JULIE GARWOOD
RÓŻOWA
Czas Róż
Tytuł oryginału ONE PINK ROS
Przełożyła Ewa Mikina
PROLOG
Dawno temu żyła sobie niezwykła rodzina. Nazywali się Clayborne'owie, a łączyły ich
więzy silniejsze niż więzy krwi.
Poznali się, gdy będąc jeszcze wyrostkami szlifowali bruki nowojorskich ulic: Adam,
zbiegły niewolnik, doliniarz Douglas, rewolwerowiec Cole i wydrwigrosz Travis, i przetrwali
trzymając się razem i wspólnie broniąc przed silniejszymi od nich. Gdy w swoim zaułku
znaleźli maleńką dziewczynkę - podrzutka, poprzysięgli sobie, że zapewnią jej szczęście i
ruszyli na Zachód.
Przewędrowali szmat kraju, aż w końcu osiedli na niewielkim skrawku ziemi w sercu
Montany, który nazwali Różanym Wzgórzem.
Jak żyć uczciwie dowiadywali się z listów matki Adama, Róży; jej zawierzali swoje
lęki, nadzieje i marzenia, a ona obdarzała ich najserdeczniejszą miłością.
Z czasem zaczęli ją traktować jak własną matkę i nazywać mamą Różą.
Po długich dwudziestu latach Róża zamieszkała wreszcie ze swoimi chłopcami. Jej
przyjazd był wielkim świętem, ale i przyczyną zamieszania. Zamężna już córka oczekiwała
pierwszego dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Dobrze się im wiodło, ale mamie
nie podobało się, że ciągle są kawalerami i nie kwapią się do żeniaczki. A że wierzyła, iż Bóg
pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, pozostawało jej tylko jedno. Musiała się wtrącić.
Thomas Hood, „Time of Roses”
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż –
Rwaliśmy je w altanie.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
1
Różane Wzgórze,
Montana Valley, 1880
Travis najpoważniej w świecie rozważał możliwość zamordowania człowieka.
Najmłodszy brat wrócił właśnie z wypadu na południe Terytorium. Zamierzał przenocować w
domu i podjąć pościg na nowo. Do tej pory łotr mu się wymykał. Już myślał, że go ma, gdy
ten jakby się rozpłynął w powietrzu. Travis, wściekły, musiał przyznać, że go frant
przechytrzył. A jakże, uchyli przed nim kapelusza, że taki zmyślny, a potem zastrzeli.
Nie odpuści. Winowajca zwał się Daniel Ryan i popełnił grzech, którego wybaczyć
nie można. Oszukał słodką, niewinną damę o złotym sercu, a mówiąc dokładnie - mamę
Różę. Popełnił niegodziwość, za którą, w oczach Travisa nawet śmierć nie mogła być
zadośćuczynieniem. Mściciel powtarzał sobie, że sprawiedliwość jest po jego stronie.
Wieczorem odczekał, aż matka położy się spać, by omówić rzecz z braćmi. Siedzieli
rzędem na ganku: nogi na poręczy, głowy odchylone do tyłu, oczy zamknięte.
W chwilę potem jak Róża poszła na górę, dołączył do nich szwagier, Harrison. Miał
im właśnie powiedzieć, że wyglądają na zadowolonych z życia, gdy Travis obwieścił swoje
zamiary. Harrisonem aż zatrzęsło. Łagodnie nadmienił, że jego skromnym zdaniem
złodziejaszkiem powinien się zająć wymiar sprawiedliwości i że ów człowiek, jak każdy
mężczyzna i kobieta w tym kraju, ma prawo do sprawiedliwego wyroku. Jeśli sąd orzeknie
winę, szubrawiec trafi do więzienia, ale żeby od razu zabijać z zimną krwią?
Namaszczona oracja Harrisona pozostała bez odpowiedzi. Z wykształcenia prawnik,
miał zwyczaj rozwodzić się nad każdym drobiazgiem. Rozczulająca była dla braci ta wiara
szwagra w sprawiedliwość dla wszystkich. Mąż ich siostrzyczki, człek poczciwy, pochodził
wszak ze Szkocji i miał bardzo naiwne wyobrażenia o prawach Dzikiego Zachodu. Może w
doskonałym świecie niewinny jest chroniony, a złoczyńcę spotyka zasłużona kara, ale oni nie
żyli w doskonałym świecie, tylko w Montanie.
Poza tym, jaki stróż prawa będzie się uganiał za byle zaskrońcem, gdy wokół roi się
od śmiertelnie kąsających grzechotników?
Harrison ani myślał przychylać się do poglądów Clayborne'ów. Oburzony
przypomniał Travisowi, że prawnik ma obowiązek postępować jak człowiek honoru, zamiast
ścigać złodzieja, który okradł ich matkę. Poradził nawet Travisowi, żeby raz jeszcze
przeczytał Państwo Platona.
Nic wszakże nie mogło powstrzymać Travisa od wypełnienia świętej dlań powinności.
Pochylił się do przodu i spojrzał na Harrisona.
- Syn ma przede wszystkim obowiązki wobec matki - oznajmił.
- Amen - mruknął Douglas.
- To oczywiste, że mama Róża została oszukana i obrabowana - ciągnął Travis. -
Poprosił, żeby mu pokazała złote pudełeczko z kompasem.
- Niepotrzebnie o nim opowiadała - westchnął Adam.
- Stało się. Kiedy usłyszał, że pudełeczko jest ze złota, zaraz zachciało mu się je
obejrzeć.
- Od razu pomyślał o kradzieży - wtrącił Cole.
- Sprytnie wykorzystał moment, kiedy tłum ich rozdzielił - dodał Adam.
- Mama Róża mówiła, że ten Ryan to kawał chłopa - przypomniał Douglas. - Znaczy
się, muskularny osiłek. Niepodobna, żeby ludzie tak łatwo go odepchnęli. Od początku chciał
ukraść.
- Na Boga, Douglasie, nie możesz zakładać... - zaczął Harrison, ale Travis mu
przerwał:
- Skrzywdził mamę i nie ujdzie mu to na sucho. Nie darujemy draniowi. Chyba
rozumiesz, co czujemy, Harrison. Też przecież miałeś matkę?
- Nie byłbym tego taki pewien - wycedził Cole, rozdrażniając jeszcze bardziej
Harrisona.
- Upadliście na głowę - oświadczył wojowniczo usposobiony szwagier, odczekał aż
przebrzmią ironiczne pomruki i oznajmił, że plan Travisa to nic innego, jak morderstwo z
premedytacją.
Cole parsknął śmiechem i klepnął Harrisona w plecy za to, że powiedział coś tak
zabawnego, po czym poradził mu, by zaczął myśleć jak wyciągnąć Travisa z więzienia, kiedy
ten spełni synowską powinność. W końcu stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli Travis
sprowadzi złoczyńcę na Różane Wzgórze, by cała rodzina wzięła na nim pomstę.
Harrisonowi ręce opadły. Nie sposób było przemówić braciom do rozumu.
Doprowadzali go do szału. Wiedział jednak, że w głębi serca żaden z nich nie byłby zdolny
popełnić zbrodnię.
- Skąd wiesz, że człowiek, za którym się uganiasz, nazywa się Daniel Ryan? Może to
pseudonim? Może kłamał, że pochodzi z Teksasu?
- Akurat. Przedstawił się mamie Róży, zanim dowiedział się od niej, jakie prezenty
nam wiezie - zaprotestował Cole.
- Dzięki Bogu nie powiedziała mu o innych, bo ukradłby i mój zegarek - westchnął
Douglas.
- I moją mapę - dorzucił Adam.
- I moje oprawne w skórę książki - uzupełnił Travis.
- Na pewno był z Teksasu, miał dziwny akcent - powiedział Adam.
- Prawda, mama mówiła, że taki... Jak to ona określiła, Travisie?
- Uroczy? - odparł zagadnięty ponuro.
- Nigdy nie lubiłem imienia Daniel. Tak sobie myślę, że w ogóle nie przepadam za
Teksańczykami. Nie można im ufać - oznajmił Cole.
Harrison wzniósł oczy do nieba.
- A czy ty w ogóle kogoś lubisz? Wyświadcz mi łaskę i nie odzywaj się, póki nie
pójdę na górę. Przy tobie przestaję myśleć logicznie.
Cole zaśmiał się.
- Uparłeś się zamieszkać po ślubie na Różanym Wzgórzu, to musisz mnie teraz znosić,
chcesz czy nie.
- Mary Rose powinna być teraz pod opieką matki. Miałem może włóczyć się od
miasta do miasta z sędzią Burnsem i zostawić ją samą w Blue Belle? A na marginesie, jeśli
jeszcze raz powiesz jej, że chodzi jak kaczka, to oberwiesz. Słyszałeś? Jest teraz
przewrażliwiona i nie musi słuchać, że jest gruba jak...
Cole nie pozwolił mu dokończyć.
- W porządku, nie będziemy jej dokuczali. Prawdę mówiąc, bardzo ostatnio
wyładniała.
- Zawsze była ładna - obruszył się Adam.
- Tak, ale teraz, kiedy nosi moją siostrzenicę albo siostrzeńca, jest jeszcze ładniejsza.
A spróbuj powtórzyć jej, co powiedziałem. Żyć by mi nie dała. Moja siostrzyczka ciągle
znęca się nade mną, Bóg raczy wiedzieć dlaczego.
Dostrzegł iskierki w oczach Harrisona, jakby tamten zamierzał mu dokuczyć, ale że
Cole nie był dzisiaj w nastroju do sprzeczki, szybko zmienił temat i zaczął mówić o nicponiu,
który przywędrował aż z Teksasu.
- Ruszasz jutro, Travisie?
- Tak.
- Jak to się stało, że ty właśnie uganiasz się za Danielem Ryanem? - zapytał Harrison.
- Jeśli rzeczywiście ukradł kompas twojego brata, to chyba Cole powinien go odszukać?
- Cole nigdzie nie może się ruszyć - wyjaśnił Adam.
- Musi siedzieć w domu, dopóki stary Shamus Harrington nie ochłonie - dodał
Douglas.
- Co zrobiłeś, Cole? - Prawdę powiedziawszy, Harrison wolałby nie znać odpowiedzi.
- Bronił się. Jeden z synów Harringtona wyciągnął rewolwer, zaczęła się strzelanina.
- I co dalej? - dopytywał się Harrison.
- Ja wygrałem.
- Jasne - prychnął Harrison. - Zabiłeś go?
- Niezupełnie. Lester szukał zwady. Zadał się z bandytami. W Blue Belle gadają, że w
najbliższą sobotę banda chce okraść bank w Hammond.
- Lester udaje twardziela. Pewnie chciał zaimponować nowym kompanom, to się
ciebie czepił - powiedział Douglas.
- Ja słyszałem, że go podbechtali. Dooley mi mówił, że tak się zachowywali, jakby
wiedzieli kim jesteś, Cole - wtrącił Adam.
- Dooley za długo trzyma z Ghostem. Nie można wierzyć ani jednemu słowu z tego co
obaj gadają - mitygował brata Cole.
- Może słyszeli o tobie - podsunął Douglas.
- Szukali guza. Poza tym, każdy wie, że synowie Harringtona to bęcwały - powiedział
Cole.
- Prawda, ale stary Shamus się wściekł. Ci z gór już tacy są, kiedy ktoś strzeli do
któregoś z nich. A że stary ma sześciu synów, to lepiej uważaj - mruknął Douglas.
- Ja zawsze uważam - oznajmił chełpliwie Cole. - Tak sobie myślę, że ja mógłbym
szukać Ryana. Bez tego masz już dość, Travisie...
Brat nie dał mu skończyć.
- Nie, zostaniesz tutaj. Poza tym, mam swój plan.
- Prawda, chce ustrzelić trzy ptaszki naraz - powiedział Douglas.
Travis skinął głową.
- Zawiozę swoje papiery do Wellingtona i Smitha, bo chcę zacząć aplikację we
wrześniu, z Hammond wpadnę do Pritchard, załatwię, o co mnie mama Róża prosiła, a potem
machnę się do River's Bend, zastrzelę Ryana, w Hammond odbiorę prezent i wrócę akurat na
urodziny.
- Jesteś nam winien dziesięć dolarów za prezent dla mamy Róży - przypomniał
Harrisonowi Cole.
- A co kupujemy?
- A taką frymuśną maszynę do szycia, mamie aż się oczy śmiały, jak ją zobaczyła w
katalogu, co to go Adam jej dał. Wybraliśmy, ma się rozumieć, najdroższy model. Mama
zasługuje na to, co najlepsze.
Harrison kiwnął głową.
- Czy Golden Crest i River's Best to nie w przeciwnych kierunkach?
- Tak jakby - zgodził się Cole. - Dlatego to ja powinienem ruszyć za Ryanem,
Travisie. Oszczędziłbym ci...
I tym razem brat nie pozwolił mu dokończyć.
- Ty masz siedzieć w domu i nosa nie wychylać.
Harrison skinął głową i podsunął pomysł, który powinien oszczędzić Travisowi czasu
i zachodu.
- Maszynę możesz kupić w Pritchard, wrócisz o kilka dni wcześniej do domu.
- Pewnie, że może, ale Ryan kręci się w okolicach River's Bend - powiedział Cole.
- A skąd o tym wiesz? - zainteresował się Harrison.
- Od życzliwych ludzi - odparł Adam. - Szkoda, że musisz najpierw wyświadczyć
przysługę. Zanim dotrzesz do River's Bend, po Ryanie nie będzie tam już śladu.
- Wszystko sobie zaplanowałem. Jeden dzień mi wystarczy, żeby zawieźć tę Emily
Finnegan do narzeczonego w Golden Crest. Jeśli będzie sucho, pojadę wąwozem i następnego
popołudnia będę w River's Bend.
- Marzenia - sarknął Adam. - Pada od miesiąca. Nie przejedziesz na skróty, droga
zabierze ci trzy dni.
- Kim jest Emily Finnegan? - chciał wiedzieć Harrison.
- Przysługą, którą wyświadczam mamie Róży - poinformował go Travis.
Harrison zazgrzytał zębami. Wyciągnąć cokolwiek z braci było nie lada sztuką, ale on
należał do wytrwałych. Clayborne'owie lubili zasypywać go zmyślonymi faktami i czynili tak
celowo, solidarnie uniemożliwiając mu „węszenie”, jak mówił Cole, co oznaczało, że nie
życzą sobie, by kwestionował ich sposób życia i kodeks etyczny. Trzech ciągle wierzyło, że
„wezmą go na przetrzymanie”, tylko Adam wiedział swoje. Nie ma bardziej upartych ludzi od
Szkotów, a Harrison urodził się w górach Szkocji, można więc było spodziewać się po nim
najgorszego.
- Jaką przysługą? - nastawał.
- Mama Róża była w zeszłym tygodniu na kolacji u Cohenów, usłyszała o kobiecie,
która utknęła w Pritchard. Człowiek, który opiekował się nią w drodze, umarł, a ona nie może
znaleźć nikogo, kto odwiózłby ją do Golden Crest.
- Dlaczego narzeczony nie przyjedzie po nią?
- Zadałem mamie Róży to samo pytanie. Odpowiedziała, że to nie przystoi.
Oblubieniec czeka w Golden Crest, a panna Emily Finnegan musi sama tam dojechać. Mama
Róża zaofiarowała moją pomoc.
- Widocznie myślała, że Golden Crest jest gdzieś blisko Hammond - powiedział
Douglas.
- Dlaczego nie odwiezie jej ktoś z Pritchard? To spore miasto, na pewno znalazłaby
tam kogoś chętnego.
- Strasznie ci ludzie w Pritchard przesądni - rzekł Cole.
- To znaczy? - zapytał Harrison.
- To znaczy, że boją się panny Emily.
- Biedna panna Emily niejednego musiała mieć opiekuna w drodze - westchnął
Douglas.
- Ilu? - dociekał Harrison.
- Tylu, że trudno zliczyć - odparł Cole, celowo przesadzając. - Mówią, że kilku z nich
zmarło. Weź lepiej coś od uroku, Travisie - dodał, kiwając głową. - Dałbym ci mój szczęśliwy
kompas, ale ni to go mam, ni to nie mam, a wszystko przez tego podstępnego sukin...
Harrison przerwał mu w pół słowa.
- Skąd wiesz, że to szczęśliwy kompas? Na oczy go nie widziałeś.
- Mama Róża go dla mnie wybrała, nie tak? To znaczy, że musi być szczęśliwy.
- Jesteście przesądni niczym ludzie w Pritchard - mruknął i zwrócił się do Travisa: -
Myślisz, że będziesz miał kłopoty z panną Emily?
- Ja tam nie jestem przesądny i nie wierzę ani w połowę tego, co o niej mówią. Czy
może być aż taka zła?
2
Okazała się istną zarazą.
Nie wyjechali jeszcze z miasta, a Travis był poturbowany, skopany i ostrzelany. Nie,
nie napadł go nikt z Pritchard. To panna Emily Finnegan tak go sponiewierała. Zaklinała się
co prawda na wszystkie świętości i grób swojej matki, że to straszne nieporozumienie, ale
Travis nie dał jej wiary. A czemu miałby dawać? Dobrze wiedział od swoich przyjaciół,
Cohenów, że matka panny Emily żyje i tańczy pewnie w Bostonie irlandzką gigę z panem
Finneganem, rada że pozbyła się niewdzięcznej córki, wysyłając ją do Bogu ducha winnego
człeka w Golden Crest.
Trzeba przyznać, że panna Emily była, szelma, urodziwa. Kruczoczarne loki okalały
twarzyczkę, a w wielkich orzechowych oczach zapalały się złociste blaski. Usta też miała
śliczne, póki ich nie otworzyła, a otwierała je bez przerwy. Miała swoje zdanie na każdy
temat i uważała za swój obowiązek dzielić się nim z Travisem, na wszelki wypadek, by
zapobiec przyszłym nieporozumieniom.
Nie była z tych, co to wszystkie rozumy zjadły, ale niewiele jej brakowało. Travis
wyrobił sobie opinię na jej temat po pierwszych pięciu bolesnych minutach znajomości.
Za radą właściciela hotelu, Olsena, mieli się spotkać przy stajniach. Travis dojrzał ją
już z daleka. Stała koło palika do wiązania koni, trzymając w jednej dłoni czarną parasolkę, w
drugiej białe rękawiczki. Na chodniku obok rzędem czekało na załadowanie przynajmniej
sześć sakwojaży.
Ubrana była od stóp do głów w nieskazitelną biel. Travis pomyślał, że nie zdążyła się
przebrać po wyjściu z kościoła. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że to czwartek.
Od razu się poróżnili. Wyprostowana, z wysoko podniesioną głową obserwowała
bacznie ulicę. Mimo wczesnej pory w gospodzie u Lou zebrał się już tłum krzykliwych gości.
Być może dlatego nie usłyszała, gdy podszedł od tyłu.
Popełnił błąd, klepiąc ją lekko w ramię, by zwrócić na siebie uwagę: chciał uchylić
kapelusza i przedstawić się. Wtedy wycelowała w niego. Uczyniła to tak szybko, że ledwie
miał czas się uchylić. Mały rewolwer ukryty w dłoni wypalił, gdy obracała się ku niemu.
Zdążył tylko dojrzeć błysk lufy. Gdyby nie uskoczył w ułamku sekundy, dostałby kulkę w
pierś.
Był prawie pewien, że jej Derringer ma tylko jedną komorę, ale wolał nie ryzykować.
Chwycił pannę za nadgarstek i wykręcił jej dłoń, kierując broń w górę. Dopiero wtedy
postąpił krok ku niej, by wyrazić swoją opinię.
Niewiele myśląc, zdzieliła go parasolką przez głowę i kopnęła z całych sił w udo.
Najwyraźniej mierzyła w pachwinę, a gdy nie trafiła za pierwszym razem, z wściekłością
ponowiła próbę.
Wiedział już, że ma do czynienia z wariatką.
- Puść mnie, ty jehowo!
- Co za jehowo, do pioruna?
Nie miała bladego pojęcia. Tak ją zaskoczyło pytanie, że omal nie wzruszyła
ramionami w odpowiedzi. Nie wiedziała, co oznacza „jehowa”, ale słyszała jak jej siostra
Barbara używała tego określenia, ilekroć chciała zbyć natarczywego adoratora, zawsze z
dobrym skutkiem. Ruszając z Bostonu przyrzekła sobie we wszystkim naśladować Barbarę.
- Dość ci wiedzieć, że to obelga - parsknęła. - A teraz puszczaj!
- Puszczę, jak obiecasz, że nie będziesz próbowała mnie zabić. Mam cię odwieźć do
Golden Crest - powiedział, krzywiąc się. - O ile mnie panna wcześniej nie zastrzeli, a wtedy
będzie podróżowała samopas. A niech no tylko spróbuje znowu kopnąć, to klnę się, że...
Przerwała mu, zanim zdążył powiedzieć, że wrzuci ją do koryta z wodą.
- Pan jesteś Clayborne? Nie może być - wyjąkała z przerażeniem w oczach. - Nie...
stary?
- Też nie młody - prychnął. - Jestem Travis Clayborne - dodał, ale że kopnięte kolano
boleśnie mrowiło, nie pofatygował się uchylić kapelusza. - Niech panna odda rewolwer.
Bez protestów położyła mu broń na dłoni i posłała kose spojrzenie. Nie przeprosiła, co
natychmiast zanotował sobie w pamięci.
- Przez tydzień będę kulał. Co masz, panna, w trzewikach, żelazo?
Uśmiechnęła się, a uśmiech miała olśniewający i do tego uroczy dołeczek w prawym
policzku. Gdyby nie to, że właśnie zdecydował, iż jej nie lubi, uznałby, że jest daleko więcej
niż ładna. Śliczna. Musiał się napomnieć, że wariatka przed chwilą chciała go zabić.
- Co za głupi pomysł. Ma się rozumieć, że nie okuwam trzewików żelazem. Nie
chciałam pana kopnąć, ale mnie podszedłeś znienacka.
- Nic takiego nie zrobiłem.
- Skoro tak mówisz - zgodziła się łaskawie. - Żartowałeś tylko, że jesteś gotów się
rozmyślić, prawda? Nie zostawi pan przecież bezbronnej damy w potrzebie?
Mała dama ma poczucie humoru, stwierdził Travis słysząc, jak nazywa się bezbronną.
Powiedziała to z kamienną twarzą. Niemal zapomniał o bolącym kolanie, na śmiech mu się
zbierało. Chciał się jej pozbyć jak najszybciej, ale był już w podogniejszym usposobieniu.
Pan Clayborne ociągał się z odpowiedzią. Na myśl o tym, że znowu zostanie sama
gdzie diabeł mówi dobranoc, ciarki jej przeszły po krzyżu. Z cichym westchnieniem
pomyślała, że zostało jej tylko jedno wyjście.
Niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie się umizgać do tego błazna. Raz jeszcze
westchnęła, po czym wyciągnęła biało - różowy wachlarz, który kupiła w St. Louis, solidnie
przepłaciwszy. Otworzyła go wytwornym, godzinami ćwiczonym w pociągu ruchem i
przesłoniła twarz. Po co miał widzieć, jak oblewa się rumieńcem, zażenowana swoim
absurdalnym zachowaniem.
Nie tylko zamierzała flirtować, ale też i grać pannę nieśmiałą i skromną. Zatrzepotała
rzęsami, jak zwykła czynić jej siostra. Barbara zawsze stroiła skromne minki; Emily nie miała
wątpliwości, że robi z siebie idiotkę. Bóg świadkiem, że tak też się czuła.
Zła, że jej zdrowy rozsądek usiłuje wziąć górę, uciszyła go w mgnieniu oka.
Przysięgła sobie, że całkiem się odmieni i nie miała zamiaru kapitulować, choćby nie
wiadomo jak głupio się czuła.
Przez długą chwilę Travis w milczeniu spoglądał, jak Emily trzepocze rzęsami. Ani
słowa, pokręcona panna. Nagle zrobiło mu się jej troszeczkę żal. Taka była nie na miejscu na
nędznej uliczce Pritchard, wystrojona od święta, ze swoimi żałośnie poprawnymi manierami.
Pojął w mig, że próbuje nim manipulować i postanowił podjąć grę.
- Może powinnaś zasięgnąć rady doktora Morgensterna, zanim ruszysz w drogę,
madame. Przepisze coś, bo okrutnie powieki ci latają. Nie żebym miał być niedelikatny, ale
taka przypadłość musi doskwierać.
Z głośnym trzaskiem zamknęła wachlarz i westchnęła głośno.
- Albo jest pan jak pień nieczuły, albo to ja jestem jeszcze nie wprawiona.
- Nie wprawiona, w czym niby?
- We flircie, panie Clayborne. Próbuję z tobą flirtować.
Jej szczerość wywarła odpowiednie wrażenie.
- Niby czemu?
- Czemu? Żebyś zrobił, czego chcę, ma się rozumieć. Nie za dobrze mi idzie, prawda?
Nie odpowiedział na to dziwaczne pytanie.
- Powieki przestały ci latać - wycedził, wzbudzając natychmiast jej gniew.
- Wcale mi nie latały - mruknęła. - Z moimi oczami wszystko w porządku, ślicznie
dziękuję. Chciałam tylko wypróbować na tobie moje sposoby, ot co. Czy moglibyśmy pójść
teraz po panią Clayborne i ruszać w drogę? Oby była sympatyczniejsza od ciebie. Przestań się
tak we mnie wgapiać, proszę. Chciałabym dojechać na miejsce przed zmrokiem.
- Nie ma żadnej pani Clayborne.
- Bez tego się nie obejdzie.
- Zechciałabyś powiedzieć wreszcie coś, co trzymałoby się kupy?
Postąpiła krok do tyłu. Ten człowiek jest zbyt przystojny jak na jej wrażliwość. Ma
cudowne zielone oczy. Zauważyła to, kiedy się złościł na nią i zadawał niegrzeczne pytania.
A jaki męski!
Travis był wysoki, może trochę za szczupły, ale szeroki w barach. Niżej spojrzeć nie
śmiała, bo gotów by pomyśleć, że znowu go kopnie, ale była pewna, że nogi też ma niczego
sobie.
Ani słowa, wyjątkowo przystojny mężczyzna. Kobiety pewnie się za nim uganiają.
Głupie niewiasty, bezbronne wobec tych zielonych oczu. Jego uśmiech też mógłby wywołać
niezłe zamieszanie. Raz ledwie, na moment się do niej uśmiechnął, a serce od razu zabiło
gwałtowniej. Setki serc pewnie już złamał i nie zamierzała dopisywać swojego do długiej
listy. Tę bolesną lekcję miała już za sobą. Ślicznie dziękuje.
Panna Finnegan mierzyła go zimnym wzrokiem, a on zachodził w głowę, czym to się
przyczynił do tak nagłej zmiany.
- Pytałem czemu to miałbym być żonaty, żeby odwieźć cię do Golden Crest.
- Bo to wołająca o pomstę do nieba nieprzyzwoitość wyprawiać się w nieznane z
takim przystojnym mężczyzną. Co ludzie powiedzą?
- A kto by się tym przejmował? Zna tu pani kogo?
- Nie, ale poznam, kiedy już wyjdę za pana O'Toole'a. Skoro do Golden Crest tylko
dzień drogi stąd, będę tu przyjeżdżała na zakupy. Zapewne rozumiesz moje obawy, sir.
Trzeba dbać o obyczajność.
Nasrożył się.
- Skoro nie możesz ze mną jechać, moja rola skończona. Chciałem dobrze,
przyszedłem, a teraz żegnam, madame.
Już odchodził, obruszyła się serdecznie na takie zachowanie.
- Czekajże - zawołała biegnąc za nim. - Nie zostawisz mnie przecież samej.
Dżentelmen nigdy nie opuszcza damy w kłopocie.
- Widać nie jestem dżentelmenem - powiedział, odchodząc szybkim krokiem - a z
panny żadna dama w kłopocie.
Chwyciła go za rękę, zaryła obcasami w ziemię i tak pojechała kilka kroków.
- A żebyś wiedział, że jestem w kłopocie i niegodziwe to z twojej strony mi nie
wierzyć.
- Dopiero co byłem przystojny, a teraz jestem niegodziwy?
- Jedno i drugie.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Wiedział, że nie może zostawić jej na lodzie tutaj w
Pritchard, jeśli chce spojrzeć w oczy mamie Róży, uznał więc, że jeśli ma ją dowieźć do
Golden Crest i zachować zdrowe zmysły, musi się z nią jakoś dogadać.
- To nie miał być komplement - powiedziała piekąc raka, z czym całkiem mu
przypadła do gustu.
- Co nie miało być komplementem?
- Że jesteś przystojny. Randolph Smythe też zdawał mi się przystojny, a okazało się,
że z niego bydlę.
O nic nie pytaj, powiedział sobie.
- Nie wiesz, kim jest Randolph Smythe?
- Nie chcę wiedzieć.
I tak mu powiedziała.
- Miałam za niego wyjść.
Teraz się zainteresował.
- Ale nie wyszłaś.
- Nie wyszłam, chociaż byłam gotowa.
- Jak bardzo?
Spąsowiała jeszcze bardziej.
- Odwieziesz mnie do Golden Crest, czy nie?
Nie dopuści, żeby zmieniała temat, kiedy obudziła już jego ciekawość.
- Jak bardzo? - zapytał ponownie.
- Czekałam na niego przy ołtarzu, a on nie przyszedł - powiedziała szybko.
- Zwiódł cię? Niegodziwie postąpił. Nie rozumiem, czemu się rozmyślił w ostatnim
momencie - oznajmił z niejakim współczuciem.
Kłamał. Był pewien, że dobrze wie, dlaczego poczciwy Randolph zmienił zamiary.
Musiał przejrzeć na oczy. Travis był ciekaw, czy i jego Emily próbowała zastrzelić. Każdy,
kto ma choć trochę rozumu, wiałby gdzie pieprz rośnie.
- Nie było zatem wesela - rzekł, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
Wpatrywała się w niego z taką ufnością, jakby oczekiwała większego współczucia. Zdobył
się na wysiłek.
- Niektórzy mężczyźni nie nadają się do życia z jedną kobietą. Randolph pewnie do
nich należał.
- On nie był taki.
- Staram się być miły, moja panno.
- Nie chcesz wiedzieć, czemu nie przyszedł na ślub?
- Zastrzeliłaś go?
- Skądże.
- No to nie chcę wiedzieć, czym się kierował. Dość, że wesela nie było.
- Było wesele, a jakże. Nie mówiłam ci, panie Clayborne, że moja siostra też się nie
pokazała w kościele?
- Żartujesz.
- Mówię najpoważniej w świecie.
- Twoja siostra i Randolph...
- Są teraz małżeństwem.
Był oburzony.
- W jakiej rodzinie się urodziłaś? Własna siostra coś takiego ci zrobiła?
- Nigdy nie byłyśmy blisko.
Popatrzył na nią z ukosa.
- Nie wydajesz się zbytnio zmartwiona.
Travis pokręcił głową, zdziwiony, że tak go zaintrygowała ta historia. Nie znał
Randolpha Smythe'a, ale chętnie by mu przyłożył za to, że tak okrutnie obszedł się z Emily.
Jakby się zastanowić, Emily Finnegan nie znał również. Czemu, do diaska, tak go to obeszło?
Zobaczyła współczucie w jego oczach i zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
- Tylko nie próbuj się nade mną litować, panie Clayborne.
Miała taką minę, jakby znowu zamierzała go kopnąć. Całe rozrzewnienie odeszło w
mgnieniu oka.
- Pewnie sama jesteś sobie winna.
Gdyby wzrok mógł zabijać, braliby już z niego miarę na trumnę. Travis wszak się nie
stropił, jeszcze pokiwał głową na znak, że tak właśnie myśli.
- A to niby czemu? - zapytała, założyła ręce na piersiach i przy okazji trzepnęła go
niechcący parasolką.
Uznawszy, że zrobiła to umyślnie, chwycił parasolkę, rzucił na bagaże i dopiero
odpowiedział.
- Wybrałaś niewłaściwego mężczyznę, człowieka bez skrupułów, sama sobie jesteś
winna. Jeszcze nie zrozumiałaś, że lepiej ci bez niego?
Zyskał przebaczenie w jej oczach. W tym, co mówił, nie było okrucieństwa, lecz
szczerość. Prawdę powiedział, wybrała człowieka bez skrupułów.
- Zawieziesz mnie do Golden Crest czy nie?
- Co się stało z tą parą, która ci towarzyszyła?
- Możesz się wyrażać jaśniej?
- Jaśniej?
- O której mówisz?
Nastawił uszu.
- Ile ich było?
- Trzy.
- Trzy osoby czy pary?
- Pary.
Stropiona wbiła wzrok w ziemię. Najwyraźniej poruszył niewygodny temat. Dopiero
teraz przypomniał sobie, że Cole wspomniał, jak to ludzie w Pritchard boją się panny Emily
Finnegan. Pożałował po niewczasie, że nie wypytał go o szczegóły. Cóż, przepadło, ale nie
ruszy z tą kobietą w drogę, póki czegoś więcej się nie dowie.
- Towarzyszyło ci sześć osób?
- To była bardzo długa podróż, panie Clayborne.
- Co się stało z pierwszą parą?
- Z Johnsonami?
- Niech będzie, z Johnsonami - zgodził się, byle mówiła dalej. - Co z nimi?
- To dość tragiczna historia.
Czuł, że to powie.
- Ani chybi. Co im zrobiłaś? Zesztywniała.
- Nic im nie zrobiłam. Rozchorowali się w pociągu. Czymś się chyba struli i mieli
nudności. Inni pasażerowie też - dodała. - Johnsonowie zostali w Chicago. Pewnie już
wyzdrowieli.
- Co się stało z drugą parą?
- Masz na myśli Porterów? To też była dość tragiczna historia. I oni się pochorowali.
Ryba.
- Ryba?
- Tak, oni też jedli rybę. Musiała być nieświeża. Ostrzegałam pana Portera, ale mnie
nie posłuchał.
- I?...
- Wyniesiono ich oboje z pociągu w St. Louis.
- Zepsuta ryba potrafi zabić człowieka - zauważył.
Przytaknęła skwapliwie.
- Pana Portera zabiła.
- A co z panią Porter?
- Wszystkich obwiniała o śmierć męża, nawet mnie. Może pan sobie to wyobrazić? A
ja ostrzegałam go, żeby nie jadł tej ryby. Na próżno, uparł się.
- Dlaczego więc pani Porter ciebie winiła?
- Bo Johnsowie się otruli. Nie wierzyła, że to jedzenie. Uważała, że to ja wszystkich
truję. Nie martw się, sir. Jeśli nie będziesz jadł ryby, wszystko powinno być dobrze.
- Czy trzecia para też zjadła rybę?
Pokręciła głową.
- Nie, ale to też dość...
- Tragiczna historia? - podsunął.
- Tak, tragiczna - zgodziła się. - Skąd wiesz? Słyszałeś już, co się przytrafiło panu
Hanesowi?
- Nie. Co mu się przytrafiło?
- Dostał kulkę.
- Wiedziałem, że kogoś zastrzeliłaś.
- Wcale nie - krzyknęła. - Dlaczego posądzasz mnie o taki straszny czyn?
- Mnie próbowałaś zastrzelić.
- To był przypadek.
Postanowił ją rozdrażnić.
- W porządku. Zastrzeliłaś zatem pana Hanesa przez przypadek?
- Nie. Grał z jakimś mężczyzną w karty i raptem jeden z nich, nie pamiętam który,
oskarżył tego drugiego, że oszukuje. Zaczęła się awantura i pan Hanes został postrzelony, ale
nie śmiertelnie. Ten drugi też mógł oberwać, bo obaj strzelali. Bardzo niekulturalnie się za-
chowywali. Zniszczyłam sobie najlepszy kapelusz, kiedy z panią Hanes schowałyśmy się pod
ławkę, żeby nie dosięgła nas zbłąkana kula.
- Co było dalej?
- Konduktor opatrzył panu Hanesowi ranę, zatrzymał pociąg w Emmerson Point i
zostawił pana Hanesa pod opieką miejscowego lekarza.
- A ty resztę drogę przebyłaś sama?
- Tak, dojechałabym i do Golden Crest, gdybym znała drogę, ale właściciel hotelu
powiedział mi, że nie dam rady bez przewodnika, to zaczęłam go szukać. I wtedy pan
zaofiarował swoje usługi. Odwieziesz mnie?
- Odwiozę.
- Och, dziękuję, panie Clayborne - szepnęła i ścisnęła mu dłoń. - Nie będzie pan
żałował - zapewniła z uśmiechem.
- Możesz mówić mi Travis.
- Dobrze. To bardzo miło z twojej strony, że mnie odwieziesz, Travisie.
- Nie ma w tym nic miłego. Spadłaś mi na głowę i im szybciej ruszymy, tym szybciej
się ciebie pozbędę.
Cofnęła dłoń i odwróciła się w stronę bagaży.
- Gdybym właśnie sobie nie przypomniała, że postanowiłam skończyć z otwartością i
bezpośredniością, powiedziałabym, że z ciebie gbur i człowiek nieużyty.
- Zdawało mi się, że cały czas byłaś otwarta i bezpośrednia, czyż nie?
- Ale właśnie sobie przypomniałam, żeby nie być.
- Tym razem nie będę prosił o wyjaśnienia - mruknął. - Zaczekaj tutaj, a ja poszukam
koni. Aha, w góry możesz wziąć tylko dwie torby, resztę zabierze O'Toole. Tymczasem
możesz zostawić je w hotelu. Olsen dopilnuje, żeby nikt ich nie ukradł.
- Ani myślę. Zabieram wszystkie. Ślicznie dziękuję! - krzyknęła za nim na cały głos,
ale Travis był już na środku ulicy.
- Nie, nie zabierasz. Bardzo proszę.
Zacisnęła usta ze złości i patrzyła za odchodzącym Travisem. Postawny mężczyzna.
Szkoda, że taki arogant.
Westchnęła i z ociąganiem odwróciła wzrok. Jest przecież zaręczona z panem
O'Toolem i nie powinna zwracać uwagi na innych mężczyzn.
To Barbara, nie ona, była czarną owcą w rodzinie. Emily jest osobą trzeźwą i
praktyczną, na której można polegać, niczym na parze starych wygodnych butów. Nie, kiedyś
taka była, teraz już nie.
Travis przeszedł już na drugą stronę ulicy.
- Powinnam cię ostrzec. Nie można na mnie polegać - zawołała.
- Też tak uważam. Nie masz za grosz rozsądku - odkrzyknął.
Uśmiechnęła się z satysfakcją. Travis na ten widok wrósł w ziemię.
- Uważasz, że nie mam za grosz rozsądku?
Była najwyraźniej zachwycona tą oceną. Czy ta kobieta nie rozumie, że właśnie ją
obraził?
Nie, nie obraził, powiedział szczerą prawdę, poprawił się w myślał.
- Emily?
- Tak?
- Czy O'Toole wie, że żeni się z pomyloną dziewczyną?
3
Emily dąsała się. Lodowaty wzrok, kamienne milczenie. Travisowi zbierało się na
śmiech, ale zachowywał grobową powagę. Nie może dać jej odczuć, jaka jest zabawna, bo
rozpęta piekło.
Późnym popołudniem zarządził postój, by dać wytchnąć koniom. Tak przynajmniej
powiedział. Chyba uwierzyła w jego kłamstwo. Tak naprawdę chciał, by to ona odpoczęła.
Nie była na pewno amazonką. Cały czas uderzała pupą o siodło, a zbolała mina wyraźnie
mówiła, że panna dostała w kość.
Kiedy wreszcie zsiadła ze swojego wierzchowca, nie mogła się wyprostować.
Odrzuciła pomoc, a w przesadnie współczującym spojrzeniu towarzysza nie dojrzała nic
zabawnego.
Byli już dosyć wysoko w górach i w powietrzu czuło się chłód. Travis zaczął rozpalać
ognisko, by mogła się ogrzać. Zjedli w milczeniu skromny posiłek. Właśnie pomyślał, że
podróż nie będzie może taka straszna, gdy Emily obróciła jego nadzieje w pył.
- Zrobiłeś to specjalnie, Travisie? Przyznaj się i przeproś, może ci wybaczę.
- Nie zrobiłem tego specjalnie. Zamiast przełożyć prawą nogę przez łęk uparłaś się
jechać po damsku. Skąd miałem wiedzieć, że nie umiesz jeździć inaczej?
- Na Południu damy jeżdżą po damsku - oznajmiła.
Poczuł, że za chwilę rozboli go głowa.
- Nie jesteś przecież z Południa, tylko z Bostonu.
- Co ma piernik do wiatraka. Damy z Południa są bardzo wytworne. Wszyscy o tym
wiedzą, postanowiłam więc być damą z Południa.
Poczuł rwanie w skroniach.
- Nie możesz być z Południa, bo tak sobie postanowiłaś.
- Ależ oczywiście, że mogę. Mogę być kim zechcę.
- Dlaczego akurat z Południa? - zapytał nieopatrznie.
- Ten ich delikatny zaśpiew. Jest bardzo kobiecy i melodyjny. Przestudiowałam
dogłębnie tę kwestię i zapewniam cię, że wiem, o czym mówię. Opanowałam akcent. Chcesz
usłyszeć jak...
- Nie chcę. Nie wszystkie damy z Południa jeżdżą po damsku, Emily.
Posłała mu tak kose spojrzenie, iż pożałował, że podniósł znowu temat jazdy konnej.
- Większość - rzekła. - To, że nigdy jeszcze nie jechałam po damsku, nie znaczy, że
nie dałabym sobie rady, ale ty musiałeś się wtrącić. Specjalnie przerzuciłeś mnie przez konia.
Mogłam skręcić kark.
Ani trochę nie czuł się winny.
- Pomogłem ci tylko wsiąść. Boli cię jeszcze ramię?
- Nie. I doceniam fakt, że je rozmasowałeś, ale suknia jest do niczego. Ślicznie
dziękuję. Co sobie Clifford O'Toole o mnie pomyśli?
- W rękawiczce masz dziurę od kuli. To będzie pierwsza rzecz, którą zauważy. Poza
tym, jeśli cię kocha, nie powinien zwracać uwagi na wygląd.
Ugryzła kawałek jabłka i dopiero zdecydowała się odpowiedzieć.
- Nie kocha mnie. Niby jak? Nigdy w życiu mnie nie widział.
Przymknął oczy. Rozmowa z Emily okazywała się równie trudna, jak próby
dyskutowania z Colem.
- Masz zamiar poślubić mężczyznę, którego nie znasz? Czy to trochę nie dziwne?
- Nie bardzo. Słyszałeś chyba o listownych narzeczonych?
- Jesteś jedną z nich?
- Poniekąd - bąknęła. Naturalnie była, ale duma nie pozwalała jej się przyznać.
- Korespondowaliśmy z panem O'Toolem i chyba całkiem dobrze go poznałam. Pisze
gładko i potoczyście, a nadto jest poetą.
- Słał ci wierszowane listy? - zapytał, szczerząc zęby.
Zadarła leciutko brodę.
- Co w tym śmiesznego?
- Musi być z niego... pomyleniec.
- Ani trochę. Piękne pisze wiersze i przestań tak szczerzyć zęby. Naprawdę są piękne,
a on nadzwyczaj inteligentny. To widać. Przeczytaj sobie jego listy, kiedy mi nie wierzysz.
Mam wszystkie trzy w torbie. Poszukać?
- Nie będę czytał jego listów. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego uparłaś się wyjść za
nieznajomego?
- Próbowałam za znajomego i widzisz, jak się skończyło.
- Podjęłaś decyzję, kiedy tamten cię zawiódł?
- Powiedzmy, że było to ostatnie rozczarowanie, które zgodziłam się ścierpieć.
- Doprawdy? - Ciekaw był jak też zamierzała zapobiec następnym.
Jakby czytała w jego myślach.
- Nie spałam całą noc... poślubną - powiedziała.
- Płakałaś?
- Nie, nie płakałam. Rozmyślałam nad swoim położeniem i w końcu obmyśliłam plan,
który wszystko powinien odmienić. Byłam zawsze szczera i otwarta. Koniec z tym. Ślicznie
dziękuję.
- Jak to się dzieje, że ze mną jesteś szczera?
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie nie powinnam, ale nigdy więcej się już nie zobaczymy, więc nieważne czy
wiesz, że postanowiłam oszukiwać. Nikt inny nie wie.
- Udając kogoś, kim nie jesteś, napytasz sobie biedy.
Miała w tej materii odmienne zdanie.
- Byłam, kim jestem, i nie wynikło z tego nic dobrego. Kiedy to zrozumiałam,
postanowiłam wymyślić siebie na nowo. Dość już miałam starań, wysiłków i zdrowego
rozsądku.
- Przesadzasz. - I jesteś pomylona, dodał w myślach. - Twoja duma została zraniona,
ale ból minie.
Zagniewały ją te słowa.
- Doskonale wiem, co robię. Moja duma nie ma z tym nic wspólnego. Starania i
wysiłki zaprowadziły mnie do nikąd. Dać ci przykład?
Nie czekając na odpowiedź, wdała się w opowieść.
- Randolph studiował, chciał zostać bankierem. Był na ostatnim roku studiów, kiedy
się zaręczyliśmy. Miał kiepskie oceny i bał się, że wyrzucą go z uniwersytetu. Mówiłam, żeby
mniej chodził na przyjęcia, a bardziej przyłożył się do nauki, ale mnie nie słuchał. Prosił,
żebym mu pomogła w zbieraniu materiałów do pracy, a ja głupia chciałam mu się
przypodobać. Skończyło się tak, że pisałam dla niego całe rozprawy. Miały mu niby pomóc w
układaniu własnego tekstu, tymczasem on umieszczał na pierwszej stronie swoje nazwisko i
dawał je swoim profesorom. Postąpił nieuczciwie i jaka kara go za to spotkała? Skończył
studia z wyróżnieniem, dostał pracę w jednym z najbardziej szacownych banków w Bostonie,
zaczął dobrze zarabiać. Wtedy zainteresowała się nim moja siostra. Czyż to nie ironia losu?
Gdybym mu nie pomogła, nie dostałby łakomej posady i Barbara nie spojrzałaby nawet na
niego. Ale błędy czegoś mnie nauczyły i dlatego z panem O'Toolem wszystko się dobrze
ułoży. Randolph złamał dane słowo, panu O'Toole'owi na to nie pozwolę.
- Jakim sposobem?
Puściła pytanie mimo uszu.
- Może nie jest tak bogaty jak Randolph, ale prawie, i żyje w pięknym, dzikim kraju.
Nienawidzę miasta. Nie potrafię tam żyć. Nie zrozumiesz tego, bo całe życie przeżyłeś tutaj,
ale ja tam usychałam. Powietrze zanieczyszczone, pełno ludzi na ulicach, wszędzie
gmaszyska takie wysokie, że zasłaniają niebo.
- Nie zamierzałaś mieszkać z Randolphem w Bostonie?
- Przyrzekał, że po roku małżeństwa przeniesiemy się na Zachód. Ojciec był
przerażony. Uważał, że pensja Randolpha jest ważniejsza od mojego usychania.
- Pieniądze nie są ważniejsze. Pamiętam jak to było, kiedy mieszkałem w Nowym
Jorku.
Zrobiła wielkie oczy.
- Mieszkałeś na Wschodzie?
- Gdzieś do dwunastego roku życia.
- Dlaczego się przeniosłeś?
Miał zamiar krótko odpowiedzieć na pytanie, nie rozwodząc się nad przeszłością, ale
tak swobodnie się z nią rozmawiało, że powiedział znacznie więcej niż chciał. Strawił dobre
pół godziny opisując braci, siostrę, szwagra i mamę Różę. Była zafascynowana jego rodziną,
a kiedy wspomniał, że ma zamiar zostać prawnikiem, uśmiechnęła się.
- Szczęściarz z ciebie, że masz taką kochającą rodzinę.
Przytaknął.
- A ty?
- Mam siedem sióstr. Może któraś przyjedzie kiedyś odwiedzić mnie i pana O'Toole'a.
On ma wspaniały dom z krętymi schodami. Opisał go w listach.
Travisa niewiele obchodził jej przyszły dom.
- Będziesz żałowała, że wyszłaś za człowieka, którego nie kochasz.
Nie zareagowała na tę uwagę, przeczesała tylko włosy palcami. Choćby nie wiem jak
z nimi walczyła, loki ciągle muskały twarz. Mogłaby podbić każdego mężczyznę, tyle w niej
było kobiecego wdzięku. Gdyby tylko nie upierała się być taka pomylona.
Postanowił jej to powiedzieć.
- Wiesz na czym polega twój problem?
- Wiem - odparła z miejsca. - Powinnam była uczyć się od mojej siostry. Barbara nie
ma krzty zdrowego rozsądku, jest zupełnie niepraktyczna. Udaje bezradną i potrafi flirtować.
- Żaden mężczyzna nie chce bezradnej kobiety, a praktyczna zawsze się zda.
Wstał, zanim zdążyła wszcząć sprzeczkę, rozprostował mięśnie karku i zaczął zbierać
kamienie, by zagasić ognisko.
Zaskoczyła go, oferując pomoc. W kilka minut skończyli. Raptem zrobiło mu się
spieszno ruszać w dalszą drogę. Za długo zmarudził, opowiadając o swojej rodzinie. Nie
rozumiał, dlaczego powiedział jej tak wiele, nie miał przecież w zwyczaju zwierzać się
obcym.
Emily nie była obca tylko... inna. Nie bardzo potrafiłby powiedzieć, co go w niej
pociągało, cokolwiek to było, instynkt ostrzegał go, by trzymał się od niej z daleka. Ciało
miało całkiem inne zdanie w tej materii i podsuwało rojenia, jak to się z nią kocha. Próbował
wyobrazić sobie Emily bez ubrania, co wymagało pewnego wysiłku, zważywszy jak szczelnie
była osłonięta.
Czuł, że musi być wspaniała: kształty ukryte pod stanikiem sukni, wąska talia i
szczupłe biodra powiadały mu, że jest dobrze zbudowana i że nie doznałby zawodu. Ta
kobieta miała wszystko jak trzeba i na swoim miejscu.
Co innego myśleć, inna rzecz brać się do dzieła. Ani myślał wprowadzać swoje
rojenia w czyn, wszak dawał im folgę bez zbędnych skrupułów. Była kobietą ponętną, a on
potrafił docenić niewieścią urodę, jak każdy mężczyzna żyjący na odludziu.
Nie, nie przejmował się tym, co mówiło ciało. Potrafił z łatwością nad nim panować.
Martwiło go natomiast, że zaczyna dobrze czuć się w jej towarzystwie, chociaż zachodził w
głowę, co może mu się podobać w osobie o tak cudacznych poglądach. Emily wywoływała
uśmiech na jego twarzy, prawiąc rzeczy szalone.
Z przyjemnością na nią spoglądał. Nic w tym przecież złego. Ba, źle byłoby nie
spoglądać. Jest przecież normalnym mężczyzną, o normalnych skłonnościach, a ona z każdą
chwilą stawała się śliczniejsza. Co nie znaczy, że się w niej zadurzył.
Przeanalizowawszy sytuację, poczuł się raźniej i przestał burmuszyć. Widząc, jak
karmi konia resztką jabłka, uznał, że to urocze, a przy tym praktyczne. Ciekaw był jak też uda
się jej udawać istotę bezbronną i niezaradną wobec Clifforda O'Toole'a.
Czekał przy koniach, ona tymczasem poszła umyć się w potoku. Uczuł uścisk w
gardle, gdy patrzył jak wraca biegiem, z zaróżowionymi od lodowatej wody policzkami, i
woła radośnie, że dzień jest piękny. Miał ochotę ją ucałować i trzeba było nie lada
dyscypliny, by się powstrzymał.
- Jestem gotowa do drogi, Travisie.
Natychmiast się ocknął.
- Czas najwyższy. Zmarnowaliśmy dwie godziny - stwierdził rzeczowo.
- Nie zmarnowaliśmy. Było... miło.
Wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym pomógł ci dosiąść konia?
- I przerzucić mnie przez grzbiet? Raczej nie.
Dobrą chwilę trwało, nim trafiła stopą w strzemię, ale w końcu siedziała w siodle.
Posłała Travisowi zwycięski uśmiech. Zgasł szybko.
- Bezradna kobieta poprosiłaby o pomoc - powiedział i z uśmiechem wskoczył na
swojego wierzchowca. Musi być wariatem, skoro zaczyna lubić pannę Emily Finnegan.
JULIE GARWOOD RÓŻOWA Czas Róż Tytuł oryginału ONE PINK ROS Przełożyła Ewa Mikina
PROLOG Dawno temu żyła sobie niezwykła rodzina. Nazywali się Clayborne'owie, a łączyły ich więzy silniejsze niż więzy krwi. Poznali się, gdy będąc jeszcze wyrostkami szlifowali bruki nowojorskich ulic: Adam, zbiegły niewolnik, doliniarz Douglas, rewolwerowiec Cole i wydrwigrosz Travis, i przetrwali trzymając się razem i wspólnie broniąc przed silniejszymi od nich. Gdy w swoim zaułku znaleźli maleńką dziewczynkę - podrzutka, poprzysięgli sobie, że zapewnią jej szczęście i ruszyli na Zachód. Przewędrowali szmat kraju, aż w końcu osiedli na niewielkim skrawku ziemi w sercu Montany, który nazwali Różanym Wzgórzem. Jak żyć uczciwie dowiadywali się z listów matki Adama, Róży; jej zawierzali swoje lęki, nadzieje i marzenia, a ona obdarzała ich najserdeczniejszą miłością. Z czasem zaczęli ją traktować jak własną matkę i nazywać mamą Różą. Po długich dwudziestu latach Róża zamieszkała wreszcie ze swoimi chłopcami. Jej przyjazd był wielkim świętem, ale i przyczyną zamieszania. Zamężna już córka oczekiwała pierwszego dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Dobrze się im wiodło, ale mamie nie podobało się, że ciągle są kawalerami i nie kwapią się do żeniaczki. A że wierzyła, iż Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, pozostawało jej tylko jedno. Musiała się wtrącić.
Thomas Hood, „Time of Roses” Nie w zimie z naszych wróżb Wyczytał los kochanie. Był czas kwitnienia róż – Rwaliśmy je w altanie. Przeł. Wojciech Usakiewicz
1 Różane Wzgórze, Montana Valley, 1880 Travis najpoważniej w świecie rozważał możliwość zamordowania człowieka. Najmłodszy brat wrócił właśnie z wypadu na południe Terytorium. Zamierzał przenocować w domu i podjąć pościg na nowo. Do tej pory łotr mu się wymykał. Już myślał, że go ma, gdy ten jakby się rozpłynął w powietrzu. Travis, wściekły, musiał przyznać, że go frant przechytrzył. A jakże, uchyli przed nim kapelusza, że taki zmyślny, a potem zastrzeli. Nie odpuści. Winowajca zwał się Daniel Ryan i popełnił grzech, którego wybaczyć nie można. Oszukał słodką, niewinną damę o złotym sercu, a mówiąc dokładnie - mamę Różę. Popełnił niegodziwość, za którą, w oczach Travisa nawet śmierć nie mogła być zadośćuczynieniem. Mściciel powtarzał sobie, że sprawiedliwość jest po jego stronie. Wieczorem odczekał, aż matka położy się spać, by omówić rzecz z braćmi. Siedzieli rzędem na ganku: nogi na poręczy, głowy odchylone do tyłu, oczy zamknięte. W chwilę potem jak Róża poszła na górę, dołączył do nich szwagier, Harrison. Miał im właśnie powiedzieć, że wyglądają na zadowolonych z życia, gdy Travis obwieścił swoje zamiary. Harrisonem aż zatrzęsło. Łagodnie nadmienił, że jego skromnym zdaniem złodziejaszkiem powinien się zająć wymiar sprawiedliwości i że ów człowiek, jak każdy mężczyzna i kobieta w tym kraju, ma prawo do sprawiedliwego wyroku. Jeśli sąd orzeknie winę, szubrawiec trafi do więzienia, ale żeby od razu zabijać z zimną krwią? Namaszczona oracja Harrisona pozostała bez odpowiedzi. Z wykształcenia prawnik, miał zwyczaj rozwodzić się nad każdym drobiazgiem. Rozczulająca była dla braci ta wiara szwagra w sprawiedliwość dla wszystkich. Mąż ich siostrzyczki, człek poczciwy, pochodził wszak ze Szkocji i miał bardzo naiwne wyobrażenia o prawach Dzikiego Zachodu. Może w doskonałym świecie niewinny jest chroniony, a złoczyńcę spotyka zasłużona kara, ale oni nie żyli w doskonałym świecie, tylko w Montanie. Poza tym, jaki stróż prawa będzie się uganiał za byle zaskrońcem, gdy wokół roi się od śmiertelnie kąsających grzechotników? Harrison ani myślał przychylać się do poglądów Clayborne'ów. Oburzony przypomniał Travisowi, że prawnik ma obowiązek postępować jak człowiek honoru, zamiast ścigać złodzieja, który okradł ich matkę. Poradził nawet Travisowi, żeby raz jeszcze przeczytał Państwo Platona.
Nic wszakże nie mogło powstrzymać Travisa od wypełnienia świętej dlań powinności. Pochylił się do przodu i spojrzał na Harrisona. - Syn ma przede wszystkim obowiązki wobec matki - oznajmił. - Amen - mruknął Douglas. - To oczywiste, że mama Róża została oszukana i obrabowana - ciągnął Travis. - Poprosił, żeby mu pokazała złote pudełeczko z kompasem. - Niepotrzebnie o nim opowiadała - westchnął Adam. - Stało się. Kiedy usłyszał, że pudełeczko jest ze złota, zaraz zachciało mu się je obejrzeć. - Od razu pomyślał o kradzieży - wtrącił Cole. - Sprytnie wykorzystał moment, kiedy tłum ich rozdzielił - dodał Adam. - Mama Róża mówiła, że ten Ryan to kawał chłopa - przypomniał Douglas. - Znaczy się, muskularny osiłek. Niepodobna, żeby ludzie tak łatwo go odepchnęli. Od początku chciał ukraść. - Na Boga, Douglasie, nie możesz zakładać... - zaczął Harrison, ale Travis mu przerwał: - Skrzywdził mamę i nie ujdzie mu to na sucho. Nie darujemy draniowi. Chyba rozumiesz, co czujemy, Harrison. Też przecież miałeś matkę? - Nie byłbym tego taki pewien - wycedził Cole, rozdrażniając jeszcze bardziej Harrisona. - Upadliście na głowę - oświadczył wojowniczo usposobiony szwagier, odczekał aż przebrzmią ironiczne pomruki i oznajmił, że plan Travisa to nic innego, jak morderstwo z premedytacją. Cole parsknął śmiechem i klepnął Harrisona w plecy za to, że powiedział coś tak zabawnego, po czym poradził mu, by zaczął myśleć jak wyciągnąć Travisa z więzienia, kiedy ten spełni synowską powinność. W końcu stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli Travis sprowadzi złoczyńcę na Różane Wzgórze, by cała rodzina wzięła na nim pomstę. Harrisonowi ręce opadły. Nie sposób było przemówić braciom do rozumu. Doprowadzali go do szału. Wiedział jednak, że w głębi serca żaden z nich nie byłby zdolny popełnić zbrodnię. - Skąd wiesz, że człowiek, za którym się uganiasz, nazywa się Daniel Ryan? Może to pseudonim? Może kłamał, że pochodzi z Teksasu? - Akurat. Przedstawił się mamie Róży, zanim dowiedział się od niej, jakie prezenty nam wiezie - zaprotestował Cole.
- Dzięki Bogu nie powiedziała mu o innych, bo ukradłby i mój zegarek - westchnął Douglas. - I moją mapę - dorzucił Adam. - I moje oprawne w skórę książki - uzupełnił Travis. - Na pewno był z Teksasu, miał dziwny akcent - powiedział Adam. - Prawda, mama mówiła, że taki... Jak to ona określiła, Travisie? - Uroczy? - odparł zagadnięty ponuro. - Nigdy nie lubiłem imienia Daniel. Tak sobie myślę, że w ogóle nie przepadam za Teksańczykami. Nie można im ufać - oznajmił Cole. Harrison wzniósł oczy do nieba. - A czy ty w ogóle kogoś lubisz? Wyświadcz mi łaskę i nie odzywaj się, póki nie pójdę na górę. Przy tobie przestaję myśleć logicznie. Cole zaśmiał się. - Uparłeś się zamieszkać po ślubie na Różanym Wzgórzu, to musisz mnie teraz znosić, chcesz czy nie. - Mary Rose powinna być teraz pod opieką matki. Miałem może włóczyć się od miasta do miasta z sędzią Burnsem i zostawić ją samą w Blue Belle? A na marginesie, jeśli jeszcze raz powiesz jej, że chodzi jak kaczka, to oberwiesz. Słyszałeś? Jest teraz przewrażliwiona i nie musi słuchać, że jest gruba jak... Cole nie pozwolił mu dokończyć. - W porządku, nie będziemy jej dokuczali. Prawdę mówiąc, bardzo ostatnio wyładniała. - Zawsze była ładna - obruszył się Adam. - Tak, ale teraz, kiedy nosi moją siostrzenicę albo siostrzeńca, jest jeszcze ładniejsza. A spróbuj powtórzyć jej, co powiedziałem. Żyć by mi nie dała. Moja siostrzyczka ciągle znęca się nade mną, Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Dostrzegł iskierki w oczach Harrisona, jakby tamten zamierzał mu dokuczyć, ale że Cole nie był dzisiaj w nastroju do sprzeczki, szybko zmienił temat i zaczął mówić o nicponiu, który przywędrował aż z Teksasu. - Ruszasz jutro, Travisie? - Tak. - Jak to się stało, że ty właśnie uganiasz się za Danielem Ryanem? - zapytał Harrison. - Jeśli rzeczywiście ukradł kompas twojego brata, to chyba Cole powinien go odszukać? - Cole nigdzie nie może się ruszyć - wyjaśnił Adam.
- Musi siedzieć w domu, dopóki stary Shamus Harrington nie ochłonie - dodał Douglas. - Co zrobiłeś, Cole? - Prawdę powiedziawszy, Harrison wolałby nie znać odpowiedzi. - Bronił się. Jeden z synów Harringtona wyciągnął rewolwer, zaczęła się strzelanina. - I co dalej? - dopytywał się Harrison. - Ja wygrałem. - Jasne - prychnął Harrison. - Zabiłeś go? - Niezupełnie. Lester szukał zwady. Zadał się z bandytami. W Blue Belle gadają, że w najbliższą sobotę banda chce okraść bank w Hammond. - Lester udaje twardziela. Pewnie chciał zaimponować nowym kompanom, to się ciebie czepił - powiedział Douglas. - Ja słyszałem, że go podbechtali. Dooley mi mówił, że tak się zachowywali, jakby wiedzieli kim jesteś, Cole - wtrącił Adam. - Dooley za długo trzyma z Ghostem. Nie można wierzyć ani jednemu słowu z tego co obaj gadają - mitygował brata Cole. - Może słyszeli o tobie - podsunął Douglas. - Szukali guza. Poza tym, każdy wie, że synowie Harringtona to bęcwały - powiedział Cole. - Prawda, ale stary Shamus się wściekł. Ci z gór już tacy są, kiedy ktoś strzeli do któregoś z nich. A że stary ma sześciu synów, to lepiej uważaj - mruknął Douglas. - Ja zawsze uważam - oznajmił chełpliwie Cole. - Tak sobie myślę, że ja mógłbym szukać Ryana. Bez tego masz już dość, Travisie... Brat nie dał mu skończyć. - Nie, zostaniesz tutaj. Poza tym, mam swój plan. - Prawda, chce ustrzelić trzy ptaszki naraz - powiedział Douglas. Travis skinął głową. - Zawiozę swoje papiery do Wellingtona i Smitha, bo chcę zacząć aplikację we wrześniu, z Hammond wpadnę do Pritchard, załatwię, o co mnie mama Róża prosiła, a potem machnę się do River's Bend, zastrzelę Ryana, w Hammond odbiorę prezent i wrócę akurat na urodziny. - Jesteś nam winien dziesięć dolarów za prezent dla mamy Róży - przypomniał Harrisonowi Cole. - A co kupujemy?
- A taką frymuśną maszynę do szycia, mamie aż się oczy śmiały, jak ją zobaczyła w katalogu, co to go Adam jej dał. Wybraliśmy, ma się rozumieć, najdroższy model. Mama zasługuje na to, co najlepsze. Harrison kiwnął głową. - Czy Golden Crest i River's Best to nie w przeciwnych kierunkach? - Tak jakby - zgodził się Cole. - Dlatego to ja powinienem ruszyć za Ryanem, Travisie. Oszczędziłbym ci... I tym razem brat nie pozwolił mu dokończyć. - Ty masz siedzieć w domu i nosa nie wychylać. Harrison skinął głową i podsunął pomysł, który powinien oszczędzić Travisowi czasu i zachodu. - Maszynę możesz kupić w Pritchard, wrócisz o kilka dni wcześniej do domu. - Pewnie, że może, ale Ryan kręci się w okolicach River's Bend - powiedział Cole. - A skąd o tym wiesz? - zainteresował się Harrison. - Od życzliwych ludzi - odparł Adam. - Szkoda, że musisz najpierw wyświadczyć przysługę. Zanim dotrzesz do River's Bend, po Ryanie nie będzie tam już śladu. - Wszystko sobie zaplanowałem. Jeden dzień mi wystarczy, żeby zawieźć tę Emily Finnegan do narzeczonego w Golden Crest. Jeśli będzie sucho, pojadę wąwozem i następnego popołudnia będę w River's Bend. - Marzenia - sarknął Adam. - Pada od miesiąca. Nie przejedziesz na skróty, droga zabierze ci trzy dni. - Kim jest Emily Finnegan? - chciał wiedzieć Harrison. - Przysługą, którą wyświadczam mamie Róży - poinformował go Travis. Harrison zazgrzytał zębami. Wyciągnąć cokolwiek z braci było nie lada sztuką, ale on należał do wytrwałych. Clayborne'owie lubili zasypywać go zmyślonymi faktami i czynili tak celowo, solidarnie uniemożliwiając mu „węszenie”, jak mówił Cole, co oznaczało, że nie życzą sobie, by kwestionował ich sposób życia i kodeks etyczny. Trzech ciągle wierzyło, że „wezmą go na przetrzymanie”, tylko Adam wiedział swoje. Nie ma bardziej upartych ludzi od Szkotów, a Harrison urodził się w górach Szkocji, można więc było spodziewać się po nim najgorszego. - Jaką przysługą? - nastawał. - Mama Róża była w zeszłym tygodniu na kolacji u Cohenów, usłyszała o kobiecie, która utknęła w Pritchard. Człowiek, który opiekował się nią w drodze, umarł, a ona nie może znaleźć nikogo, kto odwiózłby ją do Golden Crest.
- Dlaczego narzeczony nie przyjedzie po nią? - Zadałem mamie Róży to samo pytanie. Odpowiedziała, że to nie przystoi. Oblubieniec czeka w Golden Crest, a panna Emily Finnegan musi sama tam dojechać. Mama Róża zaofiarowała moją pomoc. - Widocznie myślała, że Golden Crest jest gdzieś blisko Hammond - powiedział Douglas. - Dlaczego nie odwiezie jej ktoś z Pritchard? To spore miasto, na pewno znalazłaby tam kogoś chętnego. - Strasznie ci ludzie w Pritchard przesądni - rzekł Cole. - To znaczy? - zapytał Harrison. - To znaczy, że boją się panny Emily. - Biedna panna Emily niejednego musiała mieć opiekuna w drodze - westchnął Douglas. - Ilu? - dociekał Harrison. - Tylu, że trudno zliczyć - odparł Cole, celowo przesadzając. - Mówią, że kilku z nich zmarło. Weź lepiej coś od uroku, Travisie - dodał, kiwając głową. - Dałbym ci mój szczęśliwy kompas, ale ni to go mam, ni to nie mam, a wszystko przez tego podstępnego sukin... Harrison przerwał mu w pół słowa. - Skąd wiesz, że to szczęśliwy kompas? Na oczy go nie widziałeś. - Mama Róża go dla mnie wybrała, nie tak? To znaczy, że musi być szczęśliwy. - Jesteście przesądni niczym ludzie w Pritchard - mruknął i zwrócił się do Travisa: - Myślisz, że będziesz miał kłopoty z panną Emily? - Ja tam nie jestem przesądny i nie wierzę ani w połowę tego, co o niej mówią. Czy może być aż taka zła?
2 Okazała się istną zarazą. Nie wyjechali jeszcze z miasta, a Travis był poturbowany, skopany i ostrzelany. Nie, nie napadł go nikt z Pritchard. To panna Emily Finnegan tak go sponiewierała. Zaklinała się co prawda na wszystkie świętości i grób swojej matki, że to straszne nieporozumienie, ale Travis nie dał jej wiary. A czemu miałby dawać? Dobrze wiedział od swoich przyjaciół, Cohenów, że matka panny Emily żyje i tańczy pewnie w Bostonie irlandzką gigę z panem Finneganem, rada że pozbyła się niewdzięcznej córki, wysyłając ją do Bogu ducha winnego człeka w Golden Crest. Trzeba przyznać, że panna Emily była, szelma, urodziwa. Kruczoczarne loki okalały twarzyczkę, a w wielkich orzechowych oczach zapalały się złociste blaski. Usta też miała śliczne, póki ich nie otworzyła, a otwierała je bez przerwy. Miała swoje zdanie na każdy temat i uważała za swój obowiązek dzielić się nim z Travisem, na wszelki wypadek, by zapobiec przyszłym nieporozumieniom. Nie była z tych, co to wszystkie rozumy zjadły, ale niewiele jej brakowało. Travis wyrobił sobie opinię na jej temat po pierwszych pięciu bolesnych minutach znajomości. Za radą właściciela hotelu, Olsena, mieli się spotkać przy stajniach. Travis dojrzał ją już z daleka. Stała koło palika do wiązania koni, trzymając w jednej dłoni czarną parasolkę, w drugiej białe rękawiczki. Na chodniku obok rzędem czekało na załadowanie przynajmniej sześć sakwojaży. Ubrana była od stóp do głów w nieskazitelną biel. Travis pomyślał, że nie zdążyła się przebrać po wyjściu z kościoła. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że to czwartek. Od razu się poróżnili. Wyprostowana, z wysoko podniesioną głową obserwowała bacznie ulicę. Mimo wczesnej pory w gospodzie u Lou zebrał się już tłum krzykliwych gości. Być może dlatego nie usłyszała, gdy podszedł od tyłu. Popełnił błąd, klepiąc ją lekko w ramię, by zwrócić na siebie uwagę: chciał uchylić kapelusza i przedstawić się. Wtedy wycelowała w niego. Uczyniła to tak szybko, że ledwie miał czas się uchylić. Mały rewolwer ukryty w dłoni wypalił, gdy obracała się ku niemu. Zdążył tylko dojrzeć błysk lufy. Gdyby nie uskoczył w ułamku sekundy, dostałby kulkę w pierś.
Był prawie pewien, że jej Derringer ma tylko jedną komorę, ale wolał nie ryzykować. Chwycił pannę za nadgarstek i wykręcił jej dłoń, kierując broń w górę. Dopiero wtedy postąpił krok ku niej, by wyrazić swoją opinię. Niewiele myśląc, zdzieliła go parasolką przez głowę i kopnęła z całych sił w udo. Najwyraźniej mierzyła w pachwinę, a gdy nie trafiła za pierwszym razem, z wściekłością ponowiła próbę. Wiedział już, że ma do czynienia z wariatką. - Puść mnie, ty jehowo! - Co za jehowo, do pioruna? Nie miała bladego pojęcia. Tak ją zaskoczyło pytanie, że omal nie wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Nie wiedziała, co oznacza „jehowa”, ale słyszała jak jej siostra Barbara używała tego określenia, ilekroć chciała zbyć natarczywego adoratora, zawsze z dobrym skutkiem. Ruszając z Bostonu przyrzekła sobie we wszystkim naśladować Barbarę. - Dość ci wiedzieć, że to obelga - parsknęła. - A teraz puszczaj! - Puszczę, jak obiecasz, że nie będziesz próbowała mnie zabić. Mam cię odwieźć do Golden Crest - powiedział, krzywiąc się. - O ile mnie panna wcześniej nie zastrzeli, a wtedy będzie podróżowała samopas. A niech no tylko spróbuje znowu kopnąć, to klnę się, że... Przerwała mu, zanim zdążył powiedzieć, że wrzuci ją do koryta z wodą. - Pan jesteś Clayborne? Nie może być - wyjąkała z przerażeniem w oczach. - Nie... stary? - Też nie młody - prychnął. - Jestem Travis Clayborne - dodał, ale że kopnięte kolano boleśnie mrowiło, nie pofatygował się uchylić kapelusza. - Niech panna odda rewolwer. Bez protestów położyła mu broń na dłoni i posłała kose spojrzenie. Nie przeprosiła, co natychmiast zanotował sobie w pamięci. - Przez tydzień będę kulał. Co masz, panna, w trzewikach, żelazo? Uśmiechnęła się, a uśmiech miała olśniewający i do tego uroczy dołeczek w prawym policzku. Gdyby nie to, że właśnie zdecydował, iż jej nie lubi, uznałby, że jest daleko więcej niż ładna. Śliczna. Musiał się napomnieć, że wariatka przed chwilą chciała go zabić. - Co za głupi pomysł. Ma się rozumieć, że nie okuwam trzewików żelazem. Nie chciałam pana kopnąć, ale mnie podszedłeś znienacka. - Nic takiego nie zrobiłem. - Skoro tak mówisz - zgodziła się łaskawie. - Żartowałeś tylko, że jesteś gotów się rozmyślić, prawda? Nie zostawi pan przecież bezbronnej damy w potrzebie?
Mała dama ma poczucie humoru, stwierdził Travis słysząc, jak nazywa się bezbronną. Powiedziała to z kamienną twarzą. Niemal zapomniał o bolącym kolanie, na śmiech mu się zbierało. Chciał się jej pozbyć jak najszybciej, ale był już w podogniejszym usposobieniu. Pan Clayborne ociągał się z odpowiedzią. Na myśl o tym, że znowu zostanie sama gdzie diabeł mówi dobranoc, ciarki jej przeszły po krzyżu. Z cichym westchnieniem pomyślała, że zostało jej tylko jedno wyjście. Niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie się umizgać do tego błazna. Raz jeszcze westchnęła, po czym wyciągnęła biało - różowy wachlarz, który kupiła w St. Louis, solidnie przepłaciwszy. Otworzyła go wytwornym, godzinami ćwiczonym w pociągu ruchem i przesłoniła twarz. Po co miał widzieć, jak oblewa się rumieńcem, zażenowana swoim absurdalnym zachowaniem. Nie tylko zamierzała flirtować, ale też i grać pannę nieśmiałą i skromną. Zatrzepotała rzęsami, jak zwykła czynić jej siostra. Barbara zawsze stroiła skromne minki; Emily nie miała wątpliwości, że robi z siebie idiotkę. Bóg świadkiem, że tak też się czuła. Zła, że jej zdrowy rozsądek usiłuje wziąć górę, uciszyła go w mgnieniu oka. Przysięgła sobie, że całkiem się odmieni i nie miała zamiaru kapitulować, choćby nie wiadomo jak głupio się czuła. Przez długą chwilę Travis w milczeniu spoglądał, jak Emily trzepocze rzęsami. Ani słowa, pokręcona panna. Nagle zrobiło mu się jej troszeczkę żal. Taka była nie na miejscu na nędznej uliczce Pritchard, wystrojona od święta, ze swoimi żałośnie poprawnymi manierami. Pojął w mig, że próbuje nim manipulować i postanowił podjąć grę. - Może powinnaś zasięgnąć rady doktora Morgensterna, zanim ruszysz w drogę, madame. Przepisze coś, bo okrutnie powieki ci latają. Nie żebym miał być niedelikatny, ale taka przypadłość musi doskwierać. Z głośnym trzaskiem zamknęła wachlarz i westchnęła głośno. - Albo jest pan jak pień nieczuły, albo to ja jestem jeszcze nie wprawiona. - Nie wprawiona, w czym niby? - We flircie, panie Clayborne. Próbuję z tobą flirtować. Jej szczerość wywarła odpowiednie wrażenie. - Niby czemu? - Czemu? Żebyś zrobił, czego chcę, ma się rozumieć. Nie za dobrze mi idzie, prawda? Nie odpowiedział na to dziwaczne pytanie. - Powieki przestały ci latać - wycedził, wzbudzając natychmiast jej gniew.
- Wcale mi nie latały - mruknęła. - Z moimi oczami wszystko w porządku, ślicznie dziękuję. Chciałam tylko wypróbować na tobie moje sposoby, ot co. Czy moglibyśmy pójść teraz po panią Clayborne i ruszać w drogę? Oby była sympatyczniejsza od ciebie. Przestań się tak we mnie wgapiać, proszę. Chciałabym dojechać na miejsce przed zmrokiem. - Nie ma żadnej pani Clayborne. - Bez tego się nie obejdzie. - Zechciałabyś powiedzieć wreszcie coś, co trzymałoby się kupy? Postąpiła krok do tyłu. Ten człowiek jest zbyt przystojny jak na jej wrażliwość. Ma cudowne zielone oczy. Zauważyła to, kiedy się złościł na nią i zadawał niegrzeczne pytania. A jaki męski! Travis był wysoki, może trochę za szczupły, ale szeroki w barach. Niżej spojrzeć nie śmiała, bo gotów by pomyśleć, że znowu go kopnie, ale była pewna, że nogi też ma niczego sobie. Ani słowa, wyjątkowo przystojny mężczyzna. Kobiety pewnie się za nim uganiają. Głupie niewiasty, bezbronne wobec tych zielonych oczu. Jego uśmiech też mógłby wywołać niezłe zamieszanie. Raz ledwie, na moment się do niej uśmiechnął, a serce od razu zabiło gwałtowniej. Setki serc pewnie już złamał i nie zamierzała dopisywać swojego do długiej listy. Tę bolesną lekcję miała już za sobą. Ślicznie dziękuje. Panna Finnegan mierzyła go zimnym wzrokiem, a on zachodził w głowę, czym to się przyczynił do tak nagłej zmiany. - Pytałem czemu to miałbym być żonaty, żeby odwieźć cię do Golden Crest. - Bo to wołająca o pomstę do nieba nieprzyzwoitość wyprawiać się w nieznane z takim przystojnym mężczyzną. Co ludzie powiedzą? - A kto by się tym przejmował? Zna tu pani kogo? - Nie, ale poznam, kiedy już wyjdę za pana O'Toole'a. Skoro do Golden Crest tylko dzień drogi stąd, będę tu przyjeżdżała na zakupy. Zapewne rozumiesz moje obawy, sir. Trzeba dbać o obyczajność. Nasrożył się. - Skoro nie możesz ze mną jechać, moja rola skończona. Chciałem dobrze, przyszedłem, a teraz żegnam, madame. Już odchodził, obruszyła się serdecznie na takie zachowanie. - Czekajże - zawołała biegnąc za nim. - Nie zostawisz mnie przecież samej. Dżentelmen nigdy nie opuszcza damy w kłopocie.
- Widać nie jestem dżentelmenem - powiedział, odchodząc szybkim krokiem - a z panny żadna dama w kłopocie. Chwyciła go za rękę, zaryła obcasami w ziemię i tak pojechała kilka kroków. - A żebyś wiedział, że jestem w kłopocie i niegodziwe to z twojej strony mi nie wierzyć. - Dopiero co byłem przystojny, a teraz jestem niegodziwy? - Jedno i drugie. Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Wiedział, że nie może zostawić jej na lodzie tutaj w Pritchard, jeśli chce spojrzeć w oczy mamie Róży, uznał więc, że jeśli ma ją dowieźć do Golden Crest i zachować zdrowe zmysły, musi się z nią jakoś dogadać. - To nie miał być komplement - powiedziała piekąc raka, z czym całkiem mu przypadła do gustu. - Co nie miało być komplementem? - Że jesteś przystojny. Randolph Smythe też zdawał mi się przystojny, a okazało się, że z niego bydlę. O nic nie pytaj, powiedział sobie. - Nie wiesz, kim jest Randolph Smythe? - Nie chcę wiedzieć. I tak mu powiedziała. - Miałam za niego wyjść. Teraz się zainteresował. - Ale nie wyszłaś. - Nie wyszłam, chociaż byłam gotowa. - Jak bardzo? Spąsowiała jeszcze bardziej. - Odwieziesz mnie do Golden Crest, czy nie? Nie dopuści, żeby zmieniała temat, kiedy obudziła już jego ciekawość. - Jak bardzo? - zapytał ponownie. - Czekałam na niego przy ołtarzu, a on nie przyszedł - powiedziała szybko. - Zwiódł cię? Niegodziwie postąpił. Nie rozumiem, czemu się rozmyślił w ostatnim momencie - oznajmił z niejakim współczuciem. Kłamał. Był pewien, że dobrze wie, dlaczego poczciwy Randolph zmienił zamiary. Musiał przejrzeć na oczy. Travis był ciekaw, czy i jego Emily próbowała zastrzelić. Każdy, kto ma choć trochę rozumu, wiałby gdzie pieprz rośnie.
- Nie było zatem wesela - rzekł, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Wpatrywała się w niego z taką ufnością, jakby oczekiwała większego współczucia. Zdobył się na wysiłek. - Niektórzy mężczyźni nie nadają się do życia z jedną kobietą. Randolph pewnie do nich należał. - On nie był taki. - Staram się być miły, moja panno. - Nie chcesz wiedzieć, czemu nie przyszedł na ślub? - Zastrzeliłaś go? - Skądże. - No to nie chcę wiedzieć, czym się kierował. Dość, że wesela nie było. - Było wesele, a jakże. Nie mówiłam ci, panie Clayborne, że moja siostra też się nie pokazała w kościele? - Żartujesz. - Mówię najpoważniej w świecie. - Twoja siostra i Randolph... - Są teraz małżeństwem. Był oburzony. - W jakiej rodzinie się urodziłaś? Własna siostra coś takiego ci zrobiła? - Nigdy nie byłyśmy blisko. Popatrzył na nią z ukosa. - Nie wydajesz się zbytnio zmartwiona. Travis pokręcił głową, zdziwiony, że tak go zaintrygowała ta historia. Nie znał Randolpha Smythe'a, ale chętnie by mu przyłożył za to, że tak okrutnie obszedł się z Emily. Jakby się zastanowić, Emily Finnegan nie znał również. Czemu, do diaska, tak go to obeszło? Zobaczyła współczucie w jego oczach i zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. - Tylko nie próbuj się nade mną litować, panie Clayborne. Miała taką minę, jakby znowu zamierzała go kopnąć. Całe rozrzewnienie odeszło w mgnieniu oka. - Pewnie sama jesteś sobie winna. Gdyby wzrok mógł zabijać, braliby już z niego miarę na trumnę. Travis wszak się nie stropił, jeszcze pokiwał głową na znak, że tak właśnie myśli. - A to niby czemu? - zapytała, założyła ręce na piersiach i przy okazji trzepnęła go niechcący parasolką.
Uznawszy, że zrobiła to umyślnie, chwycił parasolkę, rzucił na bagaże i dopiero odpowiedział. - Wybrałaś niewłaściwego mężczyznę, człowieka bez skrupułów, sama sobie jesteś winna. Jeszcze nie zrozumiałaś, że lepiej ci bez niego? Zyskał przebaczenie w jej oczach. W tym, co mówił, nie było okrucieństwa, lecz szczerość. Prawdę powiedział, wybrała człowieka bez skrupułów. - Zawieziesz mnie do Golden Crest czy nie? - Co się stało z tą parą, która ci towarzyszyła? - Możesz się wyrażać jaśniej? - Jaśniej? - O której mówisz? Nastawił uszu. - Ile ich było? - Trzy. - Trzy osoby czy pary? - Pary. Stropiona wbiła wzrok w ziemię. Najwyraźniej poruszył niewygodny temat. Dopiero teraz przypomniał sobie, że Cole wspomniał, jak to ludzie w Pritchard boją się panny Emily Finnegan. Pożałował po niewczasie, że nie wypytał go o szczegóły. Cóż, przepadło, ale nie ruszy z tą kobietą w drogę, póki czegoś więcej się nie dowie. - Towarzyszyło ci sześć osób? - To była bardzo długa podróż, panie Clayborne. - Co się stało z pierwszą parą? - Z Johnsonami? - Niech będzie, z Johnsonami - zgodził się, byle mówiła dalej. - Co z nimi? - To dość tragiczna historia. Czuł, że to powie. - Ani chybi. Co im zrobiłaś? Zesztywniała. - Nic im nie zrobiłam. Rozchorowali się w pociągu. Czymś się chyba struli i mieli nudności. Inni pasażerowie też - dodała. - Johnsonowie zostali w Chicago. Pewnie już wyzdrowieli. - Co się stało z drugą parą? - Masz na myśli Porterów? To też była dość tragiczna historia. I oni się pochorowali. Ryba.
- Ryba? - Tak, oni też jedli rybę. Musiała być nieświeża. Ostrzegałam pana Portera, ale mnie nie posłuchał. - I?... - Wyniesiono ich oboje z pociągu w St. Louis. - Zepsuta ryba potrafi zabić człowieka - zauważył. Przytaknęła skwapliwie. - Pana Portera zabiła. - A co z panią Porter? - Wszystkich obwiniała o śmierć męża, nawet mnie. Może pan sobie to wyobrazić? A ja ostrzegałam go, żeby nie jadł tej ryby. Na próżno, uparł się. - Dlaczego więc pani Porter ciebie winiła? - Bo Johnsowie się otruli. Nie wierzyła, że to jedzenie. Uważała, że to ja wszystkich truję. Nie martw się, sir. Jeśli nie będziesz jadł ryby, wszystko powinno być dobrze. - Czy trzecia para też zjadła rybę? Pokręciła głową. - Nie, ale to też dość... - Tragiczna historia? - podsunął. - Tak, tragiczna - zgodziła się. - Skąd wiesz? Słyszałeś już, co się przytrafiło panu Hanesowi? - Nie. Co mu się przytrafiło? - Dostał kulkę. - Wiedziałem, że kogoś zastrzeliłaś. - Wcale nie - krzyknęła. - Dlaczego posądzasz mnie o taki straszny czyn? - Mnie próbowałaś zastrzelić. - To był przypadek. Postanowił ją rozdrażnić. - W porządku. Zastrzeliłaś zatem pana Hanesa przez przypadek? - Nie. Grał z jakimś mężczyzną w karty i raptem jeden z nich, nie pamiętam który, oskarżył tego drugiego, że oszukuje. Zaczęła się awantura i pan Hanes został postrzelony, ale nie śmiertelnie. Ten drugi też mógł oberwać, bo obaj strzelali. Bardzo niekulturalnie się za- chowywali. Zniszczyłam sobie najlepszy kapelusz, kiedy z panią Hanes schowałyśmy się pod ławkę, żeby nie dosięgła nas zbłąkana kula. - Co było dalej?
- Konduktor opatrzył panu Hanesowi ranę, zatrzymał pociąg w Emmerson Point i zostawił pana Hanesa pod opieką miejscowego lekarza. - A ty resztę drogę przebyłaś sama? - Tak, dojechałabym i do Golden Crest, gdybym znała drogę, ale właściciel hotelu powiedział mi, że nie dam rady bez przewodnika, to zaczęłam go szukać. I wtedy pan zaofiarował swoje usługi. Odwieziesz mnie? - Odwiozę. - Och, dziękuję, panie Clayborne - szepnęła i ścisnęła mu dłoń. - Nie będzie pan żałował - zapewniła z uśmiechem. - Możesz mówić mi Travis. - Dobrze. To bardzo miło z twojej strony, że mnie odwieziesz, Travisie. - Nie ma w tym nic miłego. Spadłaś mi na głowę i im szybciej ruszymy, tym szybciej się ciebie pozbędę. Cofnęła dłoń i odwróciła się w stronę bagaży. - Gdybym właśnie sobie nie przypomniała, że postanowiłam skończyć z otwartością i bezpośredniością, powiedziałabym, że z ciebie gbur i człowiek nieużyty. - Zdawało mi się, że cały czas byłaś otwarta i bezpośrednia, czyż nie? - Ale właśnie sobie przypomniałam, żeby nie być. - Tym razem nie będę prosił o wyjaśnienia - mruknął. - Zaczekaj tutaj, a ja poszukam koni. Aha, w góry możesz wziąć tylko dwie torby, resztę zabierze O'Toole. Tymczasem możesz zostawić je w hotelu. Olsen dopilnuje, żeby nikt ich nie ukradł. - Ani myślę. Zabieram wszystkie. Ślicznie dziękuję! - krzyknęła za nim na cały głos, ale Travis był już na środku ulicy. - Nie, nie zabierasz. Bardzo proszę. Zacisnęła usta ze złości i patrzyła za odchodzącym Travisem. Postawny mężczyzna. Szkoda, że taki arogant. Westchnęła i z ociąganiem odwróciła wzrok. Jest przecież zaręczona z panem O'Toolem i nie powinna zwracać uwagi na innych mężczyzn. To Barbara, nie ona, była czarną owcą w rodzinie. Emily jest osobą trzeźwą i praktyczną, na której można polegać, niczym na parze starych wygodnych butów. Nie, kiedyś taka była, teraz już nie. Travis przeszedł już na drugą stronę ulicy. - Powinnam cię ostrzec. Nie można na mnie polegać - zawołała. - Też tak uważam. Nie masz za grosz rozsądku - odkrzyknął.
Uśmiechnęła się z satysfakcją. Travis na ten widok wrósł w ziemię. - Uważasz, że nie mam za grosz rozsądku? Była najwyraźniej zachwycona tą oceną. Czy ta kobieta nie rozumie, że właśnie ją obraził? Nie, nie obraził, powiedział szczerą prawdę, poprawił się w myślał. - Emily? - Tak? - Czy O'Toole wie, że żeni się z pomyloną dziewczyną?
3 Emily dąsała się. Lodowaty wzrok, kamienne milczenie. Travisowi zbierało się na śmiech, ale zachowywał grobową powagę. Nie może dać jej odczuć, jaka jest zabawna, bo rozpęta piekło. Późnym popołudniem zarządził postój, by dać wytchnąć koniom. Tak przynajmniej powiedział. Chyba uwierzyła w jego kłamstwo. Tak naprawdę chciał, by to ona odpoczęła. Nie była na pewno amazonką. Cały czas uderzała pupą o siodło, a zbolała mina wyraźnie mówiła, że panna dostała w kość. Kiedy wreszcie zsiadła ze swojego wierzchowca, nie mogła się wyprostować. Odrzuciła pomoc, a w przesadnie współczującym spojrzeniu towarzysza nie dojrzała nic zabawnego. Byli już dosyć wysoko w górach i w powietrzu czuło się chłód. Travis zaczął rozpalać ognisko, by mogła się ogrzać. Zjedli w milczeniu skromny posiłek. Właśnie pomyślał, że podróż nie będzie może taka straszna, gdy Emily obróciła jego nadzieje w pył. - Zrobiłeś to specjalnie, Travisie? Przyznaj się i przeproś, może ci wybaczę. - Nie zrobiłem tego specjalnie. Zamiast przełożyć prawą nogę przez łęk uparłaś się jechać po damsku. Skąd miałem wiedzieć, że nie umiesz jeździć inaczej? - Na Południu damy jeżdżą po damsku - oznajmiła. Poczuł, że za chwilę rozboli go głowa. - Nie jesteś przecież z Południa, tylko z Bostonu. - Co ma piernik do wiatraka. Damy z Południa są bardzo wytworne. Wszyscy o tym wiedzą, postanowiłam więc być damą z Południa. Poczuł rwanie w skroniach. - Nie możesz być z Południa, bo tak sobie postanowiłaś. - Ależ oczywiście, że mogę. Mogę być kim zechcę. - Dlaczego akurat z Południa? - zapytał nieopatrznie. - Ten ich delikatny zaśpiew. Jest bardzo kobiecy i melodyjny. Przestudiowałam dogłębnie tę kwestię i zapewniam cię, że wiem, o czym mówię. Opanowałam akcent. Chcesz usłyszeć jak... - Nie chcę. Nie wszystkie damy z Południa jeżdżą po damsku, Emily. Posłała mu tak kose spojrzenie, iż pożałował, że podniósł znowu temat jazdy konnej.
- Większość - rzekła. - To, że nigdy jeszcze nie jechałam po damsku, nie znaczy, że nie dałabym sobie rady, ale ty musiałeś się wtrącić. Specjalnie przerzuciłeś mnie przez konia. Mogłam skręcić kark. Ani trochę nie czuł się winny. - Pomogłem ci tylko wsiąść. Boli cię jeszcze ramię? - Nie. I doceniam fakt, że je rozmasowałeś, ale suknia jest do niczego. Ślicznie dziękuję. Co sobie Clifford O'Toole o mnie pomyśli? - W rękawiczce masz dziurę od kuli. To będzie pierwsza rzecz, którą zauważy. Poza tym, jeśli cię kocha, nie powinien zwracać uwagi na wygląd. Ugryzła kawałek jabłka i dopiero zdecydowała się odpowiedzieć. - Nie kocha mnie. Niby jak? Nigdy w życiu mnie nie widział. Przymknął oczy. Rozmowa z Emily okazywała się równie trudna, jak próby dyskutowania z Colem. - Masz zamiar poślubić mężczyznę, którego nie znasz? Czy to trochę nie dziwne? - Nie bardzo. Słyszałeś chyba o listownych narzeczonych? - Jesteś jedną z nich? - Poniekąd - bąknęła. Naturalnie była, ale duma nie pozwalała jej się przyznać. - Korespondowaliśmy z panem O'Toolem i chyba całkiem dobrze go poznałam. Pisze gładko i potoczyście, a nadto jest poetą. - Słał ci wierszowane listy? - zapytał, szczerząc zęby. Zadarła leciutko brodę. - Co w tym śmiesznego? - Musi być z niego... pomyleniec. - Ani trochę. Piękne pisze wiersze i przestań tak szczerzyć zęby. Naprawdę są piękne, a on nadzwyczaj inteligentny. To widać. Przeczytaj sobie jego listy, kiedy mi nie wierzysz. Mam wszystkie trzy w torbie. Poszukać? - Nie będę czytał jego listów. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego uparłaś się wyjść za nieznajomego? - Próbowałam za znajomego i widzisz, jak się skończyło. - Podjęłaś decyzję, kiedy tamten cię zawiódł? - Powiedzmy, że było to ostatnie rozczarowanie, które zgodziłam się ścierpieć. - Doprawdy? - Ciekaw był jak też zamierzała zapobiec następnym. Jakby czytała w jego myślach. - Nie spałam całą noc... poślubną - powiedziała.
- Płakałaś? - Nie, nie płakałam. Rozmyślałam nad swoim położeniem i w końcu obmyśliłam plan, który wszystko powinien odmienić. Byłam zawsze szczera i otwarta. Koniec z tym. Ślicznie dziękuję. - Jak to się dzieje, że ze mną jesteś szczera? Wzruszyła ramionami. - Pewnie nie powinnam, ale nigdy więcej się już nie zobaczymy, więc nieważne czy wiesz, że postanowiłam oszukiwać. Nikt inny nie wie. - Udając kogoś, kim nie jesteś, napytasz sobie biedy. Miała w tej materii odmienne zdanie. - Byłam, kim jestem, i nie wynikło z tego nic dobrego. Kiedy to zrozumiałam, postanowiłam wymyślić siebie na nowo. Dość już miałam starań, wysiłków i zdrowego rozsądku. - Przesadzasz. - I jesteś pomylona, dodał w myślach. - Twoja duma została zraniona, ale ból minie. Zagniewały ją te słowa. - Doskonale wiem, co robię. Moja duma nie ma z tym nic wspólnego. Starania i wysiłki zaprowadziły mnie do nikąd. Dać ci przykład? Nie czekając na odpowiedź, wdała się w opowieść. - Randolph studiował, chciał zostać bankierem. Był na ostatnim roku studiów, kiedy się zaręczyliśmy. Miał kiepskie oceny i bał się, że wyrzucą go z uniwersytetu. Mówiłam, żeby mniej chodził na przyjęcia, a bardziej przyłożył się do nauki, ale mnie nie słuchał. Prosił, żebym mu pomogła w zbieraniu materiałów do pracy, a ja głupia chciałam mu się przypodobać. Skończyło się tak, że pisałam dla niego całe rozprawy. Miały mu niby pomóc w układaniu własnego tekstu, tymczasem on umieszczał na pierwszej stronie swoje nazwisko i dawał je swoim profesorom. Postąpił nieuczciwie i jaka kara go za to spotkała? Skończył studia z wyróżnieniem, dostał pracę w jednym z najbardziej szacownych banków w Bostonie, zaczął dobrze zarabiać. Wtedy zainteresowała się nim moja siostra. Czyż to nie ironia losu? Gdybym mu nie pomogła, nie dostałby łakomej posady i Barbara nie spojrzałaby nawet na niego. Ale błędy czegoś mnie nauczyły i dlatego z panem O'Toolem wszystko się dobrze ułoży. Randolph złamał dane słowo, panu O'Toole'owi na to nie pozwolę. - Jakim sposobem? Puściła pytanie mimo uszu.
- Może nie jest tak bogaty jak Randolph, ale prawie, i żyje w pięknym, dzikim kraju. Nienawidzę miasta. Nie potrafię tam żyć. Nie zrozumiesz tego, bo całe życie przeżyłeś tutaj, ale ja tam usychałam. Powietrze zanieczyszczone, pełno ludzi na ulicach, wszędzie gmaszyska takie wysokie, że zasłaniają niebo. - Nie zamierzałaś mieszkać z Randolphem w Bostonie? - Przyrzekał, że po roku małżeństwa przeniesiemy się na Zachód. Ojciec był przerażony. Uważał, że pensja Randolpha jest ważniejsza od mojego usychania. - Pieniądze nie są ważniejsze. Pamiętam jak to było, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku. Zrobiła wielkie oczy. - Mieszkałeś na Wschodzie? - Gdzieś do dwunastego roku życia. - Dlaczego się przeniosłeś? Miał zamiar krótko odpowiedzieć na pytanie, nie rozwodząc się nad przeszłością, ale tak swobodnie się z nią rozmawiało, że powiedział znacznie więcej niż chciał. Strawił dobre pół godziny opisując braci, siostrę, szwagra i mamę Różę. Była zafascynowana jego rodziną, a kiedy wspomniał, że ma zamiar zostać prawnikiem, uśmiechnęła się. - Szczęściarz z ciebie, że masz taką kochającą rodzinę. Przytaknął. - A ty? - Mam siedem sióstr. Może któraś przyjedzie kiedyś odwiedzić mnie i pana O'Toole'a. On ma wspaniały dom z krętymi schodami. Opisał go w listach. Travisa niewiele obchodził jej przyszły dom. - Będziesz żałowała, że wyszłaś za człowieka, którego nie kochasz. Nie zareagowała na tę uwagę, przeczesała tylko włosy palcami. Choćby nie wiem jak z nimi walczyła, loki ciągle muskały twarz. Mogłaby podbić każdego mężczyznę, tyle w niej było kobiecego wdzięku. Gdyby tylko nie upierała się być taka pomylona. Postanowił jej to powiedzieć. - Wiesz na czym polega twój problem? - Wiem - odparła z miejsca. - Powinnam była uczyć się od mojej siostry. Barbara nie ma krzty zdrowego rozsądku, jest zupełnie niepraktyczna. Udaje bezradną i potrafi flirtować. - Żaden mężczyzna nie chce bezradnej kobiety, a praktyczna zawsze się zda. Wstał, zanim zdążyła wszcząć sprzeczkę, rozprostował mięśnie karku i zaczął zbierać kamienie, by zagasić ognisko.
Zaskoczyła go, oferując pomoc. W kilka minut skończyli. Raptem zrobiło mu się spieszno ruszać w dalszą drogę. Za długo zmarudził, opowiadając o swojej rodzinie. Nie rozumiał, dlaczego powiedział jej tak wiele, nie miał przecież w zwyczaju zwierzać się obcym. Emily nie była obca tylko... inna. Nie bardzo potrafiłby powiedzieć, co go w niej pociągało, cokolwiek to było, instynkt ostrzegał go, by trzymał się od niej z daleka. Ciało miało całkiem inne zdanie w tej materii i podsuwało rojenia, jak to się z nią kocha. Próbował wyobrazić sobie Emily bez ubrania, co wymagało pewnego wysiłku, zważywszy jak szczelnie była osłonięta. Czuł, że musi być wspaniała: kształty ukryte pod stanikiem sukni, wąska talia i szczupłe biodra powiadały mu, że jest dobrze zbudowana i że nie doznałby zawodu. Ta kobieta miała wszystko jak trzeba i na swoim miejscu. Co innego myśleć, inna rzecz brać się do dzieła. Ani myślał wprowadzać swoje rojenia w czyn, wszak dawał im folgę bez zbędnych skrupułów. Była kobietą ponętną, a on potrafił docenić niewieścią urodę, jak każdy mężczyzna żyjący na odludziu. Nie, nie przejmował się tym, co mówiło ciało. Potrafił z łatwością nad nim panować. Martwiło go natomiast, że zaczyna dobrze czuć się w jej towarzystwie, chociaż zachodził w głowę, co może mu się podobać w osobie o tak cudacznych poglądach. Emily wywoływała uśmiech na jego twarzy, prawiąc rzeczy szalone. Z przyjemnością na nią spoglądał. Nic w tym przecież złego. Ba, źle byłoby nie spoglądać. Jest przecież normalnym mężczyzną, o normalnych skłonnościach, a ona z każdą chwilą stawała się śliczniejsza. Co nie znaczy, że się w niej zadurzył. Przeanalizowawszy sytuację, poczuł się raźniej i przestał burmuszyć. Widząc, jak karmi konia resztką jabłka, uznał, że to urocze, a przy tym praktyczne. Ciekaw był jak też uda się jej udawać istotę bezbronną i niezaradną wobec Clifforda O'Toole'a. Czekał przy koniach, ona tymczasem poszła umyć się w potoku. Uczuł uścisk w gardle, gdy patrzył jak wraca biegiem, z zaróżowionymi od lodowatej wody policzkami, i woła radośnie, że dzień jest piękny. Miał ochotę ją ucałować i trzeba było nie lada dyscypliny, by się powstrzymał. - Jestem gotowa do drogi, Travisie. Natychmiast się ocknął. - Czas najwyższy. Zmarnowaliśmy dwie godziny - stwierdził rzeczowo. - Nie zmarnowaliśmy. Było... miło. Wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym pomógł ci dosiąść konia? - I przerzucić mnie przez grzbiet? Raczej nie. Dobrą chwilę trwało, nim trafiła stopą w strzemię, ale w końcu siedziała w siodle. Posłała Travisowi zwycięski uśmiech. Zgasł szybko. - Bezradna kobieta poprosiłaby o pomoc - powiedział i z uśmiechem wskoczył na swojego wierzchowca. Musi być wariatem, skoro zaczyna lubić pannę Emily Finnegan.