Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 20
Zagadka pustego
kajetu
Książkę tę dedykuję wszystkim swoim kolegom
i koleżankom po piórze oraz naszym czytelnikom, których
uznanie dodaje nam skrzydeł w dalszej pracy
Za pomoc w stworzeniu tej książki serdecznie dziękuję:
Robertowi Bruce'owi Thompsonowi - ekspertowi naukowemu;
Johnowi Barachowi - znawcy starych samochodów; Stelli
Rondo z PhraseFinder.co.uk; Angeli Carey konsultantce w
zakresie języka irlandzkiego; Peterowi Homanowi -
farmaceucie; lekarzom Dougowi Lyle'owi i Larry'emu
Karpowi - za porady w kwestiach medycznych; Sue Williams
z „Derby Telegraph" za informacje lokalne; Nathanowi
Williamsowi z Uniwersytetu Reading - ekspertowi od
traktorów; Rachel Harris, FIDM - za porady w kwestii mody;
Anne Birds z Matlock Markets Administration; Neilowi
Barrattowi - znawcy Matlock; Ianowi Walkerowi - za porady
na temat samochodu Daisy; Steve'owi Kaye'owi -
konsultantowi w zakresie powieki westernowych; Philowi
oraz portalowi CarAndClassic.co.uk - za porady na temat
samochodu Daisy; Luci Hansson, czyli The Poison Lady;
Jonowi Northowi - znawcy Matlock; Judith Harrison z British
Library - konsultantce w zakresie powieści westernowych.
Z całego serca dziękuję Wam wszystkim i przepraszam,
jeżeli przekręciłam, pokręciłam lub pozmieniałam dla celów
artystycznych to, co mi przekazaliście - w końcu to powieść
fikcyjna.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Podróż nie układała się od samego początku. Choć Daisy
siedziała za kółkiem nowiutkiego samochodu - no, może nie z
roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego, ale prawie
nowego - to i tak czuła się zniechęcona.
Najpierw musiała szczęśliwie przejechać przez te
wszystkie ponure, zakopcone miasteczka regionu Potteries,
których nazwy szczególnie upodobali sobie nauczyciele
geografii: Stoke, Hanley, Burslem, Longton, Tunstall, Fenton.
Włączenie ich do aglomeracji miejskiej Stoke - on - Trent
wcale nie dodało im urody.
Za Derby zaczęły ciągnąć się w nieskończoność równie
ponure, okopcone wsie górnicze, z rzędami mikroskopijnych,
szarych chałup przylegających do stromych, brukowanych
ulic, które w zestawieniu z małymi sklepikami, pubami i
kaplicami tworzyły ogólnie obskurny obraz. Od czasu do
czasu mijała zabudowania kopalniane - duże, przysadziste
budynki z poczerniałej cegły, nad którymi górowały wysokie
kominy i tajemnicze, żelazne koła.
Migające między nimi strome, zielone wzgórza
stanowiłyby pewną ulgę, gdyby nie to, że były spowite
welonem jesiennych mgieł. Daisy zacisnęła ręce na
kierownicy i trzymając kciuki, modliła się, by dotrzeć do celu,
zanim mgły naprawdę zgęstnieją.
- Chyba upadłam na głowę, że zgodziłam się tu
przyjechać - wymruczała pod nosem.
Wszystko zaczęło się od zupełnie niewinnego listu.
Sybil Sutherby, de domo Richland, chodziła z Daisy do
szkoły. Nie widziały się od lat, a dokładnie od 1915 roku,
kiedy Sybil skończyła szkołę, rok wcześniej niż Daisy, a z
przysyłanych z początku świątecznych kartek wynikało, że
wyszła za mąż i urodziła córkę.
Daisy nie została zaproszona ani na ślub, ani na chrzciny,
ale nie było w tym nic niestosownego: Sybil była rok starsza
od niej, a ich znajomość nie należała do zażyłych; poza tym
wojna położyła kres wystawnemu świętowaniu takich okazji.
Daisy nie mogła sobie przypomnieć, by miała jakikolwiek
strzępek informacji od samej Sybil czy o też niej od jakichś
dziesięciu lat.
W sumie w ogóle nie zastanawiała się nad dalszymi
losami szkolnej koleżanki. Nigdy nie były zbyt zżyte ze sobą.
Dlatego właśnie ów list, a tak naprawdę krótka notka, tak
Daisy zaskoczyła. Sybil, która mieszkała na wsi, wybierała się
do Londynu na kilka dni i bardzo chciała zobaczyć się z
Daisy. Może mogłyby się spotkać na kawę, albo obiad, albo
podwieczorek?
W ustalony dzień Daisy umówiła się na obiad U Maxima
na Wardour Street ze swoją najlepszą przyjaciółką Lucy, czyli
lady Gerald Bincombe. Ona zapewne preferowałaby
restaurację U Monico albo Cafe Royal. Restauracja U Maxima
znajdowała się w dogodnej, niedalekiej odległości od siedziby
wydawcy ich książki o architektonicznych kaprysach Anglii,
który zachwycony sukcesem ich przedsięwzięcia, wręcz palii
się do spotkania z nimi, by omówić następny album ze
zdjęciami Lucy i komentarzem pióra Daisy.
Ulegając swojemu głównemu grzechowi, ciekawości,
Daisy napisała do Sybil z prośbą, by do nich dołączyła - i
wysłała list, zanim o tym wspomniała Lucy.
- Sybil Richland? - W słuchawce słychać było wyraźnie
oburzenie Lucy. - Sybil - kujonka?
- Ależ moja droga, przecież nie była wcale taka zła.
Niektóre dziewczyny uważały mnie za kujonkę.
- Rzeczywiście, siedziałaś z nosem w książce o wiele...
- Lucy! O ile pamiętam, wcale nie paliłaś się do ćwiczeń
fizycznych bardziej niż ja, choć nigdy nie otworzyłaś książki,
dopóki nie miałaś innego wyjścia. Nie mam wręcz pojęcia, co
ty robiłaś ze swoim czasem w szkole.
Po chwili namysłu Lucy odpowiedziała z rozbawieniem:
- Muszę przyznać, że Bogu dzięki ja też nie. Ciekawe,
czego Sybil chce?
- Dlaczego miałaby chcieć czegoś poza spotkaniem ze
starymi znajomymi?
- Gdybyś o tym wcześniej pomyślała, to mogłabyś
udawać, że wyjechałaś z miasta. Jestem pewna, że ty też
podejrzewasz ją o niecne zamiary.
- Nie do końca, choć zgadzam się, że to nieco dziwna
sprawa. Zapewne ma całe mnóstwo bliższych znajomych w
Londynie.
Lucy roześmiała się.
- Bardzo podejrzane!
- Poza tym nie kontaktowałyśmy się ze sobą od lat. Nawet
jeśli przypadkiem zauważyła w gazecie, kiedy wyszłam za
mąż, skąd wiedziała, gdzie zaadresować list?
- Daisy, jesteś sławna. Pewnie zaczytuje się twoimi
artykułami w gazetach, mrucząc pod nosem: „I pomyśleć
tylko, że chodziłam z nią do szkoły!". Chce się pokazać w
towarzystwie celebrytki.
- Bardzo śmieszne!
- Twój redaktor z „Town and Country" mógł dać jej twój
adres w Hampstead, albo twój kuzyn, jeżeli najpierw napisała
do Fairacres.
- Geraldine nie zrobiłaby tego, nie pytając mnie wcześniej
o zgodę. - Po śmierci jej ojca i brata wicehrabią Dalrymple
został Edgar, kuzyn Daisy w drugiej linii. Jego żona,
Geraldine, lubiła we wszytko wściubiać nos. - Kurczę,
naprawdę myślisz, że to ona?
- Kto wie? Nieważne, przecież mamy się tylko spotkać na
obiad - powiedziała Lucy. - A potem, pamiętaj, jesteśmy
umówione.
Daisy nie uśmiechało się prowadzenie samochodu po
centrum Londynu, więc pojechała metrem z Hampstead i
przeszła ze stacji Tottenham Court Road do Maxima. Ubrany
w liberię portier wprowadził ją do środka z takim
namaszczeniem, jakby przed olśniewająco biały front
restauracji, ozdobiony pozłacanymi girlandami,
posrebrzanymi wieżyczkami i mauretańskimi oknami,
zajechała taksówką.
W środku powitał ją mistrz salonu.
- Jestem umówiona z lady Gerald Bincombe -
powiedziała Daisy.
- Mais oui, madame, lady Gerald przybyła właśnie przed
chwilką. Zażyczyła sobie stolik na balkonie.
Skinieniem palca przywołał podwładnego, który odebrał
od Daisy płaszcz i poprowadził ją na piętro.
Lucy wybrała stolik przylegający do obwieszonej
kwiatami, ozdobnej, mosiężnej poręczy, która oddzielała złoto
- zielony balkon od owalnego przejścia do znajdującej się
poniżej jadalni. Choć Lucy parała się zawodowo fotografią,
była też nieodrodną członkinią modnej socjety, począwszy od
gładko przyczesanego, ciemnego pazia, przez pociągnięte
szkarłatnym lakierem paznokcie, a na sięgającej zaledwie do
kolan spódnicy skończywszy. Jak zwykle chciała mieć dobry
widok na innych klientów lokalu, choć tym razem podała inny
powód swojego wyboru.
- Moja droga, pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli się tu
ukryjemy. Mam takie okropne przeczucie, że Sybil zmieniła
się w jedną z tych wiejskich kur, z którymi nie można się
pokazać ludziom.
- Ależ ty jesteś okropna! Czemu tak myślisz?
- Powiedziałaś, że napisała do ciebie z jakiejś farmy, a do
tego z Derbyshire.
- A cóż złego jest w Derbyshire? Słyszałaś kiedyś o
Chatsworth?
- Oczywiście, ale gniazda rodowego książąt Devonshire
nie można porównywać z wiejską chałupą!
- Cicho, chyba Sybil właśnie tu idzie. Wygląda tak jakoś
znajomo. A do tego całkiem elegancko, jak na wyjście w
moim towarzystwie, a może nawet i wystarczająco dobrze, jak
na twoje wyśrubowane wymagania. Zawsze mi powtarzasz, że
nie mam pojęcia o modzie.
Młoda kobieta wchodząca po schodach miała na sobie
melanżowy kostium. Daisy nie była ekspertem, ale spódnica i
marynarka wyglądały na dobrze skrojone, a choć ciut
znoszone, były dobrze dopasowane do jej nieco masywnej
sylwetki. Lawendowy, kloszowy kapelusz, przybrany kępką
cętkowanych piórek, pasował do jedwabnej bluzki, a sznur
pereł, jedwabne pończochy i dobrej jakości skórzane buty na
niskim obcasie dopełniały obrazu zamożnej, a może nawet
modnej mieszkanki prowincji, która przyjechała w odwiedziny
do stolicy.
Sybil Sutherby na pewno nie wyglądała jak wiejska
gospodyni. Choć - jak w przypadku Daisy - jej makijaż
stanowiła jedynie cienka warstwa pudru i odrobina szminki,
jej twarz była wyraźnie zniszczona przez pogodę. Była wręcz
blada, co podkreśliło grymas rozczarowania, który Daisy
złożyła na karb nieoczekiwanej obecności Lucy.
- Witaj, Sybil. Jak miło cię widzieć po tylu latach -
powiedziała Daisy, nieco naciągając prawdę.
- Daisy, ani trochę się nie zmieniłaś. - Uścisnęły sobie
dłonie.
Kelner posadził Sybil, rozdał karty dań i odszedł.
- Pamiętasz Lucy? Niegdyś Fotheringay.
- Lucy! Oczywiście - zawahała się. - Teraz lady Gerald, o
ile się nie mylę?
- Zatem jest pani na bieżąco, pani Sutherby - powiedziała
Lucy, przeciągając samogłoski. - Bardzo mi miło.
- Na miłość boską, przecież znamy się z czasów, gdy
byłyśmy pryszczatymi uczennicami - zirytowała się Daisy. -
Możemy sobie darować tę kurtuazję. Teraz wybiorę sobie coś
na obiad, a potem opowiesz mi, co teraz porabiasz, Sybil.
Ku uldze Daisy dyskusja na temat dań a la carte pomogła
nieco stopić lody między Lucy i Sybil. Lucy jak zwykle
zdecydowała się na sałatkę, ze względu na figurę. Daisy, która
mniej się przejmowała swoją figurą i dużo rzadziej jadła w
eleganckich restauracjach, wybrała poulet roti au citron et aux
courgettes, w zamian decydując się na skromny bulion.
Odniosła jednak wrażenie, że Sybil, która zdecydowała się na
to samo, była myślami gdzie indziej i niezbyt przejęła się
oferowanymi delikatesami.
Kelner wrócił i przyjął ich zamówienia.
Po chwili nieco krępującego milczenia Sybil odezwała się
nagle:
- Czytałam kilka twoich artykułów, Daisy. Świetnie
piszesz.
Lucy posłała Daisy znaczące spojrzenie.
- A ty, Sybil? Zapewne przyzwyczaiłaś się już do życia w
zaciszu domowego ogniska? - zapytała z nieco sarkastyczną
nutą w głosie.
Sybil zarumieniła się.
- Wręcz przeciwnie. Mój mąż zginął na wojnie. Miałam
na tyle szczęścia, że szybko znalazłam pracę jako... sekretarka
pewnego pisarza, w jego domu, więc zabrałam tam też ze sobą
swoją córeczkę. - Jej ręka powędrowała do naszyjnika. -
Nawet nie musiałam sprzedawać pereł swojej mamy. I od tego
czasu tam żyję.
Daisy stwierdziła, że było już nieco za późno na
kondolencje, co z pewnością doprowadziłoby do następnych i
tak w kółko. Każdy stracił kogoś na wojnie
- ona sama brata i narzeczonego - albo podczas epidemii
grypy, która zabiła jej ojca, wicehrabiego Dalrymple'a.
Chwyciła się zatem nieco mniej emocjonalnego tematu.
- Ten autor to ktoś, kogo znam?
- Raczej wątpię. Ma... dość wąską specjalizację. Ale
miałam nadzieję, że uda mi się z tobą zamienić słówko,
Daisy... - Spojrzała z ukosa na Lucy.
- O twojej pracy? Śmiało. Lucy nie będzie miała nic
przeciwko. Mimo frywolnego wyglądu ona też jest kobietą
pracującą.
- Raczej nie...
- Chyba nie uwikłałaś się w pisanie powieści dla
dorosłych? - spytała Lucy bez ogródek, ale chociaż raz
dyskretnie przyciszonym tonem.
- Oczywiście, że nie!
- Przepraszam. Tylko że powiedziałaś o jego specjalizacji
takim tonem, że mogłam wyciągnąć pochopne wnioski.
Daisy roześmiała się.
- Dałabym sobie rękę uciąć, że ja nie wyciągnęłam takich
wniosków. O co chodzi, Sybil?
- Wolałabym porozmawiać z tobą później.
- Nie da rady. Zaraz po obiedzie mamy z Lucy spotkanie
z naszym redaktorem. Ale Lucy zna wszystkie moje
tajemnice, no prawie wszystkie. Nie wypapla wszystkim
twoich zmartwień.
- Będę milczeć jak zaklęta - potwierdziła Lucy.
- Słowo daję. Jak kamień.
- Jak nie będziesz poważna, to Sybil ci nie uwierzy -
napomniała ją Daisy surowo.
- Nie chodzi o... - zaczęła Sybil, ale przerwał im kelner,
wnoszący zupę.
Gdy znów sobie poszedł, była już zdecydowana.
- No dobrze, skoro tak mówisz, Daisy. Nie byłam pewna,
czy... Wiem, że wyszłaś za detektywa, i słyszałam, że
pomogłaś mu rozwiązać kilka spraw.
- Lucy, czy ty coś narozpowiadałaś po tym, jak błagałam
cię o dyskrecję?
- Kochana, nie tylko ja wiem o twoich kryminologicznych
zapędach. A ta twoja przyjaciółka - Hinduska?
- Raczej wątpię, by Sakari miała okazję wygadać się
Sybil!
- Ale przynajmniej kilkorgu starym szkolnym znajomym
pomogłaś uciec spod noża. Wieści się rozchodzą.
- Nie chodzi o nic z tych rzeczy! - wykrzyknęła Sybil. -
W sensie, że nie chodzi o morderstwo. Tylko o pewną
tajemniczą sprawę. Prawdopodobnie i tak to nic wielkiego.
- Czyli co? - spytała Daisy.
- Tak naprawdę o napiętą, pełną zmartwienia atmosferę.
Czuję, że coś tu jest nie tak, ale nie mogę tego nazwać po
imieniu. Dlatego właśnie chciałabym cię prosić o pomoc.
- Wyjaśnij mi, proszę, dokładnie, w jaki sposób Daisy
mogłaby ci pomóc? - spytała Lucy niecierpliwie.
- Daisy, miałam nadzieję, że przyjedziesz do mnie i
zostaniesz na kilka dni. Mam nadzieję, że powiesz mi, że to
wszystko, wytwór mojej wyobraźni.
Lucy spojrzała na nią jak na szaloną. Daisy z kolei była
zaintrygowana. Rzeczywiście, w przeszłości uwikłała się w
śledztwa dotyczące kilku nieprzyjemnych zdarzeń, ale
wszystkie były konkretnymi przejawami okrucieństwa.
Tajemnicza atmosfera mogłaby być ciekawą odmianą. Poza
tym nie stało za tym żadne przestępstwo, więc Alec nie mógł
się sprzeciwić jej odwiedzinom u starej znajomej.
„U kogoś w domu", przypomniała sobie.
- Czy twój pracodawca nie będzie miał nic przeciwko
temu, że zaprosiłaś gościa?
- Och nie. Wiesz, jestem tylko stenotypistką, osobistą
sekretarką pana Birtwhistle'a i... pomagam mu redagować jego
teksty.
- Birtwhistle? Nigdy nie słyszałam o autorze o takim
nazwisku. Pisuje pod pseudonimem?
- Tak. - Sybil nie zdążyła powiedzieć nic więcej,
ponieważ znów pojawił się kelner, by zabrać naczynia po
zupie i podać przystawki.
Lucy, która aż nadto widocznie okazywała swoją
dezaprobatę, skierowała rozmowę na wydawcę napisanej w
duecie z Daisy książki i jego nadziei na następny album.
Dopiero gdy rozstawały się na chodniku przed Maximem,
udało się Daisy wyrazić chęć przyjazdu i zapewnić Sybil, że
do niej napisze, jak tylko ustali, kiedy będzie mogła wyrwać
się na kilka dni.
Skutek był taki, że pewnego ponurego, wrześniowego
poranka Daisy znalazła się na wąskiej, obwarowanej
kamiennymi murkami, krętej drodze - raczej dróżce, bo
między wyłożonymi kamieniami koleinami rosła trawa.
Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, oprócz
warkotu silnika jej błękitnej gwynne ósemki, było od czasu
beczenie czarnogłowych owiec, pasących się na zamglonych,
pociętych kamiennymi ogrodzeniami wzgórzach. W trawie
częściej niż drzewa pojawiały się wykwity nagich skał, a
owych kilka jesionów, które minęła na tych smętnych
wyżynach, już zaczęło się okrywać żółtymi liśćmi.
Drogowskaz po prawej stronie skierował ją na jeszcze
bardziej stromą, wąską i krętą dróżkę, bardziej odpowiednią
dla wiejskich wozów. Po jednej stronie miała spadzistą,
upstrzoną niebieskimi dzwonkami łąkę, za którą wyrastało
wzgórze z wijącym się u jego stóp strumieniem. Wysoka,
stroma skarpa zasłaniała widok z drugiej strony, a że była
porośnięta pokrzywami i ostami, wyglądała na nieużytek.
Orle Gniazdo. Ta nazwa domu wcześniej nie przykuła jej
uwagi, ale teraz odniosła wrażenie, że brzmi nieco upiornie.
Pokrzepił ją widok ułożonej wzdłuż drogi linii telefonicznej,
oznaczającej łączność ze światem. Na mniej więcej co piątym
słupie zamontowane były żerdzie dla jastrzębi czy sokołów,
więc być może nazwa Orle Gniazdo była rzeczywiście
odpowiednia. Na czym siadywały ptaki, zanim wynaleziono
linie i słupy telefoniczne?
W myślach Daisy dźwięczały jeszcze bardziej uporczywe
pytania. W odpowiedzi, którą przysłała Sybil, nie było nic o
pseudonimie Birtwhistle'a. Być może pisywał horrory, albo
mroczne historie o praktykach okultystycznych, którymi sam
się parał. W cóż ta jej niezaspokojona ciekawość wpakowała
ją tym razem?
Lucy miała rację: chyba upadłam na głowę, że przyjęłam
zaproszenie Sybil, pomyślała Daisy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Daisy wzięła ostry zakręt i nagle zorientowała się, że
wjechała w gęstą mgłę. Skarpę widać było po lewej stronie
tylko dlatego, że dróżka była tak wąska. Z drugiej strony
ścieliła się pustka, z której od czasu do czasu wyzierały głazy
oznaczające krawędź - być może urwiska. Czując serce w
gardle, zaczęła powoli sunąć przed siebie, wyczulona na
najmniejszy dźwięk nadjeżdżającego z naprzeciwka
samochodu, żeby uniknąć zderzenia czołowego.
Niebieska gwynne - błyszcząca, gdy wyjeżdżała z
Hampstead, a teraz pokryta warstwą kurzu - źle znosiła
powolną jazdę pod górę w tempie trzech kilometrów na
godzinę. Zgasła. Zaciągając pośpiesznie ręczny hamulec,
Daisy wysprzęgliła podwójnie i wrzuciła luz, a potem
dosłyszała stłumione beczenie i bulgot przepływającego
nieopodal strumyka.
Włączyła ssanie, ale delikatnie, ponieważ silnik był
jeszcze ciepły. Biorąc pod uwagę stromiznę wzgórza, miała
wręcz szczęście, że chłodnica się nie zagotowała. Dziękując
opatrzności, że uparła się na zakup samochodu z opcją
samozapłonu, nacisnęła guzik. Zamarła, słysząc bezsilne
warczenie, ale potem silnik zakaszlał i zapalił. Zaczęła pełznąć
powoli pod górkę na pierwszym biegu.
W chwilę później wjechała w oślepiające słońce. Wzgórze
złagodniało, a dróżka wyprostowała się na jakieś niecałe pół
kilometra. Płynący energicznie strumień biegł teraz tuż obok,
jakiś metr dwadzieścia, półtora metra poniżej drogi.
Okazało się, że pozorny szczyt zbocza to tylko pomniejszy
grzbiet; strumień przecinał go, biegnąc pod wąskim mostem,
jeszcze węższym niż dróżka, po której jechała. Daisy
zatrzymała się na moście i spojrzała za siebie.
Poniżej rozścielała się biała pustka, jakby ktoś wymazał z
krajobrazu wszystko, oprócz czubków najwyższych wzgórz.
Odwracając głowę i spoglądając przed siebie, zobaczyła
otwierającą się tuż przed nią płytką zieloną dolinę, z trzech
stron obwarowaną wyższymi skarpami. Z oddalonego zbocza
spływał wartko strumień, wijąc się w jej stronę, a w późnym,
popołudniowym słońcu pysznił się złotożółty zagajnik.
Słusznego wieku kwadratowego domu z szarego granitu -
pokrytego najeżonymi kominami, z omszałym kamiennym
dachem można się było domyślić po niewielkich,
wielodzielnych oknach na zawiasach. Jego dwa nieco bardziej
współczesne skrzydła, z większymi, przesuwnymi oknami,
być może wiktoriańskimi, wychodziły do przodu, osłaniając
okrągłą, kolorową połać, która zapewne była ogrodem
kwiatowym.
Z kominów snuły się obiecująco smużki dymu. Daisy z
radością zauważyła, że choć dom stał na uboczu, wcale nie
wyglądał upiornie. Nie wyglądał też na orle gniazdo, bo nie
był przycupnięty na skalnej grani, ale nie zamierzała się o to
spierać.
Czując, że jej nietypowa wizyta rokuje nieco lepiej, Daisy
podjechała pod dom i zaparkowała auto na żwirowym
podjeździe między grządkami kwiatów a drzwiami
wejściowymi. Nie wysiadła jednak od razu, tylko siedziała
przez chwilę w samochodzie, napawając się ulgą, którą
odczuła z powodu szczęśliwego przyjazdu, oraz widokiem
róż, chryzantem i astrów na rabatach oraz wyblakłych
hortensji trzymających wartę po obu stronach wychodzących
na południe ścian domu. Z rosnącego nieopodal jaworowego
zagajnika dobiegło ją krakanie gawronów.
Daisy zadrżała. Powietrze robiło się zdecydowanie coraz
bardziej chłodne.
Na drzwiach wisiała duża, mosiężna kołatka w kształcie
drapieżnego ptaka, co - jak się domyśliła - miało stanowić
nawiązanie do orlego gniazda. Zastukała głośno.
Zanim jednak zdołała opuścić rękę, drzwi gwałtownie się
otworzyły. Kobieta, która się w nich ukazała, z pewnością nie
była służącą. Była niska i raczej pulchna, ubrana w czerwoną,
wełnianą sukienkę do połowy łydki, jak przystało kobiecie w
wieku na oko tuż po pięćdziesiątce, oraz robiony na drutach
kardigan.
- O, witam, pani zapewne jest panią Fletcher -
uśmiechnęła się. - Jestem Ruby Birtwhistle. Właśnie miałam
naciąć kilka astrów na stół do jadalni - mówiła z lekkim
akcentem, głównie z północy, choć - ku zaskoczeniu Daisy -
pobrzmiewały w jej głosie nietypowe amerykańskie głoski.
Machnęła ręką w upstrzonej plamami rękawiczce, dzierżąc
sekator. - Przepraszam na chwilę. Zapraszam do środka. Lorna
pewnie słyszała kołatkę i już tu idzie.
To powiedziawszy, minęła Daisy i ruszyła żwawym
krokiem do ogrodu kwiatowego, a za nią, z nieco większą
godnością, sztywny, podstarzały, czarno - biały owczarek.
Daisy dostrzegła, że kobieta schyla się tu i ówdzie, by wyrwać
chwast.
Rozbawiona tym niecodziennym powitaniem weszła do
szerokiego pokoju z niskim, belkowanym sufitem. Domyśliła
się, że było to główne pomieszczenie starego domu. W
belkach nadal tkwiły żelazne haki, na których zapewne kiedyś
wisiały połcie szynki i wieńce cebuli. Na kamiennej podłodze
leżały gdzieniegdzie spłowiałe dywaniki. Ogólna atmosfera
była nieco ponura, mimo iż ściany i sufit pomiędzy belkami
pomalowane były na biało. Dookoła kominka stały solidnie
wypchane wiktoriańskie sofy i fotele, obite nowszą, ulubioną
w czasach edwardiańskich tapicerką w kwiaty bzu i prymulki.
W pomieszczeniu było prawie tak chłodno, jak na zewnątrz,
bo na dużej, żelaznej kracie kominka żarzyła się tylko
niewielka kupka węgli.
Lorna - kimkolwiek była ta osoba - nie pojawiła się od
razu, jak również nikt inny. Daisy zaczęła się rozglądać.
Schody po obu stronach wznosiły się w głąb holu, a pod nimi
drzwi znajdujące się na lewo i prawo zapewne prowadziły do
poszczególnych skrzydeł. X tyłu, po obu stronach kominka,
było jeszcze dwoje drzwi, być może prowadzących do kuchni
i „pomieszczeń gospodarczych", jak nazywano je w czasach
wiktoriańskich.
Było cicho, jakby dom był prawie całkiem opuszczony,
ale zapewne należałoby to spisać na karb solidnych,
kamiennych ścian starego budynku. Nawet szorstkie krakanie
gawronów na zewnątrz zostało wyciszone przez małe okna.
Znów poczuła się nieswojo.
Czy Sybil po prostu przesiąkła straszną atmosferą tego
odciętego od świata domu? Najwyraźniej całkiem dobrze jej
się tu żyło przez ostatnie siedem czy osiem lat, więc to raczej
nie było prawdopodobne.
A słowo „straszny" nie pasowało do ogólnego,
przygnębiającego wrażenia, jakie wywarł on na Daisy.
Jedne z tylnych drzwi otworzyły się i wyszła z nich blada,
wychudła kobieta o siwych włosach, odgarniętych byle jak w
tył i spiętych w kok. Miała na sobie ciemnoszarą, obwisłą u
dołu sukienkę, niechlujny, musztardowy kardigan i kapcie
zrobione z resztek dywanu.
Jednocześnie z drzwi po lewej, z zachodniego skrzydła,
wyszła zgrabna dziewczyna w mocno wyciętej różowo -
czarnej sukni, która była o dobre pięć centymetrów krótsza niż
suknia, którą Lucy odważyłaby się włożyć w mieście, a tym
bardziej poza miastem. Jej długie nogi, spowite w jedwabne
pończochy, zakończone były butami na wysokich obcasach,
które jeszcze bardziej je wydłużały.
Rozmawiała z kimś, kto szedł za nią, i miała odwróconą
głowę, prezentując długiego, kasztanowego pazia. Daisy
przemknęło przez myśl, czy ów kolor był naturalny, w
półmroku nie była tego pewna. Włosy w połączeniu z różową
sukienką i długim sznurem różowych, szklanych koralików
oraz superkrótką spódnicą tworzyły zaskakujące połączenie,
które można było odczytać jako wyraz niezależności, lub
prowokację.
Prowokację dla kogo? Kim była w tym domu? Czy miała
coś wspólnego z tajemnicą Sybil?
Dziewczyna odwróciła się. Wyglądała na osiemnaście,
dziewiętnaście lat, jakieś dziesięć lat więcej niż mogłaby mieć
córka Sybil.
- Ciociu Lorno, czy nie czas już zapalić lampy? - zwróciła
się do oklapłej kobiety. - Ciemno tu jak w lochu.
- Przecież nie mogę robić wszystkiego naraz, Myro.
Północy akcent kobiety był silniejszy niż u pani Birtwhistle.
Wskazała ponuro na Daisy, która wzięła ją za pokojówkę,
ponieważ najwyraźniej pełniła w domu tę funkcję. - Właśnie
szłam otworzyć drzwi.
- O, jak pani tu weszła? - spytała Myra Daisy niezbyt
grzecznie, choć tonem wyrażającym jedynie zainteresowanie.
- To pani jest pewnie tą znajomą Sybil. Nie ma pani pojęcia,
jak dobrze jest zobaczyć nową t warz w tym mauzoleum nudy.
- Pani... pani Birtwhistle właśnie wychodziła, kiedy
przyjechałam. Zaprosiła mnie do środka.
- Ach ta ciocia Ruby, wiecznie zajęta! To moja druga
ciotka, panna Birtwhistle. Ona też wiecznie się krząta. Proszę
usiąść przy kominku i się ogrzać, a ja pomogę jej zapalać
lampy.
- Poradzę sobie, dzięki ci bardzo! Nic w tym domu nie
byłoby zrobione, gdybyśmy musieli czekać na twoją pomoc.
Myra zignorowała tę drugą, oskarżycielską część jej
wypowiedzi, ale beztrosko przyjęła odrzucenie propozycji
pomocy.
- Obawiam się, że nie jest tu zbyt ciepło - ciągnęła. -
Może najpierw wolałaby pani iść do swojego pokoju? A przy
okazji: to jest Walter. - Niedbale machnęła ręką, wskazując
mężczyznę, który wszedł za nią. - A raczej powinnam
powiedzieć: Walter Ilkton. Walterze, to pani Fletcher. A
przynajmniej mam nadzieję, że się nie pomyliłam?
- Zgadła pani za pierwszym razem. Bardzo mi miło, panie
Ilkton.
Ilkton był wyraźnie starszy od Myry, na oko dobrze po
trzydziestce. Wysoki i jasnowłosy, on również był ubrany
bardziej elegancko, niż było to stosowne w wiejskim domu
gdzieś w głębi Derbyshire. Miał na sobie ciemnoszare
bryczesy, czarny blezer i krawat absolwenta szkoły w Harrow,
czarny w podwójne białe prążki, z wpiętą w niego spinką
zakończoną dużą, różową perłą. Gdyby nie ta błyskotka,
mógłby z powodzeniem wybrać się na przyjęcie w jednej z
tych nieco bardziej formalnych wiejskich rezydencji.
Rzucająca się wulgarnie w oczy perła sprawiła, że Daisy
zwątpiła w to, czy szkolny krawat słusznie mu się należał, ale
kiedy odpowiedział na powitanie, ton jego głosu potwierdził
dobre wykształcenie. Choć spojrzał na nią przy tym
przelotnie, odwrócił pełne oddania - można by rzec,
uwielbienia - spojrzenie od wyraźnie zaprezentowanych
wdzięków Myry jedynie na chwilę.
Wdzięki owe widać było tym wyraźniej, gdy panna
Birtwhistle zaczęła się krzątać przy zapalaniu lamp olejnych.
Ani sieć gazowa, ani elektryczność nie dotarły jeszcze do tego
odsuniętego na ubocze gospodarstwa. Zdaniem Daisy to
wystarczyło, by wyjaśnić, dlaczego Sybil przeczuwała
nadciągającą katastrofę. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nie
brakowało chociaż nowoczesnej kanalizacji, ale tu, na
wzgórzach, nie było to prawdopodobne.
Tak czy inaczej, Myra jest wyjątkowo piękną dziewczyną.
- Pani Birtwhistle to pani ciotka?
- Przez małżeństwo. Tak jakby. Moja mama była ulubioną
kuzynką wuja Humphreya. Ciotka Lorna jest jego siostrą,
więc jest bardziej moją ciotką niż ciotka Kuby. Ale nazywam
się Olney. Zapewne napije się pani herbaty, prawda? Ciociu
Lorno, możemy dostać herbatę?
- A ja się pytam, kto wniesie bagaże pani Fletcher?
Dziewczęta już poszły do domu.
Daisy już miała oznajmić, że sama może sobie wnieść
swoje torby, ale Myra powiedziała niedbale:
- Och, służący Waltera może je wnieść, prawda, kochany?
Bądź tak dobry i go zawołaj. A kiedy już będzie się tym
zajmować, to może też przy okazji przeparkować samochód
pani Fletcher na placyk koło stajni.
Zastanawiając się, czy zwrot „kochany" był swobodnie
rzuconym, nowoczesnym zwrotem, czy raczej oznaką
bliskości, Daisy dała się pogonić na piętro do swojego pokoju,
by przypudrować nos. W międzyczasie Walter Ilkton wyszedł,
nieco zbity z tropu, przez jedne z tylnych drzwi.
- Pan Ilkton to kolejny członek rodziny? - spytała Daisy.
- Ależ w życiu! Poznałam go na przyjęciu w zeszłym
roku. Wie pani, całkowicie się we mnie zadurzył.
Rzeczywiście nosi tę ohydną spinkę do krawata, którą mu
dałam. Kupiłam ją za szylinga w Woolworthsie, dla hecy. Nie
mogę się zdecydować, czy jest przezabawny, czy przekochany
przez to, że ją nosi.
- Ciekawe, czy posunąłby się do tego, by założyć ją w
Londynie, gdyby pani umówiła się tam z nim na spotkanie.
- Ależ spotykamy się w mieście, i to całkiem często -
zachichotała. - Ale nie, w mieście jej nie nosi.
- Czy zostanie tu na długo?
- Myślę, że tak długo, jak będzie mógł. Napisał, że
wybiera się z wizytą do starszego krewnego w zakładzie
hydropatycznym Smedleya w Matlock - spodziewa się dostać
spadek, chociaż go nie potrzebuje, bo jest bogaty jak Midas.
Dlatego właśnie w tej spince z perłą wygląda tak zabawnie.
Napisał, że skoro już będzie w okolicy, to wpadnie się
przywitać, a ciocia Ruby, oczywiście, zaprosiła go na noc. To
było trzy dni temu, ale nie wygląda, żeby się gdzieś wybierał.
Ostatnim razem, kiedy pojechał z wizytą do owego krewnego,
został u nas na tydzień.
- Pani wujowi to nie przeszkadza?
- Biedaczek przechodzi teraz zły okres. Ciocia Ruby
mogła mu powiedzieć, że Walter przyjechał, ale się nie
spotkali.
- Bardzo mi przykro, że pani wuj nie czuje się dobrze. To
nie jest dobry czas na wizytę.
- To nic poważnego. Po prostu zrobił się taki jakiś
przybity, ospały i otumaniony i ma ochotę przesypiać cały
dzień.
- To faktycznie kiepsko - odpowiedziała ze współczuciem
Daisy.
- Na nas wszystkich by się to też przeniosło, gdybym na
to pozwoliła. Przyjeżdżam z miasta od czasu do czasu, żeby
ich wszystkich trochę rozruszać. - Myra otworzyła drzwi. -
Proszę bardzo. Powinna pani mieć wszystko, co trzeba. Sama
przygotowałam pani pokój. No, nie całkiem sama. Betty mi
pomogła. To jedna z tych dziewczyn z wioski, która
przychodzi w dzień. Ta druga to Etta. Bardzo łatwo się
pomylić, jak w jakimś łamańcu językowym - ja cały czas
mieszam ich imiona i wołam na jedną Betta i Ettie. Ale kiedy
tu jestem, to zawsze pomagam, cokolwiek ciocia Lorna każe.
Lubi odgrywać męczennicę.
- Takie właśnie odniosłam wrażenie.
- I trafiła pani w dziesiątkę! Łazienka i toaleta
naprzeciwko. Mamy bieżącą wodę ze źródła, które zasila ten
strumień, ale jeżeli chciałaby się pani wykąpać, to proszę o
tym powiedzieć cioci wcześniej, ponieważ nagrzanie później
bojlera zajmuje kupę czasu. A przy okazji, zmarzłam na kość.
- Oplotła się ramionami, drżąc. - Chyba włożę jakiś sweter,
choć Walter będzie niepocieszony. Może nawet wełniane
pończochy, jeżeli uda mi się jakieś znaleźć, i jakieś bardziej
sensowne buty.
- To chyba dobry pomysł - zgodziła się Daisy, usiłując
sobie wyobrazić połączenie różowej sukienki z wełnianymi
pończochami i butami na płaskim obcasie. - Czy mogłaby pani
dać Sybil znać, że przyjechałam, kiedy się pani przebierze?
Na twarzy Myry odmalowało się powątpiewanie.
- Już piąta? Pod żadnym pozorem mamy jej nie
przeszkadzać do piątej.
Daisy zerknęła za zegarek.
- Kiedy skończy się pani przebierać, to już będzie.
- To dlatego jest tak paskudnie ciemno w tym starym
domu! Tu, w skrzydłach, okna są większe, więc jest jaśniej,
ale może chciałaby pani kilka świec? Chyba że woli pani
lampę? Zazwyczaj nie nosimy ich na górę, dopóki nie
przyjdzie pora na przebranie się do kolacji...
- Nie, nie, dziękuję, jest wystarczająco jasno.
- No dobrze. W sumie cieszę się, że pani przyjechała.
Wcale nie jest pani taka, jak sobie wyobrażałam szkolną
koleżankę Sybil. Całkiem jak człowiek.
- Słucham?
- Och, chyba nie powinnam tak mówić! Przepraszam!
Proszę zejść na dół, kiedy będzie pani gotowa. Wiem, że
ciocia Ruby zrobiła ciasto biszkoptowe na podwieczorek.
Zdejmując kapelusz, rękawiczki i płaszcz, Daisy zaczęła
się zastanawiać, w co tak w ogóle się wpakowała. Nie
spodziewała się wielu wygód w wiejskim domu, nawet
przystosowanym do potrzeb pisarza, którego stać było na
osobistą sekretarkę - asystentkę. Jednak Sybil mogła ją
przynajmniej ostrzec, że najwyraźniej będzie musiała
współdzielić niepewne zasoby ciepłej wody i minimalną
liczbę dochodzącej służby z pół tuzinem innych osób.
Czy pani Birtwhistle rządziła niepodzielnie kuchnią, czy
zaledwie przyrządzała od czasu do czasu ciasto dla gości? Czy
sama też pracowała w ogrodzie, czy jedynie skubnęła chwasta,
którego zauważyła, ścinając kwiaty? Czy smętna Lorna
naprawdę była tak wykorzystywana, na jaką pozowała? Czy
dziewczyny ze wsi, które przychodziły w dzień, były
jedynymi służącymi, gdy Walter Ilkton nie bawił w domu
razem ze swoim służącym?
Mimo wszystko sypialnia prezentowała się całkiem
wygodnie.
Pukanie do drzwi poprzedziło wejście służącego Ilktona z
walizkami Daisy. Niski, elegancki, jasnowłosy mężczyzna,
ubrany bardzo poprawnie na czarno, nie wyglądał na takiego,
który chętnie pomógłby przy wykonywaniu zadań takich jak
palenie w piecu czy szorowanie podłogi w kuchni.
Choć Daisy nie mogła się już doczekać chwili, kiedy
napije się herbaty, ociągała się z szykowaniem się do zejścia
na dół. Miała nadzieję, że Sybil przyjdzie i wyjaśni sytuację
bardziej wprost, niż mogła to robić w obecności Lucy lub
listownie. Przynajmniej mogłaby opowiedzieć coś więcej o
mieszkańcach tego domu.
Ale Sybil nie przychodziła. Daisy czuła się zmęczona i
chciało jej się pić. Prawdopodobnie inni też mieli już ochotę
zasiąść do podwieczorku. A poza tym może lepiej będzie ich
poznać, nie uprzedzając się opinią, jaką miała o nich Sybil.
Daisy zdała sobie sprawę, że nadal nie wie, jaki rodzaj
książek tworzy „otumaniony" pan Birtwhistle i pod jakim
nazwiskiem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kiedy zapalono wszystkie lampy, zaciągnięto nad
drzwiami wejściowymi ciężką kotarę, żeby nie było
przeciągów, i dorzucono do kominka, przestronny pokój zrobił
się bardziej przyjazny dla oka i o kilka stopni cieplejszy niż w
momencie przyjazdu Daisy. Schodząc ze schodów, ze
zdumieniem dostrzegła, że nad kominkiem wisi coś, co
przypominało czaszkę byka szkockiej rasy wyżynnej. Czy
przypadkiem krowy tej rasy też nie mają takich wielkich,
rozłożystych rogów? Tak czy inaczej, dziwny był jej widok w
miejscu, gdzie zazwyczaj wisiało dorodne poroże jelenia
szlachetnego - wypchane, a nie czaszka.
Być może pan Birtwhistle wybrał się do Highlands na
polowanie i przez pomyłkę ustrzelił krowę? W takim razie
trofeum wskazywało, że umiał się z siebie śmiać. Pisał
powieści humorystyczne, ironiczne, śmieszne, dowcipne czy
żartobliwe?
Powieści pełne humoru jakoś nie pasowały jej do złych
przeczuć Sybil, choć Daisy wyobrażała sobie, że ciągła praca
z czyimś poczuciem humoru może człowiekowi zepsuć jego
własny.
Sybil wyszła jej na spotkanie do podnóża schodów, a za
nią wstało z foteli trzech mężczyzn: Ilkton, nienaganny, gdyby
nie perła z Woolworthsa, drugi, młodszy od niego, równie
wysoki, chudawy, o bardzo ciemnych, falujących włosach,
oraz trzeci szczupły młodzieniec, którego karmazynowa
marynarka od smokingu, jedwabny czerwono - niebieski
krawat w tureckie wzory i nieco za długie, jasne,
rozwichrzone włosy zdradzały skłonności artystyczne.
Akwarele lub poezja, domyśliła się Daisy. Pani Birtwhisde i
Myra siedziały przy kominku.
- Daisy, bardzo cię przepraszam, że nie mogłam cię
przywitać, kiedy przyjechałaś - powiedziała Sybil. - Gdy ktoś
mi przeszkadza w ferworze pisania... na maszynie, łatwo
gubię wątek, więc panuje zasada, że nie można mi przerywać.
Zapomniałam wszystkim powiedzieć, że nie dotyczy to twoich
odwiedzin.
- Trudno ci odczytać swoją stenografię, jeżeli od razu nie
przepiszesz? Ja tak mam. Ale ty na pewno nie, bo gdybym
była na twoim miejscu, nie utrzymałabym stanowiska na tak
długo.
- Nie, nie o to chodzi. Poznałaś już wszystkich?
Daisy uderzyło to, że Sybil nadal unikała wypowiadania
się na temat twórczości literackiej swojego pracodawcy.
Czyżby Lucy miała rację? Jeżeli pan Birtwhistle rzeczywiście
pisywał obsceniczne historie, albo nieprzyzwoite, łączące
humor z pikanterią, Sybil mogła odkryć, że za samo ich
przepisywanie mogą jej grozić zarzuty.
Ale z pewnością nie pracowałaby wtedy u niego tak długo,
bez względu na to, jak bardzo potrzebowałaby zarobić na
życie.
Zastanawiając się nad tym, Daisy odpowiedziała:
- Poznałam panią Birtwhistle, choć przelotnie, pannę
Olney i pana Ilktona. Pannę Birtwhistle również, ale jej tu nie
ma. - No, chyba że czai się gdzieś w jakimś ciemnym kącie. -
No i dość wiekowego owczarka, ale nie zostaliśmy sobie
przedstawieni.
- To Tuptuś. Nie zachowuje się już zbyt elegancko, bo się
starzeje. Oczywiście był psem gospodarczym.
- Widzę, że okupuje dywanik przed kominkiem. - Pies
uniósł głowę i rozejrzał się, słysząc swoje imię, ale kiedy
zorientował się, że nikt go nie woła, z powrotem zapadł w
niespokojny sen o królikach czy owcach.
Sybil uśmiechnęła się.
- To jego ulubione miejsce o tej porze roku. Przeszły
przez pokój i podeszły do grupy siedzącej przy kominku.
Sybil przedstawiła Daisy czarnowłosego, ubranego w nieco
znoszone ubrania Neila Careya, który - jak się okazało - miał
błyszczące, jasnoniebieskie irlandzkie oczy. Artystycznym
młodzieńcem okazał się syn gospodarza, Simon Birtwhistle.
- Na miłość boską, proszę mi mówić Simon - powiedział.
W jego głosie nie było ani śladu akcentu matki i ciotki. - Nie
cierpię tych okropnych, okrągłych frazesów.
- Nie bluźnij - odezwała się jego matka tonem
reprymendy pomieszanej z dumą. - Simon pisze powieść, pani
Fletcher. Nie wiem dlaczego, ale to młode pokolenie, zdaje
się, uważa, że teraz koniecznie trzeba posługiwać się
ordynarnym słownictwem. Oczywiście nie mam na myśli pani
prac. Czytuję pani artykuły z dużą przyjemnością.
- Dziękuję - odpowiedziała Daisy. No i teoria się
posypała. Pani Birtwhistle na pewno nie pozostawała w
niewiedzy co do treści książek, które pisywał jej mąż, a już na
pewno nie sprzedawałyby się one dobrze, gdyby używał w
nich wulgarnego, a nawet bluźnierczego języka.
- Więc pani również zajmuje się pisaniem, pani Fletcher?
- spytał Carey.
- Tak, głównie artykuły do czasopism o różnych
miejscach i rodzinnych historiach, tego typu rzeczy. Kiedyś
chciałabym spróbować sił w pisaniu powieści, ale nigdy nie
mogę znaleźć na tyle czasu, żeby się za to zabrać. Tak się
składa, że mam małe bliźnięta i jeszcze starszą córkę. Po
prostu za dużo rzeczy mnie rozprasza. Ty też masz czasem
taki problem, Simon?
- Oczywiście. Żeby coś miało wartość dzieła literackiego,
trzeba poświęcić temu odpowiednią ilość niezakłóconych
przemyśleń.
Daisy roześmiała się.
- Ja raczej nie napiszę żadnego wiekopomnego dzieła.
Raczej coś z pogranicza powieści detektywistycznej.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 20 Zagadka pustego kajetu
Książkę tę dedykuję wszystkim swoim kolegom i koleżankom po piórze oraz naszym czytelnikom, których uznanie dodaje nam skrzydeł w dalszej pracy Za pomoc w stworzeniu tej książki serdecznie dziękuję: Robertowi Bruce'owi Thompsonowi - ekspertowi naukowemu; Johnowi Barachowi - znawcy starych samochodów; Stelli Rondo z PhraseFinder.co.uk; Angeli Carey konsultantce w zakresie języka irlandzkiego; Peterowi Homanowi - farmaceucie; lekarzom Dougowi Lyle'owi i Larry'emu Karpowi - za porady w kwestiach medycznych; Sue Williams z „Derby Telegraph" za informacje lokalne; Nathanowi Williamsowi z Uniwersytetu Reading - ekspertowi od traktorów; Rachel Harris, FIDM - za porady w kwestii mody; Anne Birds z Matlock Markets Administration; Neilowi Barrattowi - znawcy Matlock; Ianowi Walkerowi - za porady na temat samochodu Daisy; Steve'owi Kaye'owi - konsultantowi w zakresie powieki westernowych; Philowi oraz portalowi CarAndClassic.co.uk - za porady na temat samochodu Daisy; Luci Hansson, czyli The Poison Lady; Jonowi Northowi - znawcy Matlock; Judith Harrison z British Library - konsultantce w zakresie powieści westernowych. Z całego serca dziękuję Wam wszystkim i przepraszam, jeżeli przekręciłam, pokręciłam lub pozmieniałam dla celów artystycznych to, co mi przekazaliście - w końcu to powieść fikcyjna.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Podróż nie układała się od samego początku. Choć Daisy siedziała za kółkiem nowiutkiego samochodu - no, może nie z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego, ale prawie nowego - to i tak czuła się zniechęcona. Najpierw musiała szczęśliwie przejechać przez te wszystkie ponure, zakopcone miasteczka regionu Potteries, których nazwy szczególnie upodobali sobie nauczyciele geografii: Stoke, Hanley, Burslem, Longton, Tunstall, Fenton. Włączenie ich do aglomeracji miejskiej Stoke - on - Trent wcale nie dodało im urody. Za Derby zaczęły ciągnąć się w nieskończoność równie ponure, okopcone wsie górnicze, z rzędami mikroskopijnych, szarych chałup przylegających do stromych, brukowanych ulic, które w zestawieniu z małymi sklepikami, pubami i kaplicami tworzyły ogólnie obskurny obraz. Od czasu do czasu mijała zabudowania kopalniane - duże, przysadziste budynki z poczerniałej cegły, nad którymi górowały wysokie kominy i tajemnicze, żelazne koła. Migające między nimi strome, zielone wzgórza stanowiłyby pewną ulgę, gdyby nie to, że były spowite welonem jesiennych mgieł. Daisy zacisnęła ręce na kierownicy i trzymając kciuki, modliła się, by dotrzeć do celu, zanim mgły naprawdę zgęstnieją. - Chyba upadłam na głowę, że zgodziłam się tu przyjechać - wymruczała pod nosem. Wszystko zaczęło się od zupełnie niewinnego listu. Sybil Sutherby, de domo Richland, chodziła z Daisy do szkoły. Nie widziały się od lat, a dokładnie od 1915 roku, kiedy Sybil skończyła szkołę, rok wcześniej niż Daisy, a z przysyłanych z początku świątecznych kartek wynikało, że wyszła za mąż i urodziła córkę.
Daisy nie została zaproszona ani na ślub, ani na chrzciny, ale nie było w tym nic niestosownego: Sybil była rok starsza od niej, a ich znajomość nie należała do zażyłych; poza tym wojna położyła kres wystawnemu świętowaniu takich okazji. Daisy nie mogła sobie przypomnieć, by miała jakikolwiek strzępek informacji od samej Sybil czy o też niej od jakichś dziesięciu lat. W sumie w ogóle nie zastanawiała się nad dalszymi losami szkolnej koleżanki. Nigdy nie były zbyt zżyte ze sobą. Dlatego właśnie ów list, a tak naprawdę krótka notka, tak Daisy zaskoczyła. Sybil, która mieszkała na wsi, wybierała się do Londynu na kilka dni i bardzo chciała zobaczyć się z Daisy. Może mogłyby się spotkać na kawę, albo obiad, albo podwieczorek? W ustalony dzień Daisy umówiła się na obiad U Maxima na Wardour Street ze swoją najlepszą przyjaciółką Lucy, czyli lady Gerald Bincombe. Ona zapewne preferowałaby restaurację U Monico albo Cafe Royal. Restauracja U Maxima znajdowała się w dogodnej, niedalekiej odległości od siedziby wydawcy ich książki o architektonicznych kaprysach Anglii, który zachwycony sukcesem ich przedsięwzięcia, wręcz palii się do spotkania z nimi, by omówić następny album ze zdjęciami Lucy i komentarzem pióra Daisy. Ulegając swojemu głównemu grzechowi, ciekawości, Daisy napisała do Sybil z prośbą, by do nich dołączyła - i wysłała list, zanim o tym wspomniała Lucy. - Sybil Richland? - W słuchawce słychać było wyraźnie oburzenie Lucy. - Sybil - kujonka? - Ależ moja droga, przecież nie była wcale taka zła. Niektóre dziewczyny uważały mnie za kujonkę. - Rzeczywiście, siedziałaś z nosem w książce o wiele... - Lucy! O ile pamiętam, wcale nie paliłaś się do ćwiczeń fizycznych bardziej niż ja, choć nigdy nie otworzyłaś książki,
dopóki nie miałaś innego wyjścia. Nie mam wręcz pojęcia, co ty robiłaś ze swoim czasem w szkole. Po chwili namysłu Lucy odpowiedziała z rozbawieniem: - Muszę przyznać, że Bogu dzięki ja też nie. Ciekawe, czego Sybil chce? - Dlaczego miałaby chcieć czegoś poza spotkaniem ze starymi znajomymi? - Gdybyś o tym wcześniej pomyślała, to mogłabyś udawać, że wyjechałaś z miasta. Jestem pewna, że ty też podejrzewasz ją o niecne zamiary. - Nie do końca, choć zgadzam się, że to nieco dziwna sprawa. Zapewne ma całe mnóstwo bliższych znajomych w Londynie. Lucy roześmiała się. - Bardzo podejrzane! - Poza tym nie kontaktowałyśmy się ze sobą od lat. Nawet jeśli przypadkiem zauważyła w gazecie, kiedy wyszłam za mąż, skąd wiedziała, gdzie zaadresować list? - Daisy, jesteś sławna. Pewnie zaczytuje się twoimi artykułami w gazetach, mrucząc pod nosem: „I pomyśleć tylko, że chodziłam z nią do szkoły!". Chce się pokazać w towarzystwie celebrytki. - Bardzo śmieszne! - Twój redaktor z „Town and Country" mógł dać jej twój adres w Hampstead, albo twój kuzyn, jeżeli najpierw napisała do Fairacres. - Geraldine nie zrobiłaby tego, nie pytając mnie wcześniej o zgodę. - Po śmierci jej ojca i brata wicehrabią Dalrymple został Edgar, kuzyn Daisy w drugiej linii. Jego żona, Geraldine, lubiła we wszytko wściubiać nos. - Kurczę, naprawdę myślisz, że to ona?
- Kto wie? Nieważne, przecież mamy się tylko spotkać na obiad - powiedziała Lucy. - A potem, pamiętaj, jesteśmy umówione. Daisy nie uśmiechało się prowadzenie samochodu po centrum Londynu, więc pojechała metrem z Hampstead i przeszła ze stacji Tottenham Court Road do Maxima. Ubrany w liberię portier wprowadził ją do środka z takim namaszczeniem, jakby przed olśniewająco biały front restauracji, ozdobiony pozłacanymi girlandami, posrebrzanymi wieżyczkami i mauretańskimi oknami, zajechała taksówką. W środku powitał ją mistrz salonu. - Jestem umówiona z lady Gerald Bincombe - powiedziała Daisy. - Mais oui, madame, lady Gerald przybyła właśnie przed chwilką. Zażyczyła sobie stolik na balkonie. Skinieniem palca przywołał podwładnego, który odebrał od Daisy płaszcz i poprowadził ją na piętro. Lucy wybrała stolik przylegający do obwieszonej kwiatami, ozdobnej, mosiężnej poręczy, która oddzielała złoto - zielony balkon od owalnego przejścia do znajdującej się poniżej jadalni. Choć Lucy parała się zawodowo fotografią, była też nieodrodną członkinią modnej socjety, począwszy od gładko przyczesanego, ciemnego pazia, przez pociągnięte szkarłatnym lakierem paznokcie, a na sięgającej zaledwie do kolan spódnicy skończywszy. Jak zwykle chciała mieć dobry widok na innych klientów lokalu, choć tym razem podała inny powód swojego wyboru. - Moja droga, pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli się tu ukryjemy. Mam takie okropne przeczucie, że Sybil zmieniła się w jedną z tych wiejskich kur, z którymi nie można się pokazać ludziom. - Ależ ty jesteś okropna! Czemu tak myślisz?
- Powiedziałaś, że napisała do ciebie z jakiejś farmy, a do tego z Derbyshire. - A cóż złego jest w Derbyshire? Słyszałaś kiedyś o Chatsworth? - Oczywiście, ale gniazda rodowego książąt Devonshire nie można porównywać z wiejską chałupą! - Cicho, chyba Sybil właśnie tu idzie. Wygląda tak jakoś znajomo. A do tego całkiem elegancko, jak na wyjście w moim towarzystwie, a może nawet i wystarczająco dobrze, jak na twoje wyśrubowane wymagania. Zawsze mi powtarzasz, że nie mam pojęcia o modzie. Młoda kobieta wchodząca po schodach miała na sobie melanżowy kostium. Daisy nie była ekspertem, ale spódnica i marynarka wyglądały na dobrze skrojone, a choć ciut znoszone, były dobrze dopasowane do jej nieco masywnej sylwetki. Lawendowy, kloszowy kapelusz, przybrany kępką cętkowanych piórek, pasował do jedwabnej bluzki, a sznur pereł, jedwabne pończochy i dobrej jakości skórzane buty na niskim obcasie dopełniały obrazu zamożnej, a może nawet modnej mieszkanki prowincji, która przyjechała w odwiedziny do stolicy. Sybil Sutherby na pewno nie wyglądała jak wiejska gospodyni. Choć - jak w przypadku Daisy - jej makijaż stanowiła jedynie cienka warstwa pudru i odrobina szminki, jej twarz była wyraźnie zniszczona przez pogodę. Była wręcz blada, co podkreśliło grymas rozczarowania, który Daisy złożyła na karb nieoczekiwanej obecności Lucy. - Witaj, Sybil. Jak miło cię widzieć po tylu latach - powiedziała Daisy, nieco naciągając prawdę. - Daisy, ani trochę się nie zmieniłaś. - Uścisnęły sobie dłonie. Kelner posadził Sybil, rozdał karty dań i odszedł. - Pamiętasz Lucy? Niegdyś Fotheringay.
- Lucy! Oczywiście - zawahała się. - Teraz lady Gerald, o ile się nie mylę? - Zatem jest pani na bieżąco, pani Sutherby - powiedziała Lucy, przeciągając samogłoski. - Bardzo mi miło. - Na miłość boską, przecież znamy się z czasów, gdy byłyśmy pryszczatymi uczennicami - zirytowała się Daisy. - Możemy sobie darować tę kurtuazję. Teraz wybiorę sobie coś na obiad, a potem opowiesz mi, co teraz porabiasz, Sybil. Ku uldze Daisy dyskusja na temat dań a la carte pomogła nieco stopić lody między Lucy i Sybil. Lucy jak zwykle zdecydowała się na sałatkę, ze względu na figurę. Daisy, która mniej się przejmowała swoją figurą i dużo rzadziej jadła w eleganckich restauracjach, wybrała poulet roti au citron et aux courgettes, w zamian decydując się na skromny bulion. Odniosła jednak wrażenie, że Sybil, która zdecydowała się na to samo, była myślami gdzie indziej i niezbyt przejęła się oferowanymi delikatesami. Kelner wrócił i przyjął ich zamówienia. Po chwili nieco krępującego milczenia Sybil odezwała się nagle: - Czytałam kilka twoich artykułów, Daisy. Świetnie piszesz. Lucy posłała Daisy znaczące spojrzenie. - A ty, Sybil? Zapewne przyzwyczaiłaś się już do życia w zaciszu domowego ogniska? - zapytała z nieco sarkastyczną nutą w głosie. Sybil zarumieniła się. - Wręcz przeciwnie. Mój mąż zginął na wojnie. Miałam na tyle szczęścia, że szybko znalazłam pracę jako... sekretarka pewnego pisarza, w jego domu, więc zabrałam tam też ze sobą swoją córeczkę. - Jej ręka powędrowała do naszyjnika. - Nawet nie musiałam sprzedawać pereł swojej mamy. I od tego czasu tam żyję.
Daisy stwierdziła, że było już nieco za późno na kondolencje, co z pewnością doprowadziłoby do następnych i tak w kółko. Każdy stracił kogoś na wojnie - ona sama brata i narzeczonego - albo podczas epidemii grypy, która zabiła jej ojca, wicehrabiego Dalrymple'a. Chwyciła się zatem nieco mniej emocjonalnego tematu. - Ten autor to ktoś, kogo znam? - Raczej wątpię. Ma... dość wąską specjalizację. Ale miałam nadzieję, że uda mi się z tobą zamienić słówko, Daisy... - Spojrzała z ukosa na Lucy. - O twojej pracy? Śmiało. Lucy nie będzie miała nic przeciwko. Mimo frywolnego wyglądu ona też jest kobietą pracującą. - Raczej nie... - Chyba nie uwikłałaś się w pisanie powieści dla dorosłych? - spytała Lucy bez ogródek, ale chociaż raz dyskretnie przyciszonym tonem. - Oczywiście, że nie! - Przepraszam. Tylko że powiedziałaś o jego specjalizacji takim tonem, że mogłam wyciągnąć pochopne wnioski. Daisy roześmiała się. - Dałabym sobie rękę uciąć, że ja nie wyciągnęłam takich wniosków. O co chodzi, Sybil? - Wolałabym porozmawiać z tobą później. - Nie da rady. Zaraz po obiedzie mamy z Lucy spotkanie z naszym redaktorem. Ale Lucy zna wszystkie moje tajemnice, no prawie wszystkie. Nie wypapla wszystkim twoich zmartwień. - Będę milczeć jak zaklęta - potwierdziła Lucy. - Słowo daję. Jak kamień. - Jak nie będziesz poważna, to Sybil ci nie uwierzy - napomniała ją Daisy surowo.
- Nie chodzi o... - zaczęła Sybil, ale przerwał im kelner, wnoszący zupę. Gdy znów sobie poszedł, była już zdecydowana. - No dobrze, skoro tak mówisz, Daisy. Nie byłam pewna, czy... Wiem, że wyszłaś za detektywa, i słyszałam, że pomogłaś mu rozwiązać kilka spraw. - Lucy, czy ty coś narozpowiadałaś po tym, jak błagałam cię o dyskrecję? - Kochana, nie tylko ja wiem o twoich kryminologicznych zapędach. A ta twoja przyjaciółka - Hinduska? - Raczej wątpię, by Sakari miała okazję wygadać się Sybil! - Ale przynajmniej kilkorgu starym szkolnym znajomym pomogłaś uciec spod noża. Wieści się rozchodzą. - Nie chodzi o nic z tych rzeczy! - wykrzyknęła Sybil. - W sensie, że nie chodzi o morderstwo. Tylko o pewną tajemniczą sprawę. Prawdopodobnie i tak to nic wielkiego. - Czyli co? - spytała Daisy. - Tak naprawdę o napiętą, pełną zmartwienia atmosferę. Czuję, że coś tu jest nie tak, ale nie mogę tego nazwać po imieniu. Dlatego właśnie chciałabym cię prosić o pomoc. - Wyjaśnij mi, proszę, dokładnie, w jaki sposób Daisy mogłaby ci pomóc? - spytała Lucy niecierpliwie. - Daisy, miałam nadzieję, że przyjedziesz do mnie i zostaniesz na kilka dni. Mam nadzieję, że powiesz mi, że to wszystko, wytwór mojej wyobraźni. Lucy spojrzała na nią jak na szaloną. Daisy z kolei była zaintrygowana. Rzeczywiście, w przeszłości uwikłała się w śledztwa dotyczące kilku nieprzyjemnych zdarzeń, ale wszystkie były konkretnymi przejawami okrucieństwa. Tajemnicza atmosfera mogłaby być ciekawą odmianą. Poza tym nie stało za tym żadne przestępstwo, więc Alec nie mógł się sprzeciwić jej odwiedzinom u starej znajomej.
„U kogoś w domu", przypomniała sobie. - Czy twój pracodawca nie będzie miał nic przeciwko temu, że zaprosiłaś gościa? - Och nie. Wiesz, jestem tylko stenotypistką, osobistą sekretarką pana Birtwhistle'a i... pomagam mu redagować jego teksty. - Birtwhistle? Nigdy nie słyszałam o autorze o takim nazwisku. Pisuje pod pseudonimem? - Tak. - Sybil nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ znów pojawił się kelner, by zabrać naczynia po zupie i podać przystawki. Lucy, która aż nadto widocznie okazywała swoją dezaprobatę, skierowała rozmowę na wydawcę napisanej w duecie z Daisy książki i jego nadziei na następny album. Dopiero gdy rozstawały się na chodniku przed Maximem, udało się Daisy wyrazić chęć przyjazdu i zapewnić Sybil, że do niej napisze, jak tylko ustali, kiedy będzie mogła wyrwać się na kilka dni. Skutek był taki, że pewnego ponurego, wrześniowego poranka Daisy znalazła się na wąskiej, obwarowanej kamiennymi murkami, krętej drodze - raczej dróżce, bo między wyłożonymi kamieniami koleinami rosła trawa. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, oprócz warkotu silnika jej błękitnej gwynne ósemki, było od czasu beczenie czarnogłowych owiec, pasących się na zamglonych, pociętych kamiennymi ogrodzeniami wzgórzach. W trawie częściej niż drzewa pojawiały się wykwity nagich skał, a owych kilka jesionów, które minęła na tych smętnych wyżynach, już zaczęło się okrywać żółtymi liśćmi. Drogowskaz po prawej stronie skierował ją na jeszcze bardziej stromą, wąską i krętą dróżkę, bardziej odpowiednią dla wiejskich wozów. Po jednej stronie miała spadzistą, upstrzoną niebieskimi dzwonkami łąkę, za którą wyrastało
wzgórze z wijącym się u jego stóp strumieniem. Wysoka, stroma skarpa zasłaniała widok z drugiej strony, a że była porośnięta pokrzywami i ostami, wyglądała na nieużytek. Orle Gniazdo. Ta nazwa domu wcześniej nie przykuła jej uwagi, ale teraz odniosła wrażenie, że brzmi nieco upiornie. Pokrzepił ją widok ułożonej wzdłuż drogi linii telefonicznej, oznaczającej łączność ze światem. Na mniej więcej co piątym słupie zamontowane były żerdzie dla jastrzębi czy sokołów, więc być może nazwa Orle Gniazdo była rzeczywiście odpowiednia. Na czym siadywały ptaki, zanim wynaleziono linie i słupy telefoniczne? W myślach Daisy dźwięczały jeszcze bardziej uporczywe pytania. W odpowiedzi, którą przysłała Sybil, nie było nic o pseudonimie Birtwhistle'a. Być może pisywał horrory, albo mroczne historie o praktykach okultystycznych, którymi sam się parał. W cóż ta jej niezaspokojona ciekawość wpakowała ją tym razem? Lucy miała rację: chyba upadłam na głowę, że przyjęłam zaproszenie Sybil, pomyślała Daisy.
ROZDZIAŁ DRUGI Daisy wzięła ostry zakręt i nagle zorientowała się, że wjechała w gęstą mgłę. Skarpę widać było po lewej stronie tylko dlatego, że dróżka była tak wąska. Z drugiej strony ścieliła się pustka, z której od czasu do czasu wyzierały głazy oznaczające krawędź - być może urwiska. Czując serce w gardle, zaczęła powoli sunąć przed siebie, wyczulona na najmniejszy dźwięk nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, żeby uniknąć zderzenia czołowego. Niebieska gwynne - błyszcząca, gdy wyjeżdżała z Hampstead, a teraz pokryta warstwą kurzu - źle znosiła powolną jazdę pod górę w tempie trzech kilometrów na godzinę. Zgasła. Zaciągając pośpiesznie ręczny hamulec, Daisy wysprzęgliła podwójnie i wrzuciła luz, a potem dosłyszała stłumione beczenie i bulgot przepływającego nieopodal strumyka. Włączyła ssanie, ale delikatnie, ponieważ silnik był jeszcze ciepły. Biorąc pod uwagę stromiznę wzgórza, miała wręcz szczęście, że chłodnica się nie zagotowała. Dziękując opatrzności, że uparła się na zakup samochodu z opcją samozapłonu, nacisnęła guzik. Zamarła, słysząc bezsilne warczenie, ale potem silnik zakaszlał i zapalił. Zaczęła pełznąć powoli pod górkę na pierwszym biegu. W chwilę później wjechała w oślepiające słońce. Wzgórze złagodniało, a dróżka wyprostowała się na jakieś niecałe pół kilometra. Płynący energicznie strumień biegł teraz tuż obok, jakiś metr dwadzieścia, półtora metra poniżej drogi. Okazało się, że pozorny szczyt zbocza to tylko pomniejszy grzbiet; strumień przecinał go, biegnąc pod wąskim mostem, jeszcze węższym niż dróżka, po której jechała. Daisy zatrzymała się na moście i spojrzała za siebie. Poniżej rozścielała się biała pustka, jakby ktoś wymazał z krajobrazu wszystko, oprócz czubków najwyższych wzgórz.
Odwracając głowę i spoglądając przed siebie, zobaczyła otwierającą się tuż przed nią płytką zieloną dolinę, z trzech stron obwarowaną wyższymi skarpami. Z oddalonego zbocza spływał wartko strumień, wijąc się w jej stronę, a w późnym, popołudniowym słońcu pysznił się złotożółty zagajnik. Słusznego wieku kwadratowego domu z szarego granitu - pokrytego najeżonymi kominami, z omszałym kamiennym dachem można się było domyślić po niewielkich, wielodzielnych oknach na zawiasach. Jego dwa nieco bardziej współczesne skrzydła, z większymi, przesuwnymi oknami, być może wiktoriańskimi, wychodziły do przodu, osłaniając okrągłą, kolorową połać, która zapewne była ogrodem kwiatowym. Z kominów snuły się obiecująco smużki dymu. Daisy z radością zauważyła, że choć dom stał na uboczu, wcale nie wyglądał upiornie. Nie wyglądał też na orle gniazdo, bo nie był przycupnięty na skalnej grani, ale nie zamierzała się o to spierać. Czując, że jej nietypowa wizyta rokuje nieco lepiej, Daisy podjechała pod dom i zaparkowała auto na żwirowym podjeździe między grządkami kwiatów a drzwiami wejściowymi. Nie wysiadła jednak od razu, tylko siedziała przez chwilę w samochodzie, napawając się ulgą, którą odczuła z powodu szczęśliwego przyjazdu, oraz widokiem róż, chryzantem i astrów na rabatach oraz wyblakłych hortensji trzymających wartę po obu stronach wychodzących na południe ścian domu. Z rosnącego nieopodal jaworowego zagajnika dobiegło ją krakanie gawronów. Daisy zadrżała. Powietrze robiło się zdecydowanie coraz bardziej chłodne. Na drzwiach wisiała duża, mosiężna kołatka w kształcie drapieżnego ptaka, co - jak się domyśliła - miało stanowić nawiązanie do orlego gniazda. Zastukała głośno.
Zanim jednak zdołała opuścić rękę, drzwi gwałtownie się otworzyły. Kobieta, która się w nich ukazała, z pewnością nie była służącą. Była niska i raczej pulchna, ubrana w czerwoną, wełnianą sukienkę do połowy łydki, jak przystało kobiecie w wieku na oko tuż po pięćdziesiątce, oraz robiony na drutach kardigan. - O, witam, pani zapewne jest panią Fletcher - uśmiechnęła się. - Jestem Ruby Birtwhistle. Właśnie miałam naciąć kilka astrów na stół do jadalni - mówiła z lekkim akcentem, głównie z północy, choć - ku zaskoczeniu Daisy - pobrzmiewały w jej głosie nietypowe amerykańskie głoski. Machnęła ręką w upstrzonej plamami rękawiczce, dzierżąc sekator. - Przepraszam na chwilę. Zapraszam do środka. Lorna pewnie słyszała kołatkę i już tu idzie. To powiedziawszy, minęła Daisy i ruszyła żwawym krokiem do ogrodu kwiatowego, a za nią, z nieco większą godnością, sztywny, podstarzały, czarno - biały owczarek. Daisy dostrzegła, że kobieta schyla się tu i ówdzie, by wyrwać chwast. Rozbawiona tym niecodziennym powitaniem weszła do szerokiego pokoju z niskim, belkowanym sufitem. Domyśliła się, że było to główne pomieszczenie starego domu. W belkach nadal tkwiły żelazne haki, na których zapewne kiedyś wisiały połcie szynki i wieńce cebuli. Na kamiennej podłodze leżały gdzieniegdzie spłowiałe dywaniki. Ogólna atmosfera była nieco ponura, mimo iż ściany i sufit pomiędzy belkami pomalowane były na biało. Dookoła kominka stały solidnie wypchane wiktoriańskie sofy i fotele, obite nowszą, ulubioną w czasach edwardiańskich tapicerką w kwiaty bzu i prymulki. W pomieszczeniu było prawie tak chłodno, jak na zewnątrz, bo na dużej, żelaznej kracie kominka żarzyła się tylko niewielka kupka węgli.
Lorna - kimkolwiek była ta osoba - nie pojawiła się od razu, jak również nikt inny. Daisy zaczęła się rozglądać. Schody po obu stronach wznosiły się w głąb holu, a pod nimi drzwi znajdujące się na lewo i prawo zapewne prowadziły do poszczególnych skrzydeł. X tyłu, po obu stronach kominka, było jeszcze dwoje drzwi, być może prowadzących do kuchni i „pomieszczeń gospodarczych", jak nazywano je w czasach wiktoriańskich. Było cicho, jakby dom był prawie całkiem opuszczony, ale zapewne należałoby to spisać na karb solidnych, kamiennych ścian starego budynku. Nawet szorstkie krakanie gawronów na zewnątrz zostało wyciszone przez małe okna. Znów poczuła się nieswojo. Czy Sybil po prostu przesiąkła straszną atmosferą tego odciętego od świata domu? Najwyraźniej całkiem dobrze jej się tu żyło przez ostatnie siedem czy osiem lat, więc to raczej nie było prawdopodobne. A słowo „straszny" nie pasowało do ogólnego, przygnębiającego wrażenia, jakie wywarł on na Daisy. Jedne z tylnych drzwi otworzyły się i wyszła z nich blada, wychudła kobieta o siwych włosach, odgarniętych byle jak w tył i spiętych w kok. Miała na sobie ciemnoszarą, obwisłą u dołu sukienkę, niechlujny, musztardowy kardigan i kapcie zrobione z resztek dywanu. Jednocześnie z drzwi po lewej, z zachodniego skrzydła, wyszła zgrabna dziewczyna w mocno wyciętej różowo - czarnej sukni, która była o dobre pięć centymetrów krótsza niż suknia, którą Lucy odważyłaby się włożyć w mieście, a tym bardziej poza miastem. Jej długie nogi, spowite w jedwabne pończochy, zakończone były butami na wysokich obcasach, które jeszcze bardziej je wydłużały. Rozmawiała z kimś, kto szedł za nią, i miała odwróconą głowę, prezentując długiego, kasztanowego pazia. Daisy
przemknęło przez myśl, czy ów kolor był naturalny, w półmroku nie była tego pewna. Włosy w połączeniu z różową sukienką i długim sznurem różowych, szklanych koralików oraz superkrótką spódnicą tworzyły zaskakujące połączenie, które można było odczytać jako wyraz niezależności, lub prowokację. Prowokację dla kogo? Kim była w tym domu? Czy miała coś wspólnego z tajemnicą Sybil? Dziewczyna odwróciła się. Wyglądała na osiemnaście, dziewiętnaście lat, jakieś dziesięć lat więcej niż mogłaby mieć córka Sybil. - Ciociu Lorno, czy nie czas już zapalić lampy? - zwróciła się do oklapłej kobiety. - Ciemno tu jak w lochu. - Przecież nie mogę robić wszystkiego naraz, Myro. Północy akcent kobiety był silniejszy niż u pani Birtwhistle. Wskazała ponuro na Daisy, która wzięła ją za pokojówkę, ponieważ najwyraźniej pełniła w domu tę funkcję. - Właśnie szłam otworzyć drzwi. - O, jak pani tu weszła? - spytała Myra Daisy niezbyt grzecznie, choć tonem wyrażającym jedynie zainteresowanie. - To pani jest pewnie tą znajomą Sybil. Nie ma pani pojęcia, jak dobrze jest zobaczyć nową t warz w tym mauzoleum nudy. - Pani... pani Birtwhistle właśnie wychodziła, kiedy przyjechałam. Zaprosiła mnie do środka. - Ach ta ciocia Ruby, wiecznie zajęta! To moja druga ciotka, panna Birtwhistle. Ona też wiecznie się krząta. Proszę usiąść przy kominku i się ogrzać, a ja pomogę jej zapalać lampy. - Poradzę sobie, dzięki ci bardzo! Nic w tym domu nie byłoby zrobione, gdybyśmy musieli czekać na twoją pomoc. Myra zignorowała tę drugą, oskarżycielską część jej wypowiedzi, ale beztrosko przyjęła odrzucenie propozycji pomocy.
- Obawiam się, że nie jest tu zbyt ciepło - ciągnęła. - Może najpierw wolałaby pani iść do swojego pokoju? A przy okazji: to jest Walter. - Niedbale machnęła ręką, wskazując mężczyznę, który wszedł za nią. - A raczej powinnam powiedzieć: Walter Ilkton. Walterze, to pani Fletcher. A przynajmniej mam nadzieję, że się nie pomyliłam? - Zgadła pani za pierwszym razem. Bardzo mi miło, panie Ilkton. Ilkton był wyraźnie starszy od Myry, na oko dobrze po trzydziestce. Wysoki i jasnowłosy, on również był ubrany bardziej elegancko, niż było to stosowne w wiejskim domu gdzieś w głębi Derbyshire. Miał na sobie ciemnoszare bryczesy, czarny blezer i krawat absolwenta szkoły w Harrow, czarny w podwójne białe prążki, z wpiętą w niego spinką zakończoną dużą, różową perłą. Gdyby nie ta błyskotka, mógłby z powodzeniem wybrać się na przyjęcie w jednej z tych nieco bardziej formalnych wiejskich rezydencji. Rzucająca się wulgarnie w oczy perła sprawiła, że Daisy zwątpiła w to, czy szkolny krawat słusznie mu się należał, ale kiedy odpowiedział na powitanie, ton jego głosu potwierdził dobre wykształcenie. Choć spojrzał na nią przy tym przelotnie, odwrócił pełne oddania - można by rzec, uwielbienia - spojrzenie od wyraźnie zaprezentowanych wdzięków Myry jedynie na chwilę. Wdzięki owe widać było tym wyraźniej, gdy panna Birtwhistle zaczęła się krzątać przy zapalaniu lamp olejnych. Ani sieć gazowa, ani elektryczność nie dotarły jeszcze do tego odsuniętego na ubocze gospodarstwa. Zdaniem Daisy to wystarczyło, by wyjaśnić, dlaczego Sybil przeczuwała nadciągającą katastrofę. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nie brakowało chociaż nowoczesnej kanalizacji, ale tu, na wzgórzach, nie było to prawdopodobne. Tak czy inaczej, Myra jest wyjątkowo piękną dziewczyną.
- Pani Birtwhistle to pani ciotka? - Przez małżeństwo. Tak jakby. Moja mama była ulubioną kuzynką wuja Humphreya. Ciotka Lorna jest jego siostrą, więc jest bardziej moją ciotką niż ciotka Kuby. Ale nazywam się Olney. Zapewne napije się pani herbaty, prawda? Ciociu Lorno, możemy dostać herbatę? - A ja się pytam, kto wniesie bagaże pani Fletcher? Dziewczęta już poszły do domu. Daisy już miała oznajmić, że sama może sobie wnieść swoje torby, ale Myra powiedziała niedbale: - Och, służący Waltera może je wnieść, prawda, kochany? Bądź tak dobry i go zawołaj. A kiedy już będzie się tym zajmować, to może też przy okazji przeparkować samochód pani Fletcher na placyk koło stajni. Zastanawiając się, czy zwrot „kochany" był swobodnie rzuconym, nowoczesnym zwrotem, czy raczej oznaką bliskości, Daisy dała się pogonić na piętro do swojego pokoju, by przypudrować nos. W międzyczasie Walter Ilkton wyszedł, nieco zbity z tropu, przez jedne z tylnych drzwi. - Pan Ilkton to kolejny członek rodziny? - spytała Daisy. - Ależ w życiu! Poznałam go na przyjęciu w zeszłym roku. Wie pani, całkowicie się we mnie zadurzył. Rzeczywiście nosi tę ohydną spinkę do krawata, którą mu dałam. Kupiłam ją za szylinga w Woolworthsie, dla hecy. Nie mogę się zdecydować, czy jest przezabawny, czy przekochany przez to, że ją nosi. - Ciekawe, czy posunąłby się do tego, by założyć ją w Londynie, gdyby pani umówiła się tam z nim na spotkanie. - Ależ spotykamy się w mieście, i to całkiem często - zachichotała. - Ale nie, w mieście jej nie nosi. - Czy zostanie tu na długo? - Myślę, że tak długo, jak będzie mógł. Napisał, że wybiera się z wizytą do starszego krewnego w zakładzie
hydropatycznym Smedleya w Matlock - spodziewa się dostać spadek, chociaż go nie potrzebuje, bo jest bogaty jak Midas. Dlatego właśnie w tej spince z perłą wygląda tak zabawnie. Napisał, że skoro już będzie w okolicy, to wpadnie się przywitać, a ciocia Ruby, oczywiście, zaprosiła go na noc. To było trzy dni temu, ale nie wygląda, żeby się gdzieś wybierał. Ostatnim razem, kiedy pojechał z wizytą do owego krewnego, został u nas na tydzień. - Pani wujowi to nie przeszkadza? - Biedaczek przechodzi teraz zły okres. Ciocia Ruby mogła mu powiedzieć, że Walter przyjechał, ale się nie spotkali. - Bardzo mi przykro, że pani wuj nie czuje się dobrze. To nie jest dobry czas na wizytę. - To nic poważnego. Po prostu zrobił się taki jakiś przybity, ospały i otumaniony i ma ochotę przesypiać cały dzień. - To faktycznie kiepsko - odpowiedziała ze współczuciem Daisy. - Na nas wszystkich by się to też przeniosło, gdybym na to pozwoliła. Przyjeżdżam z miasta od czasu do czasu, żeby ich wszystkich trochę rozruszać. - Myra otworzyła drzwi. - Proszę bardzo. Powinna pani mieć wszystko, co trzeba. Sama przygotowałam pani pokój. No, nie całkiem sama. Betty mi pomogła. To jedna z tych dziewczyn z wioski, która przychodzi w dzień. Ta druga to Etta. Bardzo łatwo się pomylić, jak w jakimś łamańcu językowym - ja cały czas mieszam ich imiona i wołam na jedną Betta i Ettie. Ale kiedy tu jestem, to zawsze pomagam, cokolwiek ciocia Lorna każe. Lubi odgrywać męczennicę. - Takie właśnie odniosłam wrażenie. - I trafiła pani w dziesiątkę! Łazienka i toaleta naprzeciwko. Mamy bieżącą wodę ze źródła, które zasila ten
strumień, ale jeżeli chciałaby się pani wykąpać, to proszę o tym powiedzieć cioci wcześniej, ponieważ nagrzanie później bojlera zajmuje kupę czasu. A przy okazji, zmarzłam na kość. - Oplotła się ramionami, drżąc. - Chyba włożę jakiś sweter, choć Walter będzie niepocieszony. Może nawet wełniane pończochy, jeżeli uda mi się jakieś znaleźć, i jakieś bardziej sensowne buty. - To chyba dobry pomysł - zgodziła się Daisy, usiłując sobie wyobrazić połączenie różowej sukienki z wełnianymi pończochami i butami na płaskim obcasie. - Czy mogłaby pani dać Sybil znać, że przyjechałam, kiedy się pani przebierze? Na twarzy Myry odmalowało się powątpiewanie. - Już piąta? Pod żadnym pozorem mamy jej nie przeszkadzać do piątej. Daisy zerknęła za zegarek. - Kiedy skończy się pani przebierać, to już będzie. - To dlatego jest tak paskudnie ciemno w tym starym domu! Tu, w skrzydłach, okna są większe, więc jest jaśniej, ale może chciałaby pani kilka świec? Chyba że woli pani lampę? Zazwyczaj nie nosimy ich na górę, dopóki nie przyjdzie pora na przebranie się do kolacji... - Nie, nie, dziękuję, jest wystarczająco jasno. - No dobrze. W sumie cieszę się, że pani przyjechała. Wcale nie jest pani taka, jak sobie wyobrażałam szkolną koleżankę Sybil. Całkiem jak człowiek. - Słucham? - Och, chyba nie powinnam tak mówić! Przepraszam! Proszę zejść na dół, kiedy będzie pani gotowa. Wiem, że ciocia Ruby zrobiła ciasto biszkoptowe na podwieczorek. Zdejmując kapelusz, rękawiczki i płaszcz, Daisy zaczęła się zastanawiać, w co tak w ogóle się wpakowała. Nie spodziewała się wielu wygód w wiejskim domu, nawet przystosowanym do potrzeb pisarza, którego stać było na
osobistą sekretarkę - asystentkę. Jednak Sybil mogła ją przynajmniej ostrzec, że najwyraźniej będzie musiała współdzielić niepewne zasoby ciepłej wody i minimalną liczbę dochodzącej służby z pół tuzinem innych osób. Czy pani Birtwhistle rządziła niepodzielnie kuchnią, czy zaledwie przyrządzała od czasu do czasu ciasto dla gości? Czy sama też pracowała w ogrodzie, czy jedynie skubnęła chwasta, którego zauważyła, ścinając kwiaty? Czy smętna Lorna naprawdę była tak wykorzystywana, na jaką pozowała? Czy dziewczyny ze wsi, które przychodziły w dzień, były jedynymi służącymi, gdy Walter Ilkton nie bawił w domu razem ze swoim służącym? Mimo wszystko sypialnia prezentowała się całkiem wygodnie. Pukanie do drzwi poprzedziło wejście służącego Ilktona z walizkami Daisy. Niski, elegancki, jasnowłosy mężczyzna, ubrany bardzo poprawnie na czarno, nie wyglądał na takiego, który chętnie pomógłby przy wykonywaniu zadań takich jak palenie w piecu czy szorowanie podłogi w kuchni. Choć Daisy nie mogła się już doczekać chwili, kiedy napije się herbaty, ociągała się z szykowaniem się do zejścia na dół. Miała nadzieję, że Sybil przyjdzie i wyjaśni sytuację bardziej wprost, niż mogła to robić w obecności Lucy lub listownie. Przynajmniej mogłaby opowiedzieć coś więcej o mieszkańcach tego domu. Ale Sybil nie przychodziła. Daisy czuła się zmęczona i chciało jej się pić. Prawdopodobnie inni też mieli już ochotę zasiąść do podwieczorku. A poza tym może lepiej będzie ich poznać, nie uprzedzając się opinią, jaką miała o nich Sybil. Daisy zdała sobie sprawę, że nadal nie wie, jaki rodzaj książek tworzy „otumaniony" pan Birtwhistle i pod jakim nazwiskiem.
ROZDZIAŁ TRZECI Kiedy zapalono wszystkie lampy, zaciągnięto nad drzwiami wejściowymi ciężką kotarę, żeby nie było przeciągów, i dorzucono do kominka, przestronny pokój zrobił się bardziej przyjazny dla oka i o kilka stopni cieplejszy niż w momencie przyjazdu Daisy. Schodząc ze schodów, ze zdumieniem dostrzegła, że nad kominkiem wisi coś, co przypominało czaszkę byka szkockiej rasy wyżynnej. Czy przypadkiem krowy tej rasy też nie mają takich wielkich, rozłożystych rogów? Tak czy inaczej, dziwny był jej widok w miejscu, gdzie zazwyczaj wisiało dorodne poroże jelenia szlachetnego - wypchane, a nie czaszka. Być może pan Birtwhistle wybrał się do Highlands na polowanie i przez pomyłkę ustrzelił krowę? W takim razie trofeum wskazywało, że umiał się z siebie śmiać. Pisał powieści humorystyczne, ironiczne, śmieszne, dowcipne czy żartobliwe? Powieści pełne humoru jakoś nie pasowały jej do złych przeczuć Sybil, choć Daisy wyobrażała sobie, że ciągła praca z czyimś poczuciem humoru może człowiekowi zepsuć jego własny. Sybil wyszła jej na spotkanie do podnóża schodów, a za nią wstało z foteli trzech mężczyzn: Ilkton, nienaganny, gdyby nie perła z Woolworthsa, drugi, młodszy od niego, równie wysoki, chudawy, o bardzo ciemnych, falujących włosach, oraz trzeci szczupły młodzieniec, którego karmazynowa marynarka od smokingu, jedwabny czerwono - niebieski krawat w tureckie wzory i nieco za długie, jasne, rozwichrzone włosy zdradzały skłonności artystyczne. Akwarele lub poezja, domyśliła się Daisy. Pani Birtwhisde i Myra siedziały przy kominku. - Daisy, bardzo cię przepraszam, że nie mogłam cię przywitać, kiedy przyjechałaś - powiedziała Sybil. - Gdy ktoś
mi przeszkadza w ferworze pisania... na maszynie, łatwo gubię wątek, więc panuje zasada, że nie można mi przerywać. Zapomniałam wszystkim powiedzieć, że nie dotyczy to twoich odwiedzin. - Trudno ci odczytać swoją stenografię, jeżeli od razu nie przepiszesz? Ja tak mam. Ale ty na pewno nie, bo gdybym była na twoim miejscu, nie utrzymałabym stanowiska na tak długo. - Nie, nie o to chodzi. Poznałaś już wszystkich? Daisy uderzyło to, że Sybil nadal unikała wypowiadania się na temat twórczości literackiej swojego pracodawcy. Czyżby Lucy miała rację? Jeżeli pan Birtwhistle rzeczywiście pisywał obsceniczne historie, albo nieprzyzwoite, łączące humor z pikanterią, Sybil mogła odkryć, że za samo ich przepisywanie mogą jej grozić zarzuty. Ale z pewnością nie pracowałaby wtedy u niego tak długo, bez względu na to, jak bardzo potrzebowałaby zarobić na życie. Zastanawiając się nad tym, Daisy odpowiedziała: - Poznałam panią Birtwhistle, choć przelotnie, pannę Olney i pana Ilktona. Pannę Birtwhistle również, ale jej tu nie ma. - No, chyba że czai się gdzieś w jakimś ciemnym kącie. - No i dość wiekowego owczarka, ale nie zostaliśmy sobie przedstawieni. - To Tuptuś. Nie zachowuje się już zbyt elegancko, bo się starzeje. Oczywiście był psem gospodarczym. - Widzę, że okupuje dywanik przed kominkiem. - Pies uniósł głowę i rozejrzał się, słysząc swoje imię, ale kiedy zorientował się, że nikt go nie woła, z powrotem zapadł w niespokojny sen o królikach czy owcach. Sybil uśmiechnęła się. - To jego ulubione miejsce o tej porze roku. Przeszły przez pokój i podeszły do grupy siedzącej przy kominku.
Sybil przedstawiła Daisy czarnowłosego, ubranego w nieco znoszone ubrania Neila Careya, który - jak się okazało - miał błyszczące, jasnoniebieskie irlandzkie oczy. Artystycznym młodzieńcem okazał się syn gospodarza, Simon Birtwhistle. - Na miłość boską, proszę mi mówić Simon - powiedział. W jego głosie nie było ani śladu akcentu matki i ciotki. - Nie cierpię tych okropnych, okrągłych frazesów. - Nie bluźnij - odezwała się jego matka tonem reprymendy pomieszanej z dumą. - Simon pisze powieść, pani Fletcher. Nie wiem dlaczego, ale to młode pokolenie, zdaje się, uważa, że teraz koniecznie trzeba posługiwać się ordynarnym słownictwem. Oczywiście nie mam na myśli pani prac. Czytuję pani artykuły z dużą przyjemnością. - Dziękuję - odpowiedziała Daisy. No i teoria się posypała. Pani Birtwhistle na pewno nie pozostawała w niewiedzy co do treści książek, które pisywał jej mąż, a już na pewno nie sprzedawałyby się one dobrze, gdyby używał w nich wulgarnego, a nawet bluźnierczego języka. - Więc pani również zajmuje się pisaniem, pani Fletcher? - spytał Carey. - Tak, głównie artykuły do czasopism o różnych miejscach i rodzinnych historiach, tego typu rzeczy. Kiedyś chciałabym spróbować sił w pisaniu powieści, ale nigdy nie mogę znaleźć na tyle czasu, żeby się za to zabrać. Tak się składa, że mam małe bliźnięta i jeszcze starszą córkę. Po prostu za dużo rzeczy mnie rozprasza. Ty też masz czasem taki problem, Simon? - Oczywiście. Żeby coś miało wartość dzieła literackiego, trzeba poświęcić temu odpowiednią ilość niezakłóconych przemyśleń. Daisy roześmiała się. - Ja raczej nie napiszę żadnego wiekopomnego dzieła. Raczej coś z pogranicza powieści detektywistycznej.