Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Powrot paryzanina - Julia Stagg

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Powrot paryzanina - Julia Stagg.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Julia Stagg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Podziękowania O autorce

Tytuł oryginału: PARISIAN’S RETURN Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: BEATA KOŁODZIEJSKA Redakcja: JOANNA POPIOŁEK Korekta: JADWIGA PRZECZEK, MARZENNA KŁOS Łamanie: JOANNA DUCHNOWSKA Copyright © Julia Stagg 2012 Copyright © for the Polish translation by JacekŻuławnik2014 ISBN 978-83-7943-761-0 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Konwersja: eLitera s.c.

Dla Mistrza Gawędziarstwa Nauczyłeś mnie wszystkiego, co sam wiedziałeś, a ja nadal nic nie wiem...

Więcej na: www.ebook4all.pl 1 Stephanie Morvan nigdy wcześniej nikogo nie zabiła. A przynajmniej nic o tym nie wiedziała. Zdarzyło jej się wprawdzie w przypływie złości przekląć tego i owego, ale jakoś nigdy nie miała okazji przekonać się, jak dalece skuteczne były te klątwy. W każdym razie żadna nie miała być śmiertelna, Stephanie sprowadzała jedynie na nieszczęśnika pomniejsze utrapienia, takie jak hemoroidy albo przykry zapach z ust. Tak więc o ile jej było wiadomo, nigdy nie stała się odpowiedzialna za odebranie komuś życia. Aż do teraz. Spojrzała na leżące na zimnej podłodze baru powykręcane, kościste ciało obciągnięte cienką warstwą lycry. Potem popatrzyła na broń, którą trzymała w lewej dłoni. Kto mógł przypuszczać, że ten niewinny przedmiot okaże się zabójczy? Kiedy podczas przyjęcia w Auberge des Deux Vallées zabrakło pieczywa i wina, Stephanie sama zaproponowała, że je przyniesie. W końcu nie miała daleko. Josette wręczyła jej klucze, a zastępca mera Christian Dupuy zaoferował swoje towarzystwo i pomoc, ale ponieważ po drodze Christiana zaczepił sąsiad, który chciał się dopytać o termin najbliższego posiedzenia conseil municipal, kiedy Stephanie dotarła do épicerie i zorientowała się, że coś tu nie gra, była całkiem sama. Budynek wydawał się przekrzywiony, jego doskonałą symetrię zaburzały okiennice: te znajdujące się po stronie baru były jak zwykle otwarte, drugie zaś, zasłaniające witrynę sklepu, szczelnie zamknięte. Ale to nie wszystko. Drzwi. Były uchylone. Stephanie słyszała, jak coś – albo ktoś – porusza się w środku. No, chyba że jej się tylko zdawało. Wsunęła się przez wąską szczelinę między drzwiami a futryną, ostrożnie, żeby nie poruszyć nowego dzwonka nad drzwiami, niedawno zawieszonego przez Josette, i zatrzymała się. Przez chwilę stała bez ruchu, niewiele widząc w półmroku. Nic. Jedynie zapach świeżego chleba i ostrej saucisson, zmieszany z ziemistą wonią ziemniaków. Stephanie zdążyła wmówić sobie, że Josette po prostu zapomniała porządnie zamknąć drzwi, kiedy raptem zaskrzypiała podłoga, a Stephanie poczuła, jakwłosy na karku stają jej dęba. Ktoś był w barze, do którego prowadziło przejście ze sklepu. Ponieważ prawie całe miasteczko siedziało w oberży świętując jej ponowne otwarcie, czyjaś obecność w barze nie mogła oznaczać niczego dobrego. Stephanie odruchowo sięgnęła po coś, czym mogłaby się obronić. Jej dłonie dotknęły zimnych drzwi lodówki, przesunęły się po stojącym na niej koszyku z jajkami i powędrowały dalej, w kierunku wysokiej gabloty z nożami, znajdującej się mniej więcej pośrodku sklepu.

W kompletnej ciszy i ciemności Stephanie początkowo z nadzieją poczuła szkło pod palcami, ale pomyślała, że to na nic, bo przecież Josette zawsze zamyka gablotę na kluczyk. Do drugiej, mniejszej, stojącej przy kasie, również nie było po co zaglądać. Skręciła w prawo i natknęła się na wiklinowy koszyk. W barze ponownie rozległ się dźwięk, tym razem głośniejszy. Metaliczne klik-klak, klik-klak. Zbliżał się. Ogarnęła ją panika, jakiej nie czuła od dawna, od bardzo dawna – od kiedy z maleńką Chloé uciekła z Finistère. Gorączkowo szukając czegokolwiek nadającego się do obrony, włożyła rękę do koszyka i długimi palcami zaczęła sondować jego zawartość. Wreszcie znalazła. Ha! Co najmniej trzydniowa. Chwyciła ją i ruszyła w stronę drzwi oddzielających épicerie od baru – drzwi, które naraz zaczęły się powoli otwierać. Zajęła dogodną pozycję. Przez powiększającą się szparę pomiędzy skrzydłem drzwi a futryną wpadły wątłe promienie zimowego słońca, rozpraszając ciemności, w których czaiła się Stephanie, i rzucając na podłogę cień odrażającej postaci. Stworzenie było wysokie, nawet w porównaniu ze Stephanie, której natura nie poskąpiła wzrostu. Jego zniekształcony łeb wychynął zza futryny, a czarny kudłaty pyskz wolna się obrócił, ukazując głęboko osadzone oczy na białych krążkach. Kreatura przekroczyła próg. Jej racice, będące zakończeniem pajęczych odnóży, zastukały na wyłożonej płytkami łupku podłodze. Kiedy Stephanie uniosła rękę, by zadać cios, potwór wyciągnął przed siebie homarze szczypce. Zobaczyła jasnoczerwony błysk, a w nim coś, co musiało być ogonem tego monstrum. Zanim paskuda zdążyła się do niej zbliżyć, Stephanie całą swoją energię rudowłosej osoby włożyła w dzierżące broń lewe ramię, wzięła zamach, wrzasnęła jak opętana i walnęła potwora w pysk. Poczuła lekki opór, po czym bestia straciła równowagę i runęła do tyłu, wpadając z powrotem do baru. Kiedy lądowała, jej łeb z całej siły rąbnął o drewnianą podłogę. Stephanie dałaby sobie rękę uciąć, że w ciszy, która zapadła, kiedy uświadomiła sobie własną pomyłkę, usłyszała śmiech dobiegający z pustego kominka. Nieważne, ile razy nauczyciele powtarzali Christianowi Dupuy, że jest urodzonym przywódcą, on sam nigdy tak o sobie nie myślał. Zawsze sądził, że mówią to, bo jest wysoki. W szkole wyróżniał się wśród kolegów, wzrostem szybko prześcignął kadrę profesorską i fizycznie wyrósł poza ciasne ramy małego górskiego miasteczka na długo, zanim zrobił to umysłowo. Tak więc wcale nie garnął się do władzy i dość niechętnie zasiadł w conseil municipal, ciele zarządzającym gminą Fogas, na którą składały się trzy miejscowości: Fogas, Picarets i La Rivière. No, ale skoro już go wybrano, starał się pomagać sąsiadom najlepiej, jakpotrafił. Nie było zatem zaskoczeniem – jedyną zdumioną osobą był sam Christian – że w niedawnym głosowaniu to właśnie jego, nieśmiałego rolnika, wybrano na stanowisko zastępcy mera. Nikogo z sąsiadów i znajomych nie zdziwiły słowa mera Serge’a Papona, który tego samego wieczoru oznajmił, że po śmierci żony musi zrobić sobie dłuższą przerwę w rządzeniu i że chwilowo jego obowiązki przejmuje nowo wybrany zastępca – czyli Christian Dupuy. Christian stał nieopodal mostu w La Rivière. Rozmawiał z Philippe’em Galym o polityce gminy i nie czuł, żeby odpowiedzialność, która naraz spoczęła na jego barkach, jakoś przesadnie mu ciążyła. Nie było to coś, czym by się zbytnio przejmował, aczkolwiek czuł pewien niepokój,

zastanawiając się, jak na te wieści zareaguje Pascal Souquet, człowiek przecież niebywale ambitny. Choć i takmniej ambitny od swojej żony. Kiedy krzyk Stephanie zburzył popołudniowy spokój i zabrzmiał niczym gwizd zimnego wiatru wiejącego od strony Mont Valier, w Christianie instynktownie obudziły się cechy, które przed laty dostrzegli w nim nauczyciele. Zanim rzekomy napastnik, dybiący na życie Stephanie, zdążył z hukiem zwalić się na podłogę baru, Christian polecił Philippe’owi sprowadzić pomoc z oberży, a sam ruszył w stronę épicerie. Przebiegł przez most, stawiając takciężkie kroki, że pod wpływem wibracji spomiędzy kamieni pod mostem posypały się grudy ziemi, wpadły do wody i dały się porwać huczącej rzece płynącej równolegle do drogi. Christian gnał przed siebie, niesiony świadomością, że Stephanie nie należy do kobiet, które krzyczą z byle powodu. Znał ją od wielu lat i tylko raz widział, żeby płakała. Była twarda. Wiedział jednak, że ma gwałtowny charakter, dlatego wcale nie był tak bardzo zaskoczony, kiedy wpadł do sklepu i ujrzał Stephanie stojącą nad leżącą na podłodze postacią i ściskającą w ręku wygiętą bagietkę. – Co do...? Stephanie posłała mu takie spojrzenie, że aż cofnął się o krok. – Pojawił się... nie wiadomo skąd... Jezu! Zabiłam go? Trzęsącą się dłonią przeczesała włosy. Christian ukląkł nad nieznajomym i wsunął palce pod pasekkasku. Z ulgą wyczuł słaby puls. – Żyje. Jest tylko nieprzytomny. Myślę, że uratował go kask. Znasz go? – Skąd! Myślałam, że to jakiś potwór... – zawahała się, bo raptem uświadomiła sobie, jakgłupio to zabrzmiało. Przecież widziała wyraźnie, że to człowiek. Mężczyzna. Ale Christian rozumiał, dlaczego mogła się pomylić. Leżący na podłodze mężczyzna był wyjątkowo wysoki i chudy, a jego kościstą budowę podkreślał obcisły strój z lycry. Pod kaskiem miał kominiarkę, która zasłaniała całą twarz z wyjątkiem oczu. Na dłoniach rękawice z jednym palcem wyglądającym jak szpon. Jego czarne legginsy kończyły się olbrzymimi ochraniaczami, które były naciągnięte na duże, nieporęczne buty, też czarne, z korkiem w podeszwie. Spod leżącej postaci wypływała mętna czerwona poświata. – Po co ktoś miałby się włamywać do baru w stroju rowerzysty? Zanim Stephanie zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wpadli imprezowicze z oberży i sklep wypełniły ich podekscytowane głosy. – Co się dzieje? – spytała Josette Servat, przeciskając się przez tłum. Po biegu była nieco zasapana. – Stephanie uziemiła intruza jedną z twoich bagietek! – Ożeż cholera! – Hydraulik René machnął ręką na bułę w ręku Stephanie. – Nawet się nie złamała! Musisz, Josette, częściej odświeżać asortyment – zażartował, wywołując salwę śmiechu u zebranych. – Ale kto to taki? – Josette poprawiła okulary i pochyliła się, żeby lepiej się przyjrzeć leżącemu. – Trzeba mu zdjąć tę kominiarkę. Christian powoli rozpiął nieprzytomnemu mężczyźnie pasek kasku, zdjął go i odłożył na bok. Następnie delikatnie uniósł brzeg kominiarki i zaczął ją podciągać. Najpierw ukazał się spiczasty podbródek, potem usta i blade policzki z wystającymi kośćmi. Kiedy Christian do końca zdjął intruzowi kominiarkę, pokazały się czarne sterczące – bo naelektryzowane – włosy. Tylko one

wykazywały oznaki życia. Josette wydała stłumiony okrzykzdumienia. – Co się stało? – spytał Christian. Josette zachwiała się i byłaby poleciała do tyłu, gdyby René jej nie złapał. – Znasz go? Skinęła głową i zbladła. – Owszem, znam. To Fabian Servat, bratanekJacques’a. Rzuciła szybkie spojrzenie na kominek, w którym – naturalnie jako jedyna z całego towarzystwa – ujrzała ducha zmarłego męża, śmiejącego się do rozpuku, i poczuła przypływ złości. Nie ma się z czego śmiać! – Fabian? O rany, w życiu bym go nie rozpoznał – powiedział Christian, usiłując skojarzyć leżącą przed nim bladą postać z chłopcem, którego widział przed laty. – Wiedziałaś, że przyjedzie? Josette pokręciła głową. Nie była to do końca prawda. Fabian, jedyny potomek brata Jacques’a, w dzieciństwie często spędzał wakacje w La Rivière, a wuj ubóstwiał chłopca, ale po osiągnięciu dojrzałości Fabian z ciekawskiego dziecięcia, które zawsze bardzo lubiło pomagać w sklepie, przeistoczył się w aroganckiego młodzieńca, któremu była tylko jedna rzecz w głowie: zarabianie pieniędzy. Nadal przyjeżdżał do La Rivière, ale jego wizyty były z roku na rok coraz bardziej nie do zniesienia, aż w końcu, kiedy zmarł jego ojciec – stało się to przed kilkoma laty – w ogóle przestał odwiedzać niewielką épicerie w Ariège, porzucając ją dla wywczasów na Lazurowym Wybrzeżu. Jacques w sumie odetchnął z ulgą, zdążył bowiem zniechęcić się do bratanka, zadurzonego po uszy w świecie wielkich pieniędzy, pracującego w bankowości inwestycyjnej i zachowującego się dokładnie tak, jak przystało na stereotypowego finansistę, czyli jakby pozjadał wszystkie rozumy. Josette ostatni raz jakiekolwiek wieści o Fabianie miała latem zeszłego roku, kiedy zmarł Jacques. Bratanek przesłał kartkę z kondolencjami – z gotowym tekstem – ale poza tym cisza. Może to i dobrze, myślała. Wiedziała o bratanku męża wystarczająco dużo. A tu proszę, Fabian. Leżał nieruchomo na podłodze, a na jego twarzy i pod powiekami wreszcie pojawiły się oznaki życia. Josette, w normalnych okolicznościach osoba łagodna jak baranek, żałowała, że Stephanie nie walnęła go mocniej. Raz, a porządnie. Mógł istnieć tylko jeden powód, dla którego Fabian po tak długiej przerwie zaszczycił swoją osobą skromne progi épicerie. Josette bała się tej chwili od dnia, w którym Jacques odszedł z tego świata. Ponieważ mijały miesiące, a Fabian się nie odzywał, pozwoliła sobie nawet na odrobinę wiary, że jednak jest bezpieczna. Przez całe swoje dorosłe życie pracowała w tym sklepie. Dzień i noc. Nie znała innego życia. To był jej dom. A teraz... co? Teraz zapewne wszystko się zmieni. – Chyba dochodzi do siebie – odezwał się Christian. Leżąca z rozrzuconymi rękami i nogami postać cicho jęknęła. – Odsuńcie się. On nie ma czym oddychać! Ludzie niechętnie cofnęli się o dwa kroki, wyciągając szyje, by móc zobaczyć nieznajomego, którego ciało zaczęło drżeć i który coraz głośniej jęczał. Kilka razy szarpnął nogą i nagle otworzył oczy. Ich ciemnobrązowe spojrzenie padło na Stephanie. Wróciła świadomość. – Shit! – pisnął Fabian. Usiadł, podpierając się długimi kończynami jak krab i odsuwając się od płomiennorudej piękności, która stała nad nim i dzierżyła w dłoni obronną bagietkę. Chciał uciec jeszcze dalej, na przeszkodzie stanęły mu jednak solidne nogi długiego stołu, największego mebla w barze. Rozpaczliwie próbował wstać, ale korki w podeszwach butów sprawiały, że wciąż się ślizgał.

René podał mu silne ramię i postawił go do pionu. Fabian podniósł się jednak nieco zbyt prędko i przez dłuższą chwilę walczył z zawrotami głowy, kołysząc się na patykowatych nogach. Potem z przerażeniem w oczach spojrzał na Stephanie i wymierzył w nią paluch w rękawicy. – Ona chciała mnie zabić! – Tak? To moja wina, że myszkujesz w ciemności? Co miałam zrobić? Wzdrygnął się, bo postąpiła krok do przodu, nieświadomie zamierzając się bagietką. Brzęk bransoletekna jej nadgarstku zabrzmiał jakostrzeżenie grzechotnika. – Nie zbliżaj się do mnie, ty jędzo! – Przypominające patyki ramiona, które uniósł przed siebie w obronnym geście, upodobniały go bardziej do modliszki niż do karateki. – Fabian, na miłość boską, opanuj się! – Josette pohamowała go, kładąc mu dłoń na ramieniu. Z wyraźną ulgą rozpoznał swoją drobną ciotkę. – Tante Josette. Jakto dobrze, że tu jesteś. Ta szalona baba chciała mnie zabić. – Widać, synku, że nie znasz Stephanie – syknęła stojąca w tłumie gapiów Annie Estaque. – Gdyby naprrrawdę chciała to zrrrobić, już byłbyś marrrtwy! Wtręt Annie zgromadzeni nagrodzili salwą śmiechu, ale delikatne paryskie uszy Fabiana najwyraźniej nie zdołały przetrawić jej silnego miejscowego akcentu. – Słucham? Co pani powiedziała? – No prrroszę! Nadal mnie nie rrrozumiesz, nawet po tylu latach w La Rrrivièrrre. A przecież mam nowe zęby! Kolejny wybuch śmiechu. Fabian skrzywił się poirytowany. Do tego zrobiło mu się niedobrze od bijącego od kobiety silnego zapachu krów. Pamiętał ją z wakacji, które spędził w tutejszych górach. I pamiętał ten odór. Widocznie na wsi zmiany przebiegają bardzo wolno. Tłum przekomarzał się w najlepsze. Fabian dotknął pulsującego tępym bólem tyłu czaszki i wymacał spory guz. Nie takiego powitania się spodziewał: jędzy wymachującej czymś, co sprawiało ból jak metalowy pręt, i wyszydzania. Poczuł się, jakby znów był dzieckiem. Widząc, że chłopak się męczy, Josette poczuła przypływ solidarności z bratankiem. W końcu należał do rodziny. Kto wie, może przez te lata spuścił z tonu? – Fabianie – odezwała się łagodnie. Jej głos, choć cichy, stłumił śmiechy. – Co cię sprowadza do Fogas? Fabian zamrugał zdziwiony. – Nie dostałaś listu od mojego prawnika? – Nie. – Lodowate palce strachu ścisnęły serce Josette. – Oj, to szkoda, bo tam wszystko było wyjaśnione. Przełożone z żargonu prawniczego. Spokojnie, podejdę do tego rozsądnie. Zapłacę cenę rynkową. Oczywiście będziesz mogła zostać, to znaczy, o ile będziesz chciała. Jestem pewien, że jakoś się dogadamy. Uśmiechnął się, chyba dla podkreślenia znaczenia ostatniego zdania, ale Josette już na niego nie patrzyła. Wbiła pełne strachu spojrzenie w kominek, skąd wpatrywał się w nią przerażony Jacques, blady aż po końcówki włosów. – Przepraszam cię, Josette, ale co to wszystko znaczy? Zostawiasz nas? – zapytał Christian. Sytuacja się odwróciła i teraz to mieszkańcy próbowali zrozumieć, o co chodzi przybyszowi. – Nie, nigdzie się nie wybieram – odpowiedziała, ale drżenie jej głosu przeczyło pewności

siebie. – No to o co... – Może ty im wytłumaczysz, Fabianie? – ucięła Josette ostrym tonem. Z jej głosu wyparowało całe ciepło. Fabian odkaszlnął i wzdrygnął się, widząc wiele par wpatrujących się w niego oczu. – Ale co tu wyjaśniać? To całkiem proste. Potrzebowałem, rozumiecie, trochę odpoczynku. Nowe życie i takdalej. Pomyślałem, że to idealny... Annie prychnęła gniewnie. – Fabian, chłopie, przestać brrredzić jakparrryżanin i wyduś to z siebie! – Otóż Fabian próbuje nam powiedzieć – odezwała się Josette, dłonią szukając oparcia – że przyjechał, aby przejąć épicerie. Zgadza się? Fabian przytaknął, a kiedy zapadła głęboka grobowa cisza, przez głowę przemknęło mu całkiem zasadne pytanie: Jakdużo czasu minie, zanim zdołam przekonać do siebie miejscowych?

2 – Aha, czyli przyjechał, żeby położyć łapę na sklepie? I Josette nie ma nic do powiedzenia? – Na to wygląda. Lorna Webster przestała wycierać stolik i spojrzała na Stephanie, która właśnie wróciła z épicerie i przyniosła szokujące wieści. – Ale przecież musi istnieć jakieś wyjście. Nie chroni jej żadne prawo? Stephanie pokręciła głową i pozbierała brudne szklanki z baru. Wydawało się, że od imprezy minęły całe wieki. – Jacques, mąż Josette, zostawił połowę épicerie bratankowi. Takie jest francuskie prawo. – Znaczy, że jakie? Połowę majątku trzeba zostawić bratankowi? – rzucił Paul, który wszedł z powrotem do restauracji, wyniósłszy worki ze śmieciami. – Nie, głuptasie! Nie bratankowi, tylko rodzinie. – Ale... Josette to przecież rodzina Jacques’a. – Nie w świetle francuskiego prawa. – Nie rozumiem. – Lorna miała zdziwioną minę. – Chcesz powiedzieć, że gdybym jutro umarła, Paul nie odziedziczyłby po mnie połowy oberży? Przecież jest moim mężem! – Owszem, odziedziczyłby, ale tylko połowę twojej połowy. Druga połowa twojej połowy należałaby się twojej rodzinie. A ponieważ nie macie dzieci, spadekprzypadłby twoim rodzicom. – SŁUCHAM? – Głos Paula przeszedł w pisk. – Teściom?! Ależ oni mnie nienawidzą! Stephanie tylko uniosła brew i uśmiechnęła się pod nosem. Paul obrócił się na pięcie i spojrzał na żonę. – Wiedziałaś o tym? – A co? Czy gdybyś ty o tym wiedział, nie kupiłbyś restauracji? – Kto wie! – Zrobił zręczny unik, kiedy Lorna rzuciła w niego ścierką do naczyń. – Ale nadal nie rozumiem – powiedziała Lorna, ignorując męża, który udawał, że ścierka go trafiła i zadała śmiertelny cios. – Dlaczego ten cały Fabian zachowuje się jak panisko, skoro to Josette odziedziczyła większą część épicerie? – Dokładnie w tym rzecz. Otóż Josette wcale nie jest właścicielką większej części épicerie. – Ale dopiero co powiedziałaś... Stephanie uniosła rękę, żeby uciszyć Paula, i westchnęła z rozdrażnieniem. Że też jej anglosascy przyjaciele akurat dzisiaj muszą tak wolno chwytać. To wcale nie jest takie skomplikowane, jak się wydaje. Oni po prostu nie mają doświadczenia w poruszaniu się po zawiłościach francuskiego prawa, tłumaczyła sobie. – Josette nie jest właścicielką większej części épicerie, ponieważ sklep należał do rodziny Jacques’a. Dostał go od ojca, zanim ożenił się z Josette. Zgodnie z przepisami, po śmierci Jacques’a połowa sklepu musi wrócić do rodziny. – Wzruszenie ramion. – No więc Josette tkwi po uszy w merde. – Jezu! Ostro. Josette nie zamierza protestować?

– Nie ma sensu. Prawo to prawo. – Ale to jest... no nie wiem... – Niesprawiedliwe? – podsunęła Lorna. – Nie jest ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. Prawo to prawo. – Stephanie pozbierała resztę szklaneki poszła z nimi do kuchni, zostawiając Lornę i Paula dyskutujących o pechu Josette. Nie miała siły o tym rozmawiać. Incydent w barze wywołał falę złych wspomnień, które zmęczyły ją emocjonalnie. Naprawdę dawno jej się nie zdarzyło aż tak spanikować. Nie miała pojęcia, czemu po prostu nie wyszła ze sklepu i nie wezwała na pomoc Christiana. Przerażała ją świadomość, że pomimo srogiej nauczki, jaką było dla niej małżeństwo, nie umiała wycofać się w obliczu strachu – nie, na swoje nieszczęście czuła, że musi się z nim zmierzyć. Przerażało ją to i zarazem martwiło. Zaczęła wkładać naczynia do zmywarki, starając się oczyścić umysł i skupić się na wykonywanej czynności. Ale po pierwsze, to od początku nie był dobry dzień, a po drugie kłopotliwa sytuacja, w jakiej znalazła się Josette, w istotny sposób dotykała również Stephanie. Poczuła się jak ostatnia egoistka. Że też w ogóle musiało jej to przyjść do głowy... Ale kiedy Fabian Servat oznajmił, iż jest współwłaścicielem épicerie, Stephanie pomyślała tylko o jednym: czy odziedziczył również część działki po drugiej stronie ulicy? Jeśli tak, to zdzielenie go po głowie czerstwą bagietką nie było najlepszym pomysłem. – Do diabła! Stephanie poczuła ostre ukłucie bólu. Zorientowała się, że ułamała nóżkę kieliszka do wina, a kawałekszkła wbił jej się w wewnętrzną stronę dłoni. Włożyła rękę pod lodowatą wodę i poczuła przyjemne pieczenie. – Do diabła – powtórzyła pod nosem, zakręcając kran. Wróciła do punktu wyjścia. Akurat kiedy realizacja marzenia o otwarciu centrum ogrodniczego wydawała się bliższa niż kiedykolwiek. Burza, która w sylwestra przeszła nad okolicą, zniszczyła szklarnie i powyrywała większość rosnących w nich młodych roślin, ale zdeterminowana Stephanie ostro zabrała się do pracy, uratowała, co tylko się dało, i uznała, że ponieważ do wiosny zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się postara, powinno jej się udać pokonać trudności. Potem otwarto ponownie oberżę, chociaż niektórzy robili wszystko, by do tego nie dopuścić. Tego samego popołudnia na przyjęciu Lorna i Paul zaproponowali Stephanie pracę kelnerki. To źródło dochodu zapewniłoby jej i Chloé utrzymanie, dopóki firma ogrodnicza się nie rozkręci. Stephanie zdążyła nawet upatrzyć sobie idealne miejsce na własny biznes: pole z jednej strony sięgające rzeki, a z drugiej graniczące z miejskim parkingiem, naprzeciwko sklepu Josette – to znaczy, chyba nie całkiem Josette. Jeżeli się okaże, że bratankowi Jacques’a należy się połowa działki, wówczas Stephanie będzie musiała zmienić plany. Bo przecież nie było możliwości, żeby Fabian wydzierżawił jej to pole po tym, jakzdzieliła go bagietką. Że też Fabian Servat musiał się ruszyć z tego swojego Paryża. Zamknęła zmywarkę i włączyła ją. Pierwszy dzień pracy i od razu tyle się wydarzyło. Jeśli Fabian rzeczywiście ma cokolwiek do powiedzenia w sprawie działki, Stephanie będzie musiała zostać kelnerką dłużej, niż zakładała. Przykleiła uśmiech do twarzy i wróciła na salę, besztając

samą siebie za egocentryzm. W końcu – w przeciwieństwie do Josette, której przyszłość wisiała na włosku – przynajmniej nadal miała zapewniony dach nad głową. * Kierowcy wspinający się drogą z Saint-Girons do Massat i Col de Port, mając świadomość, że w styczniu w pirenejskich dolinach zmrok zapada już późnym popołudniem, wziąwszy znajomy zakręt w La Rivière – trasa wiodła tu wzdłuż rzeki i skręcała ostro w lewo – ze zdziwieniem stwierdzali, że na drodze jest dużo ciemniej niż zazwyczaj i koniecznie trzeba włączyć światła, jeśli chce się cokolwiekzobaczyć w gęstniejącym mroku. Niektórzy, ignorując stojący na granicy miasteczka znak ograniczający prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jechali zbyt szybko i w gruncie rzeczy nie zdążyli zastanowić się, co jest przyczyną ciemności akurat w tym miejscu. Inni jednak, którym mniej się spieszyło do domu, mieli czas na rozmyślania, pokonując kilka kolejnych zakrętów, telepiąc się przez osadę i znów wjeżdżając w porośnięty gęstym lasem wąwóz. Zaś ci kierowcy, którzy postanowili zatrzymać się na zakręcie – w nadziei, że zjedzą bagietkę albo kupią paczkę papierosów i butelkę wina na długi zimowy wieczór – wcale nie musieli głowić się nad odpowiedzią, ponieważ była oczywista. Po raz pierwszy w swojej historii épicerie i bar były nieczynne wtedy, gdy powinny służyć klientom. Okiennice i drzwi były zamknięte na głucho. Światło, którego blask w normalnych okolicznościach zalewał szosę od wczesnego rana aż do późnego wieczoru, tego dnia się nie paliło. W barze przy stole siedziało kilka osób. W tańczącej poświacie kominka lśniły zaniepokojone, skupione twarze. – Myślicie, że to zrobi? – spytała kobieta u szczytu stołu. Wsparła się na krześle i przeniosła ciężar z prawej zagipsowanej nogi na lewą. Josette pokiwała głową. – Ale burrrdel! – mruknęła Annie Estaque. – A taki był z niego słodki szkrrrab. Kto by pomyślał, że może być zdolny do czegoś takiego? – Gdybym wiedział – odezwał się Christian – tobym go zostawił w tym kamieniołomie. Pamiętasz, Véronique, jakwpadł do dziury? Kobieta wybuchnęła śmiechem. – Ba! Kazałeś mi pobiec po pomoc. – Zgadza się. A on przez cały czas wył, że mu się spodnie porwały. Jęczał, że matka go zabije. Biedaczyna. W końcu do niego zszedłem, bo już nie mogłem ścierpieć, że tak się chłopak boi tej matki. – A kiedy wróciłam z Serge’em Paponem, mer musiał was obu wyciągnąć na linie! – Nie wiedziałam o tym – stwierdziła Annie chłodnym tonem, usłyszawszy nazwisko mera. Véronique uśmiechnęła się. – Ponieważ ci nie powiedzieliśmy, maman! Serge zawiózł nas do siebie. Thérèse poczęstowała nas czekoladowymi croissantami i oranżadą i zszyła Fabianowi spodnie. – Biedny gnojek – mruknęła Annie. Christian nie był pewien, czy bardziej współczuła młodemu Fabianowi, czy też merowi pogrążonemu w smutku po niedawnej śmierci żony. – Chyba raczej biedna Josette! – sprostowała Véronique. – Naprawdę nic nie możemy zrobić?

– Naprawdę – odparła zmęczonym głosem Josette. – Kilka miesięcy temu poradziłam się prawnika i usłyszałam, że zasadniczo mam dwie możliwości: mogę zaproponować Fabianowi, że odkupię jego część – raz, że mnie na to nie stać, a dwa, że on się raczej nie zgodzi – albo spróbować prowadzić épicerie do spółki z nim. – Jest jeszcze trzecia opcja – ostrożnie zasugerowała Véronique. – Mogłabyś sprzedać mu swoją część sklepu. Josette wbiła zdumione spojrzenie w dużo młodszą od siebie kobietę. – Nie! – Nie zastanawiałaś się, czy... – Nie! Nigdzie się nie wybieram. Josette umilkła, a Véronique uderzyło to, jak raptownie wydała się krucha: rozpinany sweterek wisiał na jej chudych ramionach, dłonie trzymała splecione przed sobą i nerwowo bawiła się obrączką. Potężny Christian objął Josette ramieniem i zrobiła się przy nim jeszcze mniejsza. – Głowa do góry, Josette. Wymyślimy coś. Kto wie, może Fabianowi tu się nie spodoba i w końcu się wyniesie. Wiesz, Fogas to nie Paryż. Trzeba się przyzwyczaić! Josette próbowała się uśmiechnąć, ale z marnym skutkiem. – Zacznijmy od tego, że wyprowadzę się do maman, żebyście mieli więcej miejsca dla siebie – zaproponowała Véronique, zdając sobie sprawę, że skoro Fabian upomniał się o prawa do budynku, powinna zwolnić pokój gościnny Josette. Burza, która rozpętała się w sylwestra, doprowadziła do pożaru na poczcie, przez co Véronique została bez pracy i dachu nad głową, dlatego z wdzięcznością przyjęła propozycję Josette. Od tamtej pory minął prawie miesiąc. Nauczyła się sprawnie poruszać o kulach, a ponieważ gospodarstwo maman prawie podniosło się na nogi po zniszczeniach wyrządzonych przez huraganowy wiatr, Véronique postanowiła chwilowo zamieszkać w domu na farmie. Pomysł miał swoje wady – trzeba przyznać, że nieszczególnie dogadywały się z maman – ale uznała, że ten ruch zmobilizuje ją do uporządkowania spraw wokół własnego mieszkania. Bo gmina naprawdę mocno się ociągała w kwestii przydziału nowego lokum. – Miło z twojej strony – podziękowała Josette. – Fabian zapytał, czy może przenocować, ale nie wiem, jakie są jego dalsze plany. Zakładam, że będzie chciał szybko wskoczyć w buty szefa sklepu i baru. – Ha! Bezczelny drrrań. Co on sobie wyobrrraża! – Słuchajcie, będę uciekał. Chcecie, żeby was podwieźć, drogie panie Estaque? – spytał Christian, wstając. – Może uda mi się uratować coś do jedzenia, zanim maman spali wszystko do szczętu. – Czas nakarrrmić psy – stwierdziła Annie. Kiedy wstawała, strzeliło jej w kolanach. – Véronique, wzięłaś wszystko? Véronique uśmiechnęła się krzywo i pokazała stojącą w kącie niedużą walizkę. – Oto cały mój dobytek. – Boże, co to się porobiło – mruknął Christian. – Najpierw ty tracisz wszystko w pożarze, a za chwilę może się okazać, że Josette nie ma domu. Ktoś rzucił urokna Fogas, czy jak? – Owszem. Urrrokcholerrrnego idioty, takiego jakFabian Serrrvat! – A skoro już o nim mowa – powiedział Christian, otwierając drzwi i wpuszczając do środka zmrok– to gdzie się podziewa nasz zamaskowany dziedzic? Nie powinien już wrócić z przejażdżki?

– Jest szansa, że znów wpadł do kamieniołomu. Tym razem nie pobiegnę po pomoc – oznajmiła Véronique, kuśtykając w stronę wyjścia. Annie pomogła córce wsiąść do samochodu, a w tym czasie Christian zwrócił się do Josette: – Dasz sobie radę? Znaczy się, dzisiaj wieczorem? Josette pokiwała głową, wyprostowała się i posłała Christianowi odważny uśmiech. – Tak, poradzę sobie – odparła. – Jestem pewna, że jakoś dojdziemy do porozumienia. To nie jest zły człowiek. Christian objął Josette, po czym usiadł za kierownicą niezbyt dużego, jeśli porównać go z rozmiarami właściciela, fiata pandy z napędem na cztery koła. Wóz kaszlnął, ruszył w stronę Picarets i po chwili rozpłynął się w ciemnościach. Josette zaczekała, aż światła auta zupełnie znikną jej z oczu, po czym powoli zamknęła za sobą drzwi i oparła się o futrynę. Oto cały jej świat: dwa pomieszczenia, w których spędziła większą część dorosłego życia. Przez drzwi łączące bar z épicerie widziała półki za ladą. Ile to już razy uzupełniała stojące na nich zapasy? Słoiki z miejscowym miodem, tabliczki czekolady, puszki z cassoulet, mleko w kartonach. A pęta kiełbasy nad ladą? Ile razy wieszała je przez te wszystkie lata? Ile kilogramów serów rogallais i bethmale skroiła na plasterki? Ile godzin poświęciła na polerowanie tych przeklętych gablotekz nożami? Jej wzrok powędrował ku barowi i padł na butelki ricard i cassis, na kieliszki i szklaneczki, które nieskończenie wiele razy zmywała w niedużym zlewie na zapleczu. Na stół, przy którym kwitło prawdziwe życie gminy – bo mer wolał urzędować tutaj niż w surowym ratuszu w Fogas. Ależ były imprezy! Na przekór sytuacji uśmiechnęła się pod nosem. Czy naprawdę mogłaby to wszystko zostawić? Na pierwszy rzut oka propozycja Véronique wydawała się rozsądna. Josette miała co nieco oszczędności, a gdyby doliczyć pieniądze, które dostałaby za swoją część épicerie, byłoby ją stać na kupno jakiejś niedużej nieruchomości gdzieś w okolicy. Mogłaby zwolnić tempo, odpocząć, może nawet wreszcie przejść na emeryturę. Dopiero teraz spojrzała na komineki przypomniała sobie przyczynę udręki. Co z Jakiem? Pojawienie się jego ducha zupełnie ją wytrąciło z równowagi. Weszła wtedy do baru – prosto z pogrzebu, ubrana w czarny kostium, słysząc przetaczające się po wzgórzach bicie kościelnych dzwonów – i zobaczyła go. Siedział przy kominku, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby jego serce wcale się nie zatrzymało i nie odebrało Josette sensu życia. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku, jedynie zachrypiała jak astmatyczka, którą bywała latem, kiedy w powietrzu krążyły pyłki. Albo jak wtedy, gdy była w szoku. Obróciła się na pięcie i pobiegła do sklepu. Drżącymi dłońmi oparła się o stojącą na ladzie gablotkę. Nie mogła złapać tchu. Po głowie krążyły jej myśli bez ładu i składu. Spróbowała się uspokoić, opanować, skupiła się więc na nożach za szkłem: uwielbiany przez rybaków szeroki bretoński kenavo, zatopiony w wodoodpornym drewnie; zmysłowy łuk trzonka couteau du Pèlerin, przeznaczonego dla pielgrzymów udających się do Santiago de Compostela, i duma Jacques’a: nóż z Laguiole z ostrzem ze stali damasceńskiej i trzonkiem z rogu jelenia. Wiedziała, że odzyskała panowanie nad sobą, w chwili gdy uświadomiła sobie, że jej palce

zostawiają ślady na nieskazitelnie czystej powierzchni szkła. Teraz już była gotowa stawić czoło barowi. To tylko moja wyobraźnia, takie rzeczy się nie zdarzają, pomyślała i zaraz wyraźnie poczuła, że w gruncie rzeczy chciałaby, żeby jednakbyło inaczej. Kiedy wróciła, Jacques spojrzał na nią speszonym wzrokiem, jak gdyby zastanawiał się, skąd się tu wziął. Po śmierci jego gęste siwe włosy jeszcze bardziej rzucały się w oczy i lśniły białym blaskiem, zwłaszcza na tle okopconych kamieni niszy kominka. Za to twarz miał bledszą niż za życia, a jego żylaste ciało sprawiało wrażenie ukrytego za mgłą. Kiedy spotkały się ich spojrzenia, Josette ogarnęło znajome uczucie, identyczne jak w dniu, gdy się poznali. W tej samej chwili ugięły się pod nią nogi i upadła na podłogę. Odzyskała przytomność i poczuła, jak Jacques głaszcze ją po głowie. Potem jakoś poszło. Jacques poruszał się jedynie w obrębie baru i épicerie i nigdy się nie odzywał. Swoją obecnością dodawał Josette otuchy. Był jej milczącym cieniem. Właśnie dlatego całe to zamieszanie z Fabianem rozrywało jej serce na kawałki. – Nie będziesz mógł przenieść się razem ze mną, prawda, kochanie? Spojrzał na nią tak, jak pół roku wcześniej, kiedy pojawił się po raz pierwszy. Pokręcił głową i ukrył twarz w dłoniach. Wiedziała, co sobie pomyślał. – To nie twoja wina. Skąd miałeś wiedzieć. Uznała, że zawinili oboje. Już dawno powinni byli zwrócić się do prawnika z prośbą o poradę. Ale wtedy nie było takiej potrzeby. Prawo to prawo. Proste. Oczywiście, okazało się, że jednak mogli coś zrobić. Po śmierci Jacques’a prawnik powiedział Josette, że wprowadzono nowe przepisy – niektóre całkiem niedawno – i że dziś można lepiej zabezpieczyć przyszłość małżonki zmarłego. Ale cóż, wtedy było już za późno. Przysunęła sobie krzesło i położyła dłoń na drugim, na którym siadywał Jacques. Żar kominka nie był w stanie przegnać lodowatego strachu, który trzymał w szponach jej duszę. Odsprzedanie części sklepu i opuszczenie ducha męża nie wchodziło w grę. Ale myśl o tym, że miałaby prowadzić épicerie wspólnie z bratankiem, też ją odstręczała. Zostało więc jedno: sprawić, by Fabian Servat zmienił zdanie. * W tej samej chwili Fabian doszedł do wniosku, że być może popełnił duży błąd. Był przekonany, że szlaki i drogi wokół La Rivière zna jak własną kieszeń, ale widać ostatnio nieczęsto zaglądał do tej kieszeni, bo się zgubił. Zgubił się! Jak to w ogóle możliwe? Przez gminę Fogas biegły raptem dwie szosy: główna rozgałęziała się w La Rivière – miejscowości, jaksama nazwa wskazuje, leżącej nad rzeką – i dwoma ramionami wspinała się po przeciwnych stronach doliny, aż do miasteczek Fogas i Picarets, po czym kończyła się w zapadłych górskich wioskach. Obu osad nie łączył żaden skrót. Po gorącej dyskusji z Josette i mieszkańcami miasteczka Fabian wskoczył na rower i ruszył drogą na Picarets. Chciał zebrać myśli w najlepszy znany sobie sposób. Pedałował jak szalony. Stromość trasy pomogła mu wyładować część złości. Skupił się na

wskazaniach niewielkiego przymocowanego do kierownicy komputerka: tętno 180 uderzeń na minutę, moc wyjściowa 350 W. Automatycznie zaczął oceniać swoją sprawność fizyczną, samo liczenie w głowie pozwalało mu się rozluźnić. Był młodym chłopakiem, kiedy po raz pierwszy uciekł w osobliwy świat liczb. Urodził się rodzicom, którzy rozważali rozwód, zanim na akcie małżeństwa wyschły ich podpisy. Z czasem Fabian został mistrzem w odkrywaniu kryjówek, cichych azylów, leżących jak najdalej od nieustannych kłótni rodziców i ich podniesionych głosów. Znajdował pociechę w prostym dodawaniu i mnożeniu. Kiedy w szkole koledzy mu dokuczali, wytykając przeraźliwą chudość, miłość do matematyki pomagała mu przetrwać wieczne dręczenie na placu zabaw. Na ostatnim roku studiów, kiedy tętniąca nieskończonymi możliwościami przyszłość stała przed nim otworem, a jego talent matematyczny przyciągnął uwagę headhuntera pracującego na zlecenie banku inwestycyjnego, Fabian pomyślał, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Nie miał pojęcia o bankowości. Nigdy nawet nie brał pod uwagę pracy w banku. Ale przekonało go to, że firma zadała sobie trud, by zwerbować właśnie jego. Po latach wykluczenia ktoś wreszcie zapragnął mieć Fabiana w swojej drużynie. Rozpoczął tę niespodziewaną karierę, zakładając, że wreszcie pozna ludzi podobnych do sobie, których bardziej ekscytuje rozwiązanie jakiegoś trudnego równania niż przesiadywanie w barach. Próżne nadzieje. Znalazł się w środowisku młodych niecierpliwych mężczyzn, dla zysku niecofających się przed niczym. Nie interesowała ich ani matematyka, ani doskonałe piękno liczb. W dodatku wyjątkowo bawiło ich utrudnianie życia nowemu pracownikowi na wszelkie sposoby. Gdyby był normalny, odszedłby. Ale właśnie w tym rzecz, że nie był normalny. Był dziwny. Tak często mu to powtarzano, że musiała to być prawda. Dlatego pomimo uporczywego nękania dzień w dzień podbijał kartę w banku. Kiedy zawarł pierwszą ważną umowę, zapewniając firmie bardzo duży zysk, koledzy spojrzeli na niego inaczej. W miarę jak mnożyły się sukcesy Fabiana, słabły docinki i prześladowania. Niektórzy przychodzili do niego ciekawi, jak to robi, a kiedy odpowiadał, że nie potrafi wyjaśnić, jego szczerość brali za arogancję. Ale jak miał wytłumaczyć coś, czego sam do końca nie rozumiał? Wiedział tylko, że poza zwykłymi danymi dostrzega coś więcej, że widzi wzory, schematy, modele – i że na tym opiera swoje działania. Długo ciągnął tę szopkę, pozwalał, by liczby dominowały w jego życiu, chował się pod płaszczem bankowca inwestycyjnego, udawał, że jego podstawowym celem jest pogoń za pieniędzmi. Bogacił się – niejako przy okazji – i jakoś to szło. Aż do 2007 roku, kiedy wszystko poszło źle. Nie przewidział krachu. Oczywiście nie był jedyny. Sam nigdy nie inwestował własnych oszczędności, więc akurat jego osobiste finanse niewiele ucierpiały, ale za to koledzy solidnie oberwali po kieszeni, niektórzy znaleźli się na skraju załamania, nawet myśleli o samobójstwie, stracili bowiem naprawdę duże pieniądze – własne i firmowe. Żaden z kolegów nie czuł się jednaktak, jakczuł się Fabian. Oto jedyna pociecha w życiu, jedyna rzecz, na której zawsze mógł polegać, okazała się równie fałszywa, jakwszystko inne.

Liczby go zdradziły. Ciągnął tę farsę jeszcze przez rok, usiłując odzyskać pewność siebie, ale się nie udało. Za każdym razem, gdy próbował oceniać rynek, w danych widział jedynie chaotyczny ciąg liczb. Był jakCyganka, która zagląda do filiżanki i zamiast przyszłości widzi to, co zwykli ludzie: fusy. Magia zniknęła. Właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł powrotu do Fogas, do jedynego miejsca, w którym naprawdę czuł się jakw domu. Na początku każdego lata rodzice – z radością na dwa miesiące pozbywając się dziecka, które mimo oczekiwań nie zdołało naprawić rozpadającego się związku – wysyłali małego Fabiana do miasteczka w Pirenejach. Tam odnalazł prawdziwy skarb: wolność. Mieszkanie z dwojgiem dorosłych ludzi, którzy – inaczej niż rodzice – naprawdę lubili przebywać w swoim towarzystwie, okazało się dla niego objawieniem. Oncle Jacques i tante Josette pozwalali, by Fabian jadał z nimi posiłki, chętnie rozmawiali z nim o różnych sprawach i lubili, kiedy przychodził dać im buziaka przed snem. Poza tym zasady były proste: wracać do domu przed zmierzchem i trzymać się z daleka od stojącej przy kasie gabloty z nożami. Ani razu nie udało się Fabianowi przekonać oncle Jacques’a, żeby dał mu potrzymać piękny nóż z Laguiole albo szeroki kenavo. Wuj nigdy nawet nie otworzył gabloty i nie pozwolił chłopcu nacieszyć oczu bliskością noży, jedynie szorstko powtarzał, że są zbyt niebezpieczne dla dziecka i zbyt cenne. Nie były na sprzedaż. Zresztą nawet tante Josette nie miała kluczy od gablotki. Zamiast tego oncle Jacques otwierał drugą gablotę, stojącą blisko drzwi, i dawał Fabianowi do potrzymania scyzoryki marki Opinel. Pewnego razu, pierwszego dnia wakacji, Fabian pobiegł do swojego pokoju na piętrze i na poduszce znalazł pudełeczko ze znakiem fabryki Opinel. Własny scyzoryk! Przez całe lato strugał patyki i ostrzył nożyk. Kiedy przyszedł czas powrotu do Paryża, smutek Fabiana z powodu wyjazdu ze wsi pogłębił wujek, zabierając chłopcu nóż – „na przechowanie”, jak mówił, wiedział bowiem, że matce Fabiana nie spodobałoby się, gdyby syn przywiózł taką prymitywną wiejską zabawkę; wystarczyło, że każdego roku po powrocie do domu chłopiec przez pewien czas mówił z wyraźnym akcentem z regionu Ariège, ku wielkiemu rozczarowaniu matki, wymawiając spółgłoski tak jak mieszkańcy Fogas i Massat. Scyzoryk uznałaby za niebezpieczną broń. Ale opinel grzecznie czekał na Fabiana, leżał w swoim pudełeczku na poduszce i witał go pierwszego dnia lipca. Nic zatem dziwnego, że kiedy dawne życie diabli wzięli, do głosu doszła nostalgia za wiejską letnią sielanką i Fabian uznał, że tym, czego potrzebuje po trzynastu latach paryskiego wyścigu szczurów, jest zamieszkanie w spokojnym, prowincjonalnym miasteczku. Poza tym nadarzyła się doskonała okazja: miał zostać właścicielem połowy épicerie. Ale po napaści w barze i jawnej wrogości ze strony mieszkańców osady Fabian musiał przyznać, że boi się odrzucenia. Toteż kiedy wskoczył na rower i ruszył w stronę Picarets – zamiast zmierzyć się z przyjaciółmi Josette i ich pytaniami – skupił się na liczbach zmieniających się na wyświetlaczu licznika i starał się nie myśleć o przyszłości. Dopiero kiedy zatrzymał się, żeby załatać dziurę w dętce, dotarło do niego, że w pirenejskich dolinach zmrok zapada szybciej niż na paryskich uliczkach. Stwierdził, że zrobiło się już prawie całkiem ciemno. Wtedy też zorientował się, że nie ma pojęcia, gdzie jest.

Pięknie. Dotarł do kamieniołomu i zawrócił, ale widocznie trafił na jakąś nową drogę, której nie pamiętał z dzieciństwa. No i się zgubił. Załatał dziurę i rozejrzał się dokoła. Żadnego śladu życia, tylko drzewa porastające strome zbocza. Wyglądało na to, że pozostawało mu jedynie zawrócić i spróbować skręcić we właściwą stronę. Wsiadł na rower i zaczął pedałować w górę wzniesienia, z którego dopiero co zjechał. Przednie światło, zaprojektowane z myślą o jeździe po mieście, kiepsko sobie radziło z ciemnością. Szybko przekonał się, w którym miejscu popełnił błąd. Po kilku minutach wspinaczki ujrzał główną szosę, z prawej strony ukazało się widoczne w oddali gospodarstwo Christiana Dupuy: niski, solidny, zadbany dom otoczony budynkami gospodarczymi. Po lewej miał Picarets. Odzyskawszy pewność siebie, ruszył na luzie w stronę miasteczka, po drodze oceniając zmiany, jakie zaszły podczas jego wieloletniej nieobecności. Zauważył na przykład, że stara chata, w której mieszkała babka Christiana, została starannie odremontowana. Na okiennicach namalowano jaskrawożółte słońca. Dom wyglądał na zamieszkany. Chyba jako jeden z nielicznych. Poza kilkoma domostwami, z których okien sączyło się światło i rzucało długie smugi na podwórze, osada wyglądała na wymarłą. Może wszyscy są jeszcze w pracy? Chyba jednaknie – domy stały opuszczone. Zatrzymał się na placyku pełniącym funkcję rynku. Garstka byle jakrozmieszczonych domów zbiła się w gromadę dokoła gęstej lipy. Drzewo wyznaczało środek Picarets. Posadzono je na długo przed nastaniem ery samochodów, a za młodu przycięto z jednej strony, tak że kiedy przez lata mocno się rozrosło, musiano do niego dostosować przebieg drogi i zabudowę. Fabian wrócił pamięcią do dzieciństwa i spróbował przypomnieć sobie nazwiska rodzin, które dawniej mieszkały w Picarets. Najbliższy dom zajmowali bracia, zapaleni kibice rugby. Bracia Rogalle – tak się nazywali. Jeden z nich grał później w drużynie z Tuluzy, o ile Fabian dobrze zapamiętał. Nie znał ich zbyt dobrze, byli od niego starsi. I silniejsi. Sądząc po dwóch stojących na podwórku rowerkach dziecięcych i leżącej pod żywopłotem piłce do rugby, z której uszło powietrze, w domu rosło kolejne pokolenie, niewątpliwie rugbystów. Sąsiedni budynek to zupełnie inna bajka. Kiedyś mieszkała w nim chuda jak patyk wdowa, której największą dumą były nieskazitelnie czyste okna. Teraz w butwiejących framugach wisiały połamane okiennice, a na ziemi leżały rozbite szyby – te, które z takim oddaniem i zapałem pucowała. Nawet swoim niewprawnym okiem Fabian zauważył, że tam gdzie stare jak świat belki nie zdołały utrzymać ciężaru dachówek z łupka, dach wygiął się jak siodło. Niedługo zapewne całkiem się zapadnie. Naprzeciwko, przycupnięte na zboczu, stały kolejne dwa budynki. Wprawdzie wyraźnie ktoś o nie dbał, ale otoczenie wskazywało, że właściciele rzadko z nich korzystają: na grządkach straszyły uschnięte brązowe rośliny, a na patio walały się poprzewracane przez zimową burzę krzesła ogrodowe. Nic tu się nie zmieni aż do przyjazdu właścicieli, którzy zjawią się, kiedy poprawi się pogoda, czyli zapewne dopiero na wiosnę. Na szczęście dom Dubonneta wyglądał na zadbany. Namalowana na szczycie reklama – a na niej klasyczny slogan: „Dubo, Dubon, Dubonnet” – nadal zwracała uwagę, choć niebieskie tło

zdążyło mocno wypłowieć. Dom był rezydencją starego monsieur Papona, ojca obecnego mera, szorstkiego rencisty, który sękatymi dłońmi często dawał klapsa małemu urwisowi i którego żona za plecami męża tego samego chłopca częstowała łakociami. Jako że monsieur Papon był wiernym smakoszem ricarda, nigdy nie przebolał tego, że pewnego dnia po powrocie zastał dom pomalowany w barwy dubonneta – pieniądze, które jego żona otrzymała w zamian za pozwolenie na umieszczenie reklamy na szczycie budynku, nie stanowiły żadnej pociechy, nie zmieniały bowiem faktu, że od tej pory monsieur Papon musiał mieszkać w domu przyozdobionym nazwą trunku, który uważał za napój dobry wyłącznie dla kobiet. Dzieciaki, doskonale o tym wiedząc, droczyły się z nim z bezpiecznej odległości – po tym jak jego silna dłoń pociągnęła za niejedno urwisie ucho – wykrzykując szpecący budynek slogan tak długo, aż monsieur Papon trzaskał wściekły drzwiami. Teraz, w ciszy spowijającej rynek, trudno było uwierzyć, że dawniej od wzgórz odbijały się radosne dziecięce głosy i dyskusje dorosłych, którzy zbierali się dokoła lipy. Gdzie oni się wszyscy podziali? Być może, tak jak Fabian, dzieci, z którymi się bawił, dorosły, wyprowadziły się i zajęły własnym życiem. Zabrakło im czasu na powrót. W jego przypadku było inaczej. Już pracując w banku, kilka razy próbował wrócić w te strony, ale okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Osobowość, którą stworzył na potrzeby korporacji, nijak nie pasowała do sielskiego La Rivière i niespiesznego stylu życia w górach. Bał się, że oncle Jacques go przejrzy. Dlatego uznał, że łatwiej dogadać się z kilkoma mniej odpychającymi kolegami z pracy i wybrać się na plażę w Cannes albo na narty w Megève. Wmawiał sobie, że wyrósł z towarzystwa krewnych ze wsi i z prostych przyjemności, takich jak otwieranie pudełka z opinelem pierwszego dnia wakacji. Przyglądając się, jak ostatnie promienie słońca barwią na różowo niebo nad płaskim szczytem Mont Valier, zastanawiał się, jakim cudem takdługo udawało mu się żyć w kłamstwie. Przeszedł go dreszcz. Wsiadł na rower i ruszył dalej. Wiedział, że dolina już dawno tonie w ciemnościach. Zostawił za sobą miasteczko i wjechał do lasu oddzielającego Picarets od ziemi Estaque’ów. Gęste, splątane gałęzie odcinały resztkę światła. W lesie zapadła już noc. Przednie światło z największym trudem wyławiało przeszkody. Fabian nie mógł się zdecydować, czy przyspieszyć i zaryzykować upadek, czy też zwolnić i ostrożnie wchodzić w zakręty. Odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie gęsty las ustąpił miejsca pustej, rozległej przestrzeni, którą w większości zajmowało doskonale mu znane gospodarstwo Estaque’ów. Pamiętał Véronique z wakacji sprzed lat. Oboje byli w tym samym wieku, nic więc dziwnego, że szybko znaleźli wspólny język. Ale ich przyjaźń miała jeszcze inne źródło: oboje wiedzieli, co to znaczy być prześladowanym przez kolegów ze szkoły. Matka Véronique nie miała męża i zawsze szybko ucinała wszelkie dyskusje o ojcu córki. Dziewczynka nosiła piętno nieślubnego dziecka. Miejscowe dzieciaki wolały używać słowa „bękart”. Fabian i Véronique bawili się w lesie przy kamieniołomach, budowali kryjówki i zakładali kluby, do których wstępu broniły hasła i sekretne rytuały i których byli jedynymi członkami. Całymi dniami wędrowali po górskich szlakach i ścieżkach, dopóki nie trzeba było się rozstać – Fabian wracał do épicerie, a Véronique, niechętnie, na farmę. Nie obowiązywała jej godzina policyjna, zresztą w ogóle matka nie zwracała na nią większej uwagi, nawet kiedy Véronique

guzdrała się, odmawiała pomocy albo była opryskliwa w stosunku do wszystkich dokoła. Fabian zawsze bał się madame Estaque, bo krzyczała na niego w języku, którego nie rozumiał. Spółgłoski rozjeżdżały się albo zlewały w jedno i kiedy pod koniec wakacji jego uszy wreszcie przyzwyczajały się do silnego akcentu z regionu Ariège, musiał już wracać do domu. Za rokcała zabawa zaczynała się od nowa. Strach Fabiana blokował zdolność rozumienia. Dokładnie to samo wydarzyło się po południu w sklepie. Madame Estaque warknęła na niego i momentalnie zamarł. Widział, jakporuszają się jej usta, ale za nic nie umiał poskładać w całość dźwięków, które wydawała. Może to i lepiej, sądząc po tym, jak się wściekła, kiedy Fabian zaproponował, że przejmie épicerie. Negatywne nastawienie mieszkańców miasteczka naprawdę bardzo go zaskoczyło. Sądził, że Josette ucieszy perspektywa przejścia na emeryturę i odsprzedania swojej części sklepu członkowi rodziny. Wyobrażał sobie, że miejscowa społeczność z radością powita nowego właściciela épicerie, przybytku będącego wybawieniem dla tych, którzy nie mieli prawa jazdy – na przykład dla Annie Estaque. Może z czasem uda mu się przekonać ich do siebie. Niech no się tylko dowiedzą, jakie ma plany co do sklepu! Z tą pozytywną myślą w głowie wziął ostatni leśny zakręt i wyjechał na główną drogę. Na szosie przednie światło okazało się zupełnie nieprzydatne, a ponieważ wzdłuż trasy nie stała ani jedna latarnia, Fabian nie widział przed sobą prawie nic. Zwolnił tak, że piechotą byłoby szybciej, i skupił się na wąskim pasku asfaltu przed przednim kołem. Jechał, mając nadzieję, że do celu jest niedaleko. Usłyszał za plecami głośny ryk silnika i naraz dwa snopy białego światła przecięły mrok nocy. Ciemny kształt śmignął obok, w ostatniej chwili umykając na przeciwny pas, i zniknął za zakrętem. Zdezorientowany Fabian zatrzymał się i kilka razy szybko zamrugał. Stephanie trochę się spieszyło. Dopiero co skończyła pracę w oberży i odebrała Chloé ze szkoły, a już zdążyło się ściemnić. Jechała pod górę, w stronę Picarets, rozmyślając o finansach. – To co, mamo, możemy? – Słucham, kochanie? – Wróciła myślami do córki. – Możemy dziś zjeść pizzę? – powtórzyła Chloé. Stephanie pokręciła głową. – Nie, dzisiaj nie. Może w weekend, dobrze? Chloé odwróciła się do okna, a Stephanie poczuła się jak wyrodna matka. Chloé była cudownym dzieckiem, nigdy o nic nie wierciła dziury w brzuchu, oczywiście jeśli nie liczyć marzenia – prawdziwej obsesji – o zostaniu akrobatką występującą na trapezie, z którym to marzeniem Stephanie, z przyczyn, których nie chciała wyjawić, nie umiała się pogodzić. To, że Chloé miała kategoryczny zakaz robienia fikołków, prawie na pewno oznaczało, że robiła je, kiedy Stephanie nie widziała, co w sumie powinno być oczywiste dla każdej matki. Zbliżały się ciężkie czasy, naraz porcja pizzy z Seix wydała się Stephanie luksusem, na który jej nie stać. Nie inaczej będzie w weekend. Stephanie westchnęła. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiała wrócić do udzielania lekcji jogi w Tuluzie. Znów będzie traciła mnóstwo czasu na dojazdy na czterdziestominutowe zajęcia. Czemu choć raz wszystko nie może pójść gładko? Gdyby w miasteczku nie pojawił się Fabian

Servat, śmielej spoglądałaby w przyszłość, a tak – znów zaczęła się martwić tym, jak sfinansuje studia Chloé. Albo chociaż szkołę cyrkową! Uśmiechnęła się krzywo. Zredukowała bieg, furgonetka sapnęła z wysiłku, silnik zawył i auto z mozołem wspięło się pod górę. Zbliżała się do ostatniego zakrętu przed gospodarstwem Estaque’ów, kiedy nagle coś wyskoczyło, zupełnie znikąd. Samochód. Po prawej stronie drogi. Po jej stronie drogi. Oślepiły ją światła pojazdu. Instynktownie skręciła kierownicą w lewo, w stronę zbocza, doskonale wiedząc, że alternatywą po prawej jest strome urwisko, a w dole rzeka i pewna śmierć. Chloé miała zapięte pasy, ale Stephanie i tak odruchowo wyciągnęła rękę w ochronnym geście. Usłyszała zgrzyt metalu, kiedy nieznane auto zaczepiło o tył jej furgonetki, ale nie miała czasu zareagować, bo będąc na zakręcie, usiłowała odzyskać panowanie nad wozem. Ułamek sekundy później dostrzegła przed sobą słabe, migoczące światełko. Nacisnęła hamulec – łup! – i samochód zatrzymał się prawie w miejscu. – Jesteś cała? – spytała. Chloé spojrzała na nią ze strachem w oczach. – Chyba w coś uderzyłyśmy. – Na pewno w coś uderzyłyśmy. Tylko jeszcze nie wiem w co – mruknęła Stephanie, otwierając drzwi. Pobiegła w stronę żółtych kręgów światła z reflektorów. Spojrzała na leżącą bez życia postać na drodze, na plątaninę nóg i kół, i już wiedziała, że gdzieś tam, wysoko w niebie, bogowie pękają ze śmiechu. – Kto to, maman? – Chloé stanęła obokniej. – To, córeczko, jest Fabian Servat – odparła Stephanie. – Chyba właśnie zabiłam go po raz drugi.

3 – Masz zakaz wstępu do sklepu? Nie możesz nawet przejść przez próg? – Zgadza się. On to potraktował bardzo poważnie – powiedziała Stephanie. Skrzywiła się, postawiła na stole dwie filiżanki kawy i zajęła miejsce naprzeciwko Lorny, zadowolona, że wreszcie może usiąść. Restauracja opustoszała po piątkowym lunchu – mieli dziki tłum, pracy było dla całej kompanii, a w dodatku Paul akurat teraz musiał pojechać do Foix, stolicy prefektury, na obowiązkowy kurs z bezpieczeństwa żywności. Mimo to ruch w interesie cieszył, zwłaszcza jeśli restauracja była czynna zaledwie od tygodnia. Widać reklama w miejscowym radiu jednak się opłaciła. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że kuchnia Lorny urzekała smakiem, a wieści o dobrym jedzeniu szybko się rozchodzą. Tego dnia w menu była pierś kaczki z sosem na bazie hipokrasu z miejscowego wina z przyprawami – i okazała się strzałem w dziesiątkę. Stephanie co prawda kaczki nie próbowała, bo była wegetarianką, ale za to zjadła kilka porcji wybornego domowego ciasta rabarbarowego z kruszonką, również dzieła Lorny. Żadna z potraw serwowanych przez poprzednią właścicielkę, madame Loubet, nie mogła się z tym równać. Lorna programowo unikała gotowych dań. Niektórzy klienci szeptem pytali Stephanie, czy to prawda, że Lorna jest Angielką. Kiedy, ku ich rozczarowaniu, Stephanie odpowiadała, że owszem, spekulowali o francuskich korzeniach Lorny – bo jakinaczej wyjaśnić talent szefowej do przyrządzania dań kuchni francuskiej? Kiedy skończyła się lunchowa krzątanina, Lorna i Stephanie wreszcie mogły spokojnie usiąść i pogadać o wiadomości dnia. – Nic nie możesz zrobić? Nie wiem, złożyć apelacji? Stephanie pokręciła głową. Rude loki zatańczyły wokół jej twarzy. – Wiesz, chyba jednak będzie lepiej, jeśli powstrzymam się od wszelkiego działania. Przecież prawie go zabiłam. – Uśmiechnęła się niewinnie. – Dwa razy! – Ale to nie była twoja wina! Sam przyznał, że nie doszłoby do wypadku, gdyby nie ten drugi samochód. – No tak, ale to właśnie ja go potrąciłam, a nie ten drugi. No więc poszedł i załatwił sobie ten, jakon się nazywa... une injonction d’éloignement? – Zakaz zbliżania się. – Właśnie. Stephanie zawiesiła spojrzenie na małej filiżance espresso, którą trzymała w dłoni. Powiedziane po angielsku, zabrzmiało to poważniej. I bardziej przygnębiająco. Kiedy w poniedziałek wieczorem ujrzała Fabiana Servata leżącego na szosie przed maską jej auta, przestraszyła się, że stało się najgorsze. Ale szybko się przekonała, że mężczyzna żyje i oddycha. Kilka minut później przyjechał swoją pandą Christian – z Véronique i Annie – i pomógł zapakować nieprzytomnego paryżanina do furgonetki. Stephanie zaskoczyło to, jakmało

Fabian waży, zupełnie jakby naprawdę składał się tylko ze skóry i kości. Zanim zamknęła tylne drzwi, spojrzała na jego wymizerowaną twarz i naraz zrobiło jej się szkoda tego biednego chłopaka, którego od przyjazdu do Fogas spotykały same nieszczęścia, w dodatku wszystkie z jej ręki. To, co nastąpiło potem, wybiło jej z głowy współczucie. Okazało się, że na szczęście Fabian jechał bardzo, bardzo wolno, kiedy Stephanie w niego stuknęła. Ale mimo iż ze zdarzenia wyszedł raptem z paroma siniakami i zadrapaniami, natychmiast pomaszerował do sądu i zażądał ustanowienia zakazu zbliżania się dla Stephanie. Nie wolno jej było wchodzić do sklepu i baru, a poza tymi miejscami zbliżać się do Fabiana. Jasne, niedogodność tę mogła obejść, prosząc Annie o zrobienie zakupów w épicerie, a sama czekając na zewnątrz, jak pies na smyczy uwiązany do płotu. Annie mogła też powtórzyć najnowsze plotki, które omawiano przy kasie. Ale Stephanie poczuła się fatalnie, jakby zamknięto jej drzwi do serca miasteczka, chociaż przecież niczemu nie była winna. Były też inne konsekwencje zakazu – na przykład kwestia rozmowy z Fabianem. Niby jakim cudem miała go poprosić o wydzierżawienie działki naprzeciwko sklepu, skoro nie mogła się do niego zbliżać? Chociaż w sumie i takwiedziała, że się nie zgodzi. Bo jej nie-na-wi-dzi. Kiedy odzyskał przytomność w sklepie i ujrzał nad sobą Stephanie, aż skulił się ze strachu. I to po raz drugi tego samego dnia. A kiedy dotarło do niego, że to właśnie ona prowadziła samochód, który go potrącił, wpadł w szał. Na dodatekzobaczył swój rower. Właśnie, kolejna rzecz: jakmiała zapłacić za naprawę roweru? Ponieważ uszkodzenia nie wyglądały na poważne – ot, pogięte przednie koło, które wzięło na siebie główny impet uderzenia – z miejsca zgodziła się pokryć koszty naprawy. Tyle że wczoraj Fabian, nie osobiście, ale za pośrednictwem Chloé, wręczył Stephanie szczegółowe zestawienie materiałów i koszt robocizny. Kiedy zobaczyła łączną sumę, zaniemówiła. Nie można było skoczyć do najbliższego Decathlonu i kupić nowego koła? O nie, modniś z Paryża zażyczył sobie części z najwyższej półki. Tysiąc euro! Za jedno koło! Z początku myślała, że się pomylił, więc poprosiła go – przez Annie – żeby raz jeszcze sprawdził i potwierdził podaną sumę, na co odpowiedział krótko, że koła produkuje się z włókna węglowego. Nie zdziwiłaby się, gdyby za taką cenę były zrobione ze złota! I jeszcze siedemset euro za ten głupi komputerek, który miał przymocowany do kierownicy i który nie przeżył spotkania z twardą materią pirenejskiej drogi. Walczyła z rosnącą paniką. Skąd wziąć tyle pieniędzy? To niesprawiedliwe. Lekkomyślny kierowca, który spowodował całe zdarzenie, uciekł z miejsca wypadku, zostawiając na furgonetce Stephanie wgniecenie nad tylnym kołem i ślad zielonego lakieru. Nie zdążyła zobaczyć, jakie to było auto, bo przecież wszystko działo się tak szybko. Fabian wprawdzie stwierdził, że widział niewielką, raczej starego typu furgonetkę, ale przecież w tych stronach jeździ ich mnóstwo, więc co to za trop! Nawet nie było warto składać wniosku o pokrycie szkód z ubezpieczenia, bo raz, że ze złożeniem