JULIE GARWOOD
BIAŁA
Czas Róż
PROLOG
Dawno temu żyła niezwykła rodzina - bracia Clayborne'owie, złączeni
więzami silniejszymi niż więzy krwi.
Po raz pierwszy spotkali się, gdy jako dzieci mieszkali na jednej z ulic
Nowego Jorku. Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec
Cole i oszust Travis przeżyli w dżungli miasta rządzonego przez gangi starszych od
nich chłopców tylko dlatego, że trzymali się razem. Kiedy na swojej ulicy znaleźli
małą dziewczynkę - podrzutka - postanowili, że wyjadą na Zachód i stworzą jej
prawdziwy dom.
Jakiś czas później osiedlili się w samym sercu Terytorium Montany na
skrawku ziemi, który nazwali Różanym Wzgórzem.
Dorastając, otrzymywali listy od matki Adama, Róży. To ona kształtowała ich
charaktery. Róża dobrze znała ich obawy, nadzieje i marzenia, gdyż chłopcy
odpisywali na jej listy, wzruszeni matczyną troską, miłością i oddaniem.
Z biegiem lat każdy z nich zaczął ją uważać za swą własną matkę.
Po upływie długich dwudziestu lat Róża dołączyła do nich i wreszcie jej
dzieci były szczęśliwe. Córka wyszła za mąż za dżentelmena i spodziewała się
dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Ale mama Róża nie była do końca
usatysfakcjonowana. Martwiła się, że synowie zbyt polubili kawalerskie życie. A
ponieważ należała do tych, co uważają, że Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie
pomagają, wiedziała, że zostało jej tylko jedno wyjście - wtrącić się w ich poukładane
życie.
Thomas Hood, „Time of Roses”
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż -
Rwaliśmy je w altanie.
Bo nie wie młoda miłość,
Że zima jest na świecie.
Ach, skądże! Pięknie było,
Świat czcił nas świeżym kwieciem.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
ROZDZIAŁ 1
No i doczekała się. Wpadła w tarapaty po same uszy. Każdy, kto grozi
Douglasowi Clayborne'owi, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji tak
nierozsądnego czynu i gdy tylko Douglas odbierze jej strzelbę, wytłumaczy damie jej
błąd. Gruby błąd.
Ale najpierw musi jakoś ją przekonać, by wyszła z końskiego boksu i stanęła
w świetle latarni. Postanowił, że będzie do niej mówić tak długo i łagodnie, aż uśpi jej
czujność i podejdzie na tyle blisko, by wziąć ją z zaskoczenia. Wyrwie jej strzelbę z
rąk, rozładuje, a potem złamie na kolanie. Chyba, że byłby to Winchester... wtedy go
zatrzyma.
Ale teraz ledwie ją widział. Przykucnęła w cieniu za bramką boksu i oparła
lufę strzelby o najniższą deskę. Po drugiej stronie stajni, na kołku, wisiała naftowa
lampa, lecz dawała tak marne światło, że ze swego miejsca Douglas niewiele mógł
zobaczyć.
Stał na progu stajni przestępując z nogi na nogę, a deszcz siekł go po plecach.
Już dawno przemókł do suchej nitki, podobnie jak Brutus, jego kasztanowaty wałach.
Im szybciej zdejmie z niego siodło i wytrze go do sucha, tym lepiej dla zwierzęcia.
Ale to, co chce zrobić Douglas, i to, co zamierza dama przycupnięta w boksie, to
dwie różne rzeczy.
W tej samej chwili mroki nocy - i kawałek korytarza w stajni - rozświetliła
błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający huk grzmotu. Brutus stanął
dęba i głośno zarżał podrzucając łbem. Najwyraźniej koń, podobnie jak jego pan,
bardzo chciał schować się przed deszczem.
Cały czas wpatrując się w lufę strzelby, Douglas starał się uspokoić zwierzę
czczymi obietnicami, że wszystko będzie dobrze.
- Pani nazywa się Isabel Grant?
Odpowiedziała mu niskim, gardłowym jękiem. Pomyślał, że to jego ostry ton
ją przestraszył i właśnie chciał ponowić pytanie nieco łagodniejszym głosem, gdy
usłyszał, jak kobieta w boksie ciężko oddycha. Najpierw przyszło mu do głowy, że
się przesłyszał, ale nie... Dyszała głośno, lecz Douglas nie rozumiał, dlaczego. Wszak
odkąd wszedł do stajni, nie ruszyła się nawet na krok, więc nie mogła się zmęczyć.
Odczekał chwilę, po czym zapytał ponownie:
- Czy jest pani żoną Parkera Granta?
- Dobrze wiesz, kim jestem. Odejdź natychmiast, albo cię zastrzelę. I zostaw
drzwi otwarte, chcę widzieć jak odjeżdżasz.
- Proszę pani, mam do załatwienia interes z pani mężem, jeżeli będzie pani
taka miła i powie mi, gdzie mogę go znaleźć, pójdę z nim porozmawiać. Nie
uprzedził pani, że przyjadę? Nazywam się...
- Nic mnie nie obchodzi, jak się nazywasz! - wrzasnęła w odpowiedzi. - Jesteś
jednym z ludzi Boyle'a i to mi wystarczy. A teraz wynoś się!
Wyczuł, że panicznie się bała. To go zdenerwowało.
- Nie ma czym się irytować. Zaraz sobie pójdę. Niech pani będzie tak miła i
przekaże mężowi, że Douglas Clayborne czeka na niego w mieście. Chcę mu dać
resztę pieniędzy za araba. Najpierw jednak muszę zobaczyć konia, tak, jak się
umawialiśmy. Powtórzy mu pani?
- Mój mąż sprzedał panu konia?
- Tak. Parę miesięcy temu kupiłem od niego ogiera.
- Kłamiesz! - krzyknęła. - Parker nigdy nie sprzedałby żadnego z moich
arabów!
Douglas nie był w nastroju, by się z nią kłócić.
- Mam dokumenty... mogę to udowodnić. Niech mu tylko pani przekaże to, co
przed chwilą powiedziałem, dobrze?
- Kupił pan konia, którego nigdy w życiu nie widział pan na oczy?
- Mój brat go widział - wyjaśnił spokojnie. - Zna się na koniach równie
dobrze, jak ja.
Kobieta w boksie nagle Wybuchnęła płaczem. Douglas ruszył w jej stronę,
chcąc ją uspokoić, ale zatrzymał się w pół kroku.
- Bardzo mi przykro, że mąż nic pani nie powiedział o sprzedaży konia.
- Och, Boże... błagam... nie teraz.
Znowu zaczęła dyszeć. Co się z nią dzieje, u wszystkich diabłów?!
Instynktownie wyczuł, że stało się coś złego i dałby sobie głowę uciąć, iż to jej mąż
jest odpowiedzialny za ten potok łez. Powinien był jej powiedzieć o sprzedaży konia;
z drugiej strony, dama trochę przesadzała.
Przyszło mu do głowy, że powinien ją pocieszyć.
- Wiem, że wiele małżeństw przeżywa czasami złe okresy. Pani mąż musiał
mieć powód, by sprzedać tego ogiera... Pewnie zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę
i zapomniał pani o tym powiedzieć. To wszystko...
Ale ona tylko oddychała coraz głośniej, aż nagle przestała. Ten dźwięk
przypominał mu dyszenie rannego zwierzęcia. Bardzo chciał już sobie stąd pójść, lecz
przecież nie mógł jej tak zostawić... a przy okazji, to gdzie też się podziewa mąż tej
damy?
- To nie powinno się wydarzyć! - zawołała.
- Co nie powinno się wydarzyć?
- Wynoś się! - krzyknęła ze złością, ale Douglas był wystarczająco uparty, by
nie ruszyć się na krok.
- Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, kim jest Boyle. Czy to on cię
skrzywdził? Czy coś cię boli?
Isabel natychmiast zareagowała na współczucie w jego głosie.
- Więc nie pracujesz dla Boyle'a?
- Nie.
- Udowodnij to.
- Niczego nie mogę ci udowodnić, dopóki nie pokażę listu, jaki dostałem
niedawno od twego męża.
- Nie ruszaj się ani na krok.
Ponieważ od dobrych paru minut tkwił w miejscu jak kamień, nie rozumiał,
dlaczego ona na niego krzyczy.
- Jeżeli chcesz, bym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się stało?
- Wszystko jest nie tak!
- A dokładniej?
- Zbliża się, a jest stanowczo za wcześnie. Nie rozumiesz? To moja wina... O
Boże... nie pozwól na to. Jest jeszcze za wcześnie...
- Kto się zbliża? - spytał Douglas, oglądając się nerwowo przez ramię, lecz
choć wytężał wzrok, nikogo nie dojrzał w mrokach nocy. Może mówiła o tym
Boyle'u, czy jak mu tam?
Mylił się.
- Poród! - krzyknęła Isabel. - Poród się zbliża! Czuję kolejny skurcz!
Douglas aż skulił się w sobie.
- Poród?! Chcesz rodzić dziecko? Teraz?
- Tak.
- O, nie! Nie rób tego, błagam! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego,
jakie bzdury wygaduje, więc uświadomiła mu to między jednym a drugim spazmem.
Przekrzywił głowę i spojrzał na nią uważnie. - Masz bóle? Teraz?
- Tak! - jęknęła przeciągle.
- Więc na miłość boską, zdejmij palec ze spustu i odłóż strzelbę na ziemię!
Nie rozumiała, o co mu chodzi; skurcze następowały teraz tak często i z taką
mocą, że ledwo mogła to znieść. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. Kuląc się
w sobie czekała, aż ból minie.
Zbyt późno zdała sobie sprawę ze swego błędu. Gdy otworzyła oczy, nigdzie
nie zobaczyła nieznajomego. Na pewno nie odjechał, bo jego koń nadal stał w progu
stajni... więc gdzie u diabła...?
Nagle ktoś wyrwał jej strzelbę z rąk. Z okrzykiem przerażenia wycofała się w
głąb boksu i czekała na atak.
Zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Furtka boksu
skrzypnęła przy otwieraniu i potężnie zbudowany mężczyzna, który zdawał się
przesłaniać sobą mdłe światełko lampy, wszedł do środka. Miał ciemne oczy i
włosy... i bardzo wściekłą minę. O Boże, nie pozwól mu mnie zabić... Jeszcze nie
teraz. Jeżeli ja umrę, umrze też dziecko w moim łonie!
Nie mogła już dłużej tego znieść. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza.
Wiedziała, że gdy raz zacznie krzyczeć, już nigdy nie przestanie. Błagam, Boże,
zrozum mnie... Nie zniosę tego... już nie mogę... nie mogę...
Ale on tylko położył dużą dłoń na jej ramieniu i oddał jej strzelbę.
- A teraz mnie posłuchaj - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Potem
dodał idiotycznie: - Nie możesz teraz rodzić! - To powiedziawszy, odwrócił się i
wyszedł z boksu.
- Opuszczasz mnie?
- Nie. Po prostu chcę przysunąć bliżej lampę, żebym widział, co robię. Jeżeli
miałaś rodzić, to dlaczego przyszłaś do stajni? Powinnaś leżeć w łóżku.
Znowu zaczęła dyszeć.
- Przecież kazałem ci przestać! Dziecko nie może przyjść na świat w takich
warunkach, więc lepiej zapomnij o porodzie!
Zaczekała, aż skurcze ustaną, po czym poinformowała go, że jest skończonym
idiotą. Zgodził się z nią w duchu, lecz powiedział tylko:
- Po prostu chcę, byś zaczekała, aż znajdę twojego męża.
- Przecież nie robię tego umyślnie!
- Gdzie jest Parker?
- Odszedł.
Douglas zaklął pod nosem.
- Obawiałem się, że to właśnie mi powiesz. Też sobie wybrał porę na
wycieczki!
- Dlaczego jesteś na mnie taki zły? Przecież cię nie zastrzelę.
Nie był zły; był przerażony. Już nie raz pomagał w narodzinach źrebaków czy
cielaków, lecz nigdy nie odbierał porodu dziecka i nie miał ochoty uczestniczyć w
przyjściu na świat dziecka Isabel Grant. No, pewno, że był przerażony, ale był też na
tyle rozsądny, by jej o tym nie mówić.
- Nie jestem zły - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. - Po
prostu mnie zaskoczyłaś. Pomogę ci wrócić do domu, a potem pojadę po doktora.
Miał nadzieję, że pani Grant nie powie mu, iż w mieście nie ma medyka.
- Doktor tu nie przyjedzie.
Douglas zawiesił lampę na kołku tuż obok boksu. Odwrócił się do kobiety i po
raz pierwszy uważnie się jej przyjrzał. Była atrakcyjna, nawet kiedy tak paskudnie
marszczyła brwi. Na nosku miała małą garstkę piegów, a jemu zawsze bardzo
podobały się piegowate kobiety. Zawsze też podobały mu się rude włosy, a długie
loki Isabel Grant pobłyskiwały ciemną czerwienią w blasku naftowej lampy.
Skarcił się za te myśli; wszak była mężatką, więc nie powinien zwracać uwagi
na jej urodę. A jednak tak właśnie sprawy się miały - Isabel Grant była wyjątkowo
piękną kobietą.
I z brzuchem jak beczka. To pomogło mu odzyskać opanowanie.
- Niby dlaczego doktor nie miałby tu przyjechać?
- Bo Sam Boyle mu na to nie pozwoli. Doktor Simpson zjawił się tu tylko raz,
gdy byłam już w zbyt zaawansowanej ciąży, by pojechać do niego do miasta, i Boyle
zagroził, że zabije go, jeżeli jeszcze raz mnie odwiedzi. Boyle zrobiłby to... - dodała
szeptem. - To zły człowiek. Rządzi całym miastem. Ludzie są tu przyzwoici, ale
robią, co on im każe, bo się go boją... I trudno im się dziwić. Sama się go boję.
- Co Boyle ma przeciw tobie i twojemu mężowi?
- Jego ranczo sąsiaduje z naszym. Boyle chciał wykupić naszą posiadłość, by
powiększyć swoje pastwiska, ale cena, jaką zaoferował, była śmiesznie niska. Tak,
czy inaczej, Parker nigdy nie sprzedałby naszej ziemi... To był nasz dom... i nasze
marzenie.
- Isabel, gdzie jest Parker? - Gdy tylko zobaczył łzy w jej oczach, już znał
odpowiedź. - On nie żyje, prawda?
- Tak. Pochowałam go na wzgórzu za stajnią. Ktoś strzelił mu w plecy.
- Boyle?
- Któżby inny.
Douglas oparł się plecami o boks, założył ręce na piersi i zaczekał, aż ona się
opanuje.
Isabel oparła się ciężko o ścianę i spuściła głowę; była bardzo zmęczona.
Douglas odczekał dłuższą chwilę, po czym zadał jej następne pytanie.
- Czy szeryf prowadził śledztwo?
- W Sweet Creek od dawna nie ma już szeryfa. Boyle musiał go stąd wygonić
na długo, zanim Parker i ja osiedliliśmy się tutaj.
- Podejrzewam, że nikt nie rwie się na to stanowisko?
- A ty byś się rwał? - Otarła łzę z policzka i spojrzała mu w oczy. - Doktor
Simpson opowiadał mi, że kiedyś Sweet Creek było spokojnym, małym
miasteczkiem. On i jego żona są moimi przyjaciółmi - dodała po chwili. - Pomagają
mi, jak mogą.
- W jaki sposób?
- Wysłali listy i telegramy do wszystkich okolicznych szeryfów z prośbą o
pomoc. Kiedy ostatnio widziałam się z doktorem, powiedział mi, że w okolicy kręci
się agent federalny... to było jak odpowiedź na moje modły. Doktor nie potrafił go
zlokalizować, ale był przekonany, że gdy tylko ten agent dowie się, ile razy Boyle
złamał prawo, natychmiast się tu zjawi. Nie tracę nadziei... - dodała cicho, - ...ale
Boyle ma na swoich usługach co najmniej dwudziestu opryszków i by go pokonać,
trzeba mniej więcej tylu agentów federalnych.
- Na pewno jest jakiś sposób... - zaczął, lecz zaraz urwał, gdyż właśnie do
niego dotarło, że Isabel rozmawia z nim od paru minut i już nie dyszy. - Przestało cię
boleć?
Spojrzała na niego zaskoczona, po czym przyłożyła dłoń do olbrzymiego
brzucha.
- Tak, przestało. - Uśmiechnęła się do niego. Dzięki Bogu.
- Naprawdę jesteś tu sama? Nie patrz tak na mnie, Isabel. Chyba już się
przekonałaś, że nie pracuję dla Boyle'a.
Powoli skinęła głową.
- Nauczyłam się, że lepiej nie być zbyt ufną. Jestem sama już od bardzo
dawna.
Starał się nie okazać jej swego przerażenia; wszak kobieta w ostatnich
miesiącach ciąży powinna mieć kogoś do pomocy! Zaczęło się w nim gotować ze
złości.
- I nikt z miasta nie przyjeżdża ci pomagać?
- Panie Clayborne, ja...
- Mam na imię Douglas - poprawił ją natychmiast.
- Douglasie, nie sądzę, byś w pełni rozumiał moją sytuację. Boyle odciął
drogę prowadzącą z miasta do mojej posiadłości. Nikt bez jego zgody tu się nie
dostanie.
- Ja się dostałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy dotarło do niej
znaczenie tych słów, też się uśmiechnęła.
- Ludzie Boyle'a pewnie pojechali do domu, gdy tylko zaczęło padać. Zdaje
mi się, że wracają na jego ranczo zaraz po zachodzie słońca, lecz nie jestem tego
pewna.
Isabel wyprostowała się i nadal opierając się o ścianę, chciała strzepać kurz ze
spódnicy, gdy kolana się pod nią ugięły. Z przerażeniem opadła na słomę i
odwracając twarz do ściany, głosem przytłumionym z zażenowania, wyjaśniła mu, co
się stało.
Była przerażona i zawstydzona. Douglas natychmiast podszedł do niej i
położył jej dłoń na ramieniu, chcąc ją pocieszyć.
- Nie przejmuj się. Wody powinny odejść. To dobry znak. - I to by było na
tyle, jeżeli chodzi o jego wiedzę na temat rodzenia dzieci.
- Coś jest nie tak. Dziecko miało się urodzić dopiero za jakieś trzy, cztery
tygodnie. O, Boże, to wszystko moja wina. Nie powinnam była wczoraj myć podłogi i
robić prania, ale wszystko było takie brudne... No i chciałam się czymś zająć, aby
tylko nie myśleć o tym, że sama będę musiała wychowywać dziecko. Nigdy nie
powinnam była...
- Na pewno nie zrobiłaś nic złego - wtrącił Douglas.
- Przestań się obwiniać... Niektóre dzieci przychodzą wcześniej na świat niż
powinny. To wszystko.
- Chyba nie sądzisz...
- Wiem tylko, że to nie twoja wina - powtórzył z uporem.
- Dziecko ma własny rozum, i nawet gdybyś od miesiąca leżała w łóżku, i tak
to dziś wody by odeszły. Dam sobie głowę uciąć.
Zdawało się, że wie, o czym mówi, więc Isabel przestała czuć się winna.
- Coś mi się zdaje, że dziecko urodzi się jeszcze dziś w nocy.
- Na to wychodzi - przytaknął.
- To dziwne. Nic mnie nie boli.
Oboje mówili szeptem. On starał się jakoś ją pocieszyć i uspokoić; ona
usiłowała zapomnieć o swoim wstydzie. Douglas Clayborne był jej zupełnie obcy... O
Boże, dlaczego nie jest przynajmniej stary i brzydki? Dlaczego jest młody i tak
niewiarygodnie przystojny? Jeżeli to on ma pomóc jej dziecku przyjść na świat... O
słodki Jezu... to oznacza, że będzie musiała zdjąć przy nim ubranie i...
- Isabel, przestałaś się już mnie wstydzić? Musisz spojrzeć na to wszystko z
praktycznego punktu widzenia - powiedział łagodnie. - No, spójrz na mnie.
Dopiero po dłuższej chwili zebrała siły i spojrzała mu w oczy. Policzki nadał
ją paliły.
- Spójrz na to z praktycznego punktu widzenia - powtórzył i wziął ją na ręce.
- Co robisz?
- Niosę cię do domu. Obejmij mnie.
Ich twarze niemal się zetknęły. Douglas bezczelnie przyglądał się jej piegom,
a Isabel z zakłopotaniem patrzyła w sufit.
- Jakie to niezręczne... - wykrztusiła.
- Zdaje mi się, że dziecku jest wszystko jedno, czy jego matka czuje się
niezręcznie, czy nie...
Wyniósł ją z boksu, zatrzymał się na chwilę, by oprzeć wyjętą z jej rąk
strzelbę o ścianę stajni, po czym podszedł do drzwi.
- Uważaj - odezwała się Isabel. - Strzelba jest naładowana. Może wystrzelić,
jeżeli...
- Rozładowałem ją.
Była tak zaskoczona, że spojrzała mu w oczy.
- Co takiego? Kiedy?
- Zanim ci ją oddałem. Chyba nie zaczniesz znowu się na mnie boczyć?
- Nie, ale postaw mnie na ziemi jeszcze na chwilę. Zanim pójdziemy do domu,
muszę się zająć Pegazem.
- Masz na myśli ogiera?
- Tak.
- W twoim stanie nie powinnaś się do niego zbliżać.
- Nic nie rozumiesz. Skaleczył się w lewą tylną nogę i muszę ją opatrzyć,
zanim wda się zakażenie. To nie potrwa długo.
- Ja się nim zajmę.
- A wiesz, jak to zrobić?
- Taak. Znam się na koniach. Odprężyła się nieco w jego ramionach.
- Douglasie?
- Tak?
- Znasz się też na kobietach? Zastanawiałam się...?
- Nad czym?
- No... nad porodem. Czy odbierałeś już kiedyś poród?
Postanowił, że lepiej ją uspokoić niż tłumaczyć zawiłości jego wcześniejszych
doświadczeń.
- Tak... mam trochę doświadczenia, jeśli o to chodzi. - Ale z końmi, dodał w
myślach.
- Wiesz co robić, jeżeli coś pójdzie nie tak?
- Wszystko będzie w porządku - powiedział tak pewnie, jak tylko potrafił.
Chyba się udało. - Wiem, że jesteś przerażona i pewnie czujesz się samotna...
- Ale nie jestem sama. Chyba mnie teraz nie zostawisz?
- Nie denerwuj się. Nie zostawię cię.
Isabel westchnęła cichutko i położyła mu głowę na ramieniu. Kiedy tylko
wyszli na dwór, Douglas pożałował, że nie owinął jej choćby w końską derkę - nadal
lało jak z cebra. Drewniana chatka, którą ona nazwała domem, znajdowała się jakieś
pięćdziesiąt jardów od stajni, ale zanim tam dotarli, oboje byli przemoczeni.
W środku stała zapalona lampa naftowa; wnętrze było przytulne, lecz Douglas
przede wszystkim poczuł wszechobecny zapach róż. Na prawo od wejścia stał
podłużny stół przykryty biało-żółtą serwetą, z kryształowym wazonem pełnym
białych róż. Najwyraźniej Isabel starała się wnieść trochę radości i piękna do swego
smutnego życia. Douglasa aż zabolało serce na myśl o jej samotności.
Domek był dokładnie wysprzątany. Naprzeciw drzwi znajdował się duży
kominek z okapem, na którym znajdowały się fotografie w srebrnych ramkach. Po
lewej stronie paleniska stał bujany fotel pokryty biało-żółtym obiciem, zaś po drugiej
drewniane krzesło z wysokim oparciem, na którym stał koszyk z włóczką. Z
kłębuszka czerwonej wełny wystawały druty.
- Bardzo tu ładnie - powiedział uczciwie.
- Dziękuję. Wolałabym mieć większą kuchnię. Mam zamiar powiesić zasłonę
między kuchnią a pokojem, tak, żeby je oddzielić od siebie... ale i tak strasznie tu
ciasno. Miałam zamiar tu posprzątać po powrocie ze stajni.
- O nic się nie martw.
- Zauważyłeś, jakie piękne mam róże? Rosną dziko za polem, przy drzewach.
Parker przesadził część z nich pod dom, lecz jeszcze się nie przyjęły.
Douglas pomyślał, że lepiej będzie odwrócić jej myśli od zmarłego męża.
- W twoim stanie nie powinnaś oddalać się od domu. Mogłaś upaść i zrobić
sobie krzywdę.
- Chciałam przynieść je do domu... a spacer tylko dobrze mi zrobił. Nie znoszę
siedzieć całymi dniami w jednym miejscu. Proszę, zrozum mnie. A teraz postaw mnie
na podłodze... naprawdę czuję się już dobrze.
Zrobił, jak prosiła, lecz podtrzymywał ją tak długo, aż się nie przekonał, że
istotnie może stać o własnych siłach.
- Mogę ci jakoś pomóc?
- Rozpal ogień. Położyłam drewno przy kominku, lecz z rozpalaniem ognia
chciałam poczekać do powrotu ze stajni.
- Sama przyniosłaś tu to drewno?
- To moja wina, że dziecko rodzi się za wcześnie, prawda? Przyniosłam
drewno ze wzgórza dziś rano, a po południu poszłam po więcej. W nocy jest tak
zimno i wilgotno, że chciałam... Nie myślałam... A teraz moje dziecko...
Przerwał jej, żeby nie wpadła znowu w histerię.
- Uspokój się, Isabel. Wiele kobiet pracuje aż do samego porodu. Martwiłem
się tylko, czy aby nie upadłaś. To wszystko.
- Więc dlaczego powiedziałeś...?
- Chodziło mi o to, że mogłaś się przewrócić - powtórzył uspokajająco. - O nic
więcej. Nie upadłaś, więc nic złego się nie stało. A teraz przestań się martwić.
Kiwnęła głową i energicznie ruszyła do drzwi prowadzących do drugiego
pokoju, lecz Douglas dogonił ją w mgnieniu oka i złapawszy pod ramię, zmusił do
zwolnienia kroku.
- Jeżeli nadal będziesz traktować mnie jak inwalidkę, do łóżka dojdę dopiero
rano.
Otworzył przed nią drzwi sypialni; w środku było ciemno.
- Nie ruszaj się ani na krok, dopóki nie przyniosę lampy. Nie chcę, byś...
- Upadła? Czemu aż tak się tym przejmujesz?
- Nie obraź się, ale jesteś tak gruba, że pewnie nie widzisz własnych stóp.
Jasne, że martwię się, byś nie upadła.
Roześmiała się; naprawdę się roześmiała.
- Musisz się przebrać w coś suchego - przypomniał jej.
- W komodzie po prawej stronie jest kilka świeczek. Douglas był zadowolony,
że ma coś do roboty. Dopóki nie spróbował zapalić świecy, nie zdawał sobie sprawy z
tego, jak bardzo drżą mu ręce, dopiero za trzecim razem udało mu się podpalić knot.
Kiedy odwrócił się do Isabel, zdążyła podejść do łóżka i odrzucić kolorową kołdrę.
- Jesteś przemoczona. Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś przebrać się w
suche ubranie - rzekł uparcie.
- A ty? Masz w co się przebrać? - spytała.
- W jukach przy siodle mam zapasowe spodnie i koszulę. Jeżeli dasz sobie
sama radę, pójdę rozpalić ogień. Potem wrócę do stajni i zajmę się końmi. Czy twoje
dostały już obrok?
- Tak - odparła. - A z Pegazem bardzo uważaj; nie lubi obcych. - Zaciśnięte w
pięści dłonie schowała w fałdach spódnicy i stała, wpatrując się w podłogę. Kiedy
Douglas odwrócił się, by wyjść z pokoju, zawołała za nim: - Ale wrócisz tu, prawda?
Znowu zaczyna! Tylko tego brakowało, by zaczęła się martwić o to, że on nie
wróci i zostawi ją samą. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że czeka ich ciężka noc...
więc lepiej, niech Isabel oszczędza siły.
- Musisz mi zaufać.
- Ja... Postaram się.
Ale minę miała nadal niepewną. Oparłszy się o framugę drzwi, Douglas
usiłował wymyślić coś, co by ją przekonało, że jej nie opuści.
- Robi się późno - odezwała się cicho. Podszedł do niej.
- Wyświadczysz mi przysługę?
- Tak.
Z kieszeni wyciągnął ciężki, złoty zegarek, zdjął go z łańcuszka i podał jej
ostrożnie.
- To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Dostałem go od mamy Róży i nie
chciałbym go stracić. Nie daj Bóg, jeszcze twój Pegaz zgniecie go kopytem, albo
wypadnie mi z kieszeni gdy się pochylę, by wytrzeć Brutusa. Przechowaj go dla
mnie, dobrze?
- Tak... tak, oczywiście.
Gdy tylko wyszedł z pokoju, zamknęła oczy i przycisnęła zegarek do piersi.
Ani jej, ani dziecku nic nie groziło, skoro jest przy nich ten silny i opiekuńczy
mężczyzna. Po raz pierwszy od długiego czasu Isabel odzyskała spokój.
ROZDZIAŁ 2
Zupełnie oszalała. Wiedziała, że traci panowanie nad sobą, ale nie zważała na
to. Chciała umrzeć. Wiedziała, że to tchórzliwe i niegodne, ale w tej chwili nie
przejmowała się takimi drobiazgami. Śmierć byłaby błogosławionym wybawieniem
od niesamowitego bólu, który ją przeszywał, i gdy nadchodził jeden skurcz za
drugim, potrafiła myśleć już tylko o śmierci.
Douglas cały czas powtarzał jej, że wszystko będzie w porządku i teraz
chciała jeszcze pożyć, ale tylko po to, by móc go zamordować. Jak on śmie być tak
spokojny i racjonalny?! Co on tam wie?! Jest tylko mężczyzną, na miłość boską, i to
właśnie przez jego upór ona musi cierpieć.
- Już dłużej nie wytrzymam! Słyszysz, Douglasie? Już dłużej nie mogę!
Jak miał jej nie słyszeć, skoro wrzeszczała, ile sił w płucach?
- Jeszcze tylko parę minut, Isabel - zamruczał łagodnie i tak uspokajająco, jak
tylko potrafił.
Powiedziała mu, że może iść do diabła.
Na miły Bóg, przecież on naprawdę chciał jej pomóc. Nie mógł patrzeć na jej
cierpienie. Czuł się bezradny, nieszczęśliwy i zupełnie nie wiedział co ma robić. A
poza tym, był okropnie przerażony.
Usiłował robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać po sobie strachu, lecz
nie wiedział, jak długo uda mu się zachować kamienną twarz. Jeszcze trochę, a Isabel
dostrzeże, jak bardzo drżą mu ręce, a wtedy przerazi się nie na żarty. Wolał, żeby się
na niego wściekała, niż płakała ze strachu; bo jeżeli to, że wrzeszczy na niego, choć
trochę poprawia jej samopoczucie, to niech i tak będzie.
Kiedy przycisnął jej do czoła szmatkę zmoczoną w zimnej wodzie, odrzuciła
ją z wściekłością i przy okazji przewróciła miednicę z wodą.
- Gdybyś był dżentelmenem, zrobiłbyś to, o co cię proszę.
- Isabel, nie mam zamiaru pozbawić cię przytomności.
- Po prostu uderz mnie w podbródek. Tak troszeczkę. Bardzo chcę odpocząć.
Potrząsnął przecząco głową, a ona, widząc to, rozpłakała się.
- Jak długo to już trwa? Powiedz mi, jak długo?
- Tylko sześć godzin - odparł.
- Tylko sześć godzin? Nienawidzę cię, Douglasie Clayborne.
- Wiem... wiem, Isabel.
- Dłużej tego nie zniosę.
- Skurcze są już bardzo częste. Jeszcze troszkę i będziesz trzymać swojego
dzidziusia w ramionach.
- Wcale nie chcę mieć dzidziusia! - wrzasnęła. - Zdecydowałam się,
Douglasie, i nie chcę! Nie chcę i już!
- Wszystko w porządku, Isabel. Wcale nie musisz mieć dziecka.
- Dziękuję panu uprzejmie.
Przestała płakać i zamknęła oczy. Przeprosiła Douglasa za wszystkie
wyzwiska, jakimi go obrzuciła. Pomyślał, że ma co najmniej pięć minut, by wytrzeć
wodę z podłogi i przynieść więcej ręczników, zanim zacznie się następny skurcz.
Właśnie zamykał za sobą drzwi do sąsiedniego pokoju, gdy usłyszał jej głos.
- Zostaw drzwi otwarte, byś mógł mnie słyszeć.
Chyba żartowała! Darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół Montany. W
uszach nadal mu dźwięczało od jej ostatniego wrzasku, lecz pomyślał, że lepiej
będzie jej o tym nie mówić.
Posłusznie zostawił drzwi otwarte; jakieś trzy godziny temu nauczył się, że
lepiej nie dyskutować z rodzącą kobietą. Nie potrafił jej zmusić do logicznego
myślenia; o wiele łatwiej było się zgadzać z każdym jej słowem, choćby najbardziej
niedorzecznym.
Douglas zaniósł porcelanową miednicę do kuchni i wziął ze stołu naręcze
świeżych ręczników. Gdy wracając przechodził obok kominka, nagle zrozumiał, że
sytuacja go przerosła. Jak miał odebrać poród?! Zrobiło mu się słabo i upuściwszy
ręczniki na podłogę, oparł się plecami o ścianę. Zgiąwszy się w pół, oparł dłonie na
kolanach i przymknął oczy.
Jego brat, Cole, nauczył go kiedyś pewnej sztuczki, ułatwiającej branie się z
życiem za bary. Cole radził, by wyobrazić sobie najgorszą z możliwych sytuacji,
pomyśleć, jak by to było cudownie, gdybyś bez trudu z niej wybrnął. Douglas zawsze
uważał radę brata za bzdurną, lecz tym razem postanowił spróbować. I tak gorzej już
być nie mogło.
Dam sobie radę. Niech to wszyscy diabli! Nigdy w życiu nie dam sobie z tym
rady. Nie, nie, nie... Nie będzie aż tak źle... potrafię sobie z tym poradzić. No, dobra...
stoję sobie przed Tawerną Tommy'ego w Hammond Five... gdzie czyha na mnie
dziesięciu żądnych krwi morderców. Nie mam wyjścia i muszę wejść do środka.
Wiem, że na mnie czekają i jestem przygotowany na najgorsze. Wiem, że wszyscy
mają już wyciągnięte rewolwery i odciągnięte kurki. Ale spokojnie mogę ich
pokonać. Załatwię pięciu z rewolweru w lewej ręce i pięciu z tego w prawej. Łatwo i
szybko. Nic trudnego. Na pewno dam sobie z nimi radę. Odetchnął głęboko. I odbiorę
ten poród.
Ale sztuczka Cole'a nie zadziałała. Douglas zaczynał mieć kłopoty z
oddychaniem. Z trudem łapał powietrze...
Isabel poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Zacisnęła mocno powieki i
właśnie chciała krzyknąć na Douglasa, gdy usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jakby
ktoś ciężko dyszał... Douglas? Nie, przecież chyba nigdzie nie biegł... Nie, to nie
mógł być Douglas. Dobry Boże, pewnie z tego bólu pomieszało się jej w głowie.
Nawet nie zauważyła, kiedy skurcz minął i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy
pojawił się następny, dwa razy silniejszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się na
tysiąc kawałeczków... jęk przerodził się w mrożący krew w żyłach krzyk.
Nagle tuż obok niej zjawił się Douglas i objąwszy Isabel, mocno przytulił do
siebie.
- Trzymaj mnie mocno, słonko. Po prostu trzymaj mnie mocno, dopóki nie
przejdzie.
Isabel głośno płakała z bólu. Zaraz za tym skurczem nadszedł następny, i
jeszcze jeden.
- Teraz to już na pewno to, Douglasie... Dziecko się rodzi! Miała rację.
Dziesięć minut później Douglas trzymał w ramionach jej synka. Dziecko miało długie
rączki i nóżki, ale było okropnie blade i tak chude, że obawiał się, iż nie przeżyje
nocy. Oddychało płytko i z trudem, a gdy wreszcie otworzyło usteczka do płaczu, z
gardziołka wydobył się tylko żałosny pisk.
- Czy wszystko z nim w porządku? - spytała słabo.
- To chłopiec, Isabel. Dam ci go potrzymać, gdy tylko go wytrę. Jest bardzo
chudziutki - ostrzegł ją. - Ale jestem pewien, że nic mu nie będzie...
Nie był jednak przekonany, czy powinien jej dawać tę złudną nadzieję.
Naprawdę nie wiedział, czy dziecko przeżyje tę noc. Było tak malutkie, że mieściło
się spokojnie w złożonych dłoniach Douglasa, a jednak miało dość siły, by mrugać
oczkami i wiercić się gniewnie w jego uścisku. Dobry Boże, paluszki u jego rąk i nóg
były tak maleńkie, że Douglas bał się ich dotknąć w obawie, by ich nie zmiażdżyć.
Delikatnie przesunął dłonie i dotknął palcami klatki piersiowej malucha - wyczuł
słabiutkie, lecz miarowe bicie serduszka. Jak coś tak maleńkiego, może być tak
doskonale uformowane? Dziwne, że ta krucha istotka potrafi oddychać!
O, mój Boże... jeżeli nie będę uważać, jeszcze przypadkiem złamię mu rączkę
albo nóżkę. Takie to wszystko maciupkie! Patrząc na ten żywy cud Natury, Douglas
był zachwycony i jednocześnie wzbudził w sobie skruchę. Wiedział też, że potrzeba
będzie jeszcze jednego cudu, by utrzymać maleństwo przy życiu.
- Musisz być małym wojownikiem - szepnął do dziecka głosem ochrypłym z
przejęcia. Isabel dosłyszała te słowa i uśmiechnęła się lekko.
- Nie będzie sam. Zakonnice opowiadały nam, że za każdym razem, gdy na
ziemi rodzi się dziecko, Bóg przysyła tu Anioła Stróża, by nad nim czuwał.
Douglas spojrzał na nią spode łba.
- No, cóż... mam nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej. Isabel uśmiechnęła
się pod nosem. Wiedziała, że Anioł Stróż jej synka już tu jest. Właśnie trzyma go w
ramionach.
* * *
Okazało się, że chcąc ułożyć dziecko do snu, Douglas musi wymyślić coś na
poczekaniu, gdyż kołyska, którą zrobił Parker Grant, rozpadła się, gdy tylko Douglas
ją ruszył. Pewnie drewno było zbutwiałe, gdyż odpadło dno. Nawet gdyby kołyska
była solidnie zrobiona, i tak nie włożyłby do niej małego: długie na trzy cale
gwoździe, zostały wbite od zewnątrz w nierówne deseczki, a ostre wewnętrzne
krawędzie stanowiły zagrożenie dla życia dziecka. Aż wzdrygnął się na myśl, jak
bardzo chłopczyk mógłby się pokaleczyć o zardzewiałe ostrza.
Jednak teraz był już zbyt zmęczony, by naprawiać kołyskę. Zdjął z siebie
przepocone ubranie i włożywszy suche spodnie z cienkiej, garbowanej skóry, wrócił
do sypialni, by zrobić dla dziecka prowizoryczne łóżeczko. Wyciągnął z komody
dolną szufladę, wyłożył ją grubo ręcznikami, a z wierzchu wyścielił poszewką na
poduszkę.
Kiedy wrócił do świeżo upieczonej matki i jej dziecka, okazało się, że Isabel
usnęła. Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, jak śpi... była
równie doskonała i śliczna, co jej synek. Miedzianozłote włosy rozsypały się na
poduszce... wyglądała jak anioł... W niczym nie przypominała wściekłej diablicy, z
którą porównywał ją w myślach, gdy podczas porodu ciskała gromy na jego głowę.
Ziewnął szeroko i to wyrwało go z otępienia. Ostrożnie przeniósł dziecko do
szuflady i okrył je troskliwie; właśnie wychodził z pokoju, gdy Isabel zawołała go po
imieniu.
Pospieszył do niej zapominając, że ma na sobie tylko nie dopięte spodnie i jest
bez koszuli, lecz w tej chwili bardziej martwiło go to, że krwawienie Isabel mogło
przybrać na sile.
- Czy coś się stało? Chyba nie...
- Nie, nic mi nie jest. Wszystko jest w porządku. Usiądź tu przy mnie. Chcę,
żebyś odpowiedział na moje pytanie, więc patrz mi w oczy, bym wiedziała, czy
mówisz prawdę, czy tylko to, co chcę usłyszeć. Czy moje dziecko przeżyje?
- Wierzę, że tak... ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
- Jest taki malutki... Powinnam była chodzić z nim w ciąży o wiele dłużej.
- Wygląda mi na wojownika. Moim zdaniem potrzeba mu tylko trochę przytyć
i to wszystko.
Isabel wyraźnie się odprężyła.
- Taak... Czyż on nie jest cudowny? I ma czarne włoski, zupełnie jak jego
ojciec.
- Tak, masz rację. Jest cudowny. - Douglas mówił jej to już chyba z dziesięć
razy. - Nadal jest cudowny... nic a nic się nie zmienił od ostatnich pięciu minut.
- Proszę, postaw kołyskę obok mojego łóżka...
- Nie włożyłem go do kołyski. Rozpadła się, kiedy tylko ją ruszyłem.
Jakoś nie wydawała się być zaskoczona.
- Więc co zrobiłeś z moim dzieckiem?
- Włożyłem go do szuflady.
- Jak to „do szuflady”?
Wskazał jej na komodę. Isabel wychyliła się nieco z łóżka i zobaczyła, że jej
dziecko śpi spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Opadła na poduszki, śmiejąc się
głośno.
- Jesteś wyjątkowo pomysłowy, jak na mężczyznę.
- Acha... i mam nieźle rozwinięty zmysł praktyczny.
- Święte słowa. Dziękuję ci bardzo. Spadłeś mi z nieba, Douglasie Clayborne.
- Tylko mi tu nie płacz, Isabel - upomniał ją ostrym tonem. - Musisz się
przespać i odpocząć.
- Zostań ze mną... tylko chwilkę. Proszę...
Usiadł, opierając się plecami o ścianę, a nogi wyciągnął na kocu. Spojrzał z
góry na leżącą Isabel.
- Czy już zdecydowałaś, jak dasz mu na imię?
- Parker, po ojcu - odparła natychmiast.
- Miło.
Usłyszała, że ziewnął. Pomyślała, że pewnie jest równie zmęczony, co ona, a
jednak nie chciała zasypiać sama. Chciała zatrzymać te chwile intymności, które
dzielili w momencie narodzin syna. Wiedziała, że jej mąż zrozumiałby to. Wyobraziła
sobie, że uśmiecha się teraz z nieba do niej i do ich synka.
Potem wróciła myślami do Douglasa. Właśnie miała go zapytać, gdzie będzie
spać, gdy usłyszała ciche chrapanie. Nie obudziła go. Przysunęła się do niego
ostrożnie i wsunąwszy dłoń w jego rękę, ścisnęła mocno.
A potem zasnęła.
ROZDZIAŁ 3
Douglas wdepnął w sam środek koszmaru. Wiedział, że Isabel znajduje się w
fatalnej sytuacji. Jeżeli poprzedniego dnia powiedziała mu prawdę - a tego był pewien
- miała rzeczywiście poważne kłopoty. Nie dość, że znajdowała się na łasce bandy
rzezimieszków dowodzonych przez wstrętnego Boyle'a, to jeszcze była kompletnie
odcięta od miasta i nie mogła robić zakupów. No i właśnie urodziła dziecko, co
znacznie komplikowało jej sytuację. Niemowlę wymagało ciągłej opieki, a jego
matka była wyraźnie osłabiona. Douglas wiedział, że przewiezienie jej do miasta
byłoby fatalnym rozwiązaniem.
No i jeszcze ten deszcz. Od dwóch dni padało, a i tego dnia od rana siąpiło bez
przerwy. Kiedy Douglas wyszedł przed chatkę, by rozejrzeć się po okolicy, naprawdę
zaczaj się niepokoić. Poprzedniego dnia niewiele widział; zjeżdżając nocą ze wzgórza
kierował się w stronę ledwo widocznego światła, to wszystko. Wiedział tylko, że
domek otoczony jest trzema wzgórzami... nie spodziewał się jednak, że leży
dokładnie na szlaku powodziowym. Jeżeli tylko jakaś górska rzeczka wyleje, woda
będzie musiała spłynąć przez środek chatki Isabel, by połączyć się z głównym nurtem
rzeki poniżej.
Douglas zupełnie nie rozumiał, jak można było wybudować dom w tak
niebezpiecznym miejscu. Nie miał zwyczaju mówić źle o zmarłych, lecz fakty
pozostawały faktami, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że zmarły
Parker Grant Senior był niekompetentnym imbecylem. Douglas nic nie powiedział,
gdy zobaczył rozpadającą się kołyskę - niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią
zrobić solidnych mebli, nie widział więc w tym nic złego. Ale zbudowanie domu na
szlaku powodziowym, to już zupełnie inna sprawa.
A jednak Douglas nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Być może ktoś
inny zbudował chatkę w tym miejscu wiele lat temu, a Grant wprowadził się tu z żoną
na krótko... na przykład do czasu, aż skończy budowę domu położonego gdzieś
wyżej.
Oby tak było... Jeżeli Grant zdążył położyć dach na nowej chacie i jeżeli nie
była ona zbyt oddalona od starej, za parę dni Douglas mógłby przenieść tam Isabel i
dziecko.
Na szczęście nie było to konieczne już teraz. Chociaż na polach za domem i
stajnią stały już ogromne kałuże, a ziemia na podwórku przesiąknięta była wodą,
mogli tu jeszcze pomieszkać. No... zawsze istniała też możliwość, że przestanie
padać. Było lato, więc słońce szybko wysuszyłoby wodę... i po kłopocie.
Douglas był przemęczony i zmartwiony tym, co zobaczył, poszedł więc do
stajni, by zająć się końmi. Bardzo chciał znowu zobaczyć araby. Ogier był naprawdę
tak wspaniały, jak mu to brat mówił. Wyjątkowo duży, jak na araba, o pięknej,
lśniącej siwej sierści. Miał potężne mięśnie i piękne kształty. I był bardzo nieufny.
Isabel miała rację.
- Pegaz nie lubił obcych, ale Douglas od dziecka miał rękę do koni i gdy tylko
ogier przywykł do jego zapachu i głosu, zaraz pozwolił opatrzyć sobie zranioną nogę.
Klacz stojąca obok była mniejsza od Pegaza, drobniejszej budowy i bardzo
dumna. Potrząsała głową jak próżna kobieta, co tylko wzmogło sympatię Douglasa.
Oba konie najwyraźniej chciały stać obok siebie, bo gdy tylko Douglas
przeprowadził klacz do wolnego boksu sąsiadującego z przegrodą Pegaza, zwierzęta
zaczęły cichutko parskać i dotykać się pyskami. Nic dziwnego, że Isabel chciała je
zatrzymać. Jej mąż nie powinien był sprzedawać ogiera bez uprzedniego
porozumienia się z nią, bez względu na to, jak bardzo potrzebował pieniędzy.
Paszy było bardzo mało. Nakarmiwszy araby i swego wałacha, Douglas
przekonał się, że owsa i siana nie wystarczy nawet na tydzień.
Zapasy w chatce były równie skromne. Ledwo skończył spisywanie
inwentarza, gdy usłyszał cichutkie kwilenie dziecka. Postanowił przewinąć malucha,
by Isabel nie musiała wstawać, lecz gdy znalazł się przed drzwiami sypialni,
przekonał się, że są zamknięte.
Musiał zapukać dwukrotnie, zanim mu odpowiedziała. Zmieszana, poprosiła
przytłumionym głosem, by zaczekał chwilkę, aż skończy się ubierać.
- Możesz już wejść - zawołała parę minut później. Stała obok komody w
niebieskim szlafroku zapiętym aż pod szyję, trzymając w ramionach Parkera. Z
minuty na minutę wyglądała coraz piękniej. Dopiero gdy uświadomił sobie, że
przygląda się jej jak pierwszy lepszy prostak, odwrócił wzrok i zobaczył sukienkę
rozłożoną na łóżku.
- Nie powinnaś wstawać, wiesz?
Wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, a potem natychmiast
przeniosła spojrzenie na ścianę za jego plecami. Na jej policzki wypłynął rumieniec.
- Czy coś się stało?
- Nie... Nic się nie stało - odparła trochę nerwowo. - Chcę się ubrać i zrobić ci
śniadanie.
Potrząsnął głową.
- Na miłość boską, dopiero co urodziłaś dziecko. To ja zrobię tobie śniadanie.
Usiądź w fotelu bujanym, a ja zmienię ci pościel.
Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Isabel usiadła
gwałtownie, ale zaraz jęknęła.
- O nie! Lepiej będzie, jeżeli wstanę.
Douglas pomógł jej wstać, lecz ona nadal na niego nie patrzyła.
- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? Wstydzisz się mnie, czy co?
Isabel poczerwieniała jeszcze bardziej. Może nie powinien był być taki
bezpośredni?
- Po... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Dlatego zapytałem.
- Jestem... czuję się niezręcznie. Myślałam sobie o tym, jak cię poznałam... a
potem musiałeś... było konieczne, żebyś... kiedy dziecko się rodziło...
Douglas roześmiał się głośno. Po prostu nie mógł się powstrzymać, lecz Isabel
nie było do śmiechu.
- Byłem wtedy bardzo zajęty. Pamiętam tylko dziecko... Bałem się, że go
upuszczę. To wszystko.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę. Jeżeli za bardzo cię boli, by usiąść, oprzyj się o komodę. Nie
chcę, byś mi tu upadła... Pewnie jesteś słaba, jak kocię.
- Parker jest niespokojny - wyjąkała, usiłując zmienić temat.
Douglas podszedł do niej i sponad jej ramienia spojrzał na śpiące niemowlę.
„Niespokojny” to określenie, które zupełnie nie pasowało do malca.
- Wydaje się być całkiem spokojny - zauważył. Spojrzeli sobie w oczy i...
uśmiechnęli się do siebie.
Douglas pierwszy odwrócił wzrok, lecz zanim to zrobił, zdążył zauważyć,
jakie Isabel ma piękne oczy. Bardziej złote, niż brązowe i... te jej piegi strasznie go
rozpraszały. Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie mógł na nią patrzeć!
Poza tym miała takie delikatne dłonie! Zauważył to już wcześniej, gdy
zaciskała mu je na gardle, gdy w czasie skurczów nie chciał pozbawić jej
przytomności.
Szybko i sprawnie posłał łóżko, podczas gdy Isabel opowiadała mu o zaletach
swego synka i o tym, jakie to z niego genialne dziecko. Douglas zupełnie nie mógł
zrozumieć, skąd ona o tym wie, przecież dzieciak miał dopiero niecały dzień. Jak
wywnioskowała to wszystko? Ze sposobu, w jaki malec spał i siusiał?
Opierała się ciężko o komodę, więc posławszy łóżko, Douglas wziął od niej
Parkera.
- Mogę iść z tobą do kuchni i pomóc ci w przygotowaniu śniadania.
- Ale nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie. - Czy Parker dostał już coś do
jedzenia?
- Już wkrótce dostanie...
- Proszę, postaraj się przełamać to zażenowanie. Muszę wiedzieć, czy
wszystko jest w porządku.
- Tak, tak... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doktor bardzo długo mi
wyjaśniał, czego mam się spodziewać. Już dziś wieczorem powinnam mieć pod
dostatkiem pokarmu.
Douglas skinął głową.
- Jeżeli znowu zaczniesz krwawić, powiesz mi o tym, prawda?
- Douglasie...
- Chodzi mi tylko o dobro Parkera - wyjaśnił pospiesznie. - Może powinienem
pojechać do miasta i sprowadzić doktora, by zbadał was oboje? Moglibyśmy się
przemknąć niepostrzeżenie obok ludzi Boyle'a...
- Ale to nie jest konieczne. Obiecuję, że powiem ci, jeżeli coś będzie nie tak...
Kiedy już położył niemowlę do prowizorycznego łóżeczka, podszedł do Isabel
i pomógł jej zdjąć szlafrok. Co prawda rozpinając guziki cały czas protestowała
zapewniając, że sama doskonale da sobie radę, ale i tak jej pomógł.
- Nie jestem aż taka zmęczona. Bardzo długo spałam... Protestowała nawet
wtedy, gdy już położył ją do łóżka i po brodę opatulił kołdrą. Raz jeszcze sprawdził,
czy małemu Parkerowi niczego nie brakuje, po czym wyszedł do kuchni, zamykając
za sobą drzwi.
* * *
Isabel zjadła śniadanie późnym popołudniem. Douglas nakarmił ją przypaloną
grzanką i grudkowatą owsianką osłodzoną resztką cukru, jaką znalazł w spiżarni.
Wydawało mu się, że nieźle sobie poradził z gotowaniem.
Isabel była innego zdania. Ponieważ zadał sobie tyle trudu, by przygotować
dla niej posiłek, zjadła ile mogła i uśmiechnąwszy się do niego promiennie,
podziękowała mu najpiękniej, jak umiała.
Kiedy już skończyła, Douglas odstawił tacę na podłogę, po czym przysiadł na
skraju łóżka, by pomówić z nią o sytuacji, w jakiej się znaleźli.
- Isabel, musimy porozmawiać... Upuściła serwetkę na kolana.
- Wyjeżdżasz.
- Isabel...
- Nie ma sprawy. Rozumiem.
Może i rozumiała, ale była blada, jak ściana, o którą się opierała.
- Nie, nie wyjeżdżam. Ale muszę się zająć uzupełnieniem zapasów, spiżarnia
jest pusta.
- Naprawdę?
- Tak.
- Przydałoby mi się trochę mąki i cukru...
- Pojadę do miasta po zakupy.
- Nie pozwolą ci tu wrócić.
Ujął jej dłoń w swoje ręce i ścisnął lekko.
- Posłuchaj mnie. Nie powinnaś się denerwować. Nie planuję wjechać do
miasta w samo południe i wykupić całego sklepu trąbiąc dokoła, że to dla wdowy po
Parkerze Grancie. Nie jestem aż taki głupi...
- Więc jak...?
- Pojadę tam w nocy. - Douglas wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.
- Chcesz obrabować pana Coopera? - Isabel była z lekka zszokowana.
- Potrzebujemy żywności, a mnie przyda się dodatkowa zmiana ubrania.
Przywiozłem tu tylko jedną koszulę i spodnie. Zostawię pieniądze na ladzie w
sklepie.
- Nie! Nie rób tego... Pan Cooper zorientuje się, że ktoś był w sklepie i zaraz
powie wszystko Boyle'owi. On zawsze wszystko mu mówi. To zbyt ryzykowne,
Douglasie. Któryś z nich mógłby się domyślić, że mi pomagasz. Poczekaj... wiem już,
co powinieneś zrobić. Schowaj pieniądze między dokumentami pod ladą... Pan
Cooper w końcu je znajdzie, nieważne, czy się domyśli, kto je zostawił. Wiedząc, że
go nie okradliśmy, będziemy mieć czyste sumienie. Tak... tak właśnie powinieneś
zrobić.
- Dlaczego Cooper mówi o wszystkim Boyle'owi?
- Po prostu mówi i już - odparła. - Podobnie jak wielu innych. Tylko nieliczni
śmieli przeciwstawić się Boyle'owi... między innymi doktor Simpson. Nawet skłamał
mu dla mojego dobra... powiedział, że dziecko nie urodzi się aż do połowy września.
To daje mi więcej czasu na wymyślenie jakiegoś sposobu na Boyle'a.
- Doskonale. I oby tylko Boyle wierzył w to kłamstwo jak najdłużej. Czy
doktor był tu kiedyś?
- Raz.
- Czy powiedział ci, gdzie czatują ludzie tego drania?
- Pamiętam, jak mówił, że są leniwi... bo czatują na wzgórzach tuż przy
mieście... blokując jedyną drogę, jaka tu prowadzi. Podobno zmieniają się co jakiś
czas.
- Widziałem ich, kiedy tu jechałem. Zastanawiałem się, czy może doktor
widział ich gdzieś bliżej domu... Wczoraj było już ciemno i mogłem coś przeoczyć.
- Nie sądzę, by czatowali gdzieś dalej od miasta. Właściwie nie mają po co
obserwować domu... wiedzą, że nie mogę odchodzić zbyt daleko. Gdybym poszła na
zachód, dotarcie do najbliższego miasta zajęłoby mi tydzień. W moim stanie nigdy
bym tego nie zaryzykowała. Mają rację, pilnując tylko Sweet Creek.
- Jeżeli się nie mylisz i naprawdę nikt nie obserwuje domu, to bardzo dobrze.
- Niby dlaczego?
- Im dłużej nie wiedzą o mojej obecności, tym lepiej. Jeżeli nie obserwują pól,
mogę spokojnie rozruszać konie.
Ale najpierw upewnię się, że ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków.
- Kiedy planujesz pojechać?
- Jak tylko zapadnie noc. Dasz sobie sama radę?
- Tak... ale jazda po nocy jest niebezpieczna.
- Nic mi nie będzie - zapewnił ją. Usiłował wyswobodzić dłoń z jej uścisku,
lecz nie chciała go puścić. - Opowiedz mi, jak położone jest miasto... gdzie kto
mieszka... wszystko, co pamiętasz.
Zaskoczyła go szczegółowość jej opisu. Powiedziała mu dokładnie, jak
wygląda każdy budynek, wiedziała nawet, gdzie Cooper ma składzik w swoim
sklepie.
- A teraz powiedz mi, gdzie stoi dom doktora Simpsona. Chcę sprawdzić, ilu
mężczyzn go obserwuje.
Spełniła jego prośbę, po czym rzekła:
- Niewiele będziesz mógł przywieźć ze sobą, chyba że weźmiesz wóz, ale to
jest zbyt niebezpieczne. Ludzie Boyle'a na pewno usłyszeliby skrzypienie kół.
- To da się naprawić. Przestań się martwić... i nie spodziewaj się mnie przed
świtem. Zostawię ci przy łóżku strzelbę i dodatkowe naboje, na wszelki wypadek,
gdyby Boyle'owi przyszło do łba tu przyjechać w środku nocy. O, Boże... Isabel... nie
chcę cię zostawiać samej, ale...
Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego ze wszystkich sił.
- Proszę, tylko wróć do mnie! Wiem, że wcale się nie prosiłeś o rolę mojego
obrońcy... i że nie chcesz się w to mieszać... ale, błagam, Douglasie, wróć do mnie.
JULIE GARWOOD BIAŁA Czas Róż PROLOG Dawno temu żyła niezwykła rodzina - bracia Clayborne'owie, złączeni więzami silniejszymi niż więzy krwi. Po raz pierwszy spotkali się, gdy jako dzieci mieszkali na jednej z ulic Nowego Jorku. Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i oszust Travis przeżyli w dżungli miasta rządzonego przez gangi starszych od nich chłopców tylko dlatego, że trzymali się razem. Kiedy na swojej ulicy znaleźli małą dziewczynkę - podrzutka - postanowili, że wyjadą na Zachód i stworzą jej prawdziwy dom. Jakiś czas później osiedlili się w samym sercu Terytorium Montany na skrawku ziemi, który nazwali Różanym Wzgórzem. Dorastając, otrzymywali listy od matki Adama, Róży. To ona kształtowała ich charaktery. Róża dobrze znała ich obawy, nadzieje i marzenia, gdyż chłopcy odpisywali na jej listy, wzruszeni matczyną troską, miłością i oddaniem. Z biegiem lat każdy z nich zaczął ją uważać za swą własną matkę. Po upływie długich dwudziestu lat Róża dołączyła do nich i wreszcie jej dzieci były szczęśliwe. Córka wyszła za mąż za dżentelmena i spodziewała się
dziecka, a synowie wyrośli na porządnych ludzi. Ale mama Róża nie była do końca usatysfakcjonowana. Martwiła się, że synowie zbyt polubili kawalerskie życie. A ponieważ należała do tych, co uważają, że Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają, wiedziała, że zostało jej tylko jedno wyjście - wtrącić się w ich poukładane życie.
Thomas Hood, „Time of Roses” Nie w zimie z naszych wróżb Wyczytał los kochanie. Był czas kwitnienia róż - Rwaliśmy je w altanie. Bo nie wie młoda miłość, Że zima jest na świecie. Ach, skądże! Pięknie było, Świat czcił nas świeżym kwieciem. Przeł. Wojciech Usakiewicz ROZDZIAŁ 1 No i doczekała się. Wpadła w tarapaty po same uszy. Każdy, kto grozi Douglasowi Clayborne'owi, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji tak nierozsądnego czynu i gdy tylko Douglas odbierze jej strzelbę, wytłumaczy damie jej błąd. Gruby błąd. Ale najpierw musi jakoś ją przekonać, by wyszła z końskiego boksu i stanęła w świetle latarni. Postanowił, że będzie do niej mówić tak długo i łagodnie, aż uśpi jej czujność i podejdzie na tyle blisko, by wziąć ją z zaskoczenia. Wyrwie jej strzelbę z rąk, rozładuje, a potem złamie na kolanie. Chyba, że byłby to Winchester... wtedy go zatrzyma. Ale teraz ledwie ją widział. Przykucnęła w cieniu za bramką boksu i oparła lufę strzelby o najniższą deskę. Po drugiej stronie stajni, na kołku, wisiała naftowa lampa, lecz dawała tak marne światło, że ze swego miejsca Douglas niewiele mógł zobaczyć. Stał na progu stajni przestępując z nogi na nogę, a deszcz siekł go po plecach. Już dawno przemókł do suchej nitki, podobnie jak Brutus, jego kasztanowaty wałach. Im szybciej zdejmie z niego siodło i wytrze go do sucha, tym lepiej dla zwierzęcia. Ale to, co chce zrobić Douglas, i to, co zamierza dama przycupnięta w boksie, to dwie różne rzeczy. W tej samej chwili mroki nocy - i kawałek korytarza w stajni - rozświetliła błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający huk grzmotu. Brutus stanął dęba i głośno zarżał podrzucając łbem. Najwyraźniej koń, podobnie jak jego pan,
bardzo chciał schować się przed deszczem. Cały czas wpatrując się w lufę strzelby, Douglas starał się uspokoić zwierzę czczymi obietnicami, że wszystko będzie dobrze. - Pani nazywa się Isabel Grant? Odpowiedziała mu niskim, gardłowym jękiem. Pomyślał, że to jego ostry ton ją przestraszył i właśnie chciał ponowić pytanie nieco łagodniejszym głosem, gdy usłyszał, jak kobieta w boksie ciężko oddycha. Najpierw przyszło mu do głowy, że się przesłyszał, ale nie... Dyszała głośno, lecz Douglas nie rozumiał, dlaczego. Wszak odkąd wszedł do stajni, nie ruszyła się nawet na krok, więc nie mogła się zmęczyć. Odczekał chwilę, po czym zapytał ponownie: - Czy jest pani żoną Parkera Granta? - Dobrze wiesz, kim jestem. Odejdź natychmiast, albo cię zastrzelę. I zostaw drzwi otwarte, chcę widzieć jak odjeżdżasz. - Proszę pani, mam do załatwienia interes z pani mężem, jeżeli będzie pani taka miła i powie mi, gdzie mogę go znaleźć, pójdę z nim porozmawiać. Nie uprzedził pani, że przyjadę? Nazywam się... - Nic mnie nie obchodzi, jak się nazywasz! - wrzasnęła w odpowiedzi. - Jesteś jednym z ludzi Boyle'a i to mi wystarczy. A teraz wynoś się! Wyczuł, że panicznie się bała. To go zdenerwowało. - Nie ma czym się irytować. Zaraz sobie pójdę. Niech pani będzie tak miła i przekaże mężowi, że Douglas Clayborne czeka na niego w mieście. Chcę mu dać resztę pieniędzy za araba. Najpierw jednak muszę zobaczyć konia, tak, jak się umawialiśmy. Powtórzy mu pani? - Mój mąż sprzedał panu konia? - Tak. Parę miesięcy temu kupiłem od niego ogiera. - Kłamiesz! - krzyknęła. - Parker nigdy nie sprzedałby żadnego z moich arabów! Douglas nie był w nastroju, by się z nią kłócić. - Mam dokumenty... mogę to udowodnić. Niech mu tylko pani przekaże to, co przed chwilą powiedziałem, dobrze? - Kupił pan konia, którego nigdy w życiu nie widział pan na oczy? - Mój brat go widział - wyjaśnił spokojnie. - Zna się na koniach równie dobrze, jak ja. Kobieta w boksie nagle Wybuchnęła płaczem. Douglas ruszył w jej stronę,
chcąc ją uspokoić, ale zatrzymał się w pół kroku. - Bardzo mi przykro, że mąż nic pani nie powiedział o sprzedaży konia. - Och, Boże... błagam... nie teraz. Znowu zaczęła dyszeć. Co się z nią dzieje, u wszystkich diabłów?! Instynktownie wyczuł, że stało się coś złego i dałby sobie głowę uciąć, iż to jej mąż jest odpowiedzialny za ten potok łez. Powinien był jej powiedzieć o sprzedaży konia; z drugiej strony, dama trochę przesadzała. Przyszło mu do głowy, że powinien ją pocieszyć. - Wiem, że wiele małżeństw przeżywa czasami złe okresy. Pani mąż musiał mieć powód, by sprzedać tego ogiera... Pewnie zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę i zapomniał pani o tym powiedzieć. To wszystko... Ale ona tylko oddychała coraz głośniej, aż nagle przestała. Ten dźwięk przypominał mu dyszenie rannego zwierzęcia. Bardzo chciał już sobie stąd pójść, lecz przecież nie mógł jej tak zostawić... a przy okazji, to gdzie też się podziewa mąż tej damy? - To nie powinno się wydarzyć! - zawołała. - Co nie powinno się wydarzyć? - Wynoś się! - krzyknęła ze złością, ale Douglas był wystarczająco uparty, by nie ruszyć się na krok. - Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, kim jest Boyle. Czy to on cię skrzywdził? Czy coś cię boli? Isabel natychmiast zareagowała na współczucie w jego głosie. - Więc nie pracujesz dla Boyle'a? - Nie. - Udowodnij to. - Niczego nie mogę ci udowodnić, dopóki nie pokażę listu, jaki dostałem niedawno od twego męża. - Nie ruszaj się ani na krok. Ponieważ od dobrych paru minut tkwił w miejscu jak kamień, nie rozumiał, dlaczego ona na niego krzyczy. - Jeżeli chcesz, bym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się stało? - Wszystko jest nie tak! - A dokładniej? - Zbliża się, a jest stanowczo za wcześnie. Nie rozumiesz? To moja wina... O
Boże... nie pozwól na to. Jest jeszcze za wcześnie... - Kto się zbliża? - spytał Douglas, oglądając się nerwowo przez ramię, lecz choć wytężał wzrok, nikogo nie dojrzał w mrokach nocy. Może mówiła o tym Boyle'u, czy jak mu tam? Mylił się. - Poród! - krzyknęła Isabel. - Poród się zbliża! Czuję kolejny skurcz! Douglas aż skulił się w sobie. - Poród?! Chcesz rodzić dziecko? Teraz? - Tak. - O, nie! Nie rób tego, błagam! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie bzdury wygaduje, więc uświadomiła mu to między jednym a drugim spazmem. Przekrzywił głowę i spojrzał na nią uważnie. - Masz bóle? Teraz? - Tak! - jęknęła przeciągle. - Więc na miłość boską, zdejmij palec ze spustu i odłóż strzelbę na ziemię! Nie rozumiała, o co mu chodzi; skurcze następowały teraz tak często i z taką mocą, że ledwo mogła to znieść. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. Kuląc się w sobie czekała, aż ból minie. Zbyt późno zdała sobie sprawę ze swego błędu. Gdy otworzyła oczy, nigdzie nie zobaczyła nieznajomego. Na pewno nie odjechał, bo jego koń nadal stał w progu stajni... więc gdzie u diabła...? Nagle ktoś wyrwał jej strzelbę z rąk. Z okrzykiem przerażenia wycofała się w głąb boksu i czekała na atak. Zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Furtka boksu skrzypnęła przy otwieraniu i potężnie zbudowany mężczyzna, który zdawał się przesłaniać sobą mdłe światełko lampy, wszedł do środka. Miał ciemne oczy i włosy... i bardzo wściekłą minę. O Boże, nie pozwól mu mnie zabić... Jeszcze nie teraz. Jeżeli ja umrę, umrze też dziecko w moim łonie! Nie mogła już dłużej tego znieść. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała, że gdy raz zacznie krzyczeć, już nigdy nie przestanie. Błagam, Boże, zrozum mnie... Nie zniosę tego... już nie mogę... nie mogę... Ale on tylko położył dużą dłoń na jej ramieniu i oddał jej strzelbę. - A teraz mnie posłuchaj - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Potem dodał idiotycznie: - Nie możesz teraz rodzić! - To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł z boksu.
- Opuszczasz mnie? - Nie. Po prostu chcę przysunąć bliżej lampę, żebym widział, co robię. Jeżeli miałaś rodzić, to dlaczego przyszłaś do stajni? Powinnaś leżeć w łóżku. Znowu zaczęła dyszeć. - Przecież kazałem ci przestać! Dziecko nie może przyjść na świat w takich warunkach, więc lepiej zapomnij o porodzie! Zaczekała, aż skurcze ustaną, po czym poinformowała go, że jest skończonym idiotą. Zgodził się z nią w duchu, lecz powiedział tylko: - Po prostu chcę, byś zaczekała, aż znajdę twojego męża. - Przecież nie robię tego umyślnie! - Gdzie jest Parker? - Odszedł. Douglas zaklął pod nosem. - Obawiałem się, że to właśnie mi powiesz. Też sobie wybrał porę na wycieczki! - Dlaczego jesteś na mnie taki zły? Przecież cię nie zastrzelę. Nie był zły; był przerażony. Już nie raz pomagał w narodzinach źrebaków czy cielaków, lecz nigdy nie odbierał porodu dziecka i nie miał ochoty uczestniczyć w przyjściu na świat dziecka Isabel Grant. No, pewno, że był przerażony, ale był też na tyle rozsądny, by jej o tym nie mówić. - Nie jestem zły - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. - Po prostu mnie zaskoczyłaś. Pomogę ci wrócić do domu, a potem pojadę po doktora. Miał nadzieję, że pani Grant nie powie mu, iż w mieście nie ma medyka. - Doktor tu nie przyjedzie. Douglas zawiesił lampę na kołku tuż obok boksu. Odwrócił się do kobiety i po raz pierwszy uważnie się jej przyjrzał. Była atrakcyjna, nawet kiedy tak paskudnie marszczyła brwi. Na nosku miała małą garstkę piegów, a jemu zawsze bardzo podobały się piegowate kobiety. Zawsze też podobały mu się rude włosy, a długie loki Isabel Grant pobłyskiwały ciemną czerwienią w blasku naftowej lampy. Skarcił się za te myśli; wszak była mężatką, więc nie powinien zwracać uwagi na jej urodę. A jednak tak właśnie sprawy się miały - Isabel Grant była wyjątkowo piękną kobietą. I z brzuchem jak beczka. To pomogło mu odzyskać opanowanie. - Niby dlaczego doktor nie miałby tu przyjechać?
- Bo Sam Boyle mu na to nie pozwoli. Doktor Simpson zjawił się tu tylko raz, gdy byłam już w zbyt zaawansowanej ciąży, by pojechać do niego do miasta, i Boyle zagroził, że zabije go, jeżeli jeszcze raz mnie odwiedzi. Boyle zrobiłby to... - dodała szeptem. - To zły człowiek. Rządzi całym miastem. Ludzie są tu przyzwoici, ale robią, co on im każe, bo się go boją... I trudno im się dziwić. Sama się go boję. - Co Boyle ma przeciw tobie i twojemu mężowi? - Jego ranczo sąsiaduje z naszym. Boyle chciał wykupić naszą posiadłość, by powiększyć swoje pastwiska, ale cena, jaką zaoferował, była śmiesznie niska. Tak, czy inaczej, Parker nigdy nie sprzedałby naszej ziemi... To był nasz dom... i nasze marzenie. - Isabel, gdzie jest Parker? - Gdy tylko zobaczył łzy w jej oczach, już znał odpowiedź. - On nie żyje, prawda? - Tak. Pochowałam go na wzgórzu za stajnią. Ktoś strzelił mu w plecy. - Boyle? - Któżby inny. Douglas oparł się plecami o boks, założył ręce na piersi i zaczekał, aż ona się opanuje. Isabel oparła się ciężko o ścianę i spuściła głowę; była bardzo zmęczona. Douglas odczekał dłuższą chwilę, po czym zadał jej następne pytanie. - Czy szeryf prowadził śledztwo? - W Sweet Creek od dawna nie ma już szeryfa. Boyle musiał go stąd wygonić na długo, zanim Parker i ja osiedliliśmy się tutaj. - Podejrzewam, że nikt nie rwie się na to stanowisko? - A ty byś się rwał? - Otarła łzę z policzka i spojrzała mu w oczy. - Doktor Simpson opowiadał mi, że kiedyś Sweet Creek było spokojnym, małym miasteczkiem. On i jego żona są moimi przyjaciółmi - dodała po chwili. - Pomagają mi, jak mogą. - W jaki sposób? - Wysłali listy i telegramy do wszystkich okolicznych szeryfów z prośbą o pomoc. Kiedy ostatnio widziałam się z doktorem, powiedział mi, że w okolicy kręci się agent federalny... to było jak odpowiedź na moje modły. Doktor nie potrafił go zlokalizować, ale był przekonany, że gdy tylko ten agent dowie się, ile razy Boyle złamał prawo, natychmiast się tu zjawi. Nie tracę nadziei... - dodała cicho, - ...ale Boyle ma na swoich usługach co najmniej dwudziestu opryszków i by go pokonać,
trzeba mniej więcej tylu agentów federalnych. - Na pewno jest jakiś sposób... - zaczął, lecz zaraz urwał, gdyż właśnie do niego dotarło, że Isabel rozmawia z nim od paru minut i już nie dyszy. - Przestało cię boleć? Spojrzała na niego zaskoczona, po czym przyłożyła dłoń do olbrzymiego brzucha. - Tak, przestało. - Uśmiechnęła się do niego. Dzięki Bogu. - Naprawdę jesteś tu sama? Nie patrz tak na mnie, Isabel. Chyba już się przekonałaś, że nie pracuję dla Boyle'a. Powoli skinęła głową. - Nauczyłam się, że lepiej nie być zbyt ufną. Jestem sama już od bardzo dawna. Starał się nie okazać jej swego przerażenia; wszak kobieta w ostatnich miesiącach ciąży powinna mieć kogoś do pomocy! Zaczęło się w nim gotować ze złości. - I nikt z miasta nie przyjeżdża ci pomagać? - Panie Clayborne, ja... - Mam na imię Douglas - poprawił ją natychmiast. - Douglasie, nie sądzę, byś w pełni rozumiał moją sytuację. Boyle odciął drogę prowadzącą z miasta do mojej posiadłości. Nikt bez jego zgody tu się nie dostanie. - Ja się dostałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy dotarło do niej znaczenie tych słów, też się uśmiechnęła. - Ludzie Boyle'a pewnie pojechali do domu, gdy tylko zaczęło padać. Zdaje mi się, że wracają na jego ranczo zaraz po zachodzie słońca, lecz nie jestem tego pewna. Isabel wyprostowała się i nadal opierając się o ścianę, chciała strzepać kurz ze spódnicy, gdy kolana się pod nią ugięły. Z przerażeniem opadła na słomę i odwracając twarz do ściany, głosem przytłumionym z zażenowania, wyjaśniła mu, co się stało. Była przerażona i zawstydzona. Douglas natychmiast podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu, chcąc ją pocieszyć. - Nie przejmuj się. Wody powinny odejść. To dobry znak. - I to by było na tyle, jeżeli chodzi o jego wiedzę na temat rodzenia dzieci.
- Coś jest nie tak. Dziecko miało się urodzić dopiero za jakieś trzy, cztery tygodnie. O, Boże, to wszystko moja wina. Nie powinnam była wczoraj myć podłogi i robić prania, ale wszystko było takie brudne... No i chciałam się czymś zająć, aby tylko nie myśleć o tym, że sama będę musiała wychowywać dziecko. Nigdy nie powinnam była... - Na pewno nie zrobiłaś nic złego - wtrącił Douglas. - Przestań się obwiniać... Niektóre dzieci przychodzą wcześniej na świat niż powinny. To wszystko. - Chyba nie sądzisz... - Wiem tylko, że to nie twoja wina - powtórzył z uporem. - Dziecko ma własny rozum, i nawet gdybyś od miesiąca leżała w łóżku, i tak to dziś wody by odeszły. Dam sobie głowę uciąć. Zdawało się, że wie, o czym mówi, więc Isabel przestała czuć się winna. - Coś mi się zdaje, że dziecko urodzi się jeszcze dziś w nocy. - Na to wychodzi - przytaknął. - To dziwne. Nic mnie nie boli. Oboje mówili szeptem. On starał się jakoś ją pocieszyć i uspokoić; ona usiłowała zapomnieć o swoim wstydzie. Douglas Clayborne był jej zupełnie obcy... O Boże, dlaczego nie jest przynajmniej stary i brzydki? Dlaczego jest młody i tak niewiarygodnie przystojny? Jeżeli to on ma pomóc jej dziecku przyjść na świat... O słodki Jezu... to oznacza, że będzie musiała zdjąć przy nim ubranie i... - Isabel, przestałaś się już mnie wstydzić? Musisz spojrzeć na to wszystko z praktycznego punktu widzenia - powiedział łagodnie. - No, spójrz na mnie. Dopiero po dłuższej chwili zebrała siły i spojrzała mu w oczy. Policzki nadał ją paliły. - Spójrz na to z praktycznego punktu widzenia - powtórzył i wziął ją na ręce. - Co robisz? - Niosę cię do domu. Obejmij mnie. Ich twarze niemal się zetknęły. Douglas bezczelnie przyglądał się jej piegom, a Isabel z zakłopotaniem patrzyła w sufit. - Jakie to niezręczne... - wykrztusiła. - Zdaje mi się, że dziecku jest wszystko jedno, czy jego matka czuje się niezręcznie, czy nie... Wyniósł ją z boksu, zatrzymał się na chwilę, by oprzeć wyjętą z jej rąk
strzelbę o ścianę stajni, po czym podszedł do drzwi. - Uważaj - odezwała się Isabel. - Strzelba jest naładowana. Może wystrzelić, jeżeli... - Rozładowałem ją. Była tak zaskoczona, że spojrzała mu w oczy. - Co takiego? Kiedy? - Zanim ci ją oddałem. Chyba nie zaczniesz znowu się na mnie boczyć? - Nie, ale postaw mnie na ziemi jeszcze na chwilę. Zanim pójdziemy do domu, muszę się zająć Pegazem. - Masz na myśli ogiera? - Tak. - W twoim stanie nie powinnaś się do niego zbliżać. - Nic nie rozumiesz. Skaleczył się w lewą tylną nogę i muszę ją opatrzyć, zanim wda się zakażenie. To nie potrwa długo. - Ja się nim zajmę. - A wiesz, jak to zrobić? - Taak. Znam się na koniach. Odprężyła się nieco w jego ramionach. - Douglasie? - Tak? - Znasz się też na kobietach? Zastanawiałam się...? - Nad czym? - No... nad porodem. Czy odbierałeś już kiedyś poród? Postanowił, że lepiej ją uspokoić niż tłumaczyć zawiłości jego wcześniejszych doświadczeń. - Tak... mam trochę doświadczenia, jeśli o to chodzi. - Ale z końmi, dodał w myślach. - Wiesz co robić, jeżeli coś pójdzie nie tak? - Wszystko będzie w porządku - powiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. Chyba się udało. - Wiem, że jesteś przerażona i pewnie czujesz się samotna... - Ale nie jestem sama. Chyba mnie teraz nie zostawisz? - Nie denerwuj się. Nie zostawię cię. Isabel westchnęła cichutko i położyła mu głowę na ramieniu. Kiedy tylko wyszli na dwór, Douglas pożałował, że nie owinął jej choćby w końską derkę - nadal lało jak z cebra. Drewniana chatka, którą ona nazwała domem, znajdowała się jakieś
pięćdziesiąt jardów od stajni, ale zanim tam dotarli, oboje byli przemoczeni. W środku stała zapalona lampa naftowa; wnętrze było przytulne, lecz Douglas przede wszystkim poczuł wszechobecny zapach róż. Na prawo od wejścia stał podłużny stół przykryty biało-żółtą serwetą, z kryształowym wazonem pełnym białych róż. Najwyraźniej Isabel starała się wnieść trochę radości i piękna do swego smutnego życia. Douglasa aż zabolało serce na myśl o jej samotności. Domek był dokładnie wysprzątany. Naprzeciw drzwi znajdował się duży kominek z okapem, na którym znajdowały się fotografie w srebrnych ramkach. Po lewej stronie paleniska stał bujany fotel pokryty biało-żółtym obiciem, zaś po drugiej drewniane krzesło z wysokim oparciem, na którym stał koszyk z włóczką. Z kłębuszka czerwonej wełny wystawały druty. - Bardzo tu ładnie - powiedział uczciwie. - Dziękuję. Wolałabym mieć większą kuchnię. Mam zamiar powiesić zasłonę między kuchnią a pokojem, tak, żeby je oddzielić od siebie... ale i tak strasznie tu ciasno. Miałam zamiar tu posprzątać po powrocie ze stajni. - O nic się nie martw. - Zauważyłeś, jakie piękne mam róże? Rosną dziko za polem, przy drzewach. Parker przesadził część z nich pod dom, lecz jeszcze się nie przyjęły. Douglas pomyślał, że lepiej będzie odwrócić jej myśli od zmarłego męża. - W twoim stanie nie powinnaś oddalać się od domu. Mogłaś upaść i zrobić sobie krzywdę. - Chciałam przynieść je do domu... a spacer tylko dobrze mi zrobił. Nie znoszę siedzieć całymi dniami w jednym miejscu. Proszę, zrozum mnie. A teraz postaw mnie na podłodze... naprawdę czuję się już dobrze. Zrobił, jak prosiła, lecz podtrzymywał ją tak długo, aż się nie przekonał, że istotnie może stać o własnych siłach. - Mogę ci jakoś pomóc? - Rozpal ogień. Położyłam drewno przy kominku, lecz z rozpalaniem ognia chciałam poczekać do powrotu ze stajni. - Sama przyniosłaś tu to drewno? - To moja wina, że dziecko rodzi się za wcześnie, prawda? Przyniosłam drewno ze wzgórza dziś rano, a po południu poszłam po więcej. W nocy jest tak zimno i wilgotno, że chciałam... Nie myślałam... A teraz moje dziecko... Przerwał jej, żeby nie wpadła znowu w histerię.
- Uspokój się, Isabel. Wiele kobiet pracuje aż do samego porodu. Martwiłem się tylko, czy aby nie upadłaś. To wszystko. - Więc dlaczego powiedziałeś...? - Chodziło mi o to, że mogłaś się przewrócić - powtórzył uspokajająco. - O nic więcej. Nie upadłaś, więc nic złego się nie stało. A teraz przestań się martwić. Kiwnęła głową i energicznie ruszyła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju, lecz Douglas dogonił ją w mgnieniu oka i złapawszy pod ramię, zmusił do zwolnienia kroku. - Jeżeli nadal będziesz traktować mnie jak inwalidkę, do łóżka dojdę dopiero rano. Otworzył przed nią drzwi sypialni; w środku było ciemno. - Nie ruszaj się ani na krok, dopóki nie przyniosę lampy. Nie chcę, byś... - Upadła? Czemu aż tak się tym przejmujesz? - Nie obraź się, ale jesteś tak gruba, że pewnie nie widzisz własnych stóp. Jasne, że martwię się, byś nie upadła. Roześmiała się; naprawdę się roześmiała. - Musisz się przebrać w coś suchego - przypomniał jej. - W komodzie po prawej stronie jest kilka świeczek. Douglas był zadowolony, że ma coś do roboty. Dopóki nie spróbował zapalić świecy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo drżą mu ręce, dopiero za trzecim razem udało mu się podpalić knot. Kiedy odwrócił się do Isabel, zdążyła podejść do łóżka i odrzucić kolorową kołdrę. - Jesteś przemoczona. Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś przebrać się w suche ubranie - rzekł uparcie. - A ty? Masz w co się przebrać? - spytała. - W jukach przy siodle mam zapasowe spodnie i koszulę. Jeżeli dasz sobie sama radę, pójdę rozpalić ogień. Potem wrócę do stajni i zajmę się końmi. Czy twoje dostały już obrok? - Tak - odparła. - A z Pegazem bardzo uważaj; nie lubi obcych. - Zaciśnięte w pięści dłonie schowała w fałdach spódnicy i stała, wpatrując się w podłogę. Kiedy Douglas odwrócił się, by wyjść z pokoju, zawołała za nim: - Ale wrócisz tu, prawda? Znowu zaczyna! Tylko tego brakowało, by zaczęła się martwić o to, że on nie wróci i zostawi ją samą. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że czeka ich ciężka noc... więc lepiej, niech Isabel oszczędza siły. - Musisz mi zaufać.
- Ja... Postaram się. Ale minę miała nadal niepewną. Oparłszy się o framugę drzwi, Douglas usiłował wymyślić coś, co by ją przekonało, że jej nie opuści. - Robi się późno - odezwała się cicho. Podszedł do niej. - Wyświadczysz mi przysługę? - Tak. Z kieszeni wyciągnął ciężki, złoty zegarek, zdjął go z łańcuszka i podał jej ostrożnie. - To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Dostałem go od mamy Róży i nie chciałbym go stracić. Nie daj Bóg, jeszcze twój Pegaz zgniecie go kopytem, albo wypadnie mi z kieszeni gdy się pochylę, by wytrzeć Brutusa. Przechowaj go dla mnie, dobrze? - Tak... tak, oczywiście. Gdy tylko wyszedł z pokoju, zamknęła oczy i przycisnęła zegarek do piersi. Ani jej, ani dziecku nic nie groziło, skoro jest przy nich ten silny i opiekuńczy mężczyzna. Po raz pierwszy od długiego czasu Isabel odzyskała spokój. ROZDZIAŁ 2 Zupełnie oszalała. Wiedziała, że traci panowanie nad sobą, ale nie zważała na to. Chciała umrzeć. Wiedziała, że to tchórzliwe i niegodne, ale w tej chwili nie przejmowała się takimi drobiazgami. Śmierć byłaby błogosławionym wybawieniem od niesamowitego bólu, który ją przeszywał, i gdy nadchodził jeden skurcz za drugim, potrafiła myśleć już tylko o śmierci. Douglas cały czas powtarzał jej, że wszystko będzie w porządku i teraz chciała jeszcze pożyć, ale tylko po to, by móc go zamordować. Jak on śmie być tak spokojny i racjonalny?! Co on tam wie?! Jest tylko mężczyzną, na miłość boską, i to właśnie przez jego upór ona musi cierpieć. - Już dłużej nie wytrzymam! Słyszysz, Douglasie? Już dłużej nie mogę! Jak miał jej nie słyszeć, skoro wrzeszczała, ile sił w płucach? - Jeszcze tylko parę minut, Isabel - zamruczał łagodnie i tak uspokajająco, jak tylko potrafił. Powiedziała mu, że może iść do diabła. Na miły Bóg, przecież on naprawdę chciał jej pomóc. Nie mógł patrzeć na jej cierpienie. Czuł się bezradny, nieszczęśliwy i zupełnie nie wiedział co ma robić. A
poza tym, był okropnie przerażony. Usiłował robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać po sobie strachu, lecz nie wiedział, jak długo uda mu się zachować kamienną twarz. Jeszcze trochę, a Isabel dostrzeże, jak bardzo drżą mu ręce, a wtedy przerazi się nie na żarty. Wolał, żeby się na niego wściekała, niż płakała ze strachu; bo jeżeli to, że wrzeszczy na niego, choć trochę poprawia jej samopoczucie, to niech i tak będzie. Kiedy przycisnął jej do czoła szmatkę zmoczoną w zimnej wodzie, odrzuciła ją z wściekłością i przy okazji przewróciła miednicę z wodą. - Gdybyś był dżentelmenem, zrobiłbyś to, o co cię proszę. - Isabel, nie mam zamiaru pozbawić cię przytomności. - Po prostu uderz mnie w podbródek. Tak troszeczkę. Bardzo chcę odpocząć. Potrząsnął przecząco głową, a ona, widząc to, rozpłakała się. - Jak długo to już trwa? Powiedz mi, jak długo? - Tylko sześć godzin - odparł. - Tylko sześć godzin? Nienawidzę cię, Douglasie Clayborne. - Wiem... wiem, Isabel. - Dłużej tego nie zniosę. - Skurcze są już bardzo częste. Jeszcze troszkę i będziesz trzymać swojego dzidziusia w ramionach. - Wcale nie chcę mieć dzidziusia! - wrzasnęła. - Zdecydowałam się, Douglasie, i nie chcę! Nie chcę i już! - Wszystko w porządku, Isabel. Wcale nie musisz mieć dziecka. - Dziękuję panu uprzejmie. Przestała płakać i zamknęła oczy. Przeprosiła Douglasa za wszystkie wyzwiska, jakimi go obrzuciła. Pomyślał, że ma co najmniej pięć minut, by wytrzeć wodę z podłogi i przynieść więcej ręczników, zanim zacznie się następny skurcz. Właśnie zamykał za sobą drzwi do sąsiedniego pokoju, gdy usłyszał jej głos. - Zostaw drzwi otwarte, byś mógł mnie słyszeć. Chyba żartowała! Darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół Montany. W uszach nadal mu dźwięczało od jej ostatniego wrzasku, lecz pomyślał, że lepiej będzie jej o tym nie mówić. Posłusznie zostawił drzwi otwarte; jakieś trzy godziny temu nauczył się, że lepiej nie dyskutować z rodzącą kobietą. Nie potrafił jej zmusić do logicznego myślenia; o wiele łatwiej było się zgadzać z każdym jej słowem, choćby najbardziej
niedorzecznym. Douglas zaniósł porcelanową miednicę do kuchni i wziął ze stołu naręcze świeżych ręczników. Gdy wracając przechodził obok kominka, nagle zrozumiał, że sytuacja go przerosła. Jak miał odebrać poród?! Zrobiło mu się słabo i upuściwszy ręczniki na podłogę, oparł się plecami o ścianę. Zgiąwszy się w pół, oparł dłonie na kolanach i przymknął oczy. Jego brat, Cole, nauczył go kiedyś pewnej sztuczki, ułatwiającej branie się z życiem za bary. Cole radził, by wyobrazić sobie najgorszą z możliwych sytuacji, pomyśleć, jak by to było cudownie, gdybyś bez trudu z niej wybrnął. Douglas zawsze uważał radę brata za bzdurną, lecz tym razem postanowił spróbować. I tak gorzej już być nie mogło. Dam sobie radę. Niech to wszyscy diabli! Nigdy w życiu nie dam sobie z tym rady. Nie, nie, nie... Nie będzie aż tak źle... potrafię sobie z tym poradzić. No, dobra... stoję sobie przed Tawerną Tommy'ego w Hammond Five... gdzie czyha na mnie dziesięciu żądnych krwi morderców. Nie mam wyjścia i muszę wejść do środka. Wiem, że na mnie czekają i jestem przygotowany na najgorsze. Wiem, że wszyscy mają już wyciągnięte rewolwery i odciągnięte kurki. Ale spokojnie mogę ich pokonać. Załatwię pięciu z rewolweru w lewej ręce i pięciu z tego w prawej. Łatwo i szybko. Nic trudnego. Na pewno dam sobie z nimi radę. Odetchnął głęboko. I odbiorę ten poród. Ale sztuczka Cole'a nie zadziałała. Douglas zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem. Z trudem łapał powietrze... Isabel poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Zacisnęła mocno powieki i właśnie chciała krzyknąć na Douglasa, gdy usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jakby ktoś ciężko dyszał... Douglas? Nie, przecież chyba nigdzie nie biegł... Nie, to nie mógł być Douglas. Dobry Boże, pewnie z tego bólu pomieszało się jej w głowie. Nawet nie zauważyła, kiedy skurcz minął i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy pojawił się następny, dwa razy silniejszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się na tysiąc kawałeczków... jęk przerodził się w mrożący krew w żyłach krzyk. Nagle tuż obok niej zjawił się Douglas i objąwszy Isabel, mocno przytulił do siebie. - Trzymaj mnie mocno, słonko. Po prostu trzymaj mnie mocno, dopóki nie przejdzie. Isabel głośno płakała z bólu. Zaraz za tym skurczem nadszedł następny, i
jeszcze jeden. - Teraz to już na pewno to, Douglasie... Dziecko się rodzi! Miała rację. Dziesięć minut później Douglas trzymał w ramionach jej synka. Dziecko miało długie rączki i nóżki, ale było okropnie blade i tak chude, że obawiał się, iż nie przeżyje nocy. Oddychało płytko i z trudem, a gdy wreszcie otworzyło usteczka do płaczu, z gardziołka wydobył się tylko żałosny pisk. - Czy wszystko z nim w porządku? - spytała słabo. - To chłopiec, Isabel. Dam ci go potrzymać, gdy tylko go wytrę. Jest bardzo chudziutki - ostrzegł ją. - Ale jestem pewien, że nic mu nie będzie... Nie był jednak przekonany, czy powinien jej dawać tę złudną nadzieję. Naprawdę nie wiedział, czy dziecko przeżyje tę noc. Było tak malutkie, że mieściło się spokojnie w złożonych dłoniach Douglasa, a jednak miało dość siły, by mrugać oczkami i wiercić się gniewnie w jego uścisku. Dobry Boże, paluszki u jego rąk i nóg były tak maleńkie, że Douglas bał się ich dotknąć w obawie, by ich nie zmiażdżyć. Delikatnie przesunął dłonie i dotknął palcami klatki piersiowej malucha - wyczuł słabiutkie, lecz miarowe bicie serduszka. Jak coś tak maleńkiego, może być tak doskonale uformowane? Dziwne, że ta krucha istotka potrafi oddychać! O, mój Boże... jeżeli nie będę uważać, jeszcze przypadkiem złamię mu rączkę albo nóżkę. Takie to wszystko maciupkie! Patrząc na ten żywy cud Natury, Douglas był zachwycony i jednocześnie wzbudził w sobie skruchę. Wiedział też, że potrzeba będzie jeszcze jednego cudu, by utrzymać maleństwo przy życiu. - Musisz być małym wojownikiem - szepnął do dziecka głosem ochrypłym z przejęcia. Isabel dosłyszała te słowa i uśmiechnęła się lekko. - Nie będzie sam. Zakonnice opowiadały nam, że za każdym razem, gdy na ziemi rodzi się dziecko, Bóg przysyła tu Anioła Stróża, by nad nim czuwał. Douglas spojrzał na nią spode łba. - No, cóż... mam nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej. Isabel uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że Anioł Stróż jej synka już tu jest. Właśnie trzyma go w ramionach. * * * Okazało się, że chcąc ułożyć dziecko do snu, Douglas musi wymyślić coś na poczekaniu, gdyż kołyska, którą zrobił Parker Grant, rozpadła się, gdy tylko Douglas ją ruszył. Pewnie drewno było zbutwiałe, gdyż odpadło dno. Nawet gdyby kołyska była solidnie zrobiona, i tak nie włożyłby do niej małego: długie na trzy cale
gwoździe, zostały wbite od zewnątrz w nierówne deseczki, a ostre wewnętrzne krawędzie stanowiły zagrożenie dla życia dziecka. Aż wzdrygnął się na myśl, jak bardzo chłopczyk mógłby się pokaleczyć o zardzewiałe ostrza. Jednak teraz był już zbyt zmęczony, by naprawiać kołyskę. Zdjął z siebie przepocone ubranie i włożywszy suche spodnie z cienkiej, garbowanej skóry, wrócił do sypialni, by zrobić dla dziecka prowizoryczne łóżeczko. Wyciągnął z komody dolną szufladę, wyłożył ją grubo ręcznikami, a z wierzchu wyścielił poszewką na poduszkę. Kiedy wrócił do świeżo upieczonej matki i jej dziecka, okazało się, że Isabel usnęła. Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, jak śpi... była równie doskonała i śliczna, co jej synek. Miedzianozłote włosy rozsypały się na poduszce... wyglądała jak anioł... W niczym nie przypominała wściekłej diablicy, z którą porównywał ją w myślach, gdy podczas porodu ciskała gromy na jego głowę. Ziewnął szeroko i to wyrwało go z otępienia. Ostrożnie przeniósł dziecko do szuflady i okrył je troskliwie; właśnie wychodził z pokoju, gdy Isabel zawołała go po imieniu. Pospieszył do niej zapominając, że ma na sobie tylko nie dopięte spodnie i jest bez koszuli, lecz w tej chwili bardziej martwiło go to, że krwawienie Isabel mogło przybrać na sile. - Czy coś się stało? Chyba nie... - Nie, nic mi nie jest. Wszystko jest w porządku. Usiądź tu przy mnie. Chcę, żebyś odpowiedział na moje pytanie, więc patrz mi w oczy, bym wiedziała, czy mówisz prawdę, czy tylko to, co chcę usłyszeć. Czy moje dziecko przeżyje? - Wierzę, że tak... ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. - Jest taki malutki... Powinnam była chodzić z nim w ciąży o wiele dłużej. - Wygląda mi na wojownika. Moim zdaniem potrzeba mu tylko trochę przytyć i to wszystko. Isabel wyraźnie się odprężyła. - Taak... Czyż on nie jest cudowny? I ma czarne włoski, zupełnie jak jego ojciec. - Tak, masz rację. Jest cudowny. - Douglas mówił jej to już chyba z dziesięć razy. - Nadal jest cudowny... nic a nic się nie zmienił od ostatnich pięciu minut. - Proszę, postaw kołyskę obok mojego łóżka... - Nie włożyłem go do kołyski. Rozpadła się, kiedy tylko ją ruszyłem.
Jakoś nie wydawała się być zaskoczona. - Więc co zrobiłeś z moim dzieckiem? - Włożyłem go do szuflady. - Jak to „do szuflady”? Wskazał jej na komodę. Isabel wychyliła się nieco z łóżka i zobaczyła, że jej dziecko śpi spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Opadła na poduszki, śmiejąc się głośno. - Jesteś wyjątkowo pomysłowy, jak na mężczyznę. - Acha... i mam nieźle rozwinięty zmysł praktyczny. - Święte słowa. Dziękuję ci bardzo. Spadłeś mi z nieba, Douglasie Clayborne. - Tylko mi tu nie płacz, Isabel - upomniał ją ostrym tonem. - Musisz się przespać i odpocząć. - Zostań ze mną... tylko chwilkę. Proszę... Usiadł, opierając się plecami o ścianę, a nogi wyciągnął na kocu. Spojrzał z góry na leżącą Isabel. - Czy już zdecydowałaś, jak dasz mu na imię? - Parker, po ojcu - odparła natychmiast. - Miło. Usłyszała, że ziewnął. Pomyślała, że pewnie jest równie zmęczony, co ona, a jednak nie chciała zasypiać sama. Chciała zatrzymać te chwile intymności, które dzielili w momencie narodzin syna. Wiedziała, że jej mąż zrozumiałby to. Wyobraziła sobie, że uśmiecha się teraz z nieba do niej i do ich synka. Potem wróciła myślami do Douglasa. Właśnie miała go zapytać, gdzie będzie spać, gdy usłyszała ciche chrapanie. Nie obudziła go. Przysunęła się do niego ostrożnie i wsunąwszy dłoń w jego rękę, ścisnęła mocno. A potem zasnęła. ROZDZIAŁ 3 Douglas wdepnął w sam środek koszmaru. Wiedział, że Isabel znajduje się w fatalnej sytuacji. Jeżeli poprzedniego dnia powiedziała mu prawdę - a tego był pewien - miała rzeczywiście poważne kłopoty. Nie dość, że znajdowała się na łasce bandy rzezimieszków dowodzonych przez wstrętnego Boyle'a, to jeszcze była kompletnie odcięta od miasta i nie mogła robić zakupów. No i właśnie urodziła dziecko, co znacznie komplikowało jej sytuację. Niemowlę wymagało ciągłej opieki, a jego
matka była wyraźnie osłabiona. Douglas wiedział, że przewiezienie jej do miasta byłoby fatalnym rozwiązaniem. No i jeszcze ten deszcz. Od dwóch dni padało, a i tego dnia od rana siąpiło bez przerwy. Kiedy Douglas wyszedł przed chatkę, by rozejrzeć się po okolicy, naprawdę zaczaj się niepokoić. Poprzedniego dnia niewiele widział; zjeżdżając nocą ze wzgórza kierował się w stronę ledwo widocznego światła, to wszystko. Wiedział tylko, że domek otoczony jest trzema wzgórzami... nie spodziewał się jednak, że leży dokładnie na szlaku powodziowym. Jeżeli tylko jakaś górska rzeczka wyleje, woda będzie musiała spłynąć przez środek chatki Isabel, by połączyć się z głównym nurtem rzeki poniżej. Douglas zupełnie nie rozumiał, jak można było wybudować dom w tak niebezpiecznym miejscu. Nie miał zwyczaju mówić źle o zmarłych, lecz fakty pozostawały faktami, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że zmarły Parker Grant Senior był niekompetentnym imbecylem. Douglas nic nie powiedział, gdy zobaczył rozpadającą się kołyskę - niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią zrobić solidnych mebli, nie widział więc w tym nic złego. Ale zbudowanie domu na szlaku powodziowym, to już zupełnie inna sprawa. A jednak Douglas nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Być może ktoś inny zbudował chatkę w tym miejscu wiele lat temu, a Grant wprowadził się tu z żoną na krótko... na przykład do czasu, aż skończy budowę domu położonego gdzieś wyżej. Oby tak było... Jeżeli Grant zdążył położyć dach na nowej chacie i jeżeli nie była ona zbyt oddalona od starej, za parę dni Douglas mógłby przenieść tam Isabel i dziecko. Na szczęście nie było to konieczne już teraz. Chociaż na polach za domem i stajnią stały już ogromne kałuże, a ziemia na podwórku przesiąknięta była wodą, mogli tu jeszcze pomieszkać. No... zawsze istniała też możliwość, że przestanie padać. Było lato, więc słońce szybko wysuszyłoby wodę... i po kłopocie. Douglas był przemęczony i zmartwiony tym, co zobaczył, poszedł więc do stajni, by zająć się końmi. Bardzo chciał znowu zobaczyć araby. Ogier był naprawdę tak wspaniały, jak mu to brat mówił. Wyjątkowo duży, jak na araba, o pięknej, lśniącej siwej sierści. Miał potężne mięśnie i piękne kształty. I był bardzo nieufny. Isabel miała rację. - Pegaz nie lubił obcych, ale Douglas od dziecka miał rękę do koni i gdy tylko
ogier przywykł do jego zapachu i głosu, zaraz pozwolił opatrzyć sobie zranioną nogę. Klacz stojąca obok była mniejsza od Pegaza, drobniejszej budowy i bardzo dumna. Potrząsała głową jak próżna kobieta, co tylko wzmogło sympatię Douglasa. Oba konie najwyraźniej chciały stać obok siebie, bo gdy tylko Douglas przeprowadził klacz do wolnego boksu sąsiadującego z przegrodą Pegaza, zwierzęta zaczęły cichutko parskać i dotykać się pyskami. Nic dziwnego, że Isabel chciała je zatrzymać. Jej mąż nie powinien był sprzedawać ogiera bez uprzedniego porozumienia się z nią, bez względu na to, jak bardzo potrzebował pieniędzy. Paszy było bardzo mało. Nakarmiwszy araby i swego wałacha, Douglas przekonał się, że owsa i siana nie wystarczy nawet na tydzień. Zapasy w chatce były równie skromne. Ledwo skończył spisywanie inwentarza, gdy usłyszał cichutkie kwilenie dziecka. Postanowił przewinąć malucha, by Isabel nie musiała wstawać, lecz gdy znalazł się przed drzwiami sypialni, przekonał się, że są zamknięte. Musiał zapukać dwukrotnie, zanim mu odpowiedziała. Zmieszana, poprosiła przytłumionym głosem, by zaczekał chwilkę, aż skończy się ubierać. - Możesz już wejść - zawołała parę minut później. Stała obok komody w niebieskim szlafroku zapiętym aż pod szyję, trzymając w ramionach Parkera. Z minuty na minutę wyglądała coraz piękniej. Dopiero gdy uświadomił sobie, że przygląda się jej jak pierwszy lepszy prostak, odwrócił wzrok i zobaczył sukienkę rozłożoną na łóżku. - Nie powinnaś wstawać, wiesz? Wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, a potem natychmiast przeniosła spojrzenie na ścianę za jego plecami. Na jej policzki wypłynął rumieniec. - Czy coś się stało? - Nie... Nic się nie stało - odparła trochę nerwowo. - Chcę się ubrać i zrobić ci śniadanie. Potrząsnął głową. - Na miłość boską, dopiero co urodziłaś dziecko. To ja zrobię tobie śniadanie. Usiądź w fotelu bujanym, a ja zmienię ci pościel. Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Isabel usiadła gwałtownie, ale zaraz jęknęła. - O nie! Lepiej będzie, jeżeli wstanę. Douglas pomógł jej wstać, lecz ona nadal na niego nie patrzyła.
- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? Wstydzisz się mnie, czy co? Isabel poczerwieniała jeszcze bardziej. Może nie powinien był być taki bezpośredni? - Po... no, wiesz. - Nie, nie wiem. Dlatego zapytałem. - Jestem... czuję się niezręcznie. Myślałam sobie o tym, jak cię poznałam... a potem musiałeś... było konieczne, żebyś... kiedy dziecko się rodziło... Douglas roześmiał się głośno. Po prostu nie mógł się powstrzymać, lecz Isabel nie było do śmiechu. - Byłem wtedy bardzo zajęty. Pamiętam tylko dziecko... Bałem się, że go upuszczę. To wszystko. - Naprawdę? - Tak, naprawdę. Jeżeli za bardzo cię boli, by usiąść, oprzyj się o komodę. Nie chcę, byś mi tu upadła... Pewnie jesteś słaba, jak kocię. - Parker jest niespokojny - wyjąkała, usiłując zmienić temat. Douglas podszedł do niej i sponad jej ramienia spojrzał na śpiące niemowlę. „Niespokojny” to określenie, które zupełnie nie pasowało do malca. - Wydaje się być całkiem spokojny - zauważył. Spojrzeli sobie w oczy i... uśmiechnęli się do siebie. Douglas pierwszy odwrócił wzrok, lecz zanim to zrobił, zdążył zauważyć, jakie Isabel ma piękne oczy. Bardziej złote, niż brązowe i... te jej piegi strasznie go rozpraszały. Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie mógł na nią patrzeć! Poza tym miała takie delikatne dłonie! Zauważył to już wcześniej, gdy zaciskała mu je na gardle, gdy w czasie skurczów nie chciał pozbawić jej przytomności. Szybko i sprawnie posłał łóżko, podczas gdy Isabel opowiadała mu o zaletach swego synka i o tym, jakie to z niego genialne dziecko. Douglas zupełnie nie mógł zrozumieć, skąd ona o tym wie, przecież dzieciak miał dopiero niecały dzień. Jak wywnioskowała to wszystko? Ze sposobu, w jaki malec spał i siusiał? Opierała się ciężko o komodę, więc posławszy łóżko, Douglas wziął od niej Parkera. - Mogę iść z tobą do kuchni i pomóc ci w przygotowaniu śniadania. - Ale nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie. - Czy Parker dostał już coś do jedzenia?
- Już wkrótce dostanie... - Proszę, postaraj się przełamać to zażenowanie. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w porządku. - Tak, tak... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doktor bardzo długo mi wyjaśniał, czego mam się spodziewać. Już dziś wieczorem powinnam mieć pod dostatkiem pokarmu. Douglas skinął głową. - Jeżeli znowu zaczniesz krwawić, powiesz mi o tym, prawda? - Douglasie... - Chodzi mi tylko o dobro Parkera - wyjaśnił pospiesznie. - Może powinienem pojechać do miasta i sprowadzić doktora, by zbadał was oboje? Moglibyśmy się przemknąć niepostrzeżenie obok ludzi Boyle'a... - Ale to nie jest konieczne. Obiecuję, że powiem ci, jeżeli coś będzie nie tak... Kiedy już położył niemowlę do prowizorycznego łóżeczka, podszedł do Isabel i pomógł jej zdjąć szlafrok. Co prawda rozpinając guziki cały czas protestowała zapewniając, że sama doskonale da sobie radę, ale i tak jej pomógł. - Nie jestem aż taka zmęczona. Bardzo długo spałam... Protestowała nawet wtedy, gdy już położył ją do łóżka i po brodę opatulił kołdrą. Raz jeszcze sprawdził, czy małemu Parkerowi niczego nie brakuje, po czym wyszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi. * * * Isabel zjadła śniadanie późnym popołudniem. Douglas nakarmił ją przypaloną grzanką i grudkowatą owsianką osłodzoną resztką cukru, jaką znalazł w spiżarni. Wydawało mu się, że nieźle sobie poradził z gotowaniem. Isabel była innego zdania. Ponieważ zadał sobie tyle trudu, by przygotować dla niej posiłek, zjadła ile mogła i uśmiechnąwszy się do niego promiennie, podziękowała mu najpiękniej, jak umiała. Kiedy już skończyła, Douglas odstawił tacę na podłogę, po czym przysiadł na skraju łóżka, by pomówić z nią o sytuacji, w jakiej się znaleźli. - Isabel, musimy porozmawiać... Upuściła serwetkę na kolana. - Wyjeżdżasz. - Isabel... - Nie ma sprawy. Rozumiem. Może i rozumiała, ale była blada, jak ściana, o którą się opierała.
- Nie, nie wyjeżdżam. Ale muszę się zająć uzupełnieniem zapasów, spiżarnia jest pusta. - Naprawdę? - Tak. - Przydałoby mi się trochę mąki i cukru... - Pojadę do miasta po zakupy. - Nie pozwolą ci tu wrócić. Ujął jej dłoń w swoje ręce i ścisnął lekko. - Posłuchaj mnie. Nie powinnaś się denerwować. Nie planuję wjechać do miasta w samo południe i wykupić całego sklepu trąbiąc dokoła, że to dla wdowy po Parkerze Grancie. Nie jestem aż taki głupi... - Więc jak...? - Pojadę tam w nocy. - Douglas wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. - Chcesz obrabować pana Coopera? - Isabel była z lekka zszokowana. - Potrzebujemy żywności, a mnie przyda się dodatkowa zmiana ubrania. Przywiozłem tu tylko jedną koszulę i spodnie. Zostawię pieniądze na ladzie w sklepie. - Nie! Nie rób tego... Pan Cooper zorientuje się, że ktoś był w sklepie i zaraz powie wszystko Boyle'owi. On zawsze wszystko mu mówi. To zbyt ryzykowne, Douglasie. Któryś z nich mógłby się domyślić, że mi pomagasz. Poczekaj... wiem już, co powinieneś zrobić. Schowaj pieniądze między dokumentami pod ladą... Pan Cooper w końcu je znajdzie, nieważne, czy się domyśli, kto je zostawił. Wiedząc, że go nie okradliśmy, będziemy mieć czyste sumienie. Tak... tak właśnie powinieneś zrobić. - Dlaczego Cooper mówi o wszystkim Boyle'owi? - Po prostu mówi i już - odparła. - Podobnie jak wielu innych. Tylko nieliczni śmieli przeciwstawić się Boyle'owi... między innymi doktor Simpson. Nawet skłamał mu dla mojego dobra... powiedział, że dziecko nie urodzi się aż do połowy września. To daje mi więcej czasu na wymyślenie jakiegoś sposobu na Boyle'a. - Doskonale. I oby tylko Boyle wierzył w to kłamstwo jak najdłużej. Czy doktor był tu kiedyś? - Raz. - Czy powiedział ci, gdzie czatują ludzie tego drania? - Pamiętam, jak mówił, że są leniwi... bo czatują na wzgórzach tuż przy
mieście... blokując jedyną drogę, jaka tu prowadzi. Podobno zmieniają się co jakiś czas. - Widziałem ich, kiedy tu jechałem. Zastanawiałem się, czy może doktor widział ich gdzieś bliżej domu... Wczoraj było już ciemno i mogłem coś przeoczyć. - Nie sądzę, by czatowali gdzieś dalej od miasta. Właściwie nie mają po co obserwować domu... wiedzą, że nie mogę odchodzić zbyt daleko. Gdybym poszła na zachód, dotarcie do najbliższego miasta zajęłoby mi tydzień. W moim stanie nigdy bym tego nie zaryzykowała. Mają rację, pilnując tylko Sweet Creek. - Jeżeli się nie mylisz i naprawdę nikt nie obserwuje domu, to bardzo dobrze. - Niby dlaczego? - Im dłużej nie wiedzą o mojej obecności, tym lepiej. Jeżeli nie obserwują pól, mogę spokojnie rozruszać konie. Ale najpierw upewnię się, że ludzie Boyle'a nie zmienili posterunków. - Kiedy planujesz pojechać? - Jak tylko zapadnie noc. Dasz sobie sama radę? - Tak... ale jazda po nocy jest niebezpieczna. - Nic mi nie będzie - zapewnił ją. Usiłował wyswobodzić dłoń z jej uścisku, lecz nie chciała go puścić. - Opowiedz mi, jak położone jest miasto... gdzie kto mieszka... wszystko, co pamiętasz. Zaskoczyła go szczegółowość jej opisu. Powiedziała mu dokładnie, jak wygląda każdy budynek, wiedziała nawet, gdzie Cooper ma składzik w swoim sklepie. - A teraz powiedz mi, gdzie stoi dom doktora Simpsona. Chcę sprawdzić, ilu mężczyzn go obserwuje. Spełniła jego prośbę, po czym rzekła: - Niewiele będziesz mógł przywieźć ze sobą, chyba że weźmiesz wóz, ale to jest zbyt niebezpieczne. Ludzie Boyle'a na pewno usłyszeliby skrzypienie kół. - To da się naprawić. Przestań się martwić... i nie spodziewaj się mnie przed świtem. Zostawię ci przy łóżku strzelbę i dodatkowe naboje, na wszelki wypadek, gdyby Boyle'owi przyszło do łba tu przyjechać w środku nocy. O, Boże... Isabel... nie chcę cię zostawiać samej, ale... Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego ze wszystkich sił. - Proszę, tylko wróć do mnie! Wiem, że wcale się nie prosiłeś o rolę mojego obrońcy... i że nie chcesz się w to mieszać... ale, błagam, Douglasie, wróć do mnie.