Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Francuska oberza - Julia Stagg

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Francuska oberza - Julia Stagg.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Julia Stagg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 228 stron)

Tytuł oryginału L’AUBERGE Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja Ewa Borowiecka Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Marianna Filipkowska Grażyna Henel Copyright © Julia Stagg 2011 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Magdalena Słysz, 2011 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2011 Świat Książki Grupa Wydawnicza Weltbild Warszawa 2011

Weltbild Polska Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: www.Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-7799-171-8 90451493 Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu

Spis treści Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14

15 16 17 18 19 Podziękowania Przypisy

Dedykacja Markowi, mojemu własnemu szefowi kuchni we francuskiej restauracji

Więcej na: www.ebook4all.pl 1 – Sprzedana? Jak to sprzedana? Josette poprawiła okulary na nosie, odsunęła wiszące przed nią pęta saucisson, żeby nie zasłaniały jej widoku, i spojrzała z przejęciem na źródło najbardziej sensacyjnej wieści, jaka dotarła do mieszkańców gminy Fogas od czasu… hmm, od czasu gdy madame Sentenac przyłapano w kompromitującej sytuacji z księdzem, czego dokonał nie kto inny jak monsieur Sentenac, który z szaleństwem w oczach dzierżył w dłoniach strzelbę. Ksiądz, porzucając w jednej chwili swoją kochankę i misję duszpasterską, uciekł przez okno i kościół pozostał bez kapłana na następnych dwadzieścia lat. Ale coś takiego! To była znacznie poważniejsza sprawa. – Sprzedana i już – odparła zza lady wyższa z dwóch kobiet. Véronique, poczmistrzyni w Fogas, zrobiła dramatyczną pauzę, przełożyła trzymaną bagietkę do lewej ręki, ponieważ wolała nie odkładać jej na szklaną gablotę z nożami myśliwskimi, i powoli, dokładnie strzepnęła mąkę ze swetra. Już w chwili, gdy weszła z błyszczącym wzrokiem i tajemniczym uśmieszkiem, Josette zorientowała się, że zaraz usłyszy jakąś plotkę. I wiedziała, że Véronique wyjawi ją z wielką satysfakcją. Poprawiwszy krzyżyk na szyi, poczmistrzyni podjęła opowieść: – Została sprzedana i podpisano już pierwsze dokumenty. Gwałtowne wciągnięcie powietrza, jakie dało się słyszeć ze strony drugiego uczestnika tej sceny – nie licząc Jacques’a – świadczyło, że Véronique ma naprawdę niesamowitą umiejętność zdobywania najświeższych nowin z życia wioski; inne kobiety, jak stojąca obok niej Fatima Souquet, żona zastępcy mera Fogas, musiały się zadowalać ich powielaniem.

– Ale skąd to wiesz? – zapytała ostro Fatima, a jej nieukrywana irytacja rozbawiła Josette. Véronique uśmiechnęła się przebiegle i pochyliła się nad ladą, aby zdradzić sekret swojego fachu. – Bo akurat byłam w merostwie i usłyszałam, jak mer rozmawia przez telefon z notariuszem! W zeszłym tygodniu podpisano compromis de vente i za niecały miesiąc Auberge des Deux Vallées będzie miała nowych właścicieli. Wszystkie trzy kobiety odwróciły się jak jeden mąż i spojrzały przez witrynę na okazały budynek z kamienia, który stał nad rzeką na końcu wsi. Był porośnięty glicynią aż po rynny, miał obluzowane, wypaczone okiennice i generalnie sprawiał wrażenie zaniedbanego. – Ale to jeszcze nie wszystko – ciągnęła Véronique, a jej głos przybrał ponury ton. – Nowym właścicielem wcale nie jest szwagier mera. Tego było już za wiele dla Fatimy, która ze zdumieniem okręciła się na pięcie. – Niemożliwe! – oświadczyła. – Przecież zawarto umowę. Jego szwagier już sprawił sobie wizytówki. – Phi! – Véronique prychnęła lekceważąco, gasząc Fatimę. – To się pospieszył. Pokonano go w ostatniej chwili. I wtedy Josette po raz pierwszy poczuła niepokój. Jeśli Véronique się nie myliła, a zazwyczaj tak było, ta sprzedaż mogła wywołać kłopoty w gminie, bo mer słynął z krewkiego temperamentu. Pod wpływem tej myśli zerknęła na Jacques’a, który jak zwykle kręcił się w najciemniejszym kącie sklepu. Szopa jego siwych włosów odcinała się na tle półek z puszkowanym cassoulet, zapalniczkami i sznurówkami. Na ten widok ścisnęło jej się serce. Wydawał się taki bezradny. A jednocześnie rozdrażniony. Nie była tylko pewna, czy grymas na jego twarzy wywołała najnowsza wieść, czy obecność Fatimy Souquet w jego ukochanej épicerie. – Cóż – westchnęła i wytarła rękawem szkło nad nożami, na wypadek gdyby tu kryła się przyczyna niezadowolenia Jacques’a. – Przynajmniej oberża znowu zacznie działać, a restauracja nie może być gorsza niż poprzednio. – Ha! Tak ci się tylko wydaje – oznajmiła Véronique i wyciągnęła asa z rękawa: – Nowymi właścicielami są Anglicy!

Fatima zatoczyła się w tył i żeby nie upaść, przytrzymała się gabloty. Ale tym razem uszło jej to na sucho. Josette, która rozdziawiła usta ze zdumienia, skupiła się na tym, by je zamknąć. Oberżę sprzedano Anglikom. I co teraz będzie z gminą? Merde, merde i jeszcze raz merde! Serge Papon kolejny raz uderzył artretyczną dłonią w kierownicę, co spowodowało, że samochód niebezpiecznie zniosło na drugą stronę wąskiejdrogi, prowadzącej z Fogas do La Riviere. Ponieważ jednak często wpadał w gniew, a jeszcze częściej kierował po pijanemu, miał dość wprawy, żeby odzyskać panowanie nad kierownicą i zjechać z powrotem w stronę górskiego stoku, zanim samochód wypadł z szosy i stoczył się do wąwozu. Ktoś za to zapłaci, nie ma wątpliwości. Nie po to przez sześć miesięcy zabiegał o względy Gerarda Loubeta, żeby teraz ten łajdak odrzucił ofertę jego szwagra przy sprzedaży oberży. Serge poszedł nawet dla tego starego lisa na ustępstwa w sprawie rocznych podatków gminy, pewny, że oberża znajdzie się w jego rękach. A tu Loubet znienacka sprzedał ją komuś innemu i przeprowadził się nad Morze Śródziemne. Co gorsza jednak, sprzedał Anglikowi. Nie do wiary! Kipiąc oburzeniem, Serge z mniejszą niż zwykle zręcznością wziął zakręt przy stojącym u wjazdu do La Riviere romańskim kościele i prawie otarł się o jego mur. La Riviere, miasteczko leżące u zbiegu dwóch dolin prowadzących z górskich wiosek Fogas i Picarets, od zarania utrzymywało gminę Fogas w jedności. Pełniło bowiem rolę mediatora między nimi w ich wielowiekowej walce o dominację, a to prawdopodobnie dzięki swojemu położeniu, bo żeby dostać się z jednego krańca gminy na drugi, należało zejść do Riviere i wejść na górę po drugiej stronie. Ale Serge Papon był w takim nastroju, że trzeba było czegoś więcej niż zwykłej dyplomacji, by go uspokoić. Przed nim pojawiła się poczta, już zamknięta, i Serge, gdy ją mijał, zgrzytnął zębami. Poczmistrzyni, Véronique Estaque, na pewno nie traciła czasu, podała plotkę dalej i teraz cała gmina się z niego śmieje. A on musi jeszcze przekazać nowinę siostrze, co nie napawało go radością. Jeszcze mocniej zacisnął ręce na kierownicy i pochylił się do przodu,

wysuwając swoją bulwiastą głowę ku szybie. Już on pokaże im wszystkim. Był merem Fogas, dysponował władzą związaną z tym stanowiskiem i nie bał się jej użyć. Przebył ostatni zakręt i przed znakiem „ustąp pierwszeństwa” gwałtownie wcisnął hamulec. Spojrzał w lewo, żeby sprawdzić, czy nie nadjeżdża jakiś samochód, i jego uwagę przykuła kołysząca się na wietrze metalowa tablica na budynku przy dalszym odcinku drogi. Auberge des Deux Vallées. Serge Papon popatrzył w tamą stronę spode łba, jakby budynek czymś go obraził. Prychnął, skręcając w główną drogę. A potem mruknął pod nosem: – Ktoś za to zapłaci. W ciemnym wnętrzu épicerie wciąż panowała atmosfera poruszenia po ujawnieniu przez Véronique najnowszej sensacji, gdy w okna sklepu uderzył żwir, który trysnął spod kół samochodu, hamującego ostro przed wejściem. Pierwsza ocknęła się Josette. – To mer! – syknęła i dała ostrzegawczy znak dwóm kobietom, z którymi plotkowała. Obie odsunęły się od siebie i stanęły sztywno w pewnej odległości. Véronique wykazała nagle zainteresowanie półką z serami, na której spoczywały przepołowione gomółki bethmale’a i rogallais, a Fatima zaczęła oglądać pudełka z podpałką. Josette zdążyła zarejestrować, że Jacques skrzywił się jeszcze bardziej na widok zmierzającej w jego stronę Fatimy, gdy drzwi otworzyły się na oścież i do sklepu wkroczył mer, zdecydowanie w niedobrym humorze. – Pastis! – warknął do Josette i przeszedł przez sklep do sąsiedniego pomieszczenia, pełniącego funkcję baru. Zignorował pozostałe dwie kobiety, które robiły wszystko, żeby wtopić się w otoczenie. Josette ruszyła za nim, aby podać mu to, co zamówił, podczas gdy on wyjął z kieszeni telefon komórkowy, przysunął sobie krzesło do kominka i usiadł, wzdychając z frustracją. Wystukał numer, kilka razy myląc klawisze, co było winą jego grubych palców, a także niechęci do sprawienia sobie okularów, a potem przyłożył telefon do ucha.

– Christian?! Christian! – zawołał. – Przyjedź natychmiast. Mam pilną sprawę… Że co? Nic mnie nie obchodzi, że właśnie trzymasz rękę w tyłku krowy. Przyjeżdżaj zaraz. I przywieź z sobą tego idiotę Pascala – dodał. Nie słuchał protestów dobiegających ze słuchawki i po prostu się rozłączył. Niosąc na tacy pastis do jego stolika, Josette dostrzegła w drzwiach prowadzących do sklepu czerwoną twarz Fatimy. Biedaczka niewątpliwie była wściekła, że ktoś tak wyraża się o Pascalu, jej mężu. To, że Véronique była tego świadkiem, jeszcze pogarsza sprawę – pomyślała Josette. Postawiła na blacie szklaneczkę z pastisem, a obok niej dzbanek wody; rozlała jej trochę, bo nagle zauważyła Jacques’a, który siedział w kącie przy kominku, za merem. Nie zważał na trzaskający ogień, a na jego twarzy zamiast dotychczasowego marsa pojawił się nieznaczny uśmiech. Ale mer nawet nie uniósł głowy. Przysunął sobie szklankę, dolał do niej wody i pociągnął duży łyk mętnego płynu, w zamyśleniu mrużąc oczy. Christian Dupuy wziął z półki kluczyki do samochodu i wyszedł z domu. Głos matki towarzyszył mu w drzwiach i na podwórku, odbił się echem od białych szczytów gór na horyzoncie i wrócił. – Ten człowiek to drań, Christianie, zwykły drań! Cokolwiek znowu knuje, lepiej się do tego nie mieszaj! – upomniała go i odpędziła ścierką do naczyń dwie kury, które próbowały dostać się do domu. – Dobrze, maman – mruknął w odpowiedzi i usadowił swoje potężne ciało za kierownicą pandy 4x4. Naprawdę powinienem sprawić sobie większy samochód – pomyślał, zginając się niemal we dwoje. Ale w tym roku istniały niewielkie szanse na kupno nowego wozu, biorąc pod uwagę to, jak szły sprawy gospodarskie. – Matka ma rację, i dobrze o tym wiesz! – zawołał ojciec ze stodoły, gdzie wśród słomy na podłodze naprawiał stary traktor. Starszy pan odłożył kolejną część pojazdu na rosnący ich stos i Christian wiedział, że ojciec wieczorem, przed pójściem do łóżka, będzie utrzymywał, iż zreperował traktor, choć części ze stosu nie ubędzie. – Ale skoro już tam się wybierasz, to może zajedziesz do wsi i kupisz gaśnicę? – usłyszał. Unosząc brew, Christian spojrzał na matkę, która wyzywająco oparła ręce na biodrach. – No co? Znowu miałam mały wypadek. Ale przynajmniej w porę się

zorientowałam. Christian uśmiechnął się z rezygnacją i przekręcił kluczyk w stacyjce. Niestety, ostatnio miał poczucie, że relacje między nim a rodzicami się odwróciły, że to on opiekuje się nimi, a nie na odwrót. Matka nie mogła ugotować posiłku, nie powodując pożaru w kuchni, a to, że ojciec lepiej znał się na polityce niż na sprawach rolniczych, nie pomagało w prowadzeniu gospodarstwa. A oni się zastanawiali, dlaczego w wieku czterdziestu lat syn wciąż jest kawalerem. Z westchnieniem wrzucił jedynkę i wyjechał na drogę do La Riviere, rozmyślając, czy wbrew swoim poglądom politycznym nabyć udziały w firmie produkującej gaśnice, które musiał regularnie kupować. Przy szybkości, z jaką matka je wykańcza, można by lepiej na nich zarobić niż na gospodarstwie! Gdy przejechał przez Picarets, roztoczyła się przed nim piękna panorama: małe domki przycupnięte na stoku wzgórza opadającego ku dolinie, dalej wyższe góry, a za nimi majestatyczne szczyty Pirenejów, które rysowały się na horyzoncie. Niezależnie od tego, jak często tędy jeździł, widoki zawsze podnosiły go na duchu. Ale gdy skręcił i ruszył przez las drogą prowadzącą do rozciągającej się poniżej doliny, przypomniał mu się Serge Papon. Co, u licha, chodziło mu po głowie, gdy zażądał, by Christian wszystko rzucił i przyjechał do épicerie? Josette właśnie podała merowi drugi pastis, gdy drzwi sklepu się otworzyły, co chwilę wcześniej zapowiedział zresztą umieszczony przy wejściu stary dzwonek, którego dźwięk przypominał tym razem tłumione czknięcie. Dzwonek stawał się coraz bardziej nieprzewidywalny, bo albo wydawał najdziwniejsze odgłosy, albo milczał. Josette wiedziała, że najwyższa pora wymienić go na nowy, ale wciąż odkładała tę chwilę ze względów sentymentalnych. Zwłaszcza że nie mogła poprosić Jacques’a, aby się tym zajął. – Bonjour! – zawołał Christian, który stanął w drzwiach baru i wziął znacznie niższą od siebie Josette w objęcia. – Nareszcie – mruknął mer. Wypity pastis nie wpłynął na poprawę jego humoru. Christian go zignorował. Wciąż trzymał Josette za ręce i patrzył jej uważnie w twarz.

– Jak się masz? – Dobrze… dobrze… – wyjąkała. Zerknęła przy tym na Jacques’a. Nadal siedział w kącie i uśmiechał się szeroko do Christiana. Traktował go jak syna, którego nigdy nie miał. – Raz lepiej, raz gorzej, zależy od dnia. Christian pokiwał głową. – Daj mi znać, gdybyś potrzebowała pomocy. – Oczywiście – skłamała. Delikatnie cofnęła ręce i skierowała się do sklepu, zanim roztkliwiłaby się z powodu dobroci Christiana. Véronique rozsiadła się wygodnie na stołku przed ladą; nie zamierzała wyjść, nie teraz, gdy zaczęło być ciekawie. Ale kiedy tylko zobaczyła w progu Josette, pospiesznie wstała. – Usiądź sobie, Josette. – Wskazała stołek. – Podam za ciebie drinki. Wyglądasz na wykończoną. Josette odpowiedziała uśmiechem. Wiedziała, że choć propozycja Véronique jest jak najbardziej szczera, to wynika z niezaspokojonej potrzeby poczmistrzyni, żeby trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co się dzieje w Fogas. Mimo to usiadła. Gdy zdjęła okulary i zaczęła masować sobie skronie, naprawdę poczuła się zmęczona, musiała to przyznać. Może tak podziałała na nią myśl, że w gminie zanosi się na kłopoty? Niezależnie od przyczyny uświadomiło jej to, że ma już na karku sześćdziesiąt siedem lat. – A gdzie Fatima? – zapytała, bo nagle zauważyła, że w sklepie jest pusto. Véronique wskazała głową okno i uśmiechnęła się ironicznie. – Jak zwykle ustawia męża przed spotkaniem. Rzeczywiście. Fatima przyparła Pascala do municypalnej tablicy ogłoszeniowej przy końcu uliczki prowadzącej na pocztę. Niewidoczna z baru, gestykulowała żywo, aby jej instrukcje lepiej dotarły do męża. Pascal tymczasem wyglądał na człowieka, którego zdolności umysłowe są już mocno nadwerężone, gdy usiłował spamiętać wszystko, co mówiła żona, a jednocześnie nie wdepnąć w psie kupy leżące na ziemi, które stanowiły zagrożenie dla jego wyglansowanych na wysoki połysk butów. Fatima skończyła tyradę i cofnęła się o krok, uwalniając Pascala z piekła, jakie zgotowały mu psy. Ten zerknął na swoje odbicie w szybie samochodu, przygładził włosy i ruszył do baru. Postanowił wejść do środka drzwiami frontowymi, a nie przez épicerie. Josette zachichotała pod nosem. Biedny Pascal. Wciąż unikał sklepu, jak

tylko mógł. Nie przepadał za Jakiem, który zawsze go lekceważył i nie krył się z tym. Dla niego Pascal reprezentował bowiem tych wszystkich „przyjezdnych”, którzy uważali się za tutejszych, bo ich rodzice pochodzili z tej gminy, a oni sami jako dzieci spędzali tu każde lato. Najgorsze jednak, że większość ludzi, którzy przenieśli się w te okolice na stałe, obejmując w posiadanie odziedziczone domy, było konserwatywnie nastawionych. Nie chcieli żadnych zmian i nie przyjmowali do wiadomości, że dla młodych zmiany są konieczne, bo inaczej gmina nie będzie w stanie zapewnić im utrzymania. Dlatego też, gdy Pascal dzięki wsparciu innych „przyjezdnych” został wybrany na zastępcę mera, Jacques naprawdę się przeraził. Uspokoił się trochę, kiedy drugim zastępcą mianowano Christiana Dupuya, co zrównoważyło wpływy dbających o własne interesy Pascala i jego żony oraz niekończące się machinacje polityczne mera. Ale mimo to nadal bał się o przyszłość gminy. Josette zauważyła, że Fatima tak usadowiła się w samochodzie, żeby mieć dobry widok na bar, i zaczęła się zastanawiać, czy obawy Jacques’a nie są uzasadnione. * – Spóźniłeś się! – burknął Serge, gdy Pascal wszedł do baru i słabo, w swój zniewieściały sposób, uścisnął mu rękę. Mer tego nie znosił i gdyby nie miał artretyzmu, zmiażdżyłby dłoń swojego zastępcy, tak że ten ostentacyjny sygnet zostawiłby na jego skórze trwały ślad. Nieświadomy niechęci mera, Pascal zwrócił się do Christiana. Przywitał się z nim równie nijako i przysunął sobie krzesło. Ponieważ był nieskazitelnie ubrany, na wszelki wypadek starł z niego kurz, potem usiadł i nonszalancko założył nogę na nogę. Serge poczuł, że jego gniew rośnie. Nie dość, że miał na głowie sprawę z oberżą, to jeszcze musiał codziennie stykać się z tym napuszonym elegantem. To było naprawdę nie do zniesienia. Mimowolnie zacisnął dłoń na szklaneczce pastisu i próbował się uspokoić, wdychając powietrze przez nos i wydychając ustami; tak robiła jego żona podczas ćwiczeń jogi. Dobre światło do środka, złe na zewnątrz. Dobre światło do środka, złe na zewnątrz. Dobre światło do środka… – Serge? Dobrze się czujesz? – zapytał Christian z wyrazem lekkiego

niepokoju na twarzy. Mer oprzytomniał i już znacznie spokojniejszy skupił się na sprawie, którą miał do załatwienia. – Uhm, eee, tak… – Odchrząknął i wypił ostatni łyk pastisu, przywołując Véronique. – Pastis, piwo i kir – zamówił, zanim jego zastępcy zdążyli zaprotestować. Nie zamierzał pić sam, do cholery! – Mamy problem, duży problem – zaczął i przeszedł do rzeczy, gdy się upewnił, że Pascal i Christian go słuchają. – Oberża przeszła w ręce obcych. Mówiąc to, uważnie obserwował reakcję swoich podwładnych i od razu się zorientował, że Christian słyszy wiadomość po raz pierwszy. Pascal natomiast musiał usłyszeć ją od żony, tej plotkary, która była wcześniej w sklepie z Josette i Véronique. Cóż, wszystko jedno. To Christian był trudniejszym przeciwnikiem, a teraz znalazł się na słabszej pozycji, bo nie wiedział, czego się spodziewać. Serge był pewien, że zdoła przeprowadzić swoje. – Myślałem, że kupuje ją twój szwagier – odparł Christian, wyraźnie zaskoczony i wytrącony z równowagi znaczącym uśmieszkiem Pascala. – Ja też – jęknął Serge. – Ja też! Ale Loubet, niech go diabli porwą, zrobił go w konia i sprzedał oberżę cudzoziemcom. Nie licząc się zupełnie z tym, jakie to będzie miało skutki dla gminy. – Skutki? Dla gminy? – zapytał Christian. Odsunął się do tyłu, gdy Véronique przyniosła drinki, i starał się nie patrzeć na jej tyłek, gdy pochyliła się nad stołem, aby postawić pastis przed merem. Przeniósł spojrzenie na Serge’a, ale wiedział, że Pascal zauważył jego wzrok i uśmiechnął się jeszcze przebieglej, niech go szlag! Podrapał się po głowie, żeby pokryć zmieszanie, i pomyślał, że musi coś z sobą zrobić, i to szybko. Jeśli gapi się na Véronique Estaque, która nie dość, że jest świętoszką, to jeszcze okropnie się ubiera, musi być naprawdę zdesperowany. – Proszę bardzo – z przekąsem rzuciła Véronique na odchodnym. Christian zmieszał się jeszcze bardziej, dopóki nie dotarło do niego, że nie usłyszała z ich strony „dziękuję” i że wcale nie chciała przytrzeć mu nosa za jego obleśnie spojrzenia. Ignorując Véronique, tak jak ignorował wszystkie kobiety, Serge ciągnął: – A tak, skutki dla gminy. Sprzedaż oberży cudzoziemcom będzie miała

głęboki wpływ na Fogas. – Jaki na przykład? – Restauracja splajtuje – włączył się Pascal tonem człowieka, który ma do czynienia z opóźnionym umysłowo dzieckiem. – I poczciwi mieszkańcy gminy nie będą mieli gdzie jadać. Serge odchylił się na oparcie i z zaciekawieniem obserwował rozwój wydarzeń. Więc Pascal został już pouczony przez Fatimę, która najwyraźniej wiedziała, co zamierza mer, i chciała, żeby mąż go poparł. Tylko dlaczego, o co jej chodzi? – zastanowił się, ale odsunął od siebie tę myśl, żeby przeanalizować ją później, gdy będzie leżał w łóżku obok chrapiącej żony, nie mogąc zasnąć z powodu artretycznych bólów dłoni. Teraz musiał się skupić, jeśli chce przeprowadzić to, co zamierza. – Ale dlaczego od razu zakładać, że restauracja splajtuje, gdy znajdzie się w rękach cudzoziemców? – zapytał Christian. – Bo nowymi właścicielami są Anglicy! – odparł Pascal wyniośle. Christian spojrzał na Pascala, potem na mera i wreszcie sięgnął po swoje piwo. – Cholera! – wykrzyknął. – No to mamy problem. Serge uniósł szklaneczkę do ust, aby zamaskować uśmiech zadowolenia. Pójdzie łatwiej, niż przypuszczałem – pomyślał. Kilka godzin i wiele pastisów później Josette odprowadziła do wyjścia mera oraz jego zastępców i zaczęła przygotowywać się do zamknięcia baru. Przez okno widziała mrugające światełka domów w gminie Sarrat, na stoku wzgórza po drugiej stronie rzeki, skupisko cywilizacji. Natomiast droga prowadząca do La Riviere na wprost baru nikła w mroku nocy i rysującego się w oddali Cap de Bouirex. Josette ledwie dostrzegła zarys oberży na końcu wioski, za ostatnimi latarniami ulicznymi. A więc zaczęło się. Z tego, co mówiła Véronique, wynika, że mer zwołał nadzwyczajne zebranie conseil municipal, organu władzy wykonawczej gminy Fogas, które miało się odbyć następnego wieczoru w merostwie. Miał jakiś plan, ale czy okaże się on korzystny dla gminy, Josette nie była pewna. Westchnęła i zamknęła drzwi na zamki, upewniając się, czy obie zasuwy, dolna i górna, zaskoczyły. I nagle pojawił się przy niej Jacques, który spojrzał wzdłuż drogi na oberżę. – Hmm – mruknęła. – On znowu stosuje te swoje sztuczki.

Jacques nie odpowiedział, choć wciąż spoglądał w stronę oberży. – Ale teraz przynajmniej mamy Christiana na stanowisku jego zastępcy, więc może sprawy nie wymkną się z rąk – dodała. Na wzmiankę o Christianie Jacques pokiwał głową. – Idę do łóżka. Jestem naprawę zmęczona. To co, do zobaczenia rano? Wtedy Jacques odwrócił ku niej głowę i Josette zorientowała się, że próbował coś powiedzieć. Uśmiechnęła się, żeby ukryć frustrację. To było takie trudne. Utrata jego była dla niej tragicznym przeżyciem. Ale odzyskanie go na takich warunkach wydawało się jeszcze gorsze. Poszła na tył baru, wdrapała się po schodach i położyła do pustego podwójnego łóżka, które w ciągu ostatnich miesięcy stało się jakby większe. W mroku baru na dole Jacques wciąż pełnił straż przy oknie. Spoglądał w mrok, jakby widział nadchodzące kłopoty.

2 Przy sągu drewna panowało ciepło; i tylko tam, bo w połowie listopada, gdy słońce ledwie wspinało się nad wzgórze naprzeciwko oberży, było to jedyne nasłonecznione miejsce. Ukryła się tam i była całkiem zadowolona. Zapach drewna mile łechtał jej nozdrza i gdy usłyszała bzyczenie jakiejś spóźnionej pszczoły, nawet się nie poruszyła. Zamierzała nacieszyć się tą niespodziewanie piękną pogodą. – Pomidor. Pomidor! Zastrzygła uszami, ale nie otworzyła oczu. – Pomidor. Jedzenie. Łypnęła okiem, ukazując w blasku słońca szczelinę zieleni, niezwykle żywej na tle czarno-białego futra. – Chodź, Pomidor, bo spóźnię się do szkoły. Sfrustrowana Chloé Morvan rzuciła na ziemię szkolną torbę i ruszyła w stronę sągu, potrząsając po drodze plastikowym pojemnikiem z jedzeniem. Wiedziała, gdzie jest kocica; zawsze siedziała w tym samym miejscu i zawsze trudno ją było z niego wywabić. Chloé wspięła się na palce, wsunęła rączkę między dwa wielkie polana i wymacała nagrzane futerko. – Pora na lunch, Pomidorku. – Pogłaskała jedyny fragment kota, którego udało się jej dosięgnąć czubkami palców. Cofnąwszy dłoń, otworzyła pojemnik i wsypała trochę kociej karmy do stojącej na ziemi miski. Dźwięk stukających o metal granulek wywołał zwykłą reakcję. Najpierw jedna łapa, potem druga, i kocica wyłoniła się ze swojej kryjówki. Ziewnęła szeroko, tak że jej różowy język zwinął się pod podniebieniem. Z pewną nieufnością zlustrowała otaczający ją świat, jakby nie była pewna, czy to ten sam, który opuściła rankiem, gdy zamykała oczy; potem jej wzrok spoczął na Chloé. Zamruczała. – Jesteś pewien, że wolno nam to zrobić? – zapytała Lorna Webster. Nie odrywała wzroku od rozciągającej się przed nimi drogi. Wiedziała, że jeśli

tylko zerknie na Paula, zrobi jej się niedobrze. Nie pierwszy raz zaczęła się zastanawiać, czy to rozsądne, żeby ktoś tak cierpiący na chorobę lokomocyjną jak ona przeprowadzał się we francuskie Pireneje. – Agent nieruchomości uważa, że nie ma w tym nic złego, nie widzę więc powodu do niepokoju – odpowiedział Paul. – Poza tym jest już prawie nasza! – Zaśmiał się. – Jeszcze tylko trzy tygodnie! Lorna uśmiechnęła się szeroko mimo mdłości. Szaleństwo. Tylko tak można było to nazwać. Cała ta sprawa to szaleństwo. Potem jednak, równie szybko, uśmiech zniknął z jej twarzy, i znowu ogarnął ją lęk. Lęk, który nie pozwalał jej spać od tygodnia, gdy zaczęła do niej docierać waga podjętej przez nich decyzji. Kursy walutowe, ubezpieczenie, rachunki w bankach, pośrednicy od nieruchomości, prawnicy, firmy przeprowadzkowe, dokumenty prawne, a większość tego po francusku, którym żadne z nich nie władało zbyt dobrze. Co oni zrobili? Nie, poprawka. Co, do cholery, robią?! – Dobrze się czujesz? Nie jadę za szybko? Lorna pokręciła głową i przełknęła ślinę, aby pozbyć się nieprzyjemnego smaku, który poczuła w ustach wraz z przypływem strachu. Paul uścisnął jej rękę. – Już niedaleko – powiedział uspokajająco, biorąc zakręt na wąskiej drodze między drzewami, która biegła z prawej strony przy stoku góry, a z lewej po stromym brzegu rzeki. Lorna patrzyła prosto przed siebie i nie mogła się nadziwić, skąd wiadomo, w którym punkcie się znajdują. Droga wszędzie wyglądała podobnie, gdy tak wiła się w górę od St. Girons; widać było tylko stoki gór, między którymi wiodła. Lorna przytrzymała się fotela, bo poczuła przypływ mdłości, a wtedy samochód pokonał ostatni zakręt, wyjechał z mrocznego lasu i ukazała się rozległa słoneczna dolina. Listopadowe słońce padało na stare kamienie jak światło gigantycznego reflektora. Oberża. I jeśli Lorny nie mylił wzrok, ktoś baraszkował w ogrodzie, wykonując fikołki. Razem z kotem. Samochód to samochód, z którejkolwiek strony by patrzeć. W zwyczajnych okolicznościach nie przeszkadzałaby sobie na jego widok. Ale nagłe pojawienie się samochodu na podjeździe oberży, gdy Chloé akurat znalazła się w powietrzu do góry nogami, sprawiło, że zamiast zgrabnie wylądować,

dziewczynka upadła na trawę z głośnym pacnięciem, upuszczając Pomidora. I teraz leżała jak długa, mrugając powiekami, gdy jej umysł usiłował nadążyć za bezwładnym ciałem, a kości powoli przenikał bijący od ziemi chłód. – O mój Boże, nic ci się nie stało? Możesz się ruszać? Złamałaś sobie coś? Chloé skupiła wzrok na twarzy, która pochylała się nad nią. Patrzyła na nią kobieta mniej więcej w wieku mamy, z prostymi ciemnymi włosami, jakie dziewczynka zawsze chciała mieć, nie takimi, które żyły własnym życiem i trzeba było je poskramiać co rano przed wyjściem do szkoły. Patrzyła na nią i pytała o coś, czego Chloé nie rozumiała. Podczas upadku musiała uderzyć się w głowę i coś sobie zrobić, bo widziała, że nieznajoma porusza ustami i coś mówi, ale co, tego nie pojmowała. To bez sensu. Chloé potrząsnęła więc głową, żeby wszystko w niej wróciło na swoje miejsce, ale natychmiast poczuła zawroty, więc poddała się i z powrotem legła na trawie. Z jednej strony, nie będzie musiała iść do szkoły. Z drugiej jednak, maman się wścieknie. – Nic jej nie jest? – Teraz pojawił się nad nią mężczyzna. – Nie wiem. Ma otwarte oczy, ale się nie odzywa. Lepiej wezwijmy pogotowie. – Jak się mówi po francusku „czy coś cię boli”? Chloé westchnęła, z rezygnacją dochodząc do wniosku, że świat zmienił się dla niej na zawsze. Już nie będzie mogła się z nim komunikować. Ale może zostać akrobatką i latać nad publicznością, wysoko, w purpurowym trykocie, z prostymi ciemnymi włosami powiewającymi do tyłu, gdy minie o szerokość dłoni płócienny łuk wielkiego namiotu, przy wtórze dochodzących z dołu okrzyków zdumienia… – Dobrze… się… czujesz? Coś… ci… się… stało? Gdy mężczyzna dotknął ręką jej czoła, natychmiast odzyskała zdolność rozumienia mowy. – Dobrze… się… czujesz? – powtórzył w sposób, który przypomniał jej Gerarda Lourde’a z klasy specjalnej. Nauczyciele mówili tam do uczniów powoli i używali prostych słów. – Tak… chyba… tak – odparła, starając się ułatwić mężczyźnie sprawę. Nieznajomy uśmiechnął się i powiedział coś do kobiety, która też się do niej uśmiechnęła. A potem ujął Chloé pod pachy i delikatnie postawił ją na

nogi. Dziewczynka poczuła, że horyzont zafalował, ale nie było to nic, z czym akrobatka nie potrafiłaby sobie poradzić. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się Pomidor, która wcześniej umknęła ze strachu, że Chloé wyląduje na niej. Otarła się teraz o jej nogi, gotowa podjąć akrobatyczne zabawy na trawie. Kobieta pochyliła się nad nią i pogłaskała ją po łebku, a wtedy ta zamruczała jak ducati. – Czy… to… twój… kot? – zapytała nieznajoma. – Ona… tu… mieszka – wyjaśniła Chloé. Kobieta się zdziwiła. – Tutaj? W oberży? Chloé kiwnęła głową. – Imię? – zapytała kobieta i uśmiechnęła się do niej. – Chloé. Wtedy nieznajoma przykucnęła i połaskotała Pomidora dokładnie tam, gdzie kotka lubiła najbardziej i przewracała się wtedy na grzbiet jak pies. – Cześć, Chloé… cześć, Chloé – powiedziała kobieta, drapiąc Pomidora po brzuszku. Chloé westchnęła po raz drugi tego dnia. Ci dwoje byli naprawdę dziwni, jak te dzieci „specjalne”. – Nie – zaprotestowała ze zniecierpliwieniem. – Ja… jestem… Chloé… ona… ma… na… imię… Pomidor! – Ty… Chloé? Aha… aha… A ona… Pomidor? Kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową, podczas gdy mężczyzna podał dziewczynce rękę. – Cześć, Chloe. Ja… nazywam się… Paul. – Uśmiechnął się do niej. Mimowolnie odwzajemniła uśmiech, choć była przyzwyczajona raczej do cmoknięć w policzek niż uścisków rąk na powitanie. – Moja… żona… nazywa… się… Lorna – ciągnął, wskazując nową przyjaciółkę Pomidora. Chloé już zaczęła się zastanawiać, jak dalej w tym trybie będzie przebiegać rozmowa, gdy rozległ się pisk hamulców i na końcu drogi do Picarets zatrzymał się rozklekotany van jej matki, należący kiedyś do policji. Maman wyskoczyła z samochodu, nie wyłączywszy silnika, i przebiegła przez drogę, a gdy pokonywała truchtem krótki odcinek do ogrodzenia oberży, jej grube rude warkocze podskakiwały wesoło.

– Chodź, Chloé, bo inaczej spóźnisz się do szkoły…! – zawołała i nagle umilkła, gdy zauważyła, że córka nie jest sama. – O, dzień dobry. – Podeszła do całej trójki. – Przepraszam. Nie chciałam krzyczeć. Państwo muszą być tymi nowymi właścicielami. Mam nadzieję, że Chloé nie przeszkadza. Podczas przerwy na lunch przychodzi tu, żeby nakarmić kota. Nie mają państwo nic przeciwko temu? Claude z biura obrotu nieruchomościami mówił, że zajrzycie tu, ale myślałam, że córka już wtedy stąd spłynie… Chloé spojrzała na Paula i Lornę, gdy maman zaczerpnęła tchu. Mieli takie miny jak matka, gdy próbowała pomóc jej w pracy domowej z matematyki. Najwyraźniej nic nie rozumieli. – Hej, maman, trochę wolniej, dobra? Oni są „specjalni” – wyjaśniła. – Jak to „specjalni”? – No, nie wiem. Jak Gerard Lourde w szkole – dodała i wzruszyła ramionami. Maman roześmiała się i zmierzwiła jej włosy. – Nie są „specjalni”, kochanie. To Anglicy. Chloé nie bardzo rozumiała, na czym polega różnica, ale Paul i Lorna wychwycili znajome słowo i zaczęli energicznie kiwać głowami, więc może maman miała rację. – Witajcie, jestem Stephanie, mama Chloé – przedstawiła się maman i wyciągnęła rękę. – Miło… mi… was… poznać. Słysząc angielski, Lorna rozpłynęła się w uśmiechach. Po dokonaniu prezentacji Paul zaczął tłumaczyć coś maman, gestykulował przy tym żywo i od czasu do czasu rzucał jakieś słowo po francusku, w efekcie czego Chloé zorientowała się, że rozmawiają o niej. – Wcale nie! – przerwała mu czym prędzej. – Tylko się nie denerwuj, maman. Po prostu się przewróciłam, i to wszystko – zapewniła, starając się odwrócić uwagę matki od Paula, który machał rękami, aby opisać grozę wypadku. – Przewróciłaś się? – zapytała maman i z dezaprobatą zacisnęła usta. – Po prostu się przewróciłaś? Czy przypadkiem nie… – Nie, maman. Wcale nie… Przecież bym nie… Ja w ogóle… Potknęłam się, ścigając Pomidora, i już. Stephanie spojrzała Chloé w oczy, aby sprawdzić, czy córka nie kłamie.

– Wiesz, co sądzę o tych twoich fikołkach. Nie chcę, żebyś sobie zrobiła krzywdę. Rozumiesz? Chloé pokiwała głową, choć nie rozumiała zupełnie. To była jedyna rzecz, której maman jej zabraniała, jedyna kwestia sporna między nimi. Z logiką dziewięciolatki więc Chloé ćwiczyła poza zasięgiem wzroku matki, na trawnikach sąsiadów, na polach Christiana, w ogrodzie oberży. Bo jak inaczej miała spełnić swoje marzenia? Usatysfakcjonowana tym, co zobaczyła w oczach córki, Stephanie wyciągnęła ręce i przytuliła ją do siebie, tak że Chloé poczuła zapach kadzidła, szamponu i ziemi do przesadzania roślin. Gdy wychyliła się z ramion matki, zobaczyła, że Paul przestał gestykulować, a Lorna patrzy na nią z uśmiechem. – Uderzyłaś się w głowę? – zapytała maman, która w końcu wypuściła ją z uścisku. Chloé skinęła głową i rozmasowała miejsce pod gęstymi kręconymi, ciemnymi włosami, gdzie już zrobił się guz. – Boli? – Uhm. – Jak bardzo? – Dość, żeby nie wracać do szkoły… – spróbowała Chloé. Stephanie oparła ręce na biodrach, uśmiechnęła się i pokręciła głową z udawanym zniecierpliwieniem. – Dobra. Koniec ze szkołą na dziś. Ale pomożesz mi posadzić nowe odnóżki, dobrze? A teraz zabieraj swoje klamoty i zostawmy państwa w spokoju. Chloé odwróciła się, żeby ukryć uśmiech, i podeszła do miejsca, gdzie złożyła swoje rzeczy, a kotka ruszyła za nią. Gdy pochyliła się, aby wziąć torbę, zbliżyła się do niej Lorna. – Miło… było… cię… poznać… Chloé – powiedziała. – Tylko… nie… mów… maman… – Wykonała ręką gest, pokazując salto, potem przyłożyła palec do ust i puściła oko. Chloé się zaśmiała, zadowolona, że ma wspólniczkę. Zarzuciła torbę na ramię, pożegnała się z Paulem i wyszła za maman przez bramę, zmierzając do samochodu. Popołudnie poza szkołą. Wprawdzie to nie to co życie bez szkoły, ale

lepszy rydz niż nic. – Są bardzo miłe – zauważył Paul, gdy zniszczony van z trudem wykonał zwrot w kształcie litery U i ruszył w górę do Picarets. Chloé pomachała do nich z fotela obok kierowcy. – Urocze – zgodziła się Lorna. Machała dziewczynce w odpowiedzi, dopóki samochód nie zniknął za zakrętem, zostawiając za sobą obłok spalin. Wówczas opuściła rękę i skuliła się przed chłodem wczesnego popołudnia, bo nagle odniosła wrażenie, że Chloé i Stephanie zabrały z sobą całe ciepło słoneczne. Przez te kilka minut, gdy oboje z Paulem próbowali porozumieć się ze Stephanie w jej sztywnym angielskim i ich własnym monosylabicznym francuskim, wydawało jej się, że mogą stać się członkami miejscowej społeczności. Ale teraz znowu poczuła się tu obca. I co się stało z ich znajomością francuskiego? Dlaczego tak trudno im było zbudować najprostsze zdania, zdania, z którymi nie mieliby problemów na lekcjach tego języka w Manchestrze? To frustrowało, i Lorna obawiała się, że w najbliższej przyszłości nie będzie lepiej. – Chodź. – Paul objął ją ramieniem i zwrócił w stronę oberży. – Wejdźmy do środka i obejrzyjmy nasz nowy dom. Ja wezmę latarki, a ty coś do notowania. Zobaczymy, czy kot się do nas przyłączy. Jakby czując, że o niej mowa, Pomidor podeszła do nich. Już z daleka było słychać, jak mruczy. – Pomidor! Dziwne imię dla czarno-białej kotki, nie sądzisz? – zauważył Paul, otwierając drzwi bagażnika, aby wyjąć latarki. Lorna parsknęła śmiechem, bo wcześniej o tym nie pomyślała. Pochyliła się i pogłaskała kotkę pod pyszczkiem, co wywołało jeszcze głośniejsze mruczenie. Nie spodziewali się, że wraz z domem i interesem nabędą kota, ale Pomidor niewątpliwie stanowiła miłą niespodziankę. Lorna wzięła notes z samochodu, po czym za Paulem i kotką obeszła budynek, przecinając małe podwórko, które oddzielało oberżę od rzeki. Beton był pokryty grubą warstwą usychających liści z rozłożystego jesionu, który rósł na brzegu, a plastikowe stoły i krzesła, ofiary jesiennych burz, stały tak, jak porozstawiał je wiatr. Oboje z Paulem zajrzeli za ogrodzenie i patrzyli przez chwilę, jak woda z hukiem przelewa się przez jaz, który sięgał przeciwległego brzegu z pustymi polami i rozrzuconymi tu i tam