udawał oburzonego.
- Idiota! Jakby cię to obchodziło. Nie, Geraldine napisała
tylko, że ich również zaprosiła. Ale Violet na pewno się
zgodzi. Będzie uważała, że to rodzinny obowiązek. I ja też
muszę tam być.
- To twoja rodzina. Nie, przepraszam! Nie chciałem, by to
tak zabrzmiało.
- Mam nadzieję - powiedziała surowym głosem Daisy. -
Edgar może i ma obsesję na punkcie motyli, ale jest kochany, i
nie chciałabym zepsuć mu urodzin odmową, nawet jeśli jest to
rzeczywiście pomysł Geraldine.
- Masz rację. Wiesz, że nie mogę ci nic zagwarantować,
ale postaram się wziąć kilka dni wolnego. - Przy odrobinie
szczęścia może mu się nie uda, pomyślał. Wolałby pojechać
do New Forest z Daisy i dziećmi.
- Należą ci się wakacje. Tak często spóźniasz się na
kolację, że pani Dobson nigdy nie robi niczego, czego nie
można zjeść również na zimno, chyba że można to odgrzać!
Nie wspominając już o zeszłorocznych wakacjach: mieliśmy
spędzić tydzień na wyspie Wight, a wezwali cię po trzech
dniach.
- To była wyjątkowa sytuacja.
- Zawsze tak jest. Można by pomyśleć, że jesteś jedynym
inspektorem naczelnym w całym wydziale dochodzeniowo -
śledczym. Oczywiście, jestem z ciebie dumna, ale chyba
powinny być jakieś granice. Może pan Crane będzie pod
wrażeniem tytułu Edgara?
- Nie mam zamiaru robić na nim wrażenia. Z drugiej
strony - dodał z namysłem Alec - może gdybym powiedział
mu, że moja teściowa nalega na moją obecność, a ja się jej
boję...
Daisy roześmiała się.
- Co za bzdury, kochanie!
- Wcale nie. Twoja matka potrafi być bardzo
onieśmielająca. Poza tym wyobrażasz sobie, by jakiekolwiek
inne słowa wzbudzały w męskich sercach większą trwogę niż
„teściowa" i „wicehrabina wdowa"? Myślę, że nadinspektor
by to kupił.
- Nie jestem wcale pewna, czy matka planuje wziąć udział
w tych uroczystościach. Wciąż nie wybaczyła Edgarowi tego,
że odziedziczył Fairacres, chociaż nie miał wyboru. Trudno
powiedzieć, by łączyły ich dobrosąsiedzkie stosunki, chociaż
jej rezydencja jest oddalona o niespełna pół mili.
- Ale pewnie będzie chciała przeszkodzić kolejnym
spadkobiercom czy roszczącym sobie prawa do tytułu, nie
sądzisz?
- Owszem. To intrygująca sytuacja, chociaż z matką
nigdy nic nie wiadomo. - Daisy skrzywiła się. - Lepiej
sprawdzę, czy ma na ten temat coś do powiedzenia. Po kolacji
otworzę jej list.
- Jeszcze go nie przeczytałaś? Tchórz! Daisy zmarszczyła
nos.
- Wiem - przyznała - jeśli chodzi o matkę, to prawda. Ty
o wiele lepiej sobie z nią radzisz.
- Czy dlatego chcesz mnie zabrać do Fairacres?
- Będzie zionęła ogniem na tych biedaków, których
znajdzie Tommy. Chociaż sama nie mam o nich zbyt dobrego
zdania.
- Nie rozumiem więc, po co chcesz tam jechać - mruknął
Alec. - Skoro już jesteś do nich uprzedzona.
- Wcale nie!
Alec uniósł brwi, doskonale wiedząc, że to wystarczyło,
by ponownie się nad tym zastanowiła. To samo działo się z
podejrzanymi i opornymi świadkami, chociaż w ich
przypadku jego spojrzenie robiło się przy tym lodowate.
Niektórzy twierdzili, że mroziło ich do szpiku kości. W
przypadku Daisy, jedynie z niej żartował - jak zawsze.
- Nie mogę ich nie lubić, skoro jeszcze ich nie poznałam.
Ale owszem, nie przepadam za nimi - przyznała. - Nie lubię
każdego, kto chce zająć miejsce ojca i Gervaise'a. Kiedy to się
stało, nie miałam okazji o tym pomyśleć... więc to był
ogromny wstrząs, ale nie musiałam w tym uczestniczyć. To
pewnie zabrzmi głupio, ale czuję się nielojalnie.
- To wcale nie jest głupie. To naturalne. - Niechętnie
przyznał jej rację i obiecał, że zrobi, co będzie mógł, by ją
wesprzeć. - Ale jeśli mamy tam zostać przez kilka dni, mam
nadzieję, że nie będziesz okazywać swojej niechęci.
- To nie jest tak, że ich nie lubię, naprawdę. Ale jestem
trochę zła.
- Cóż, będziesz musiała coś z tym zrobić, kochanie, bo
wymyślę sobie jakąś awaryjną sytuację i wrócę do pracy.
- Nie zrobiłbyś tego!
- Kto wie.
- A więc pojedziesz?
- Jeśli uda mi się znaleźć czas. Rozumiem, że nie masz
zamiaru uczestniczyć w rozmowach Pearsona z potencjalnymi
spadkobiercami?
- Oczywiście, że mam. Już się z nim umówiłam na
rozmowę na ten temat. Łatwiej będzie spotykać się z nimi
pojedynczo niż ze wszystkimi naraz w Fairacres, prawda?
Może nawet uda mi się niektórych odesłać, żeby nie czekały
tam na nas hordy.
- Takie zakończenie byłoby wielce pożądane - powiedział
Alec.
Po kolacji, kiedy siedzieli z kawą w salonie, Daisy
sięgnęła po mosiężny nożyk do listów i zaatakowała kremową,
lnianą kopertę od matki.
- Przynajmniej jest krótki - zauważył Alec, kiedy wyjęła
pojedynczą kartkę papieru.
- Matka potrafi wyrazić bardzo wiele w kilku zdaniach,
jeśli się tylko postara. No tak, mogłam się tego domyślać. To
wszystko wina Edgara. Popełnił niewybaczalny błąd, nie
ustanawiając swojego spadkobiercy zaraz po tym, jak
przywłaszczył sobie tytuł.
- Przywłaszczył? Tak właśnie napisała?
- Mówiłam ci, że nie nigdy nie pogodziła się z tytułem
wicehrabiny wdowy.
- Tak czy siak, ma rację, że popełnił błąd.
- Pamiętaj, że biedaczek nie został wychowany do bycia
lordem.
- Do lordostwa.
- Ale trzeba mu oddać, że chociaż cieszy się, że nie musi
żyć z pensji nauczyciela, sam tytuł go nie obchodzi. A skoro
nie ma dzieci, co go obchodzi, kto go dostanie? Ale matkę
owszem. Powinna już chyba wiedzieć, że nie ma w tej sprawie
nic do powiedzenia.
- Twoja matka sama ustanawia swoje prawa. - A jej
młodsza córka czasami szła w jej ślady, pomyślał Alec, kiedy
Daisy po raz pierwszy zaangażowała się w jedną z jego spraw.
- Tak czy siak, zamierza mieć na wszystko oko, skoro
Edgar nie ma dość rozsądku ani ogłady, by... Cóż, pomińmy
inwektywy. Oho, doszliśmy do sedna. Oczekuje, że przywiozę
ciebie do Fairacres, ponieważ jeśli policjant nie będzie potrafił
odróżnić uzurpatorów od prawdziwego spadkobiercy, to po co
w ogóle mieć kogoś takiego w rodzinie? Będzie bardzo
rozczarowana, jeśli... Też mi nowina! Zawsze jest mną
rozczarowana, niezależnie od tego, co robię.
- Cóż - zauważył zadowolonym głosem Alec -
przynajmniej docenia fakt posiadania w rodzinie policjanta.
Chociaż wydaje mi się, że nie ma pojęcia, czym zajmują się
poszczególne gałęzie prawa. Pearson miałby pełne prawo
zdenerwować się, gdybym zaczął wtrącać się w jego sprawy, o
ile miałbym taki zamiar, ale nie mam.
- Ale musisz przyznać, że to będzie intrygujące. Nie
ominęłabym tego za żadne skarby, choćbym nie wiem jak była
zła. Poza tym Belinda i bliźniaki ucieszą się na spotkanie z
kuzynami, a ty będziesz mógł spędzić z nimi trochę czasu.
- Nie powiedziałbym, że „intrygujące" to odpowiednie
słowo. - Słowo, które cisnęło mu się na usta, nie nadawało się
do powtórzenia w towarzystwie damy. - Myślę, że wraz z
Pearsonem wyjaśnicie sprawę, zanim tam dotrzemy. W końcu
odróżnienie uzurpatorów od prawdziwych spadkobierców nie
może być aż tak trudne, prawda?
ROZDZIAŁ TRZECI
Pewnego ciepłego, mokrego poranka na początku maja
Daisy wsiadła do autobusu numer 63 z Hampstead do City.
Nie lubiła prowadzić samochodu po centrum Londynu,
szczególnie w deszczu.
Tak naprawdę wcale nie padało. Powietrze było ciężkie od
pachnącej bzem wilgoci. Nie padało, nie było nawet mgły, ale
Daisy z doświadczenia wiedziała, że kiedy kropelki opadną na
szybę, przesłonią jej widok bardziej niż zwykły deszcz.
I choć Alec wciąż jej powtarzał, by jeździła taksówkami,
chude lata między śmiercią jej ojca a zamążpójściem zrobiły
swoje. Po co marnować pieniądze na taksówkę, skoro autobus
zabierał ją niemal pod sam budynek Lincoln's Inn, oddalony o
dziesięć minut spacerem od przystanku? Poza tym musiała
pomyśleć. W taksówce ciągłe tykanie licznika sprawiało, że
zaczynała się martwić, czy ma w torebce dość drobnych.
Musiała przygotować swoje argumenty. Pogawędka z
Madge pozbawiła ją złudzeń, że Tommy był entuzjastycznie
nastawiony do jej obecności w trakcie rozmów z
pretendentami do tytułu. Najwyraźniej nabrał wątpliwości co
do rozsądnej sugestii Geraldine i będzie musiała go przekonać.
Daisy włożyła granatowy, skromny kostium, który nosiła
na spotkania z wydawcami. Spódnica sięgała tuż za kolana, co
było praktycznym rozwiązaniem, kiedy ją kupowała, a
obecnie długość ta stała się modna. Jedwabna bluzka w
niebieski, orientalny wzór i błękitny kloszowy kapelusz
ożywiały nieco strój. Nie chciała wyglądać jak zwyczajna
stenotypistka.
Chociaż to wcale nie był głupi pomysł, pomyślała, by w
trakcie tych spotkań wyglądała jak sekretarka. Będzie musiała
powiedzieć o tym Tommy'emu.
Autobus przywiózł ją do Ludgate Circus. Zawsze lubiła
spacerować wzdłuż Fleet Street, czując się częścią olbrzymiej
maszynerii związanej z gromadzeniem i rozpowszechnianiem
wiadomości, chociaż w jej przypadku słowo „wiadomości" nie
do końca miało rację bytu, gdyż zajmowała się artykułami
historycznymi. Ale, podobnie jak biegający wokół niej
reporterzy, zajmowała się słowem i informacjami. Biuro
czasopisma „Town and Country", jej angielskiego wydawcy,
było ukryte gdzieś w labiryncie alejek, podwórek i uliczek po
północnej stronie tętniącej życiem ulicy.
Fleet Street przeszła w ulicę Strand. Przed nią znajdował
się wiktoriański, gotycki gmach, w którym mieściły się
budynki sądów. Tuż przed nim Daisy skręciła w Bell Yard.
Teraz z kolei mijała adwokatów w czarnych pelerynach i
białych perukach oraz prawników w ciemnych garniturach i
melonikach lub - tych nieco starszych - w płaszczach i
cylindrach.
Nic dziwnego, że w takim otoczeniu Tommy spoważniał.
Czyżby zrobił się zbyt staroświecki, by pozwolić kobiecie
zabierać głos w kwestiach prawnych?
Zgodnie z jego sugestią weszła do Lincoln's Inn przez
bramę przy Carey Street, przechodząc pod misternie
zdobionym łukiem z dwoma herbami na górze i fikuśną
konstrukcją z kutej stali, podtrzymującą gazową lampę.
Zapytała portiera o drogę.
- Numer dwanaście, New Square, madame? Pearson,
kancelaria prawna? Proszę iść prosto. Minie pani dwie uliczki
z niewielkim ogrodem pośrodku, drugie drzwi po prawej.
Daisy podziękowała mu i weszła na New Square. Po
trzech stronach sporego trawnika stały szeregowe,
czteropiętrowe budynki z cegły. Większość miała regularne
rzędy pionowo otwieranych okien, ułożonych symetrycznie w
stylu georgiańskim. Kiedy dotarła do numerów dwanaście i
trzynaście, zauważyła, że te budynki były nieco starsze, a ich
okna były w różnych rozmiarach i prawdopodobnie zastąpiły
oryginalne okna wielodzielne.
Wnętrze wyglądało podobnie, zauważyła Daisy, kiedy
zgodnie z instrukcją zadzwoniła dzwonkiem i weszła do
środka. Hol wejściowy był ozdobiony kilkusetletnią rzeźbioną
dębową boazerią. Były też schody i elektryczne światło.
Stukot maszyn do pisania nieco ucichł i z pokoju obok
wyszła jakaś dziewczyna. Zaprowadziła Daisy na drugie
piętro, do niewielkiego pomieszczenia pełnego ponurych
półek z czarnymi kasetkami na dokumenty, gdzie przekazała
ją w ręce sekretarki Tommy'ego. Panna Watt miała
stalowoszare włosy starannie ułożone w fale Marcela. Miała
na sobie prosty, stalowoszary kostium, spódnicę sięgającą parę
centymetrów za kolana, a do tego skromną białą bluzkę. Jej
oczy, które przyglądały się Daisy znad okularów, również
były stalowoszare. Daisy podejrzewała, że potrafiły być zimne
i ostre jak stal, kiedy musiała bronić swojego pracodawcy
przed niechcianymi intruzami.
Jednak Daisy napotkała w nich aprobatę.
- Jest pani parę minut przed czasem, pani Fletcher, ale
myślę, że pan Pearson może panią przyjąć. Powiem mu, że
pani przyszła.
Tommy pojawił się niemal natychmiast i wprowadził ją do
swojego gabinetu, a ona pamiętała o tym, by zwracać się do
niego po nazwisku. Poznała jego i Madge w szpitalu
wojskowym w Malvern, gdzie Madge pracowała jako
pielęgniarka wolontariuszka, a Tommy trafił tam jako pacjent
po jednej ze swoich brawurowych wypraw. Daisy wolała
pracować w szpitalnym biurze, ale zaprzyjaźniła się ze starszą
koleżanką, a ich przyjaźń przetrwała, mimo że obydwie
wyszły już za mąż.
- Będzie mnie pan potrzebował, panie Pearson?
- Nie, dziękuję, panno Watt. Niech nikt nam nie
przeszkadza.
Gabinet stanowił kolejny przykład pomieszania stylów.
Boazeria, a szczególnie misternie zdobiona półka nad
kominkiem, były zdecydowanie starsze niż duże
wiktoriańskie, palisandrowe biurko ze srebrnym kałamarzem i
skórzane fotele. Półki uginały się od prawniczych książek,
starszych oprawionych w cielęcą skórę, nowszych jedynie w
materiał. Otwarte na górze okno wychodziło na New Square.
Daisy usiadła z przodu, a Tommy za biurkiem.
- Mam pewne wątpliwości - powiedział, dotykając
opuszków palców.
I chociaż Daisy była na to przygotowana, była oburzona.
- Uważam, że powinieneś był mnie uprzedzić. Nie
musiałabym...
- Mam wątpliwości - powtórzył - ale nie podjąłem jeszcze
decyzji. Chociaż to byłoby dziwne, gdybym pozwolił komuś
innemu niż głowa rodziny na udział w tych rozmowach.
- Głowa rodziny na nic by się nie przydała. Poza tym, że
interesują go jedynie ćmy i motyle, Edgar nie dorastał w tej
rodzinie i nie zna wszystkich historii...
- Ach, te twoje historie! Na tej podstawie chcesz wyłapać
uzurpatorów, tak? Zdajesz sobie sprawę, że minęło niemal sto
lat, odkąd Julian Dalrymple uciekł na Jamajkę?
- Julian? Zapomniałam, jak on miał na imię. Nie jestem
pewna, czy w ogóle wiedziałam. Wiem, że nie wiedział o
wszystkim, co wydarzyło się po jego wyjeździe, ale jest
mnóstwo wcześniejszych rodzinnych historii - takich, których
nie umieszcza się w Almanachu Szlacheckim Burke'a.
- Takich, które mógł opowiedzieć dzieciom i wnukom?
- Skąd mam wiedzieć? Czy był typem silnego milczka,
czy raczej gawędziarzem? Czy na starość wspominał czasy
swojej młodości? Musiał im powiedzieć, że jego ociec był
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 21 Na trzy lordem będziesz ty!
Wszystkim czytelnikom, którzy towarzyszyli Daisy w trakcie jej licznych przygód Dziękuję Kerr - Ann Morris z „Jamaican Echoes"; Nancy Mayer, mojej konsultantce w sprawach spadkowych; Pat Jones z Railway & Canal Historical Society; Dougowi Lyle'owi i Larry'emu Karpowi za pomoc w sprawach medycznych; Trevorowi Dunmore'owi z biblioteki RAC; Malcolmowi z Telephone Museum; Dominique Bremond za korektę mojego francuskiego; Mary Jarrett za gościnność; i w końcu mojej wiernej towarzyszce wypraw badawczych, Carole Rainbird.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Kochanie, kim są u licha „spadkobiercy w linii zstępnej" (Z ang. heirs of the body, dosł. tłumaczenie „spadkobiercy ciała", stąd dalsze skojarzenia bohaterów z ciałem [przyp. tłum.].)? - zapytała Daisy, wpatrując się w niebieski papier listowy linii Basil Bond, który trzymała w ręku. Cały dzień była zajęta i dopiero teraz, po kolacji, miała okazję otworzyć popołudniową pocztę. - Postmodernistycznym bełkotem? - S - p - a - d - k - o - b - i - e - r - c - y. - Koronerzy? - Nie podnosząc wzroku znad „Evening Standard", Alec sięgnął po whisky, na którą pozwalał sobie zazwyczaj po zakończeniu dużej sprawy. - Grabarze? Dżdżownice? - Fuj, tato, to okropne! - Wielkanocne ferie Belindy zaczęły się zaledwie dwa dni wcześniej i jej ojciec zapominał, że mówi w jej obecności. - Ale co dżdżownice? Pomyśl tylko, gdyby nie robiły tego, co robią, tonęlibyśmy w stertach ciał. - Alec, no wiesz co! Tak czy siak, chodzi o „spadkobierców", to oni mają tutaj kluczowe znaczenie. Kuzyn Edgar zbliża się do swoich pięćdziesiątych urodzin i najwyraźniej zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, kto powinien odziedziczyć tytuł i posiadłość w Fairacres. - To list od lorda Dalrymple'a? - Nie, od kuzynki Geraldine. Strasznie się piekli z powodu tych „spadkobierców w linii zstępnej", ale nie mam pojęcia czemu. - Pewnie dlatego, że nie mają z lordem Dalrymple'em dzieci. To tylko prawne określenie dzieci z prawego łoża, oraz ich dzieci z prawego łoża, i tak dalej. Daisy z niepokojem zerknęła na swoją pasierbicę.
- Wszystko w porządku, mamo - powiedziała z pobłażaniem Bel. - Wiem, co to znaczy z prawego i nieprawego łoża. Chodzi o to, czy rodzice są małżeństwem, czy nie. Jakim cudem dzieci dowiadują się o takich rzeczach? - zastanawiała się Daisy. Była pewna, że w wieku trzynastu lat nie wiedziała, że prokreacja poza małżeństwem była w ogóle możliwa. Ale najwyraźniej między rokiem 1911 a 1927 wiele się zmieniło! - Czytałam o tym w jakiejś książce - powiedziała Bel. - I sprawdziłam w słowniku. - Cóż, kochanie, cieszę się, że korzystasz ze słownika. Ale miałam nadzieję, że nie wiesz, co to znaczy. - Och, mamo, ależ to takie wiktoriańskie! Ponieważ Daisy sama potępiała wiktoriańskie zasady wyznawane przez starsze pokolenie, nie wiedziała, co powiedzieć. Alec odsunął na bok gazetę, by napełnić fajkę. Dmuchając w nią energicznie, by ją zapalić, powiedział: - Tak naprawdę to się na tym nie znam, ale pewnie chodzi o to, że przybrane lub adoptowane dzieci się nie liczą. A pierwotny majorat (Majorat - nieruchomość podlegająca ograniczeniom przy dziedziczeniu i rozporządzaniu [przyp. tłum.].), patent czy testament musiał określać spadkobierców po mieczu (W linii męskiej [przyp. tłum.].). W przeciwnym razie, skarbie, po śmierci twojego brata, najstarszy syn twojej siostry odziedziczyłby tytuł i posiadłość po twoim ojcu. A może najpierw Violet, a potem Derek? Ale nie powołuj się na mnie. - Derek? - zapytała Bel. - Ale byłoby fajnie, gdyby Derek został lordem Dalrymple! - W zeszłym roku weszły w życie nowe przepisy, ale nie wiem, jak się mają do tej sytuacji.
- Tommy Pearson będzie wiedział. - Jest prawnikiem twojego kuzyna? - Tak. Kuzyn Edgar czuł, że prawnicy ojca - którzy zajmowali się sprawami rodziny od niepamiętnych czasów - traktują go z góry, ponieważ wcześniej był jedynie nauczycielem, nieprzywykłym do pełnienia nowej życiowej funkcji. Tommy zrobił na nim wrażenie w tej sprawie z porwaniem... Nie słyszałaś tego, Bel. - Chyba lepiej pójdę i poczytam sobie w łóżku - powiedziała z godnością Belinda - jeśli macie zamiar rozmawiać o sprawach, o których nie powinnam słyszeć. - Dobry pomysł, już po dziesiątej. Dawno powinnaś być w łóżku. Belinda pocałowała ich na dobranoc. - Mamo, mogę zajrzeć do bliźniaków? Tylko na nich zerknę. - Oczywiście, kochanie, nie musisz pytać. Ale musisz być cicho jak myszka. - Wiem. Wolę zapytać, na wypadek gdyby niania Gilpin mnie przyłapała. Nie może się mnie czepiać, jeśli powiem jej, że mi pozwoliłaś, prawda? Alec uśmiechnął się. - Nie liczyłbym na to. Każde zwycięstwo nad panią Gilpin jest krótkotrwałe. - A niech się czepia, nie obchodzi mnie to. W końcu to mój brat i moja siostra. Tatusiu, czy Oliver jest twoim męskim spadkobiercą w linii zstępnej? - Byłby nim, gdybym posiadał jakiś tytuł. Nie można odziedziczyć pracy w policji metropolitarnej. Tak się składa, że wszyscy jesteście moimi spadkobiercami. Daisy nie była przygotowana na dyskusję na temat roli ojca w rodzicielstwie.
- No, idź już, kochanie, i uważaj na nianię - powiedziała stanowczym głosem. Belinda wyszła ze zdeterminowaną miną. Daisy westchnęła. Czasami życie wydawało się wieczną walką z nianią Olivera i Mirandy, która zgodnie ze swoimi wiktoriańskimi przekonaniami uważała, że rodzice nie powinni mieć wstępu do bawialni. Wróciła więc do listu lady Dalrymple. I chociaż nie był zbyt ciekawy, wolała go od tego, który znajdował się pod nim, a który był od jej matki, wicehrabiny wdowy. - Dziwię się, że Pearson nie dowiedział się, kto jest obecnym spadkobiercą, kiedy przejął ich sprawy. - Alec grzebał w fajce zużytą zapałką, sięgnął po całe pudełko i ponownie rozpoczął procedurę zapalania i dmuchania. - Może nie przyszło mu to do głowy. Kuzyn Edgar ma pewnie gotowy testament, w którym zostawił wszystko żonie, a Tommy nie przepada za arystokratycznymi klientami. Wydaje mi się nawet, że próbuje ich unikać, ze względu na to, że Madge jest lady Margaret. Mówiła mi, że jest zbyt niezależny, by korzystać z jej rodzinnych koneksji. - Tak naprawdę chodzi mu pewnie o to, by uniknąć komplikacji związanych z majoratem. - Wcale mu się nie dziwię - mruknęła Daisy, która próbowała rozszyfrować, o co chodziło kuzynce Geraldine. Jej pismo sprawiało wrażenie starannego, ale trudno je było rozczytać. - Och, narzeka na to, że rodzina Dalrymple'ów nie spłodziła dość synów. Ale ma tupet, skoro sama nie urodziła żadnego potomka, ani męskiego, ani żeńskiego. Poza tym wyszło na jej korzyść. Gdybym miała mnóstwo braci, nie zostałaby wicehrabiną. - Jakie jest pokrewieństwo między tobą a Edgarem? - Nigdy tego nie rozgryzłam. - W przeciwieństwie do swojej przyjaciółki, Lucy, Daisy nie interesowały zawiłości
arystokratycznych drzew genealogicznych. Pewnie dlatego Lucy wyszła za młodszego syna markiza i była teraz lady Gerald Bincombe, podczas gdy Daisy poślubiła detektywa ze Scotland Yardu. - Zdaje się, że jest moim kuzynem w drugiej linii. Albo i trzeciej. Dość odległym, tego jestem pewna. Geraldine pisze, że będą musieli cofnąć się aż do potomków mojego prapradziadka. Pewnie do braci mojego pradziadka. - Słodki Boże! Musieli się urodzić - chwila - około tysiąc osiemsetnego roku. - Wreszcie pojawił się dym i Alec usiadł wygodnie, najwyraźniej zadowolony. - Drugi brat był dziadkiem Edgara. Trzeci najwyraźniej nigdy się nie ożenił. Czwarty, najmłodszy, wpakował w kłopoty pewną guwernantkę i został wysłany na Karaiby - przynajmniej tak głosi rodzinna legenda. - O której nie powiedziałaby ci ani matka, ani ojciec. - Masz rację. Gervaise mi powiedział. - A Gervaise poszedł na wojnę, kiedy miała szesnaście lat, więc może w wieku trzynastu lat wiedziała już co nieco o samotnych matkach. - Podobno napisał do swojej matki, kiedy się ożenił, ale kiedy ani jego, ani jego wybranki nie przyjęto w domu z otwartymi ramionami, słuch po nim zaginął. Co nieco słyszało się od podróżnych. Plotkowano, że miał liczną rodzinę, która żyła na skraju przyzwoitości. - I jak się domyślam, nie została uwzględniona w rodzinnej biblii. - Nie mogę powiedzieć, bym kiedykolwiek to sprawdzała, ale pewnie nie, skoro Edgar ma teraz tyle kłopotów. Mój dziadek również miał sporo dzieci, jak to w typowej wiktoriańskiej rodzinie, więc pewnie wychodzili z założenia, że bezpośrednia linia jest zapewniona. Geraldine pisze, że Tommy rozpoczął poszukiwania od wynajęcia kogoś do przejrzenia wszystkich tych zakurzonych papierów w pokoju z dokumentami. O, wygląda na to...
- Daisy, czy ta historia ma jakiś koniec? - Czyżbyś nie chciał poznać wszystkich mrocznych tajemnic mojej rodziny? - Obawiam się, że nie. - Geraldine faktycznie trochę się rozpisała. Sześć stron! Poczekaj, może uda mi się znaleźć... - Przebiegła wzrokiem po reszcie listu, wyłapując poszczególne zdania. - Ogłoszenia pojawiły się w gazetach w całym Królestwie... Zgłosiło się już trzech potencjalnych spadkobierców - Boże! Tommy uważa, że rzucą się sobie do gardeł. - Nie! Ona chyba nie mówi poważnie. A może coś źle zrozumiałam... - Wróciła do początku zdania i uważnie przyjrzała się każdemu słowu. - Co „nie"? - udało jej się wreszcie przykuć uwagę Aleca. - Nie wierzę! Chce, żebym była obecna, kiedy Tommy będzie rozmawiał z potencjalnymi spadkobiercami. Tommy chciał, by był przy tym Edgar, ale Geraldine uważa, że on jest kompletnie bezużyteczny. - Tu akurat muszę się z nią zgodzić. Chyba że któryś z nich okazałby się lepidopterologiem (Naukowiec zajmujący się badaniem owadów z rzędu motyli [przyp. tłum.].), ale wówczas pewnie by go faworyzował. - A Geraldine nie jest członkiem rodziny z urodzenia. - A co z twoją matką? Nie, w jej przypadku jest tak samo, chociaż nie sądzę, by była zadowolona, gdyby ktoś jej o tym przypomniał. Daisy zachichotała. - Kochanie, wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby któraś z nich przy tym była? Biedacy zaraz podwinęliby ogony i doszli do wniosku, że gra nie jest warta świeczki. - A twoja siostra? Pewnie nie. - Wątpię, by kiedykolwiek rozmawiała z prawnikiem. Jeśli Tommy będzie uważał, że to naprawdę konieczne, zrobię to.
- Daj spokój, kochanie, nie powiesz mi chyba, że nie marzysz o tym, by wziąć w tym udział. - To może być interesujące. Kto wie - dodała znacząco - może uda mi się wyłapać coś, co dowiedzie, że jeden z nich jest oszustem. - Pewnie dlatego Pearson chce, by ktoś z rodziny był obecny. Nie martw się, nie będę cię powstrzymywał, jeśli on się zgodzi. Mogę się założyć, że zwrócił się z tym do Edgara tylko z powodu etykiety, a tak naprawdę chciał, żebyś ty przy tym była. Taki wyraz zaufania zasłużył na całusa, którego Daisy chętnie złożyła na jego ustach. Pozostała część listu Geraldine oraz list od jej matki musiały poczekać do jutra.
ROZDZIAŁ DRUGI Następnego ranka, przy śniadaniu, czekała na Daisy świeża sterta kopert przyniesionych poranną pocztą. - Rety, ale stos! - krzyknęła Daisy, siadając. - Jest też wczorajsza popołudniowa poczta - powiedziała Elsie, pokojówka Fletcherów - której nie otworzyła pani zeszłego wieczoru. Zostawiła ją pani w salonie. Położyłam ją na biurku. Życzy sobie pani herbaty czy kawy? A jakie jajka? - Dzisiaj tylko herbatę i tosty. - Daisy zaczynała się obawiać, że biust i biodra na zawsze wyszły z mody. Naprawdę się starała, ale jej krągłe kształty nie chciały się zmienić. Kiedy Alec i Belinda decydowali się, jakie chcieli jajka, Daisy przeglądała resztę poczty. Prawie same rachunki i reklamy - tymi zajmie się później. Kiedy Alec ukrył się za „Daily Chronicie", otworzyła kopertę zaadresowaną pięknym i niezwykle czytelnym pismem swojej hinduskiej koleżanki, Sakari. - Bel, pani Prasad zaprasza cię dzisiaj na wycieczkę do zoo z Devą. Zaprosiła również Lizzie i jeszcze jakieś dwie dziewczynki, Brendę i Ericę. Znasz je? - Tak, mamo, nie pamiętasz ich? Chodziły z nami do szkoły, zanim wyjechałyśmy do szkoły z internatem. Mogę iść? Proszę? - Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie byłaś w zoo - powiedział Alec. - Kochanie, tu nie tyle chodzi o zwierzęta, co o spotkanie z przyjaciółkami. Oczywiście, że możesz, Bel. O jedenastej. Pojedziesz rowerem czy chcesz, żebym cię podwiozła? - Pojadę rowerem. Fajnie zjeżdża się z górki, a pani Prasad pewnie poprosi Kesina, by później wsadził mój rower do bagażnika i odwiózł mnie do domu.
- Dobrze, ale jeśli o tym nie pomyśli, wyjedź odpowiednio wcześnie, by wrócić do domu przed zmrokiem. Lepiej zadzwoń do nich zaraz po śniadaniu, żeby potwierdzić. Daisy dostała trzy pocztówki i kilka listów od przyjaciół, które czytała, pochłaniając przy tym kilka posmarowanych masłem tostów. Kiedy Alec wyszedł do pracy, poszły z Belindą do bawialni pobawić się z bliźniakami. Oliver i Miranda mieli po dwa latka i byli bardzo aktywni. Ich przyrodnia siostra pozwalała im wspinać się na siebie, nawet kiedy do zabawy dołączała Nana, ich pies. Kiedy już się wyszaleli, Miranda lubiła oglądać książeczki z obrazkami i słuchać bajek, opierając swoją ciemną główkę na ramieniu Daisy. Rudawobrązowa głowa Olivera była najczęściej pochylona nad drewnianymi klockami. Belinda pomagała mu budować, odpierając ataki Nany i wyrównując wieże, zanim się rozsypały. O dziesiątej Belinda wyszła. Daisy poszła do kuchni na codzienne konsultacje z gosposią, panią Dobson, po czym zaszyła się w gabinecie, by zająć się rachunkami. Zawsze kiedy zabierała się za to zadanie, dziękowała w duchu stryjecznemu dziadkowi Aleca za spadek, dzięki któremu nie musiała główkować, jak zapłacić wszystkim wierzycielom. Kiedy się z tym rozprawiła, dokończyła list od kuzynki Geraldine. Jedno spojrzenie na kopertę od matki wystarczyło, by stchórzyła. Postanowiła odłożyć list do wieczora. W obecności Aleca potrafiła stawić czoła lady Dalrymple wdowie, która była wiecznie niezadowolona z jej poczynań. Poza tym musiała przepisać na maszynie notatki, które zrobiła wczoraj w Westminster Abbey, zanim sama zapomni, co napisała. Kiedy zrobiła z nimi porządek, zabrała się za pisanie artykułu dla swojego amerykańskiego wydawcy. Doszła do wniosku, że ma wystarczająco dużo informacji, by
napisać dwa artykuły, jeden na temat sławnych osób pochowanych w katedrze, poczynając od Olivera Cromwella i Henry'ego Purcella, poprzez Charlesa Darwina i lorda Alfreda Tennysona, a drugi na temat królów i królowych. Amerykanie, którzy sami nie mieli monarchii, fascynowali się rodziną królewską. Po lunchu poszła na spacer do Hampstead Heath z bliźniakami, psem i dziecięcą pokojówką. Kiedy wróciła, czekała na nią wiadomość. Dzwonił pan Pearson i prosił, by do niego oddzwoniła w dogodnym terminie. Czy on również otrzymał propozycję Geraldine? A może nie chciał dopuścić do tego, by Daisy uczestniczyła w rozmowach ze spadkobiercami do tytułu po jej ojcu? Z pewnością nie. Nie zadzwoniłby przecież, żeby osobiście ją o tym poinformować. Napisałby raczej uprzejmą, zniechęcającą wiadomość. Elsie starannie zapisała jego numer telefonu. Daisy usiadła przy stoliku w holu, podniosła słuchawkę i zadzwoniła. - Pearson, Pearson, Pearson i Brown - powiedziała czystym głosem sekretarka. Daisy wiedziała, że pierwszy pan Pearson był już na emeryturze, ale nie była pewna, co z drugim. - Poproszę z panem Tommym - Thomasem Pearsonem. Mówi pani Fletcher, pani Alecowa Fletcher. Dzwonił do mnie, kiedy wyszłam. - A tak, pani Fletcher. Może pani chwilę zaczekać? Sprawdzę tylko, czy pan Pearson jest wolny. Nie czekała na odpowiedź. Daisy zastanawiała się, co by się stało, gdyby powiedziała, że nie może czekać, a Tommy może do niej oddzwonić. Nie miała jednak na to czasu. - Daisy? Mówi Tommy. Dziękuję, że tak szybko oddzwoniłaś. - Witaj, skarbie. Ja...
- Daisy, nie mów do mnie „skarbie" w godzinach pracy! - Przepraszam. A mogę mówić „Tommy"? - Chyba tak, skoro ja mówię do ciebie „Daisy" - powiedział żałośnie. - Dobrze, zacznijmy od początku. Domyślam się, panie Pearson, że rozmawiał pan z kuzynką... z lady Dalrymple? - Kilka razy, a jej ostatnia sugestia wydaje się całkiem rozsądna. Ale to nie jest rozmowa na telefon. Wolisz wpaść do Lincolns Inn (Lincolns Inn - budynek jednego z londyńskich towarzystw prawniczych [przyp. tłum.].) czy zjeść z nami kolację, a potem porozmawiać? Zaproszenie ma oczywiście pełne błogosławieństwo Madge i dotyczy również Aleca. - A tobie jak wygodniej? - Kiedy przyjdziesz do mnie. - Tommy, brawurowy, wielce udekorowany żołnierz w czasie wojny, zrobił się niezwykle stateczny i porządny, odkąd dołączył do rodzinnej kancelarii, ale Daisy usłyszała w jego głosie śmiech. - Dzięki temu nasze spotkanie będzie można z czystym sumieniem wpisać w koszty sprawy. Trudno wytłumaczyć w ten sam sposób wieczorne przyjęcie... - Poza tym, mimo że uwielbiam Madge i Aleca, będzie nam łatwiej rozmawiać bez nich. Roześmiał się. - To prawda, chociaż mam nadzieję, że skonsultujesz się z Alekiem, zanim podejmiesz jakąś decyzję. - Jeśli to jest to, o czym myślę, mam już jego błogosławieństwo. Znowu odezwał się w nim ostrożny prawnik. - Ach tak? Nie sądziłem, że... Ale to nie moja sprawa. Ustalmy więc dzień i godzinę, a Madge skontaktuje się z tobą w sprawie kolacji.
Daisy sprawdziła swój kalendarz i zaproponowała następne popołudnie. Tommy był jednak cały dzień w sądzie. - Nie ma pośpiechu - zapewnił ją. - Ta sprawa będzie się ciągnęła miesiącami. - Jarndyce kontra Jarndyce (Fikcyjna sprawa z powieści Ch. Dickensa Bleak House dotycząca przejęcia spadku, która ciągnęła się przez kilka pokoleń [przyp. tłum.].)? - zapytała z niepokojem. - Ależ skąd. Nie ma wątpliwości co do wiarygodności testamentu, a raczej dokumentów nadających prawa. - Dokumentów...? Nie, nic nie mów! - Będziemy musieli poczekać, aż będziemy mieć pewność, że zgłosili się wszyscy chętni i udało nam się ustalić prawowitego spadkobiercę. - A więc to raczej jak sprawa Tichbourne'a, prawda? Ale ona ciągnęła się latami. - Miejmy nadzieję, że w tym przypadku tak nie będzie. Umówili się na kolejny tydzień. Daisy wróciła do gabinetu. Ponieważ postanowiła najpierw napisać o sławnych postaciach, a potem o monarchach, musiała zająć się panią Aphrą Behn, która zmarła w 1689 roku i na której pomniku, według notatek Daisy, widniał napis: „Tu spoczywa dowód na to, że rozum nigdy nie obroni się przed śmiertelnością". Nie przypominała sobie, by uczyła się o Aphrze Behn w szkole. Zajrzała więc do trzeciego tomu Encyklopedii Nelsona pod literę „b". Szpieg Karola II i odnosząca sukcesy profesjonalna dramatopisarka, żyjąca z pisania w siedemnastym wieku! Daisy chciała dowiedzieć się więcej, ale hasło w encyklopedii było za krótkie. Potem przypomniała sobie, że potrzebuje jedynie krótkiej wzmianki do artykułu dla podróżników i przeszła do Isaaca Newtona. Jego pomnik był dużo bardziej okazały, z dłuższą inskrypcją, która niestety była po łacinie. Szkoła, do której
uczęszczała Daisy, nie uważała za stosowne, by obciążać umysły młodych dam nauką łaciny. Zresztą przyrodą czy zaawansowaną matematyką również nie, więc Daisy wcale nie rozumiała teorii Newtona lepiej niż napisu na jego grobie, ale stary dobry Nelson - encyklopedia, nie żeglarz - po raz kolejny przyszedł jej z pomocą. Elsie przyniosła herbatę i ciasteczka. - Cytrynowe, proszę pani. Pani Dobson zrobiła je, ponieważ wie, że panienka Belinda je uwielbia. Panienka właśnie dzwoniła i prosiła, żeby pani nie przeszkadzać, ale pani Prasad zaprosiła ją na noc i pytała, czy mogłaby pani do niej zadzwonić. Daisy zadzwoniła i rozmawiała z Sakari, która umierała z ciekawości, by dowiedzieć się o poszukiwaniach spadkobiercy lorda Dalrymple'a. Oczywiście dowiedziała się tego i owego od Belindy. - Lepiej, żebym o tym nie mówiła, skarbie - przeprosiła ją Daisy. - Nigdy nie wiadomo, kiedy sprawy prawnicze mogą okazać się poufne. Nie pozwól Bel się naprzykrzać czy nadużywać twojej gościnności. - Belinda nigdy się nie naprzykrza, kochanie. Ale ogrody zoologiczne są niezwykle męczące! Przyznaję, że po pół godzinie zaszyłam się w kawiarni z książką i pozwoliłam, by dziewczynki zwiedzały same. - Wcale ci się nie dziwię - powiedziała ze śmiechem Daisy. - Chociaż mam zamiar zabrać tam bliźniaki, kiedy będą trochę starsze. Tego wieczoru Alecowi udało się uciec z Centrali wcześniej niż zwykle. Spędził wyjątkowo nudny dzień, wypełniony papierkową robotą i spotkaniami, a na horyzoncie nie majaczyła żadna interesująca sprawa. Miał nadzieję, że uda mu się spędzić trochę czasu z dziećmi, i był wyraźnie rozczarowany, że Belinda miała spędzić noc poza domem.
Ale wizyta w bawialni i zabawa z bliźniakami podniosła go na duchu. Przebrał się z garnituru i udawał konika, biorąc je na zmianę na barana. Pani Gilpin była wstrząśnięta. - Ojciec powinien wzbudzać respekt - powiedziała mu, nie po raz pierwszy. - Jak mają pana szanować, jeśli pozwala im pan... - To tylko dzieci. No, schodź już, Manda, twoja kolej, Oliver. Podczas kolacji, składającej się z potrawki z jagnięciny i fasolki, Daisy zrelacjonowała mu drugą część listu od kuzynki Geraldine. - Edgar chce, by cała rodzina przyjechała na uroczystość z okazji jego pięćdziesiątych urodzin i poznała trzech spadkobierców - a przynajmniej tylu, ilu do tego czasu zostanie. - Zapowiada się niezła zabawa - mruknął Alec. - Założę się, że to pomysł Geraldine, a nie Edgara. - O tak, ona uwielbia odgrywać rolę dobrodziejki, ale sierpień to sezon na ćmy i motyle, prawda? Edgar będzie pewnie chciał być na dworze ze swoimi siatkami i słoikami. - Jeśli będzie chciał tam być, to będzie, po tym jak grzecznie przyzna żonie rację, że jego miejsce jest z gośćmi. A więc ta wielka uroczystość ma się odbyć w Fairacres w sierpniu? - Tak, w pierwszym tygodniu. Właściwie od trzydziestego lipca. Jego urodziny są szóstego sierpnia, ale pierwszego jest święto i w wiosce jest festyn. Jest mnóstwo czasu, żebyś wziął sobie kilka dni urlopu. - Ja?! Ja nie jestem rodziną i nie chcę mieć nic wspólnego z zabawą pod tytułem „Obalanie spadkobierców".
- Kochanie, oczywiście, że jesteś rodziną. Geraldine wyraźnie napisała, że spodziewa się ciebie i dzieci. Johnny i Vi zabierają całą swoją trójkę. - Chcesz powiedzieć, że już potwierdzili? To znaczy, że zostali zaproszeni jako pierwsi? - Alec udawał oburzonego. - Idiota! Jakby cię to obchodziło. Nie, Geraldine napisała tylko, że ich również zaprosiła. Ale Violet na pewno się zgodzi. Będzie uważała, że to rodzinny obowiązek. I ja też muszę tam być. - To twoja rodzina. Nie, przepraszam! Nie chciałem, by to tak zabrzmiało. - Mam nadzieję - powiedziała surowym głosem Daisy. - Edgar może i ma obsesję na punkcie motyli, ale jest kochany, i nie chciałabym zepsuć mu urodzin odmową, nawet jeśli jest to rzeczywiście pomysł Geraldine. - Masz rację. Wiesz, że nie mogę ci nic zagwarantować, ale postaram się wziąć kilka dni wolnego. - Przy odrobinie szczęścia może mu się nie uda, pomyślał. Wolałby pojechać do New Forest z Daisy i dziećmi. - Należą ci się wakacje. Tak często spóźniasz się na kolację, że pani Dobson nigdy nie robi niczego, czego nie można zjeść również na zimno, chyba że można to odgrzać! Nie wspominając już o zeszłorocznych wakacjach: mieliśmy spędzić tydzień na wyspie Wight, a wezwali cię po trzech dniach. - To była wyjątkowa sytuacja. - Zawsze tak jest. Można by pomyśleć, że jesteś jedynym inspektorem naczelnym w całym wydziale dochodzeniowo - śledczym. Oczywiście, jestem z ciebie dumna, ale chyba powinny być jakieś granice. Może pan Crane będzie pod wrażeniem tytułu Edgara? - Nie mam zamiaru robić na nim wrażenia. Z drugiej strony - dodał z namysłem Alec - może gdybym powiedział
mu, że moja teściowa nalega na moją obecność, a ja się jej boję... Daisy roześmiała się. - Co za bzdury, kochanie! - Wcale nie. Twoja matka potrafi być bardzo onieśmielająca. Poza tym wyobrażasz sobie, by jakiekolwiek inne słowa wzbudzały w męskich sercach większą trwogę niż „teściowa" i „wicehrabina wdowa"? Myślę, że nadinspektor by to kupił. - Nie jestem wcale pewna, czy matka planuje wziąć udział w tych uroczystościach. Wciąż nie wybaczyła Edgarowi tego, że odziedziczył Fairacres, chociaż nie miał wyboru. Trudno powiedzieć, by łączyły ich dobrosąsiedzkie stosunki, chociaż jej rezydencja jest oddalona o niespełna pół mili. - Ale pewnie będzie chciała przeszkodzić kolejnym spadkobiercom czy roszczącym sobie prawa do tytułu, nie sądzisz? - Owszem. To intrygująca sytuacja, chociaż z matką nigdy nic nie wiadomo. - Daisy skrzywiła się. - Lepiej sprawdzę, czy ma na ten temat coś do powiedzenia. Po kolacji otworzę jej list. - Jeszcze go nie przeczytałaś? Tchórz! Daisy zmarszczyła nos. - Wiem - przyznała - jeśli chodzi o matkę, to prawda. Ty o wiele lepiej sobie z nią radzisz. - Czy dlatego chcesz mnie zabrać do Fairacres? - Będzie zionęła ogniem na tych biedaków, których znajdzie Tommy. Chociaż sama nie mam o nich zbyt dobrego zdania. - Nie rozumiem więc, po co chcesz tam jechać - mruknął Alec. - Skoro już jesteś do nich uprzedzona. - Wcale nie!
Alec uniósł brwi, doskonale wiedząc, że to wystarczyło, by ponownie się nad tym zastanowiła. To samo działo się z podejrzanymi i opornymi świadkami, chociaż w ich przypadku jego spojrzenie robiło się przy tym lodowate. Niektórzy twierdzili, że mroziło ich do szpiku kości. W przypadku Daisy, jedynie z niej żartował - jak zawsze. - Nie mogę ich nie lubić, skoro jeszcze ich nie poznałam. Ale owszem, nie przepadam za nimi - przyznała. - Nie lubię każdego, kto chce zająć miejsce ojca i Gervaise'a. Kiedy to się stało, nie miałam okazji o tym pomyśleć... więc to był ogromny wstrząs, ale nie musiałam w tym uczestniczyć. To pewnie zabrzmi głupio, ale czuję się nielojalnie. - To wcale nie jest głupie. To naturalne. - Niechętnie przyznał jej rację i obiecał, że zrobi, co będzie mógł, by ją wesprzeć. - Ale jeśli mamy tam zostać przez kilka dni, mam nadzieję, że nie będziesz okazywać swojej niechęci. - To nie jest tak, że ich nie lubię, naprawdę. Ale jestem trochę zła. - Cóż, będziesz musiała coś z tym zrobić, kochanie, bo wymyślę sobie jakąś awaryjną sytuację i wrócę do pracy. - Nie zrobiłbyś tego! - Kto wie. - A więc pojedziesz? - Jeśli uda mi się znaleźć czas. Rozumiem, że nie masz zamiaru uczestniczyć w rozmowach Pearsona z potencjalnymi spadkobiercami? - Oczywiście, że mam. Już się z nim umówiłam na rozmowę na ten temat. Łatwiej będzie spotykać się z nimi pojedynczo niż ze wszystkimi naraz w Fairacres, prawda? Może nawet uda mi się niektórych odesłać, żeby nie czekały tam na nas hordy. - Takie zakończenie byłoby wielce pożądane - powiedział Alec.
Po kolacji, kiedy siedzieli z kawą w salonie, Daisy sięgnęła po mosiężny nożyk do listów i zaatakowała kremową, lnianą kopertę od matki. - Przynajmniej jest krótki - zauważył Alec, kiedy wyjęła pojedynczą kartkę papieru. - Matka potrafi wyrazić bardzo wiele w kilku zdaniach, jeśli się tylko postara. No tak, mogłam się tego domyślać. To wszystko wina Edgara. Popełnił niewybaczalny błąd, nie ustanawiając swojego spadkobiercy zaraz po tym, jak przywłaszczył sobie tytuł. - Przywłaszczył? Tak właśnie napisała? - Mówiłam ci, że nie nigdy nie pogodziła się z tytułem wicehrabiny wdowy. - Tak czy siak, ma rację, że popełnił błąd. - Pamiętaj, że biedaczek nie został wychowany do bycia lordem. - Do lordostwa. - Ale trzeba mu oddać, że chociaż cieszy się, że nie musi żyć z pensji nauczyciela, sam tytuł go nie obchodzi. A skoro nie ma dzieci, co go obchodzi, kto go dostanie? Ale matkę owszem. Powinna już chyba wiedzieć, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. - Twoja matka sama ustanawia swoje prawa. - A jej młodsza córka czasami szła w jej ślady, pomyślał Alec, kiedy Daisy po raz pierwszy zaangażowała się w jedną z jego spraw. - Tak czy siak, zamierza mieć na wszystko oko, skoro Edgar nie ma dość rozsądku ani ogłady, by... Cóż, pomińmy inwektywy. Oho, doszliśmy do sedna. Oczekuje, że przywiozę ciebie do Fairacres, ponieważ jeśli policjant nie będzie potrafił odróżnić uzurpatorów od prawdziwego spadkobiercy, to po co w ogóle mieć kogoś takiego w rodzinie? Będzie bardzo rozczarowana, jeśli... Też mi nowina! Zawsze jest mną rozczarowana, niezależnie od tego, co robię.
- Cóż - zauważył zadowolonym głosem Alec - przynajmniej docenia fakt posiadania w rodzinie policjanta. Chociaż wydaje mi się, że nie ma pojęcia, czym zajmują się poszczególne gałęzie prawa. Pearson miałby pełne prawo zdenerwować się, gdybym zaczął wtrącać się w jego sprawy, o ile miałbym taki zamiar, ale nie mam. - Ale musisz przyznać, że to będzie intrygujące. Nie ominęłabym tego za żadne skarby, choćbym nie wiem jak była zła. Poza tym Belinda i bliźniaki ucieszą się na spotkanie z kuzynami, a ty będziesz mógł spędzić z nimi trochę czasu. - Nie powiedziałbym, że „intrygujące" to odpowiednie słowo. - Słowo, które cisnęło mu się na usta, nie nadawało się do powtórzenia w towarzystwie damy. - Myślę, że wraz z Pearsonem wyjaśnicie sprawę, zanim tam dotrzemy. W końcu odróżnienie uzurpatorów od prawdziwych spadkobierców nie może być aż tak trudne, prawda?
ROZDZIAŁ TRZECI Pewnego ciepłego, mokrego poranka na początku maja Daisy wsiadła do autobusu numer 63 z Hampstead do City. Nie lubiła prowadzić samochodu po centrum Londynu, szczególnie w deszczu. Tak naprawdę wcale nie padało. Powietrze było ciężkie od pachnącej bzem wilgoci. Nie padało, nie było nawet mgły, ale Daisy z doświadczenia wiedziała, że kiedy kropelki opadną na szybę, przesłonią jej widok bardziej niż zwykły deszcz. I choć Alec wciąż jej powtarzał, by jeździła taksówkami, chude lata między śmiercią jej ojca a zamążpójściem zrobiły swoje. Po co marnować pieniądze na taksówkę, skoro autobus zabierał ją niemal pod sam budynek Lincoln's Inn, oddalony o dziesięć minut spacerem od przystanku? Poza tym musiała pomyśleć. W taksówce ciągłe tykanie licznika sprawiało, że zaczynała się martwić, czy ma w torebce dość drobnych. Musiała przygotować swoje argumenty. Pogawędka z Madge pozbawiła ją złudzeń, że Tommy był entuzjastycznie nastawiony do jej obecności w trakcie rozmów z pretendentami do tytułu. Najwyraźniej nabrał wątpliwości co do rozsądnej sugestii Geraldine i będzie musiała go przekonać. Daisy włożyła granatowy, skromny kostium, który nosiła na spotkania z wydawcami. Spódnica sięgała tuż za kolana, co było praktycznym rozwiązaniem, kiedy ją kupowała, a obecnie długość ta stała się modna. Jedwabna bluzka w niebieski, orientalny wzór i błękitny kloszowy kapelusz ożywiały nieco strój. Nie chciała wyglądać jak zwyczajna stenotypistka. Chociaż to wcale nie był głupi pomysł, pomyślała, by w trakcie tych spotkań wyglądała jak sekretarka. Będzie musiała powiedzieć o tym Tommy'emu. Autobus przywiózł ją do Ludgate Circus. Zawsze lubiła spacerować wzdłuż Fleet Street, czując się częścią olbrzymiej
maszynerii związanej z gromadzeniem i rozpowszechnianiem wiadomości, chociaż w jej przypadku słowo „wiadomości" nie do końca miało rację bytu, gdyż zajmowała się artykułami historycznymi. Ale, podobnie jak biegający wokół niej reporterzy, zajmowała się słowem i informacjami. Biuro czasopisma „Town and Country", jej angielskiego wydawcy, było ukryte gdzieś w labiryncie alejek, podwórek i uliczek po północnej stronie tętniącej życiem ulicy. Fleet Street przeszła w ulicę Strand. Przed nią znajdował się wiktoriański, gotycki gmach, w którym mieściły się budynki sądów. Tuż przed nim Daisy skręciła w Bell Yard. Teraz z kolei mijała adwokatów w czarnych pelerynach i białych perukach oraz prawników w ciemnych garniturach i melonikach lub - tych nieco starszych - w płaszczach i cylindrach. Nic dziwnego, że w takim otoczeniu Tommy spoważniał. Czyżby zrobił się zbyt staroświecki, by pozwolić kobiecie zabierać głos w kwestiach prawnych? Zgodnie z jego sugestią weszła do Lincoln's Inn przez bramę przy Carey Street, przechodząc pod misternie zdobionym łukiem z dwoma herbami na górze i fikuśną konstrukcją z kutej stali, podtrzymującą gazową lampę. Zapytała portiera o drogę. - Numer dwanaście, New Square, madame? Pearson, kancelaria prawna? Proszę iść prosto. Minie pani dwie uliczki z niewielkim ogrodem pośrodku, drugie drzwi po prawej. Daisy podziękowała mu i weszła na New Square. Po trzech stronach sporego trawnika stały szeregowe, czteropiętrowe budynki z cegły. Większość miała regularne rzędy pionowo otwieranych okien, ułożonych symetrycznie w stylu georgiańskim. Kiedy dotarła do numerów dwanaście i trzynaście, zauważyła, że te budynki były nieco starsze, a ich
okna były w różnych rozmiarach i prawdopodobnie zastąpiły oryginalne okna wielodzielne. Wnętrze wyglądało podobnie, zauważyła Daisy, kiedy zgodnie z instrukcją zadzwoniła dzwonkiem i weszła do środka. Hol wejściowy był ozdobiony kilkusetletnią rzeźbioną dębową boazerią. Były też schody i elektryczne światło. Stukot maszyn do pisania nieco ucichł i z pokoju obok wyszła jakaś dziewczyna. Zaprowadziła Daisy na drugie piętro, do niewielkiego pomieszczenia pełnego ponurych półek z czarnymi kasetkami na dokumenty, gdzie przekazała ją w ręce sekretarki Tommy'ego. Panna Watt miała stalowoszare włosy starannie ułożone w fale Marcela. Miała na sobie prosty, stalowoszary kostium, spódnicę sięgającą parę centymetrów za kolana, a do tego skromną białą bluzkę. Jej oczy, które przyglądały się Daisy znad okularów, również były stalowoszare. Daisy podejrzewała, że potrafiły być zimne i ostre jak stal, kiedy musiała bronić swojego pracodawcy przed niechcianymi intruzami. Jednak Daisy napotkała w nich aprobatę. - Jest pani parę minut przed czasem, pani Fletcher, ale myślę, że pan Pearson może panią przyjąć. Powiem mu, że pani przyszła. Tommy pojawił się niemal natychmiast i wprowadził ją do swojego gabinetu, a ona pamiętała o tym, by zwracać się do niego po nazwisku. Poznała jego i Madge w szpitalu wojskowym w Malvern, gdzie Madge pracowała jako pielęgniarka wolontariuszka, a Tommy trafił tam jako pacjent po jednej ze swoich brawurowych wypraw. Daisy wolała pracować w szpitalnym biurze, ale zaprzyjaźniła się ze starszą koleżanką, a ich przyjaźń przetrwała, mimo że obydwie wyszły już za mąż. - Będzie mnie pan potrzebował, panie Pearson?
- Nie, dziękuję, panno Watt. Niech nikt nam nie przeszkadza. Gabinet stanowił kolejny przykład pomieszania stylów. Boazeria, a szczególnie misternie zdobiona półka nad kominkiem, były zdecydowanie starsze niż duże wiktoriańskie, palisandrowe biurko ze srebrnym kałamarzem i skórzane fotele. Półki uginały się od prawniczych książek, starszych oprawionych w cielęcą skórę, nowszych jedynie w materiał. Otwarte na górze okno wychodziło na New Square. Daisy usiadła z przodu, a Tommy za biurkiem. - Mam pewne wątpliwości - powiedział, dotykając opuszków palców. I chociaż Daisy była na to przygotowana, była oburzona. - Uważam, że powinieneś był mnie uprzedzić. Nie musiałabym... - Mam wątpliwości - powtórzył - ale nie podjąłem jeszcze decyzji. Chociaż to byłoby dziwne, gdybym pozwolił komuś innemu niż głowa rodziny na udział w tych rozmowach. - Głowa rodziny na nic by się nie przydała. Poza tym, że interesują go jedynie ćmy i motyle, Edgar nie dorastał w tej rodzinie i nie zna wszystkich historii... - Ach, te twoje historie! Na tej podstawie chcesz wyłapać uzurpatorów, tak? Zdajesz sobie sprawę, że minęło niemal sto lat, odkąd Julian Dalrymple uciekł na Jamajkę? - Julian? Zapomniałam, jak on miał na imię. Nie jestem pewna, czy w ogóle wiedziałam. Wiem, że nie wiedział o wszystkim, co wydarzyło się po jego wyjeździe, ale jest mnóstwo wcześniejszych rodzinnych historii - takich, których nie umieszcza się w Almanachu Szlacheckim Burke'a. - Takich, które mógł opowiedzieć dzieciom i wnukom? - Skąd mam wiedzieć? Czy był typem silnego milczka, czy raczej gawędziarzem? Czy na starość wspominał czasy swojej młodości? Musiał im powiedzieć, że jego ociec był