Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Pan dr - Sylwia Janik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Pan dr - Sylwia Janik.pdf

Ankiszon EBooki PDF
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 128 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Dziękuję moim koleżankom Magdzie i Agnieszce za wsparcie merytoryczne i konsultację psychologiczną oraz Michałowi za wskazówki z branży logistycznej. Szczególne podziękowanie kieruję do Pana dr n. med. Mariana Słowiaczka za poświęcenie mi długich i cennych godzin, podczas których mogłam zgłębić tajniki sztuki lekarskiej i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy z tej dziedziny. Pozwoliło mi to uwiarygodnić historię opisaną w książce. Dziękuję także wielu innym osobom. Już one same wiedzą, o kim mowa…

Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22

Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33

rozdział 1 Nie wiem, gdzie zaparkować. Nie zdejmując nogi z gazu, rzucam nerwowo spojrzenie w lewo i prawo. Jest tyle miejsc, tyle powierzchni między białymi kreskami wymalowanymi na asfalcie, ale w każde z tych pól wciśnięte jest jakieś auto. Nie mam czasu. Muszę natychmiast przenieść się z wnętrza samochodu do budynku, który stoi przede mną. Żaden pojazd ani drgnie, nie zapalają się żadne światła. Co za pieprzony bezruch. Wiem, że w budynku, do którego chcę się dostać, dla kontrastu panuje zamęt, kocioł, młyn i kołowrotek. Wpadam w coraz większe poirytowanie, które szybko przechodzi we wściekłość. Jestem psychologiem. Potrafię nazywać emocje po imieniu. Chyba nawet umiem sobie z nimi radzić. Ale nie w tym wypadku, nie w tej sytuacji. Nie ufajcie nigdy do końca swoim psychologom i nie myślcie przypadkiem, że do perfekcji opanowali sztukę kontroli i panowania nad sobą. Aktualnie chrzanię emocje, a nawet wszystkie reduktory złości, których można użyć, aby się uspokoić, wyciszyć i zminimalizować swój gniew. Jestem świadoma reakcji własnego organizmu, wiem, że bez tej wiedzy jeszcze łatwiej jest stracić kontrolę. Mimo to zdaję sobie sprawę, że w moim obecnym położeniu właśnie ją tracę, już straciłam. Cała kontrola gówno mnie teraz obchodzi. Odczuwam sygnały, które wysyła moje ciało i podświadomość. Moje dłonie są kurczowo zaciśnięte na kierownicy, mam napięte mięśnie, a na twarz wpełza mi rumieniec. Szczerze mówiąc, nic mnie to teraz nie obchodzi. Chcę tylko znaleźć to jedno cholerne wolne miejsce. To właśnie ono stanie się moim osobistym, choć chwilowym reduktorem złości. Na razie jednak jest jego wyzwalaczem. Tak naprawdę gniew i złość nie są do końca czymś złym, a mogą być nawet przydatne i pomocne w konstruktywnym radzeniu sobie z problemami. Mój problem w tej chwili to brak miejsca na parkingu. Ale wiem, że czeka na mnie… konsekwentnie i uparcie czeka na mnie o wiele większy problem, kiedy już w końcu znajdę to miejsce. Kiedy przejdę przez szklane obrotowe drzwi i znajdę się w środku tego tętniącego życiem budynku. Tętniącego życiem albo… śmiercią. Wreszcie mój wzrok napotyka na jakiś rozbłysk świateł. Stojące kilka metrów dalej po mojej prawej stronie auto wrzuca właśnie wsteczny bieg i zabiera się do opuszczenia miejsca parkingowego. Powoli, zdecydowanie zbyt wolno. Jestem już tak zniecierpliwiona, tak zdenerwowana, że mam ochotę nacisnąć przycisk uchylający okno i rzucić kilka niecenzuralnych słów w kierunku kierowcy. Co za anemik – myślę w duchu i mam wrażenie, że te bezgłośne słowa trafiają do niego, bo w końcu moje upragnione miejsce jest wolne i czeka na mnie. Gwałtownie puszczam sprzęgło, wciskam gaz i spektakularnie, szybko, zdecydowanie nieostrożnie ustawiam się pomiędzy dwoma samochodami. Wyszarpuję kluczyk ze stacyjki, równocześnie otwieram drzwi i wydostaję się na zewnątrz. Nie zawracam sobie głowy torebką leżącą na przednim siedzeniu pasażera. Wszystko zostaje w aucie, a ja koncentruję się tylko na jednym. Muszę momentalnie znaleźć się w środku tego budynku. Mój cel to piąte piętro. Jakaś ironia, czarny humor wkrada się nagle i niepostrzeżenie do mojego umysłu… Welcome to the hospital… Biegnę w kierunku obrotowych drzwi, nie jestem nawet pewna, czy nacisnęłam guzik pilota i zamknęłam auto. Pada deszcz. Krople spychane na ukos przez wiatr przecinają ostro powietrze i uderzają mnie w twarz. Ocieram oczy wierzchem dłoni i wpadając co krok w kałuże, zmniejszam odległość dzielącą mnie od szpitala. Czuję, jak woda chlupocze mi w butach, ale jest mi tak ciepło od emocji, że wcale mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – sprawia ulgę i przyjemnie chłodzi. Jednak tylko na chwilę, bo fala gorąca zalewa mnie od nowa, kiedy tylko przypominam sobie głos Elizy w słuchawce telefonu. Znamy się tak dobrze, że już po pierwszej sylabie pierwszego słowa, które do mnie wypowiedziała, wiedziałam, że stało się coś złego, coś

bardzo złego. – Przyjedź do mnie. – Miała stanowczy, nieznoszący sprzeciwu głos, ale jednocześnie z jakąś błagalną nutą. – Gdzie jesteś? – spytałam, rozpinając górny guzik od bluzki, bo poczułam gwałtowny napływ wewnętrznego nieprzyjemnego ciepła. Chwila ciszy, zakłócona tylko jej oddechem. A potem powiedziała cicho, z trudem, z ociąganiem, jakby sama w to nie dowierzała: – Szpital. Nie musiałam pytać, który i gdzie. Znam sytuację sprzed kilku godzin. Eliza zadzwoniła do mnie i powiedziała tylko, że Igor miał bardzo poważny wypadek samochodowy. Nie wiem, co się wydarzyło w przeciągu tych kilku godzin. Bałam się pytać, choć jestem świadoma, że mogło zdarzyć się coś najgorszego. Kurczowo chwytam się myśli, że mogło, ale nie musiało. – Już jadę. – Usłyszałam swój nienaturalnie brzmiący głos, zmieniony od lęku i troski o nią. Rozłączyła się w chwili, gdy biegłam już w kierunku mojego samochodu. * Elizę znam od kilku lat, więc nie jest to przyjaźń od dziecięcych czasów. Mało tego, na początku naszej znajomości jakoś specjalnie nie przypadła mi do gustu. Pewna siebie, wygadana, dominująca. A nawet zbyt pewna siebie, zbyt wygadana, zbyt dominująca. Ciągle ma coś do powiedzenia, a gdy mówi, to dużo, szybko, zdecydowanym, donośnym i charyzmatycznym głosem. Widać u niej tendencję do wtrącania się w rozmowę i przerywania swojemu rozmówcy. Czasem wydaje mi się, że… jej się wydaje, że wie wszystko najlepiej na każdy temat, że jest biegła w każdym zagadnieniu. Drażni mnie to nieraz, więc często ją ignoruję i udaję, że nie słyszę albo nie interesują mnie jej wywody. Ale od początku wiem, a raczej słyszę, że mówi zawsze z sensem. Jest niewątpliwie oczytana, bystra i inteligentna. Od razu wiadomo, że skala jej inteligencji przekracza przeciętne wyniki. Już pierwsze zajęcia na uczelni mi to uświadomiły. Usiadła przede mną, w takim miejscu, że cały czas ją widziałam, mój wzrok ciągle o nią zawadzał. Miała przenikliwe spojrzenie i coś, co powodowało, że zwracała na siebie uwagę. Może tą pewnością siebie, tą świadomością swojej atrakcyjności, nonszalanckim sposobem bycia. Sprawiała wrażenie zainteresowanej wykładem, ale w niektórych momentach wyraźnie się nudziła i chyba wtedy odwróciła się bezceremonialnie w moją stronę, tak jakby od razu chciała mnie wybadać i mieć kontrolę nad wszystkim, co dzieje się wkoło niej. Zrobiła to tak demonstracyjnie, impertynencko, wręcz na bezczelnego, że w końcu profesor prowadzący wykład wyłapał ją z tłumu. – Pani… – Wahał się, podszedł nieco bliżej i wskazał na nią palcem. – Pani w czerwonej marynarce… Pani chyba nie jest zainteresowana naukowym badaniem podstawowych procesów psychicznych, takich jak spostrzeganie i motywacja – dopowiedział po chwili. Eliza powoli i bez cienia jakiegoś speszenia czy zawstydzenia podniosła się z miejsca i odezwała mocnym głosem: – Panie profesorze, jeśli chodzi o spostrzeganie, to jest pan bardzo spostrzegawczy, a jeśli chodzi o motywację, to już jestem odpowiednio zmotywowana do zajęć. Przepraszam. W jej tonie nie było ani krzty jakiejś skruchy, zawstydzenia czy zażenowania. Usiadła, lekko obróciła się w moją stronę, mrugnęła do mnie, uśmiechnęła się i szepnęła: – To nie czerwony, to fuksja. Wszyscy obecni na sali wstrzymali oddech i niemal wpadli w osłupienie. Jej tupet i bezczelność zakrawają na szaleństwo, o jakieś edukacyjne samobójstwo. Ale

jednocześnie ta jej odwaga, zuchwałość, zadziorność są w jakiś sposób imponujące. Oczywiście na koniec semestru Eliza zaliczyła na maksa egzamin u profesora, a teraz jako magister z dyplomem psychologii jest z nim na ty jak koleżanka po fachu. Szybko się do niej przekonuję, po prostu inaczej patrzę na to, co mi wcześniej przeszkadzało. Odkrywam, że jej cechy, które przedtem działały mi na nerwy, zmieniły status z wad na zalety. Jest dowcipna, wesoła, przebojowa i lojalna, a to jedne z najważniejszych rzeczy w przyjaźni. Jest również konsekwentna, śmiała, asertywna, ale też empatyczna i godna zaufania. Z czasem stajemy się prawie nierozłączne, choć każda z nas zostawia tej drugiej wolną przestrzeń i nie wtajemnicza do końca w pewne sprawy. To jest taka idealnie wyważona przyjaźń. A przyjaźń, prawdziwa przyjaźń polega na tym, żeby zawsze na siebie liczyć, w każdej sytuacji, w każdym momencie… dobrym i złym. Czuję, że właśnie nadszedł ten zły. Ta bieda, w której trzeba wesprzeć tego, kto jest twoim przyjacielem. Odtwarzając to wszystko w pamięci, wpadam z impetem do budynku szpitala i szybko dostaję się na oddział intensywnej opieki medycznej. Eliza milczy. Już nie płacze, ale jej oczy są szkliste, jakby łzy zatrzymały się w nich, zastygły i nie chciały opaść, by spłynąć po policzkach. Ja też się nie odzywam. Są w życiu takie chwile, że milczenie jest w stanie dodać więcej otuchy i wsparcia niż słowa. Już mniej więcej wiem, co się stało. To znaczy od paru godzin właściwie nie wydarzyło się nic nowego. Igor jest w bardzo poważnym stanie, ale żyje. Kiedy Eliza zadzwoniła, żebym przyjechała, miała taki głos, że już obawiałam się najgorszego. Prawdę mówiąc, śmiertelnie mnie przestraszyła. Dotykam delikatnie jej ramienia, żeby przez ten gest dodać jej siły, wzmocnić w niej poczucie bezpieczeństwa i tego, że nie jest sama. Ma silną osobowość, ale teraz wydaje się taka krucha, bezbronna i bezsilna. Nagle podnosi gwałtownie oczy i patrzy gdzieś za mnie. Automatycznie odwracam głowę i podążam wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Długim szpitalnym korytarzem idzie w naszą stronę postać w białym kitlu. Im bardziej zbliża się do nas, dostrzegam coraz więcej szczegółów. Sprężysty, pewny krok, jedna dłoń schowana w kieszeni rozpiętego fartucha. Podnoszę oczy wyżej. Jasne włosy. No, może średnio jasne, przechodzące w laskowy orzech, chyba nawet z lekko rudawym odcieniem. Opadają delikatnie na prawą stronę, ale nie zasłaniają czoła. Blondyn, przystojny blondyn. Kiedy przechodzi obok nas, Eliza zagradza mu drogę. Zauważam, choć nie patrzy na mnie, że ma błękitne, przechodzące w turkus oczy. Niesamowity odcień. I taki… pasujący… niepasujący do panujących teraz okoliczności. Psychologia barw. Kolory mają duży wpływ na psychikę człowieka. To takie elektromagnetyczne fale posiadające energię, które mogą pobudzić w naszych komórkach na przykład mechanizmy naprawcze. Ta teoria została naukowo udowodniona. Niebieski działa uspokajająco i kojąco, więc oczy lekarza jednak zdecydowanie wpasowują się w aktualną sytuację. Czuję ich terapeutyczne oddziaływanie, ale nie tylko poprzez piękną barwę. Emanują ciepłem i spokojem, mają taką głębię, że można byłoby się w nich zanurzyć. Od razu przychodzi mi do głowy floating, czyli seans w kapsule odpływowej. Swobodny dryf na powierzchni słonej wody o temperaturze identycznej jak ludzkie ciało. Wyporność jest tak duża, że unosisz się na niej bez żadnego wysiłku, lekko i swobodnie jak w powietrzu, osiągając niemal stan nieważkości. Zero dźwięków, widoków, dotyku, czegokolwiek. Tylko grawitacja, głęboki relaks i ukojenie. Nie mogę się oderwać od tych oczu, jakby mój wzrok przylgnął do nich niczym samoprzylepna naklejka. Kiedy nagle jego spojrzenie przenosi się na mnie i spotyka z moim wzrokiem, natychmiast odczuwam jeszcze większą intensywność tego koloru i spojrzenia. Jest bystre i przenikliwe, ale przepływa przez nie łagodność, która sprawia, że ze szpitalnego korytarza przenoszę się w inną przestrzeń, diametralnie inną od tej, w której jestem teraz. Zanurzam się w tym spojrzeniu, a żaden floating, relaksacja, sesja, sjesta i nic innego nie mogą

równać się z tą przyjemnością i ciepłem, które teraz mnie ogarniają. Świadomie tkwię w tym stanie i z lubością pławię się w głębi tego błękitu czy turkusu. Z niechęcią przyjmuję fakt, że lekarz, nagle odrywając ode mnie swój wzrok, przerywa ten moment. Wracając do rzeczywistości, myślę, że może sobie to wszystko wyobraziłam, choć nie mam tendencji do przeinaczania i koloryzowania faktów. Koloryzowanie faktów. Psychologia kolorów. Wokół mnie białe ściany. Biały oddziałuje tonująco, leczy stres, daje poczucie spokoju i amortyzuje wstrząsy emocjonalne. Ale za dużo bieli może powodować smutek, uczucie osamotnienia i alienacji. Biel to suknia ślubna i prześcieradło, którym przykrywa się trupa. Przenoszę spojrzenie niżej i dostrzegam przypiętą do górnej kieszeni białego fartucha plakietkę lekarza, a na niej napis oddział chirurgii, dr n. med. Oliwier Flores. Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to blondyn z hiszpańsko brzmiącym imieniem i nazwiskiem. Druga – młody jak na doktora. Trzecia – czyli ambitny i mądry. Czwarta – przystojny, cholernie przystojny. * Biały miesza mi się z czerwonym. I nie chodzi o krew, która krąży w żyłach pacjentów albo wypływa z nich na skutek zadanych ran, kapie na podłogę i brudzi białe prześcieradła. Chodzi o to, że czerwony to też ogień, zmysły, pożądanie. – Panie doktorze… – Eliza zwraca się do lekarza, a jej głos wytrąca mnie z dziwnych myśli, które są zdecydowanie nie na miejscu. – Coś się zmieniło na lepsze? – pyta z nadzieją. Doktor Flores rozkłada ręce i nieznacznie kiwa głową, ale to przeczący gest, który raczej nie wróży nic dobrego. Wiem to, bo po pierwsze bacznie go obserwuję, a po drugie znam się trochę na gestach i mowie ciała. Po krótkiej chwili odzywa się głosem, który brzmi cicho, ale nie na tyle, żeby trzeba było wytężać słuch, żeby usłyszeć, co mówi. – Jak wspomniałem wcześniej, nie mogę udzielać pani informacji na temat stanu zdrowia pacjenta. To nie jest zimny i obojętny ton, ale przeciwnie, ciepły i współczujący. Znam procedury i wiem, że nie może powiedzieć nic więcej, bo Eliza nie jest żadną rodziną Igora. To, że go zna i jest z nim blisko, nie ma żadnego znaczenia, ponieważ formalnie nie są ze sobą w żaden sposób związani. Przenoszę na nią wzrok i serce ściska mi się z żalu. Widzę, jak bardzo to przeżywa, jak jest zdesperowana. Nie odpuszcza i nie schodzi z drogi lekarzowi. Być może zachowuje się bez sensu, wbrew logice, ale w takiej sytuacji trudno zachować spokój i działać racjonalnie. Chwyta go za rękę i rozglądając się wokół, wylewa z siebie potok słów. – Ale ja muszę to wiedzieć. Bardzo się martwię, nie wiem, co mam robić, jak mam się zachowywać… A zawsze to wiem, bo… no właśnie… Proszę to zrozumieć, proszę mnie zrozumieć – unosi głos. – Nie jestem byle kim, kimś obcym, anonimowym dla niego. Poza tym jestem psychologiem… – Eliza – przerywam jej łagodnie, ale zdecydowanie. Lekceważy mnie i kontynuuje: – Psycholog to prawie tak, jak lekarz. Leczy ludzi. Pan leczy ich ciała, a ja ich dusze. Jestem kompetentnym psychologiem. Może okazałby pan trochę solidarności, trochę empatii, trochę współczucia. – Jej głos przechodzi w histeryczny ton, choć trochę zaczepny i prowokacyjny. Już mam zareagować, ale lekarz mnie wyprzedza. – Proszę spróbować się uspokoić. Teraz to pani potrzebuje psychologa – mówi do Elizy spokojnym tonem, który świadczy o tym, że nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Do usług – wtrącam się i od razu gryzę w język. Lekarz przenosi na mnie wzrok, który wyraża jakieś niedowierzanie, ale może tylko tak mi się wydaje. Czuję, że robi mi się gorąco z nadmiaru emocji i staram się nad tym zapanować. – Naprawdę pani też jest – chwila zawahania – psychologiem? – pyta z nieukrywanym zdziwieniem w głosie. Nie kryję poirytowania. Czy on, kurwa, myśli, że urwałam się z choinki? Mam ochotę powiedzieć: „A co? Nie wyglądam?”. Ale wyhamowuję i starając się przybrać służbowy ton, mówię tylko: – Naprawdę. – I dodaję po krótkiej chwili: – Też kompetentnym. Zauważam szybkie mrugnięcie jego oczu i przebłysk uśmiechu na twarzy. Przez moment patrzymy na siebie i się nie odzywamy. A zaraz potem odrywam od niego wzrok, chwytam Elizę za ramię i ciągnę ją w swoim kierunku. – Idziemy – zwracam się do niej stanowczo. – Nie będziemy dłużej przeszkadzać panu doktorowi. – Przerywam na chwilę i zaraz dodaję: – Z pewnością też kompetentnemu. Zmuszam Elizę do przebierania nogami i stawiania kroków. W chwili, gdy mijamy lekarza, przez moment prześlizguję wzrokiem po jego twarzy. Zatrzymuję się na niej, bo nie dość, że jest taka przystojna, to teraz wyraża jeszcze zaintrygowanie. Zaintrygowanie mną? – przychodzi mi na myśl, ale zaraz się otrząsam i patrzę pod nogi. Przechodząc obok niego, niechcący potrącam go lekko w ramię. A może to on potrąca mnie. W każdym razie to potrącenie wytrąca mnie z równowagi. W ogóle cała ta sytuacja narusza mój porządek, wprowadza zamęt i wywołuje zamieszanie. Mam ochotę się odwrócić. Sama nie wiem po co, ale chyba po to, żeby sprawdzić, czy czasem się nie odwrócił. A może żeby jeszcze raz na niego spojrzeć? To bez znaczenia, bo i tak się nie odwracam. Jadąc windą, zmuszam swoje myśli, żeby przestały krążyć wokół jednego. Z tego wszystkiego niemal zapominam o Elizie, która stoi obok mnie i w ogóle się nie odzywa. Z jej twarzy wyczytuję smutek i przygnębienie, ale także złość oraz zbuntowanie. – Co za… – mówi nagle – …co za gnój. – Jej głos przecina powietrze. Wyczytuję z niego, że jest rozwścieczona. Nie wiem za bardzo, o co jej chodzi. – Gdzie? – pytam, rozglądając się dookoła. – Nie mówię o windzie – odpowiada ironicznie. Widzę, jak bardzo przeżywa to, co się stało. To wywróciło jej życie do góry nogami, poplątało w głowie i musi minąć trochę czasu, żeby wszystko wróciło do normy. To jest oczywiście zależne od tego, co nastąpi, jak się to dalej potoczy i co najważniejsze, jak się skończy. Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, kiedy tylko dotarłam do szpitala, wynika, że Igor rozwalił się samochodem gdzieś za miastem. Nie znam szczegółów, ona też nie. Zadzwonił do niej jego przyjaciel i powiedział o tym w kilku zwięzłych zdaniach, bez szczegółów. W szpitalu oczywiście nikt nie udzielił jej żadnej informacji. Wiadomo tylko, że jego stan jest bardzo ciężki, niestabilny i wszystko może się zdarzyć. – Mówię o tym pieprzonym lekarzu. – Eliza trąca mnie w ramię. – Mam w dupie te ich szpitalne procedury, zasłaniają się nimi, a i tak panuje tu pewnie niezły burdel. – Wiesz, że nie mógł ci nic powiedzieć – zwracam się do niej łagodnie. – Ty też byś się tak zachowała. Wcale nie chodzi mi o to, żeby bronić lekarza, po prostu takie są zasady i obie o tym wiemy. – To co mam zrobić? – pyta bojowo. – Bo coś muszę zrobić, nie będę bezczynnie czekać, aż do mnie zadzwoni albo… – zawiesza głos – …zobaczę jego nekrolog w jakiejś gazecie czy na

słupie. Sytuacja jest rzeczywiście beznadziejna. Zastanawiam się nad tym i nagle sobie o czymś przypominam. Jak mogłam od razu na to nie wpaść! To chyba tu jako psycholog kliniczny pracuje nasz znajomy Sebastian Różański. Wyciągam od razu komórkę z kieszeni kurtki i przeglądam kontakty. Eliza patrzy na mnie pytająco. – Moment – mówię do niej i przesuwam palcem po ekranie. Mam. Zadzwonię do niego, jak tylko wysiądziemy z windy. – Słuchaj – mówię do niej. – Pamiętasz Sebastiana Różańskiego? Był rok wyżej od nas. – Różański? Hmm… – Eliza myśli głośno. – Taki wysoki blondyn? Kiwam potakująco głową. – Czekaj… To ten, co mówili na niego Kolec? Uśmiecham się mimochodem. Sebastian. Kolec. Przezwisko bardzo do niego pasowało i wszyscy, którzy go znali, właśnie tak się do niego zwracali, nawet niektórzy wykładowcy. Nie chodziło o samo nazwisko Różański, ale głównie o to, jaki był. Taki właśnie trochę kąśliwy, uszczypliwy, chwilami szorstki i najeżony. Miał cięty język i potrafił ostro się postawić, kiedy był o czymś przekonany. Ale w gruncie rzeczy pamiętam go jako równego, konkretnego gościa, takiego, który ma swoje poglądy, przekonania i potrafi ich bronić. Był typem społecznika, działacza, adwokata, obrońcy i wodzireja. No i potrafił nieraz dać nieźle po dupie, miał bardzo specyficzne poczucie humoru i był pewny siebie, powiedziałabym nawet, że trochę w stylu Elizy. Pamiętam kilka incydentów z udziałem Kolca. Koleżanka opowiadała mi kiedyś o jakimś zaliczeniu. Pełna sala studentów, większość skupiona, skoncentrowana na rozwiązywaniu testu, a wkoło nich Krążownik. To pseudonim takiego znanego wszystkim surowego profesora, który słynął z tego, że na wszystkich zaliczeniach oraz egzaminach pisemnych niezmordowanie i czujnie krążył pomiędzy ławkami, dopatrując się ściągania i porozumiewania między studentami. Akurat było tak, że Kolec miał ściągę, chociaż ogólnie był studentem, który wybijał się z powodu dobrych ocen i to nie w wyniku notorycznego ściągania, ale dużych możliwości intelektualnych. Tym razem chyba się jednak nie przygotował, bo Krążownik, dopatrzywszy się ściągi w swojej najbliższej okolicy, stanął nad nim niczym oprawca nad swoją bezbronną ofiarą. Kolec w pierwszej chwili nie dał się zbić z tropu, ale rozsierdzony profesor dalej stał wymownie i niewzruszenie niczym panda z reklamy Never say no to Panda. W końcu wszedł w jeszcze bardziej bezpośredni kontakt z Kolcem, oparł dłonie na ławce, zbliżył się do niego i zawiesił wzrok na wysokości jego nóg. Podobno na Kolcu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, ale musiał jakoś zareagować. Podążył oczami za Krążownikiem i zaczął wgapiać się w swoje uda, pomiędzy które włożył wymiętoloną ściągę. Chwilę trwało, zanim odezwał się donośnym i pewnym, choć nieco konspiracyjnym głosem: – Panie Krąż… – Ugryzł się w język, a wszyscy momentalnie zaczęli się podśmiechiwać. – Panie profesorze, pewnie chce pan mnie zapytać, czy mam coś między nogami. Po sali przetoczyła się salwa śmiechu, która przybierała różne odgłosy. Było słychać rechot, chichot, a nawet rżenie. W każdym razie zdający mieli polewkę nie z tej ziemi, ale Kolec ani myślał skończyć. – Otóż – kontynuował z mocno przesadzoną skruchą, po czym zrobił celową przerwę. – Otóż… nie mam – dokończył z udawanym wstydem w głosie, jakby właśnie podzielił się swoją głęboko skrywaną tajemnicą. Nie pamiętam, jak zareagował Krążownik i w ogóle jak to się wszystko skończyło, ale Kolec na pewno zaliczył i skończył nie tylko te zajęcia, ale całe studia, i to z naprawdę bardzo dobrym wynikiem. – O co chodzi z tym Różańskim? – Eliza zmusza mnie do przerwania wspomnień ze

studiów. – Wydaje mi się, że on tu pracuje. Mam jego numer. – Potrząsam telefonem. – Zaraz do niego zadzwonię. Może uda się czegoś dowiedzieć. Widzę błysk nadziei w jej oczach. Wychodzimy przed szpital i szukamy miejsca, gdzie będzie w miarę cicho i spokojnie. Wybieram numer Kolca, przybliżam telefon do ucha i czekam, co się stanie. Po trzecim ciągłym sygnale słyszę po drugiej stronie: – Słucham. Nie wiem, czy Kolec mnie pamięta i nawet nie przygotowałam sobie w myślach, co powiedzieć, więc mówię po prostu: – Cześć, Tamara Rajtar. Chwila ciszy i zaraz: – Cześć, Sebastian… Kolec Różański. – Po jego wesołym głosie i tym, co powiedział, wnioskuję, że poznał mnie bez najmniejszego problemu. Wiem, że to nie czas na żarty i luźne pogawędki, mówię jednak: – To jeszcze raz. Cześć, Kolec. Słyszę, że się śmieje. – Cześć, Tamara. Widzę, że Eliza się niecierpliwi i wcale mnie to nie dziwi. Przechodzę więc od razu do sedna sprawy i mówię mu, o co mi chodzi. Okazuje się, że Kolec faktycznie ma kilka godzin w tym szpitalu. Zna lekarzy, oczywiście nie wszystkich, ma kontakty, chociaż nie jestem pewna, czy słowo „kontakty” akurat tutaj pasuje. W każdym razie mój cel zostaje osiągnięty, bo obiecuje, że postara się czegoś dowiedzieć i do mnie oddzwonić. Wkładam telefon z powrotem do kieszeni i opowiadam Elizie o szczegółach naszej rozmowy. Zauważam, że trochę ją to uspokaja. Grzebie w torebce i wyciąga paczkę papierosów, wyjmuje jednego, wkłada do ust i podpala płomieniem z zapalniczki. Zaciąga się z taką miną, jakby właśnie delektowała się kęsem czegoś najlepszego na świecie. Wydmuchuje obłok dymu i podsuwa mi papierosy niemal pod nos. – Chcesz? – pyta. – Nie teraz – mówię i rozglądam się po parkingu. – Przyjechałaś samochodem? – Wzięłam taksówkę. – To pal i chodźmy do mojego auta – mówię i zastanawiam się, co teraz zrobić. Dziś jestem już po pracy i nie mam żadnych planów, ale nawet gdybym miała, to oczywiście zrezygnowałabym z nich, żeby nie zostawić Elizy samej. Idąc do samochodu, przypominam sobie, jak to wszystko się zaczęło.

rozdział 2 To było tak. Kilka tygodni wcześniej Eliza podlewając już niemal całkowicie uschniętego storczyka stojącego na parapecie kuchennym w jej mieszkaniu i niby mimochodem, tak po prostu powiedziała mi: – Zakochałam się. Aż usiadłam. Byłam całkowicie zaskoczona. Ale mnie zastrzeliła. Przede wszystkim dlatego, że jej głos zabrzmiał poważnie i tak jakoś wyjątkowo melodyjnie, a poza tym treść tych słów była dość nieoczekiwana i niespodziewana. Nie jest tajemnicą, że Eliza zmieniała facetów z dość dużą częstotliwością. Nie lubię powiedzenia „jak rękawiczki”, bo według mnie nie jest dość trafne, a nawet powiedziałabym, że jest nieadekwatne. Osobiście rękawiczki zmieniam dość rzadko, mam dwie pary, a i tak chodzę przez całą zimę w jednych – klasycznych czarnych, skórzanych i z pięcioma palcami. Wracając do Elizy, to wygląd, aparycja, charakter i styl bycia gwarantują jej powodzenie i zainteresowanie, chociaż nie ma typowo delikatnej kobiecej urody. Czarne, krótkie włosy zaczesuje pozornie niedbale do góry. Nadają jej one zadziorności i podkreślają osobowość. Brązowe oczy, oliwkowa cera – typowa brunetka, a jednak nietypowa, bo ma w sobie jakąś tajemniczość, nieprzewidywalność… Coś, co intryguje, zaciekawia i przyciąga. Dla wielu osób jest po prostu fascynująca i warta bliższego poznania, a jeśli już pozwala się komuś do siebie zbliżyć, to ten ktoś szybko się przekonuje, że jej wnętrze jest równie ciekawe, jak wygląd zewnętrzny. Dość niezwykłe jest to, że jej postać i charakter są ze sobą zintegrowane, spójne i pasują do siebie. To tak, jakby dusza wydostawała się na zewnątrz i była widoczna gołym okiem, ale osnuta tajemnicą i zagadkowością. Pewność siebie bije od niej już na odległość i odbija się w jej oczach. To nie mężczyźni ją wybierają, tylko ona wybiera ich. Ale do tej pory to były krótkie i przelotne znajomości, bez zbytniego angażowania się, nadmiernych emocji i uczuć. Dlatego tak bardzo zaskoczyło mnie użycie przez nią słów, których wcześniej nie stosowała, których nigdy jeszcze nie usłyszałam z jej ust. W porównaniu do niej ja jestem sentymentalistką, no może w połowie, czego nie wolno mylić z romantyzmem. Bywam empatyczna i uczuciowa. Miewam nostalgiczne nastroje, często analizuję swoje przeżycia i chyba nawet patrzę czasem na świat i życie przez pryzmat miłości. To znaczy wydaje mi się, że miłość to najważniejsze i najsilniejsze uczucie. Gdybym była stuprocentową, gorliwą romantyczką, czułabym się umarła dla świata i myślałabym, że miłość zabija, atakuje wszystkie zmysły i jest jak choroba prowadząca do autodestrukcji. Absolutnie nie jestem romantyczką. Eliza tym bardziej. Patrząc na nią, uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem do końca, co siedzi w jej umyśle. Myśląc o tym, w ogóle się nie odzywałam, zrobiłam tylko pytającą minę. Pytającą i naglącą, bo chciałam się szybko dowiedzieć, o co chodzi, o kogo chodzi. Eliza przekornie odwróciła się do mnie plecami i włączyła ekspres do kawy. Następnie oparła dłonie na blacie stołu i obróciła głowę w moją stronę. Jej oczy błyszczały blaskiem, którego wcześniej nie widziałam. – To brunet – powiedziała specjalnie, choć dobrze wiedziała, że kolor włosów tego kogoś w tym momencie jest dla mnie na dalszym planie. Przewróciłam oczami. Nadal się nie odzywałam, tylko odwzajemniałam promienny uśmiech, który rozkwitł na jej twarzy. – Okej. – Znów celowo przeciągała słowo, wodząc wzrokiem gdzieś nade mną. – Powiem ci wszystko. No wreszcie – pomyślałam, nie dając po sobie poznać zniecierpliwienia.

– Wszystko i teraz? – rzuciłam niedbale. – Teraz… robię sobie kawę. – Naigrywała się ze mnie albo tylko tak jej się zdawało. – Nie zapomnij, żeby porządnie spienić dla mnie mleko. – Mrugnęłam do niej i usiadłam na sofie w salonie. * Po chwili kubki z głośnym brzękiem lądują na szklanej ławie. Z mojego wylewa się piana i płynie po gładkiej powierzchni w dół. Kawa Elizy paruje, bo jest wrząca i bez dodatku mleka. Znad mojej nic się nie unosi, żaden obłok, żadna mgiełka. Mleko dodane w sporej ilości sprawiło, że mój napój jest ciepły, ale nie gorący. Biorę kubek do ręki, nie zwracając uwagi na to, że lepi się od piany. Przykładam go do ust i zanurzam w nim górną wargę. – To jest to – słyszę jej rozmarzony głos. – Chodzi ci o kawę czy o niego? – pytam niewinnie, niby od niechcenia, jakbym nie wiedziała, o czym mówi. Eliza śmieje się głośno i wyznaje znad swojej kawy: – Lubię tę twoją bystrość. – A jak z jego bystrością? – pytam natychmiast i uśmiecham się lekko. Znów się śmieje. Odkłada kubek na ławę i wzdycha teatralnie. – Jego bystrość i inne rzeczy… – zawiesza głos i mimochodem zerka poniżej swojego brzucha – …są doskonałe. – Robi rozanieloną minę. Teraz to ja wybucham śmiechem. – Czyli wszystko w nim jest idealne. – Bardziej stwierdzam, niż pytam. – Ma tylko jedną wadę – mówi szybko Eliza, niedbale machając ręką. – Tylko trzy samochody? – Wygłupiam się dalej. – Za kilka tygodni bierze ślub. * Po godzinnej rozmowie dowiaduję się niemal wszystkiego. Nawet nie muszę za dużo pytać, bo Eliza jak nakręcona wyrzuca z siebie potok słów. Igor jest starszy od niej o dwanaście lat, ale zdjęcie w jej telefonie przeczy jego wiekowi. Wygląda góra na trzydzieści pięć, w rzeczywistości ma czterdzieści. Jest przystojny, a pozy, w których jest na zdjęciach, wskazują na szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Mam wrażenie, że jest fizycznie podobny do Elizy – czarne włosy, ciemne oczy i przenikliwe, pewne siebie spojrzenie. Próbuję się skupić na tych jego zdjęciach i na tym, co mówi o nim Eliza, ale ciągle nie mogę wyjść z szoku, że wplątała się w taką sytuację. Nie oceniam jej ani nie potępiam. Kieruję się w życiu zasadą, że nie wszystko jest takie, jakie wydaje się z pozoru. Boli mnie i drażni tendencja ludzi do pochopnego wydawania osądów, do wtrącania się i komentowania czyjegoś życia, decyzji, wyborów. Wkurza mnie radzenie komuś, co ma zrobić, choć ten ktoś wcale o radę nie pyta. Z reguły jest tak, że wszyscy wszystko wiedzą najlepiej, z góry wydają opinię, oceniają całą sytuację, a w tej ocenie są tacy bezwzględni i bezlitośni. Myślą jednostronnie według utartego schematu, nie zdając sobie sprawy, że mogą kogoś dotkliwie skrzywdzić. Koszmarna ludzka natura. No tak… dzięki temu ja mam potem robotę, o ile oczywiście psychika skrzywdzonego jest na tyle słaba, że sam nie jest w stanie sobie z tym poradzić. * Podnoszę się z miejsca, przybliżam do Elizy i przytulam ją do siebie. To jest taki przyjacielski gest symbolizujący solidarność, łączność, sztamę.

– Wyciągaj szampana – mówię z uśmiechem, ale nie ma siły, zboczenie zawodowe każe mi wtrącić jeszcze kilka zdań w stylu psychologicznej gadki. – Cieszę się z tego, że jesteś taka szczęśliwa, chociaż sytuacja jest bardziej pokręcona niż w większości przypadków. Jednak istnieje sporo sytuacji skomplikowanych o wiele bardziej. Ale wiesz, co jest najważniejsze? – pytam. Eliza marszczy czoło i udaje, że się intensywnie zastanawia. – Seks? – Wyszczerza do mnie w uśmiechu swoje białe zęby. Postanawiam być jeszcze chwilę poważna. – Najważniejsze jest to, żebyś była pewna swoich uczuć, bo jeśli nie jesteś do nich przekonana, to może niepotrzebnie rozwalasz czyjś związek. – I potem dręczona wyrzutami sumienia przyjdę do ciebie na terapię? Chyba mogę liczyć na jakiś rabat? Wskazuję palcem na przegub jej dłoni owiniętej kilkoma idealnie dobranymi do siebie złotymi bransoletkami. – Najwyżej sprzedasz jedno z tych twoich świecidełek. Eliza milczy chwilę, a potem odzywa się, przechodząc tym razem w poważny ton: – A może właśnie uratuję go od związku, który okazałby się pomylony, nieudany, niepomyślny, niefartowny? Ocalę go od życia z przyzwyczajenia, bez miłości, głębokich uczuć i dotkliwego braku emocji. Może właśnie wyplączę go z błędnej świadomości, że małżeństwo to tylko poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialność? To tylko logika, zobowiązanie, poświęcenie, wyrzeczenia, zwykła kolej rzeczy. Taka transakcja wiązana, umowa, cyrograf. Otwieram szerzej oczy, gdy to słyszę. Widzę, że jest rzeczywiście zaangażowana jak nigdy wcześniej. Prawdę mówiąc, trochę jej zazdroszczę. Tego błysku w oku. Tej aury szczęścia, która jest wokół niej, maluje się na twarzy i odzwierciedla cały wachlarz najpiękniejszych emocji i uczuć. – A co on robi? – pytam. – W sensie gdzie pracuje? – Ma firmę. – Macha niedbale ręką. – Po prostu ideał. Przystojny, inteligentny, bogaty. Nie wiem, czy w takiej kolejności. – Śmieje się, a po chwili dodaje: – Dobra, zejdźmy już z niego. Nie mam zamiaru jej naciskać, wysnuwać wniosków ani robić żadnych analiz. Ze szklanego słoja leżącego na ławie wyjmuję jedno kruche ciasteczko o bliżej nieokreślonym kształcie i nadgryzam jego róg. – Słodkie – mówię. – Ale to słodkie. – Mówisz o moim aktualnym stanie emocjonalnym czy o tym ciastku? – I o kawie. – Uśmiecham się do niej. Podnoszę kubek do ust i upijam spory łyk zimnego już płynu. Przez chwilę panuje cisza, ale Eliza zaraz ją przerywa: – Tamara, co o tym myślisz? – Jednak wraca do tematu. Zastanawiam się przez moment. – Za mało wiem, żeby się do tego ustosunkować. – Nie nabieraj mnie na te gówniane psychologiczne gadki. – Eliza stanowczo demonstruje mi, że nie takiej odpowiedzi się spodziewała. – Słuchaj no… pani psycholog… – ociągam się z odpowiedzią – …znasz moje podejście do życia. – W tym momencie nie obchodzi mnie twoje podejście do życia, ale tylko i wyłącznie do mnie. Wiem, że szuka u mnie wsparcia, akceptacji i jakiegoś rodzaju przyzwolenia. W końcu na

tym w dużej mierze opiera się przyjaźń. Ale zdaję sobie też sprawę, że Eliza liczy się z moim zdaniem i zależy jej na mojej opinii. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby ta opinia była zbieżna z jej zdaniem. – Opowiedz mi o nim coś więcej, to… też powiem ci coś więcej – przechodzę w luźniejszy ton i moszczę się wygodnie na sofie. * Z jej opowieści wynika, że Igor to mężczyzna sukcesu. Ustawiony zawodowo, posiadający własną firmę logistyczną, która świetnie prosperuje. Obrotny, ambitny, przedsiębiorczy, operatywny, niebojący się ryzyka i nowych wyzwań. Do tego przystojny i czarujący. No i majętny. O mało mnie szlag nie trafił, kiedy dowiedziałam się, że jeździ audi A ósemką. Nie znam się za bardzo na logistyce, chociaż wydaje mi się, że pewne rzeczy potrafię logistycznie zorganizować i dograć, a może bardziej logicznie niż logistycznie. Poza tym mój kuzyn jest logistykiem i nieraz mi opowiadał o swojej pracy. Wiem od niego, że logistyka to pojęcie tak rozległe, że ciężko krótko i precyzyjnie określić, czym się dokładnie zajmuje i czego dotyczy. Logistyk to ogólnie mówiąc osoba, która planuje, organizuje czy zarządza pracą przedsiębiorstwa, firmy, instytucji. Praca logistyka nigdy nie kończy się o godzinie szesnastej, kiedy wychodzi z biura, ponieważ zawsze ktoś coś zepsuje, komuś pęknie opona, jakiś towar nie zostanie przygotowany na czas, gdzieś zapali się budynek, w którym miała być organizowana impreza. Innymi słowy, coś zostanie zawalone czy spieprzone. Wszystkie te przypadki wiążą się dalej z kosztami, karami, przestojami, niewywiązaniem się z umów i tym podobne, a każdy tego typu problem powinien zostać rozwiązany właśnie przez logistyka – nawet o godzinie drugiej w nocy. Musi on wymyślić najlepsze możliwe rozwiązanie i podjąć taką decyzję, żeby na drugi dzień jeden z co najmniej dziesięciu kierowników nie zapytał go, dlaczego zdecydował tak, a nie inaczej, i nie skopał mu za to tyłka. Wiem, że to praca bardzo odpowiedzialna, często uciążliwa, a przede wszystkim bardzo stresująca i oczywiście wykonywana pod presją czasu. Ta presja bywa często największym wrogiem, bo kiedy planuje się daną operację z wyprzedzeniem, można wszystko bardzo dobrze przemyśleć. Ale już w momencie, kiedy ta operacja jest realizowana i wyniknie jakiś problem, który trzeba rozwiązać, to trzeba rozwiązać go bardzo szybko i sprawnie, ponieważ każda minuta opóźnienia czy zatrzymania w punkcie A może generować godzinne opóźnienie w punkcie B. Nie wiem, czy to, że Igor Sokalski ma firmę logistyczną, jest równoznaczne z tym, że jest logistykiem. W każdym razie Eliza twierdzi, że to człowiek orkiestra i musi być dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jego narzędzia pracy to mózg, telefon i laptop, a najważniejszy z tych trzech jest telefon, bo mózg można w pewnym sensie wyłączyć, na przykład w czasie snu, a komórki nigdy. Komórka… Nie jestem logistykiem, ale też nie wyobrażam sobie za bardzo funkcjonowania bez niej.

rozdział 3 Naciskam pilota i drzwi do auta otwierają się z charakterystycznym dźwiękiem. Eliza wchodzi do środka, opiera głowę na oparciu fotela i szczelnie owija się płaszczem. Nie odzywa się ani jednym słowem. – Zimno ci? – pytam z niekłamaną troską. – Jakoś dziwnie się czuję – odpowiada po krótkiej chwili nieco szeleszczącym głosem i głośno wypuszcza z siebie powietrze. Widzę, że jest bardzo zmęczona tą wyjątkowo trudną sytuacją, może nawet wyczerpana. To typowa reakcja organizmu na silny stres. Poczucie zimna, nawet gdy panuje wysoka temperatura. I ten jej głos o takim lekko szumiącym brzmieniu, które może świadczyć o suchości w ustach. Spoglądam na dłonie, którymi obejmuje kolana, i widzę, że drżą, pewnie są jeszcze spocone. Domyślam się, że jej serce bije szybko i nieregularnie, kołacząc podobnie jak w przypadku, gdy w organizmie zabraknie na przykład magnezu. Stres, szczególnie przewlekły, może spowodować w ludzkiej machinie prawdziwe spustoszenie, a jego skutki mogą się pojawić nawet po kilku latach. Każdy może reagować na niego inaczej, a nieraz te reakcje przybierają tak skrajne postaci, że mogą nawet szokować. Bezsenność, kłopoty żołądkowe i pogorszenie pamięci to standard, ale nieraz dzieją się takie rzeczy, że gdybym ich nie widziała na własne oczy, to chybabym nie uwierzyła, że są możliwe. I mówię to z pełną świadomością jako psycholog. Pracowałam z dziewczyną, która na skutek traumatycznego przeżycia miała tak intensywne i ekstremalne objawy, że trafiła do szpitala. Zaczęło się od drętwienia rąk i zawrotów głowy, a potem kłopotów z mową. Za każdym razem, kiedy chciała coś powiedzieć, z jej ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot. Ale najgorsze było to, że kiedy przyszła do niej bliska koleżanka, patrząc na nią, rozpoznawała jej twarz, ale nie była w stanie przypomnieć sobie, jak ma na imię, co robi i w ogóle kim jest. Jakby zapadła nagle na jakąś odmianę amnezji. Ze stresem jest też tak, że wydobywa z ludzi ich prawdziwe skłonności. Myśląc o tym, zerkam z niepokojem na Elizę. Jest odwrócona bokiem do mnie, ale widzę jej twarz odbijającą się w bocznej szybie. Ma chyba przymknięte oczy. Nie mogę obserwować jej za długo, bo prowadzę auto i muszę patrzeć przed siebie. Zastanawiam się, czy najpierw podjechać do niej, żeby zabrała coś z domu, czy od razu do mnie. To oczywiste, że w takim stanie, w jakim się obecnie znajduje, nie zostawię jej samej. Powinnam zapytać, czy chce wstąpić po drodze do swojego mieszkania, ale jeśli przysnęła, to nie chcę jej budzić. To wątpliwe, bo w takiej sytuacji człowiek przez zdenerwowanie jest raczej nadmiernie pobudzony, ale różnie to bywa. Na razie jadę w ciszy, nie włączyłam nawet radia. Staram się omijać wszystkie dziury i wyboje, żeby samochód za bardzo nie podskakiwał. Ja też czuję się zmęczona i przygnębiona tym wszystkim. Ale się porobiło. Wypadek Igora, którego nawet nie zdążyłam dobrze poznać, bo widzieliśmy się zaledwie dwa razy, no i jeszcze ten lekarz, który siedzi mi w głowie i nie daje spokoju. Nie mam aktualnie faceta, więc to pewnie przez to. Napatoczył się przystojniak w takim bezpośrednim kontakcie, normalka, że coś mi drgnęło wewnątrz. W końcu z kamienia ani drewna nie jestem. Analizując ten dzień od momentu przyjazdu do szpitala, mijam kilka skrzyżowań i powoli zbliżam się do mojego mieszkania. Miałam zapytać Elizę, czy jedziemy prosto do mnie, ale chyba faktycznie zasnęła, bo przez całą drogę w ogóle się nie odezwała i miała zamknięte oczy. Zjeżdżam w dół na parking pod moim blokiem, zajmuję swoje miejsce i gaszę samochód. Dalej cisza, brak jakiegokolwiek poruszenia z mojej prawej strony. Odpinam pas, poprawiam się na siedzeniu i opieram głowę na oparciu. Niepewność. Stan psychiczny, którego nie cierpię, pewnie jak większość ludzi. Teraz ją

czuję, ale moja niepewność jest nieporównywalnie mniejsza od tej, którą czuje Eliza. Uczucie zawieszenia, brak stabilizacji, równowagi i bezpieczeństwa, niepokój, zagubienie, trwoga. Pytania… jak długo to będzie trwało, czy obróci się na lepsze, czy skończy źle. Wszystko może się stać, nawet najgorsze. Mało wiem, ale podobno Igor jest naprawdę w bardzo kiepskim stanie. Pokiereszowany i połamany, z licznymi wewnętrznymi obrażeniami. Już sam fakt, że znajduje się na oddziale intensywnej opieki medycznej, mówi sam za siebie. Pacjenci, którzy tam leżą, z reguły są w stanie, który zagraża ich życiu, czyli krytycznym. Wyraz „krytyczny” budzi lęk. Kojarzy się źle, ostatecznie. Od razu przychodzą na myśl słowa – dramatyczny, katastrofalny, tragiczny, fatalnie rokujący. Jestem tak bardzo pogrążona w tych czarnych myślach, że na dźwięk dzwoniącej komórki aż podrywam się z miejsca, a serce skacze mi do gardła. Błyskawicznie wyciągam ją z kieszeni, patrzę kto to i równocześnie wysiadam z samochodu. Staram się możliwie najciszej zamknąć drzwi, żeby nie obudzić Elizy. Dobrze się złożyło, bo chyba lepiej nie rozmawiać przy niej. To Kolec i jestem naprawdę zdziwiona, że tak szybko oddzwania. Albo jest tak skuteczny i ma taką pozycję w szpitalu, albo miał farta. Odchodzę kilka kroków od auta i zbliżam telefon do ucha. – Cześć – mówię. – Cześć – odpowiada i od razu przechodzi do rzeczy. – Słuchaj, Tamara… No co ci będę mówił, to nie wygląda najlepiej. Facet zderzył się czołowo z jakąś nieruchomą przeszkodą. Jechał z dużą prędkością, stracił panowanie nad kierownicą, nie miał pasów. Standard. Do zrzygania powielane błędy kierowców. Przełykam nerwowo ślinę i szykuję się teraz na informacje, które z pewnością nie należą do przyjemnych. Boję się tego, co usłyszę. Głównie ze względu na Elizę, ale też dlatego, że po prostu żal mi człowieka. Kolec jakby czytał w moich myślach i pyta: – Jesteś pewna, że chcesz to usłyszeć? Czyli będzie naprawdę nieprzyjemnie. – Mów – odpowiadam mu szybko, żeby się nie rozmyślić. – Zanim ci powiem… Wiesz, że jak to wyjdzie, to jestem na wylocie? Prycham i mówię do niego z wyrzutem w głosie: – No co ty, nie doceniasz mnie? Chwila ciszy. Mam wrażenie, że się waha i wcale mnie to nie dziwi. Nie wiem, czy na jego miejscu tak bym zaryzykowała dla dawnej, mało znaczącej znajomości. W sumie nie do końca go rozumiem. Kiedy do niego zadzwoniłam, chyba bardziej się spodziewałam, że powie coś w rodzaju „Nie ma opcji”, „Weź się, dziewczyno, postukaj w głowę” czy „Chyba ci rozum odjęło”. – Dobra. – Kolec odzywa się dość luzackim, zważywszy na okoliczności, tonem. – Napomknę tylko o ranach ciętych na twarzy i głowie, bo to drobiazg w porównaniu z innymi rzeczami. A teraz przechodzę do tych innych. Pęknięta śledziona, połamane żebra, uszkodzenie kręgosłupa, uraz śródczaszkowy. To tyle. Mniej więcej. Oddycham ciężko i mówię z trudem. – Sporo tego. A… – Boję się zadać to pytanie i zwlekam chwilę. – …A rokowania? – Złe. – Kolec nie owija w bawełnę. – Ale wiesz, że różnie bywa. – Chcesz mi teraz mówić o nadziei? – pytam nieco sarkastycznie. – Oliwier o tym nie wspomniał, dodałem to od siebie – odpowiada mi ze stoickim spokojem. Za to ja na dźwięk tego imienia tracę cały spokój, jaki mi jeszcze został, i aż coś we mnie podskakuje. Dekoncentruję się i mówię, starając się, by mój głos zabrzmiał jak najbardziej

naturalnie: – Oliwier? Uświadamiam sobie, że pierwszy raz wypowiedziałam to imię, nigdy nie znałam nikogo, kto by się tak nazywał. Pierwszy raz nazwałam go też po imieniu, a nie „lekarz”, „doktor”. – Wydaje mi się – dodaję – że chirurg na OIOM-ie, którego spotkałam, też miał tak na imię… – Zacinam się, nie wiem, co powiedzieć dalej, ale Kolec na szczęście wchodzi mi w słowo. – Oliwier Flores – przytakuje. – To mój kumpel. Dobrze, że akurat on ma dzisiaj dyżur. Świetnie – myślę ironicznie – to może umów się z nim na jakąś kawę, piwo, a ja tam wpadnę przy okazji. Czuję nagle, że ktoś ściska moje ramię i reaguję, jakbym miała coś na sumieniu. Odwracam się przestraszona, jak przyłapana na gorącym uczynku, i widzę przed sobą Elizę, która patrzy na mnie pytającym wzrokiem. Nawet nie zauważyłam, nie usłyszałam, jak wyszła z samochodu. Przykładam pionowo wskazujący palec lewej ręki do ust, dając jej tym samym znać, żeby była cicho. – Słuchaj – mówię do telefonu – naprawdę bardzo ci dziękuję za pomoc. – Nie ma sprawy. – Kolec odzywa się po drugiej stronie. – Tylko wiesz… – nie kończy. – Wiem, to jasne. Może w ramach rewanżu postawię ci kiedyś kawę. – Nie piję kawy – odpowiada poważnym tonem, ale wiem, że się trochę wygłupia. – Nie wiesz, co tracisz. – Możesz mnie zaprosić na drinka! – Śmieje się do mnie. To kompletnie porąbane, że ludzie potrafią w przeciągu niecałej minuty przeskoczyć z możliwie najbardziej przygnębiającego tematu do wesołego tonu. To nie dlatego, że jesteśmy tak znieczuleni i obojętni na innych. W naszym przypadku chodzi o to, że rozmawialiśmy o osobie, która bezpośrednio nie jest z nami związana, nie mamy z nią jakiejś głębszej relacji. Kolec w ogóle jej nie zna, a ja praktycznie mało co. Pod warunkiem, że weźmiesz kolegę – myślę kąśliwie i się nie odzywam. – Dobra, muszę kończyć, Tamara. – Kolec żegna się ze mną i dodaje: – Numer do mnie znasz. – Stawiam… – zaczynam mówić, ale Kolec mi przerywa. – Jednak stawiasz mi drinka? – Stawiam na to, że lubisz Krwawą Mary… Chciałam powiedzieć. Słyszę śmiech po drugiej stronie. – Bloody Mary? To bardziej Flores. No wiesz… chirurg – makabrycznie żartuje Kolec. Kurwa, że też musiał mi znów przypomnieć. – Jeszcze raz wielkie dzięki – wykręcam się z tematu i kończę rozmowę. Widzę, że Eliza jest zniecierpliwiona i zaciekawiona, z kim rozmawiałam. Zanim jej powiem, zastanawiam się, kim mam być w tym momencie – psychologiem czy przyjaciółką? * – Tylko opowiedz mi wszystko dokładnie i nic nie ukrywaj – wierci mi dziurę w brzuchu. Staram się skupić na niej, ale nie wiem, dlaczego wspomnienie Floresa znów wytrąciło mnie z równowagi i zmąciło porządek. Za wszelką cenę próbuję wyrzucić go z moich myśli – jego czy po prostu związany z nim przypadek. Bo przecież to był nic nieznaczący incydent, niespełna minutowy epizod bez żadnego wpływu na moje życie. Prawdopodobnie już więcej się nie zobaczymy. Zresztą mam taką nadzieję, bo w końcu nie chcę i nie mam zamiaru trafiać do szpitala, i to jeszcze na OIOM.

– Może się wreszcie odezwiesz? – Eliza jest rozzłoszczona na mnie i daje mi to wyraźnie do zrozumienia. – Przepraszam. – Głupio mi, że tak się zachowuję i chcę to jak najszybciej naprawić. W drodze na górę zdaję jej relację z rozmowy z Kolcem. Nie pomijam niczego, nie umniejszam ani nie wyolbrzymiam. Nie mam zamiaru jej okłamywać, wciskać kitu ani przekręcać faktów. Staram się jednak przekazać to w miarę delikatny sposób. Dwoję się i troję, żeby zrobić to tak, by jej nie dobijać, nie przytłaczać i nie doprowadzić czasem do jakiegoś załamania. Otwieram drzwi do mojego mieszkania, puszczam ją przodem i obserwuję jej reakcję. Na razie w ogóle się nie odzywa, a jej twarz nie wyraża żadnych emocji. Nie ściągając butów ani płaszcza, idzie prosto do salonu i siada na sofie. Podążam za nią, też niczego z siebie nie zdejmując. Usadawiam się naprzeciw niej i nic nie mówię, czekam, aż ona odezwie się pierwsza. Mijają kolejne sekundy i nic się nie dzieje. W mieszkaniu jest ciepło, czuję, że zaczyna mi się robić gorąco, pewnie też z nadmiaru emocji, więc ściągam kurtkę i rzucam ją obok siebie. Eliza wciąż siedzi bez ruchu i bez słowa. Wypuszczam z siebie głośno powietrze i opieram się plecami o poduszkę. Zaschło mi w gardle i chce mi się pić. Ignoruję to i gapię się w sufit. Nie lekceważę jej, lecz daję czas, żeby sobie to w miarę spokojnie poukładała w głowie. U mnie ma sprzyjające warunki. Nie jest sama w tej całej sytuacji, jestem przy niej, a to jest niezwykle ważne. Dobrze, że nie protestowała, żeby jechać do mnie. No, chyba że, znając ją i jej poczucie niezależności, zaraz się zacznie. Jak na zawołanie słyszę, jak nagle się odzywa, ale nie tak, jak się spodziewałam. – On jest mój – mówi jak do ściany, a jej głos brzmi surowo i słychać w nim zawziętość. – Mój, nikogo innego. Odrywam gwałtownie głowę od poduszki, siadam wyprostowana jak struna i patrzę na nią pytająco. Nie wiem za bardzo, o co jej chodzi. Gada trochę od rzeczy, zważywszy na okoliczności. To oczywiście może być na skutek szoku i stresu, w którym na pewno aktualnie się znajduje. Ma w oczach złość, nieustępliwość i desperację, ale to pewnie tylko przykrywka, mechanizm obronny organizmu. – Co masz na myśli? – pytam ją najbardziej spokojnym tonem, jaki tylko jestem w stanie z siebie wydobyć. Przenosi na mnie wzrok i patrzy, jakbym była wariatką. – Co mam na myśli? – Niemal pluje mi w twarz. Co się z nią dzieje? Zaczynam się naprawdę niepokoić. – Tamara… – Na szczęście jej głos brzmi już w miarę normalnie. – Wiesz, że ona tam była? Od razu wiem, o kogo jej chodzi. – Mówisz o Oliwii? Kiwa głową i oddycha ciężko. – Wypadek to jedno. Ale ona to drugie. – Eliza – mówię do niej zdecydowanym głosem. – On miał wypadek, leży w szpitalu, jest w ciężkim stanie. Chyba nie myślisz, że ktoś normalny w takiej sytuacji trwałby w gniewie i podsycał jeszcze swoje złe emocje. Przyjechała, bo przecież coś ich łączyło, nawet więcej niż coś. Miał się z nią ożenić. To fakt… zostawił ją dla ciebie i dopiero z nią zerwał, ale to nie znaczy, że ma jego… was… nienawidzić do końca życia. Nawet nie spodziewam się jej wybuchu. – Co z ciebie, kurwa, za psycholog – niemal krzyczy. – Co ty, ludzi nie znasz? A w ogóle to dlaczego tak ją idealizujesz? Przyjechała pewnie, bo nie może się pogodzić z tym, że ją zostawił, i chce teraz namieszać, wykorzystać to, że leży tam ledwo żywy.

Nie zwracam uwagi na to, co mówi. W normalnym położeniu pewnie bym jej odszczeknęła, ale nie teraz. Staram się opanować, uspokoić ją, bo widzę, jak bardzo jest wzburzona i zdenerwowana. – Najważniejsze jest to, żeby z tego wyszedł. Inne sprawy są teraz na dalszym planie i na pewno się wyjaśnią. – Wierzysz w to? – pyta, zmieniając diametralnie tembr głosu. To normalne, że wierzę. Muszę jeszcze sprawić, żeby ona uwierzyła. W tej sytuacji ważna jest nadzieja, tak jak obecność kogoś bliskiego. – Oczywiście, że wierzę. – Przybliżam się do niej i poklepuję ją po ramieniu. – I ty też musisz pozytywnie myśleć. Kiwa głową na znak, że rozumie. – Dzięki, Tamara. – No co ty, nie ma za co. Ty pewnie postąpiłabyś tak samo – mówię z pełnym przekonaniem. Wstaję z sofy i przechodzę do kuchni. Muszę ją teraz jakoś rozruszać, odwrócić na chwilę jej myśli. – Co pijesz? Wzrusza tylko ramionami. Wlewam do czajnika wodę i włączam go. Sięgam do szuflady i wyciągam z niej jasnobrązowe paczuszki z niebieskimi naklejkami. Każda jest opisana inaczej. W środku są przeróżnego rodzaju kawy i herbaty, które kupuję w sklepie z produktami kolonialnymi. Oprócz tego są tam wina, likiery, nalewki, miody, ręcznie robione czekolady i słodycze. Osobiście uwielbiam orzechy laskowe z chilli i czekoladę z zielonym pieprzem. Czytam kolejno: – Paryż nocą, Tiramisu, Turecka chałwa… Odkładam je na bok. To są kawy, a mnie teraz chodzi o herbatę. Najlepiej zrobiłabym jej taką z dodatkiem melisy, ale niech sama wybierze. – Zaczarowany ogród, Bora Bora, Przy kominku, Mango pasja, Hiszpańska mandarynka – wyliczam i odwracam się, bo wciąż milczy. Trzymam właśnie w ręce tę, o której myślałam. – Czas na relaks, może być ta? Znów patrzy na mnie, jakbym oszalała. – Pewnie. Tylko ta. Naprawdę świetnie się nazywa, no idealnie. Pasuje jak cholera – mówi ponurym głosem. – Czas na relaks. * Późnym wieczorem, kiedy Eliza już zasypia, wychodzę na balkon i zapalam papierosa. Rzadko to robię, powiedzmy niekiedy i tylko okazjonalnie, ale dziś sobie na to zasłużyłam. Nie palę dlatego, że muszę czy jestem w nałogu. Palę, bo od czasu do czasu lubię. Jest w miarę ciepło i bezwietrznie. Owijam się jednak szczelnie polarową bluzą, bo tu jest jednak zdecydowanie chłodniej niż w domu. Zaciągam się i rozmyślam nad tym dniem. Ale się porobiło. Niespodziewanie wylądowałam w szpitalu, a tam spotkałam faceta, który, nie ma co ukrywać, przyciągnął moją uwagę, chociaż jednocześnie nie zapałałam do niego jakąś szczególną sympatią. No dobra, spodobał mi się, wpadł w oko, zaintrygował, ale wzbudził też we mnie irytację. Nie miałam w planie czegoś takiego, ale jak wiadomo, z planów często nic nie wychodzi, a z nieplanowania niekiedy coś się wyklaruje. Nie mam najmniejszego zamiaru o tym myśleć – ani teraz, ani w ogóle. Po co to drążyć i analizować? I tak nic z tego nie będzie, a ja aktualnie mam na głowie inne, o wiele ważniejsze sprawy. Tą główną sprawą jest oczywiście Eliza. Strzepuję popiół z papierosa do popielniczki, a właściwie słoika po dżemie, i patrzę przez

okno w głąb mieszkania. Śpi na sofie w salonie okręcona kocem. Chciałam jej odstąpić swoje łóżko w sypialni, ale uparła się, że nie chce. Rozmawiałyśmy chwilę, właściwie to ja w większości gadałam, potem coś symbolicznie zjadła, wykąpała się i położyła. Oczywiście wypiła też herbatę Czas na relaks, którą wcześniej wyśmiała. Miała rację, bo też nie sądzę, żeby faktycznie choć trochę się zrelaksowała. Wątpię też, żeby dała się nabrać na numery z sugestią. Dobrze, że zasnęła, sen pozwoli jej się trochę zregenerować. Często jest tak, że takie traumatyczne wydarzenie powoduje bezsenność, która wykańcza jeszcze bardziej. Jutro jest sobota, obie nie pracujemy, więc nie trzeba będzie wcześnie się zrywać. O ile nie stanie się coś nieprzewidzianego i nadprogramowego. A stać się może i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. W sumie to nie wiem nawet, czy w razie gdyby stan Sokalskiego uległ pogorszeniu, ktoś by do niej zadzwonił. Bo kto właściwie? Przecież nie Flores. W ogóle trudno będzie się dowiedzieć, czy coś się zmieniło i jak w danej chwili wygląda sytuacja. Nie będę w końcu wydzwaniać ciągle do Kolca. Nie wypada za bardzo stawiać go w takim położeniu, a poza tym on też ma chyba ograniczone możliwości. Patrzę przed siebie na oświetlone różnokolorowymi światłami budynki. Niskie i wysokie, szersze i węższe. Niektóre znajdują się w znacznym oddaleniu, a inne całkiem blisko. To wszystko tworzy taki trójwymiarowy widok, który uwielbiam. Relaksuje mnie. Bardziej niż zielona herbata z melisą Czas na relaks – myślę z przekąsem. To są właśnie zalety mieszkania na ósmym piętrze. Zastanawiam się, co dalej zrobić z tą całą sprawą. Wiadomo, że Eliza nie odpuści. Gdybym była na jej miejscu, zachowałabym się pewnie dokładnie tak samo. Jeszcze zanim zasnęła, uparcie powtarzała, że jutro rano jedzie do szpitala. Oczywiście pojadę z nią. Tylko po co? Ja rozumiem, że w takich momentach chce się być jak najbliżej osoby, którą się kocha, niezależnie od tego, czy ona ma tego świadomość, czy nie. Igor jest nieprzytomny, nie może nawet go zobaczyć, wejść do niego, posiedzieć przy nim, ale najgorsza w tym wszystkim jest ta niepewność. Nikt w szpitalu nie udzieli jej, ani już tym bardziej mnie, żadnej informacji. Nie ma szans, żeby dowiedzieć się czegokolwiek na jego temat – czy jest lepiej czy gorzej. Dopalam papierosa i wrzucam niedopałek do słoika. Nie mogę sobie odmówić, żeby jeszcze przez moment nie postać na balkonie i popatrzeć na światła odbijające się na tle czarnej nocy. * Śpię. To znaczy właśnie się budzę, ktoś mnie budzi. Otwieram oczy i zauważam, że jest już jasno. Widzę nad sobą Elizę, która potrząsa nerwowo moim ramieniem. Nie ma to jak miłe i łagodne przebudzenie. – Co jest? – pytam zaspanym głosem i zerkam na zegarek. Dochodzi ósma trzydzieści. – Wstawaj – mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu. Siadam gwałtownie i przecieram oczy. – Stało się coś? – Już wczoraj się stało. Muszę jechać do szpitala. – Ale o tej porze, tak od razu? – Zwlekam się z łóżka. – Muszę być blisko niego. – Nie, no ja rozumiem, ale spokojnie, jest dopiero po ósmej. – To co mam robić, czekać bezczynnie? – pyta zaczepnie. Widzę, że jest rozdrażniona. Próbuję jakoś zmienić temat. – Jak ci się spało? Po jej minie widzę, że to pytanie jeszcze bardziej ją wnerwiło, ale już nie dam rady się z niego wycofać. Na wszelki wypadek oddalam się od niej i idę do łazienki. – Zajebiście, miałam same kolorowe sny – mówi ironicznie, z bojowym nastawieniem.

– Wyluzuj trochę. – Wychylam się do niej zza drzwi. – Zaraz zrobię kawę. – Kawę? – Drwi sobie ze mnie. – Myślałam, że tę… no… jak się nazywało to zielone ohydztwo? – Czas na relaks – podpowiadam jej uprzejmie i zamykam drzwi, znikając w środku. Słyszę jeszcze, jak mówi coś pod nosem, ale nie rozumiem co. Zdejmuję ubranie, odkręcam wodę i wchodzę pod prysznic. Myję się szybko, owijam ręcznikiem, czyszczę zęby, wiążę niedbale włosy i na koniec ubieram w sypialni. Krótko, zwięźle i na temat. Teraz mogę wreszcie iść do kuchni i zrobić kawę, o którą dopominają się już moja głowa i żołądek. Nie wyobrażam sobie poranka bez kawy, najlepiej, żeby to była moja ulubiona ze sklepu kolonialnego – średnio palona French Vanilla o intensywnym aromacie waniliowej przyprawy albo Irish Creme. Wyjmuję z szafki kubki i stawiam je na blacie. Eliza siedzi przy stole i z ponurą miną przygląda się moim czynnościom. Nie wymagam od niej wesołości czy dobrego humoru, ale mogłaby wykazać choć odrobinę ikry, jakiegoś optymizmu, pozytywnego myślenia. W końcu jeszcze nikt nie umarł i tego trzeba się trzymać, tym właśnie trzeba się cieszyć. Wczoraj tyle jej tego natłukłam do głowy, ale jak na razie efekt jest marny. – Co masz ochotę zjeść na śniadanie? – pytam, ustawiając kubki przy ekspresie do kawy. – Nie chce mi się jeść. Spodziewałam się takiej odpowiedzi, ale nie mogę pozwolić, żeby chociaż symbolicznie czegoś nie spróbowała. – Eliza, nie możesz się tak zachowywać – tłumaczę jej znowu. – Musisz się pozytywnie nastawić. Igor żyje, ma ręce, głowę, nogi… – Przypominam sobie nagle, że śledziony prawie w ogóle nie ma, ale oczywiście to pomijam i chyba jestem walnięta, że w ogóle mi to przyszło do głowy. – Musisz jeść, żeby mieć siłę, żeby mu pomóc wrócić do zdrowia. Pociągam nosem, bo w powietrzu zaczyna unosić się cudowny zapach świeżo zaparzonej kawy i wanilii. Wanilia to moja ulubiona przyprawa. Używam jej do wszystkiego i gdyby się dało, to dorzuciłabym ją nawet do jajecznicy. Nawet wszystkie moje perfumy są wyraźną waniliową mieszanką, a ulubione to te z cytrusową nutą pomarańczy wtopioną w waniliową bazę. Eliza jakby czytała w moich myślach, bo odzywa się wreszcie zdecydowanie pogodniejszym tonem. – Nie będę jeść jajek z wanilią. Czuję, jak kamień spada mi z serca. Wreszcie jakaś dobra, pozytywna reakcja. – Myślałam raczej o grzankach z łososiem i…waniliowym serkiem. – Uśmiecham się do niej. – To już wolę kanapkę z wiejską waniliową kiełbasą. – Na całe szczęście Eliza zaczyna ze mną żartować. Mam nadzieję, że moja obecność wpłynęła na nią terapeutycznie i wreszcie trochę się odprężyła, uwolniła od czarnych, pesymistycznych, przygniatających myśli. Kładę przed nią kubek z parującą kawą i cukierniczkę z brązowym cukrem, po czym wracam do kuchni. Otwieram lodówkę i zaglądam do środka. Śmieję się sama do siebie, widząc na półce mleko o smaku waniliowym, ale je ignoruję. Wyjmuję za to i kolejno kładę na desce do krojenia kilka gatunków serów, w tym brie, gorgonzolę i fetę. Następnie kładę obok hiszpańską kiełbasę chorizo, salami z papryką, masło i majonez. Domykam lodówkę nogą, wyciągam chleb i zaczynam robić kanapki. Będą średnio pasować do kawy, ale trudno. Nie mam koncepcji ani artykułów na śniadanie na słodko. Jeszcze ewentualnie wchodzi w grę dżem, który zawsze mam w domu. – Tamara? – Eliza odzywa się pytającym tonem. – Tak? – Odwracam się do niej z nożem w dłoni.

– Pomyślałam sobie, że może do śniadania włączymy sobie jakiś film. Patrzę na nią trochę zdziwionym wzrokiem. – Okej – mówię powoli, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi. – Nie zapytasz, jaki tytuł? – Jaki? – Dopiero teraz dostrzegam, że nie mówi tego na poważnie i czekam na błyskotliwą odpowiedź. – Vanilla Sky.

rozdział 4 Po śniadaniu sprawa jest już przesądzona. Eliza ma w głowie tylko jedno – jechać bezzwłocznie do szpitala. Nie dziwi mnie to. Nawet nie sprzątam ze stołu, zostawiam wszystko tak, jak stoi, dopijam jeszcze na biegu ostatni łyk kawy i idę do przedpokoju. Eliza stoi już tam od dobrych kilku minut i ponagla mnie. Jest tak zniecierpliwiona, że niemal przestępuje z nogi na nogę. – Błagam, szybciej – prosi mnie już chyba piąty raz. Z jednym butem na nodze, a drugim w ręce wracam jeszcze do salonu po telefon, który został w kuchni. – Nie przewracaj oczami – woła za mną. – Nie przewracam – odpowiadam, oczywiście przewracając. Wkładam kurtkę, biorę klucze do mieszkania, przekładam przez ramię torebkę i wychodzimy. – Wreszcie – mówi pod nosem Eliza. – Co tam mruczysz? – Próbuję ją trochę wyluzować. W odpowiedzi popycha mnie lekko w stronę windy i energicznie naciska raz za razem przycisk. – Ale muli. – Nie – protestuję nieśmiało. – Działa całkiem sprawnie i szybko, chociaż nie z prędkością światła. – No widzę właśnie – mówi kwaśno i wali pięścią w rozsuwane drzwi. Żarty się skończyły. – Eliza… – próbuję ją uspokoić. – …Opanuj się, przecież się nie pali. – Idę pieszo – oświadcza. – Dobra – nie protestuję, chociaż widzę, że winda właśnie dotarła na nasze piętro. Światełko przy cyfrze osiem zapala się na zielono. Gdy tylko drzwi się rozsuwają, wchodzę pierwsza i zagradzam Elizie drogę. Patrzy na mnie zdziwionym, a zarazem karcącym wzrokiem. – O co chodzi? Ruchem głowy wskazuję klatkę schodową. – Mówiłaś, że idziesz pieszo. Widzę cień uśmiechu przebiegający jej po twarzy, więc mój cel został po trosze osiągnięty. Przepycha się i opiera o lustrzaną ścianę. Drzwi się zamykają i winda rusza. Zjeżdżamy w dół. * Znów tu jestem. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie… No właśnie, po jaką cholerę o tym w ogóle myślę. A jednak ta myśl uporczywie wraca, wierci mi dziurę w czaszce i wnika do środka. Dziura w czaszce. Zaczynam nawet myśleć jak chirurg. Przypominają mi się błękitne oczy lekarza. Rozglądam się dookoła nie dlatego, że jestem ciekawa, co jest obok mnie, za mną i przede mną. Prawdę mówiąc, wcale mnie to nie obchodzi. Chciałabym go zobaczyć. Nie wiem po co, nie wiem w jakim celu, ale mam taką chęć, taką ochotę. Ale gówno z moich marzeń, bo nigdzie go nie widać. Wstaję nawet z krzesła, żeby niby rozprostować nogi, i zaglądam za róg. Nic, nikogo. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to trochę żenujące, ale wiem o tym tylko ja, nikt więcej. Ale dosyć tego, wystarczy. Wracam na miejsce i siadam z impetem na krześle. Po mojej prawej stronie Eliza uporczywie wpatruje się w drzwi, które pośrednio prowadzą do sali,