Dedykuję tę książkę
mojej siostrze Suzan oraz Lisie.
CÓRKA DIABŁA
1980
(jesień, pierwszy rok studiów)
Moja współlokatorka wprowadziła się pierwsza i wytyczyła swoje terytorium. Pewnie
ktoś jej to doradził, może matka, która ukończyła studia z wyróżnieniem, albo ojciec absolwent
prestiżowej uczelni, a może studiujące starsze rodzeństwo lub kuzynostwo. Mnie nikt nic nie
powiedział. Nie wiedziałam więc, że powinnam była wsiąść w nocny autobus z Iowa do Chicago,
a nie w ten, który przyjeżdża późnym popołudniem, co spowodowało, że kiedy otworzyłam
drzwi pokoju w akademiku, zobaczyłam włochatą narzutę w jaskrawe maki rozścieloną na łóżku
pod ścianą z oknem, lekko uchylonym, żeby zrobić tu jakiś przewiew. Szafę, na której
drewnianych drzwiach nie wyryto słowa „chuj”, wypełniało kilkadziesiąt białych, plastikowych
wieszaków pełnych żakietów, spódnic i bluzek.
Przejechałam palcami po wyżłobieniach, wyobrażając sobie wściekłą dziewczynę
z pierwszego roku, która wygrzebuje z odmętów swojej torebki pilniczek do paznokci
i wydrapuje te litery, podczas gdy jej współlokatorka pisze w bibliotece mądrą pracę na temat
Jane Austen albo robi loda swojemu chłopakowi w samochodzie zaparkowanym nad jeziorem,
albo maluje żołędzie złotą farbą, żeby przystroić nimi stoły w żeńskim stowarzyszeniu
na coroczną herbatkę matek i córek. Miałam nadzieję, że ta wściekła dziewczyna to nie moja
współlokatorka.
Miałam nadzieję, że ja też nią nie będę.
Przyjrzałam się starannym literom, prostym i równym – nie tak łatwo wyryć idealne linie
w tanim fornirze – a następnie rozsunęłam drzwi szafy, za którymi zastałam kilka marnych,
powyginanych, drucianych wieszaków. Przeciągnęłam po nich palcami raz, potem drugi,
odkrywając ich melodyjny dźwięk, i powiesiłam na nich moje spódnice, bluzki i żakiet (jeden).
Ubrania zajmowały może trochę ponad ćwierć metra, nawet z moją zimową parką. Wrzuciłam
resztę ciuchów – T-shirty, bieliznę, dżinsy, skarpetki – do dwóch z moich czterech szuflad
w komodzie, układając je ukradkiem, jakbym nie chciała zostać przyłapana na tym, jak
wyciągam je ze swojej torby lub kufra. Potem gapiłam się w otwartą szafę mojej współlokatorki
i przeliczałam, dodawałam, próbowałam stworzyć odpowiednie równanie, dzięki któremu
obliczyłabym, ile kombinacji strojów można uzyskać przy dziesięciu bluzkach, dziewięciu
żakietach i szesnastu spódnicach, trzech sukienkach i kilku szalikach, i...
Gałka w drzwiach drgnęła i czasu starczyło mi tylko na tyle, żeby zasunąć szafę i złapać
moją zapakowaną w folię, jasnoniebieską pościel z dyskontu K-Mart, zanim drzwi się otworzyły
i wyłoniła się zza nich dziewczyna o turkusowych oczach, która wetknęła głowę do środka
i powiedziała:
– Masz może pożyczyć taśmę ochronną? – Jej oczy miały kolor jak ze zdjęć, które
widziałam w „National Geographic”: jezior, oceanów, mórz, bezkresnego nieba rozpostartego
nad równinami i pampami, wyżynami, sawannami i pustyniami. Później dowiedziałam się, że
nosi kolorowe szkła kontaktowe, i przez długi czas myślałam, że widzi świat przez niebieską
mgiełkę. – Jestem Jess, mieszkam obok. Pochodzę z Oak Lawn, studiuję komunikację. –
Otworzyła drzwi nieco szerzej i stanęła pośrodku nich, idealnie obramowana framugą.
Nie chciałam, żeby sobie poszła, więc w sprawie taśmy powiedziałam:
– Zaczekaj, poszukam. – I zaczęłam przeczesywać chaos na dnie mojego wielkiego kufra,
udając, że mogę w magiczny sposób znaleźć rolkę taśmy maskującej, choć nikt mi nie
powiedział, że powinnam coś takiego zapakować.
– Poznałaś już swoją współlokatorkę? – zapytała.
Pokręciłam głową.
– Tylko wszystkie jej rzeczy. – Ruchem ręki zakreśliłam szerokie półkole, obejmujące
błyszczące stereo na regale na książki zrobionym z pustaków i desek oraz plastikowe skrzynki
pełne płyt, i połowę tablicy korkowej będącej na wyposażeniu pokoju, pełną zdjęć radosnych
dziewczyn o falowanych cieniowanych włosach – tyle dziewcząt i tyle włosów, że nie byłam
w stanie stwierdzić, czy widzę różne dziewczyny, czy tę samą w salonie luster w wesołym
miasteczku, i czy to moja nowa współlokatorka. Z plastikowej pinezki zwisał sznur pereł
podobnych do moich, tylko że te były pewnie prawdziwe, a moje nie.
– Jest z Fort Lauderdale – powiedziała Jess. – Studiuje śpiew. Planuje wstąpić do Thety,
bo to ponoć najlepsze żeńskie stowarzyszenie na kampusie. Przykro mi, że to mówię, ale nie ma
szans, żeby ją wzięli, bo jest żydówką.
Wyprostowałam się, porzucając udawane poszukiwania wyimaginowanej taśmy. To był
wir informacji, język zupełnie mi obcy – nie same słowa, ale to, jak zostały zestawione, i w ogóle
wszystko. Żeńskie stowarzyszenie nie zechce żydówki? Dziewczyny z dziewięcioma żakietami
i szesnastoma spódnicami? Z trzema kolumnami swetrów, po sześć lub siedem każda?
Dziewczyny, która tak nie dba o perły, że zostawia je powieszone na pinezce? Ja nie byłabym
taka niefrasobliwa co do moich sztucznych, które matka kupiła mi na urodziny na stoisku
z biżuterią w sklepie w galerii. Były przecenione o trzydzieści procent, ale sprzedawczyni
zachowywała się tak, jakby miały pełną cenę, i ułożyła je w białym pudełku pomiędzy dwiema
poduszeczkami z watoliny. Trzymałam je w tym samym pudełeczku. W całym moim liceum było
może czworo albo pięcioro żydów i nikt nie traktował ich inaczej. Choć nagle uświadomiłam
sobie, że skoro nie byłam jedną z nich, to jak mogłam to wiedzieć?
– Nie żebym jej o tym powiedziała – ciągnęła Jess. – Ale dziś rano jeden chłopak
ze spotkania powitalnego na moim kierunku wyjaśnił mi, co i jak. Może źle usłyszałam. – Teraz
już całkiem weszła do pokoju i usiadła na łóżku mojej współlokatorki, marszcząc czerwone maki.
Rozpoznałam szwy wzdłuż nogawek jej dżinsów – były od Calvina Kleina, obcisłe tak
jak na reklamie z Brooke Shields. Na górze miała białą męską koszulę z mankietami
podwiniętymi wyżej, niż się to zwykle robi, aż do połowy bicepsów. Rękawy wyglądały przez
to dziwnie, ale jakby planowo, przez co nabrałam poczucia, że to ja się tu mylę, bo nie rozumiem
tego planu. To było inne negatywne wrażenie niż ucisk, jaki poczułam na widok stosów swetrów
mojej współlokatorki. Te swetry zaczęły kłuć mnie w brzuch szpikulcami niepokoju: nigdy nie
będę miała ich wystarczająco dużo, nawet gdybym mogła kupić cały sklep, całe centrum
handlowe. Ale rękawów może mogłabym się nauczyć – jeśli będę uważnie obserwować. Jeżeli
będę uważać, moje rękawy być może staną się równie ciekawe i zamierzone.
Jess patrzyła prosto na mnie tymi nieludzko niebieskimi oczami, być może podążając
krok w krok za moimi myślami. Stałam przygarbiona nad swoim kufrem, też z K-Martu. Nie był
zrobiony z tektury, ale nie był to też prawdziwy materiał na walizki, skóra ani nawet plastik.
Trochę przypominał tekturę, ale był zdecydowanie wzmocniony, z dwoma metalowymi
zatrzaskami i kłódką, która wygięła oba malutkie kluczyki przyklejone w środku taśmą
samoprzylepną. Był to ciężki i żenujący element bagażu, ale czytałam kryminały Agathy
Christie, w których bohaterowie podróżowali koleją z kuframi, i choć to nie było to samo,
miałam wrażenie, że przynajmniej w tym samym stylu. Gdyby nie ten kufer z K-Martu,
musiałabym pewnie wziąć zatęchłe walizy ze sztucznej skóry z wyprzedaży garażowej
u sąsiadów. Mama zasugerowała, że kufer będzie praktyczny, bo może mi posłużyć jako stolik
albo półka pod „telewizor lub gramofon”, ale nie zasugerowała, jak miałabym wejść
w posiadanie którejś z tych rzeczy.
Jednak kufer nie był praktyczny w noszeniu. Po tym jak ojciec odwiózł mnie na dworzec
autobusowy, długowłosy mężczyzna z wadą wymowy pomógł mi władować skrzynię do luku
bagażowego w podbrzuszu autobusu. W Chicago gość w śnieżnobiałym mundurze marynarki
chwycił za uchwyt z jednej strony, a ja z drugiej, i szliśmy tak, przechyleni, aż do stacji kolei
nadziemnej, gdzie razem wtaszczyliśmy kufer po schodach na górę, i tam mężczyzna wskazał mi
odpowiednią stronę peronu. Ale kiedy wysiadłam w Evanston, ludzie omijali mnie, nie mając
ochoty angażować się w mój problem. Zaczęłam więc ciągnąć kufer za jedną rączkę, udając, że
nie słyszę, jak harata o ziemię i łomocze o metalowe schody. Ciągnęłam go tak po chodniku
przez osiem przecznic aż do rejestracji w akademiku, nie wspominając, że po drodze się
zgubiłam i przeszłam kolejne dwie przecznice zupełnie niepotrzebnie. Kiedy znalazłam kolejkę
do rejestracji, na pomoc rzuciło mi się kilku ojców, którzy odwozili na studia swoje córki, a że
strasznie bolały mnie ręce, pozwoliłam im na to, choć ich córki piorunowały mnie wzrokiem
i puszczały do mnie niezadowolone miny, żebym znalazła własnego ojca, zamiast zawłaszczać
cudzego. Teraz kufer był porysowany, obdarty i poobijany i ledwo funkcjonował jako kufer, a co
dopiero „stolik”, na którym moja współlokatorka mogłaby postawić swoje smukłe, srebrne
stereo. Imitująca mosiądz taśma zamocowana wzdłuż krawędzi skrzyni wygięła się i odkształciła,
w tym piętnastocentymetrowa listwa, która odlazła od dolnego łączenia. Nadziałam się już na nią
łydką, aż poleciała mi krew.
Jess poprawiła się na łóżku, które wydało zbolały jęk przypominający odgłos duszonego
słonia – pewny znak, że moja współlokatorka na nim nie siadła, zanim je sobie zajęła. Jess
podskoczyła na nim jeszcze kilka razy, wywołując to samo skrzypienie, a na jej ustach pojawił
się niewielki uśmieszek, jakby wiedziała dokładnie, co sobie pomyślałam. Obawiałam się
odwzajemnić ten uśmiech. Nie miałam pojęcia, dlaczego podwinęła sobie w taki sposób rękawy
ani dlaczego jej oczy miały taki dramatyczny odcień błękitu. Było wiele rzeczy, których nie
wiedziałam. Tak wiele, że nie potrafiłam ich wszystkich nawet określić. Nie powinnam była
przyjeżdżać na tę uczelnię i ciągnąć za sobą tekturowego kufra – tak, nadeszła pora, by przyznać,
że to była tektura, czas przyznać, że byłam biedakiem udającym bogacza, i to najbiedniejszym
z możliwych.
Dotknęłam palcami odgiętego paska metalu, po czym czule przejechałam kciukiem
po jego ostrej krawędzi, krzywiąc się przy każdej nierówności. Jess obserwowała mnie, podczas
gdy ja centymetr po centymetrze zrywałam metal z kufra, a powolny trzask skojarzył mi się
z rozwiercającym ząb dentystą, który próbuje wwiercić się gdzieś głęboko, do miejsca, które
naprawdę będzie boleć.
Jess się roześmiała. Dźwięcznie jak klawisze pianina.
– To najbardziej żałosny bagaż, jaki w życiu widziałam. Wygląda, jakby przeszedł przez
piekło. A skąd w ogóle przyjechałaś?
– Z piekła – powiedziałam. – Zgadłaś. Jestem córką diabła, który przysłał mnie tu
na studia.
Z ostatnim szarpnięciem i ostrym skrętem całkiem oderwałam pasek metalu i teraz
spoczywał w mojej dłoni. Spojrzałam na okropny, powyginany, pozbawiony znaczenia złom.
Co miałam z nim teraz zrobić? Fakt, w moim pokoju znajdował się kosz na śmieci, ale po stronie
współlokatorki, przy jej biurku. Zrobiłam wdech – długi, kontrolowany wdech. Byłam tutaj,
prawda? I czy nie dostałam się tu bez niczyjej pomocy? Córka diabła wiedziałaby, kiedy
zaryzykować.
Więc...
– Ja też chcę wstąpić do Thety – zaryzykowałam. Testowanie nieznanego słowa
przypominało czekoladę na języku: to samo powolne rozpływanie się, to samo łaknienie. – Skoro
nie jestem żydówką, to mogę spróbować, prawda?
– Na pewno cię pokochają, córko diabła. – Jess się roześmiała. – Ja już cię pokochałam.
Żartowałyśmy – obie się śmiałyśmy, nie mając na myśli niczego złego – ale nie
powinnyśmy były, bo antysemityzm to zło-zło-zło, grzech-grzech-grzech, a te ograniczone
dziewczyny z Thety musiały być straszne – obie to wiedziałyśmy – a ponieważ żadna z nas nie
była żydówką, nasz śmiech, nawet jeśli krótki, był bardzo nie na miejscu – nawet jeśli dotyczył
potwornych dziewczyn z Thety – a kiedy tydzień później moja współlokatorka naprawdę została
odrzucona przez stowarzyszenie Theta po pierwszej rundzie rekrutacji – co podejrzane, podczas
trzech tygodni naboru było to jedyne z siedemnastu stowarzyszeń, które zrobiło coś takiego,
które odrzuciło ją, jej prawdziwe perły i szesnaście spódnic – i rzuciła się na swoje skrzypiące
łóżko cała we łzach, a Jess i ja zaczęłyśmy wyzywać Thetę od głupich, mówić, że te nadęte suki
nie dorastają jej do pięt, recytując każdy truizm, jaki tylko chciała i potrzebowała usłyszeć, bo
wszystkie wiedziałyśmy, że te truizmy trzymają nas z dala od prawdy, na której wypowiedzenie
żadna z nas nie potrafiła się zdobyć – wtedy właśnie poczułam się najgorzej przez te żarty wraz
z Jess. Nie miało znaczenia, że do tego czasu moja współlokatorka i ja zdołałyśmy już do siebie
zapałać głęboką niechęcią i że od razu zdecydowałam, że będę z nią mieszkać aż do końca roku –
częściowo dlatego że łatwo było przebywać gdzieś indziej, łatwiej, niż załatwić formalności
i zaryzykować, że trafię na jakąś inną trefną współlokatorkę – ale głównie szczerze bałam się, że
jeśli zwrócę na siebie uwagę władz uczelni, ktoś odbierze mi stypendium. A poza tym Jess
mieszkała w pokoju obok.
Ale to było później. Teraz był mój pełen poczucia winy śmiech wraz z Jess, ten okropny
kawał metalu, który ciążył mi w dłoni, sfatygowany kufer i moja tania pościel z K-Martu, nadal
w opakowaniu, i te słowa: „Ja już cię pokochałam”. Wypowiedziała je z taką łatwością, jakby
rzuciła piłkę dziecku, nie mogła więc zdawać sobie sprawy z tego co ja: że to były słowa, które
najbardziej pragnęłam usłyszeć. Ze naprawdę nie było tak trudno je wypowiedzieć. Naprawdę
nie. Że to była dla mnie nowość, prawdziwa nowość.
Tej nocy leżałam w łóżku, słuchając charczącego oddechu mojej współlokatorki, jego
nierównego rytmu niezgranego z moim. Była czwarta nad ranem i policzyłam już chyba z tysiąc
wymyślonych baranów. Nie spałam w pokoju trzy na cztery i pół metra ponad czterysta
kilometrów od domu w Iowa, gdzie się wychowałam. Jakby ten dom przestał istnieć. Zniknął.
Wszystko zniknęło. Wszystko z wyjątkiem teraz. Nie zachowywałam się racjonalnie.
Wiedziałam, że tej pierwszej nocy nie zasnę nawet na chwilę. I nie zasnęłam.
– Chyba niewielu rzeczy się boisz – powiedziała wtedy Jess. To było stwierdzenie, nie
pytanie, więc nie oczekiwała odpowiedzi. Mogła wierzyć, w co chciała, a ja nie musiałam
kłamać.
BÓL GŁOWY
1982
(trzeci rok studiów)
Zadzwonił telefon wiszący na ścianie w kuchni. Jess i ja utkwiłyśmy w nim wzrok,
zaskoczone. Choć mieszkałyśmy w tym studenckim mieszkaniu już od tygodnia, nadal nie
czułyśmy się tu u siebie i dzwonienie telefonu zdawało się podkreślać, jakie tu jesteśmy obce.
– Ty odbierz – szepnęła.
Była jedenasta rano, więc nie trzeba już było ściszać głosu, ale mimo to odszepnęłam:
– Nie, ty odbierz. – I wtedy obie się roześmiałyśmy.
Na pierwszym roku wciśnięto nas do kipiącego hormonami żeńskiego akademika, który
postawiono za pieniądze przekazane uczelni w latach sześćdziesiątych przez jakąś pruderyjną
kobietę obawiającą się nieuchronnej rewolucji seksualnej. Uczelnia meldowała tam wszystkie
nowe studentki. Korytarze pachniały lakierem do włosów i popcornem i ktoś zawsze płakał
w kabinie w łazience przez to, co zrobił lub czego nie zrobił jakiś chłopak. Żartowano, że w tym
budynku całym piętrom dziewczyn synchronizowały się miesiączki. To było miejsce, z którego
należało wiać. W następnym roku uciekłyśmy do północnej części kampusu, krainy imprez
w bractwach, frisbee fruwających nad trawnikami i głośników wystawianych na parapety
w słoneczne dni.
Teraz byłyśmy na trzecim roku i mieszkałyśmy razem poza kampusem, w mieszkaniu
na parterze małego bliźniaka, pół przecznicy od stacji kolejki nadziemnej. Wprowadziłam się
na tydzień przed Jess i zdążyłam się już przyzwyczaić do świstów i stukania pociągów.
Telefon dzwonił dalej. To było w erze sprzed automatycznych sekretarek, poczty
głosowej, maili, SMS-ów i Skype’a. Mieliśmy tylko listy i telefony. To były czasy, kiedy
nieodebranie telefonu było aktem działalności wywrotowej. Chciałyśmy być wywrotowe,
a przynajmniej ja w sekrecie tego pragnęłam. To nas łączyło – sekretne pragnienia. Sekrety.
Jess odebrała telefon.
– Halo? – zachrypiała do słuchawki, więc odezwała się jeszcze raz, bardziej
zdecydowanie: – To znaczy, halo?
Roześmiałam się. Dużo się śmiałyśmy. Wtedy śmiałyśmy się ze wszystkiego. Wszystko
było zabawne.
Przez chwilę słuchała, jej twarz zaczął wykrzywiać grymas irytacji.
– Nie wrócę do domu, mamo. Nie. – Obróciła się na pięcie, przez co bardzo długi kabel
owinął ją raz, potem drugi, i teraz stała do mnie plecami. – Nie – powtarzała coraz głośniej. –
Powiedziałam nie.
Cisza. Patrzyłam, jak Jess sterczą łopatki pod T-shirtem jej byłego narzeczonego, z logo
drużyny White Sox.
– Przestań – powiedziała. – Mówiłam ci, żebyś nie dzwoniła aż do czwartku. – Ostatnie
trzy słowa wypowiedziała z naciskiem. Wyobraziłam sobie, że podkreśla je czarną kreską.
Pobiegłam do drzwi wejściowych, energicznie je otworzyłam i przycisnęłam dzwonek,
który wydał z siebie głośne dryń-dryń. Szybko wróciłam do salonu i wychyliłam się przez
okienko do kuchni. Jej matka postawiła na blacie wazon, który pewnie niedługo ktoś potrąci
i stłucze. Miejmy nadzieję, że nie był drogi. Wyglądał na kryształowy, choć w sumie nie
umiałam odróżnić kryształu od szkła. Stały w nim białe róże, ale Jess wyrzuciła je do śmieci
dwie sekundy po tym, jak jej rodzice pojechali sobie po weekendowej wizycie.
– Muszę kończyć – rzuciła do słuchawki, pokazując mi uniesiony kciuk za dobry pomysł.
– Ktoś dzwoni do drzwi. – Wyplątała się z kabla i odłożyła słuchawkę z cichym kliknięciem.
W czasie ostatnich wakacji siostra Jess zginęła w strasznym wypadku samochodowym,
a wraz z nią dwie inne siedemnastoletnie dziewczyny. Były na koncercie grupy Rush w hali
sportowej Rosemont Horizon i Linda prowadziła. W lokalnych gazetach pod nagłówkami
zamieszczono szkolne zdjęcia dziewczyn – wszystkie były ładne, wszystkie się uśmiechały,
wszystkie miały proste zęby, błyszczące, ciemne włosy i eleganckie, czarne swetry z golfem.
Mary-Louise Donohue, która na pierwszym roku mieszkała z nami przy tym samym korytarzu,
wycięła mi i wysłała pocztą te artykuły, bo mieszkała w tej samej okolicy co Jess i przeczytała
o tym, co się stało. I dobrze, że to zrobiła, bo Jess nigdy nie zadzwoniła, żeby mi o tym
opowiedzieć. Wycinków z gazet była cała teczka, jakby Mary-Louise myślała, że nie uwierzę
tylko jednemu artykułowi.
Oczywiście od razu zadzwoniłam do Jess; oczywiście, że tak, choć wiązało się
to z wyższą opłatą za połączenie międzymiastowe, za które potem oberwałam od rodziców.
Nasza rozmowa była niezręczna i dziwna, jakbym utknęła w windzie z cudzym dziadkiem.
Czekałam, aż Jess zacznie ryczeć, a ja ją pocieszać: „Już dobrze, już dobrze” albo „Wszystko się
jakoś ułoży”, ale nie rozpłakała się, co sprawiło, że ja nie wiedziałam, co powiedzieć.
– To musi być straszne – powiedziałam. A może: – Musi ci być tak smutno... – Czy coś
równie durnowatego.
– Tak – odparła. Albo coś w tym stylu.
W końcu zapytałam:
– Powinnam przyjechać na pogrzeb?
– Dlaczego? Już za późno. Jest po wszystkim. – Po czym dodała, że musi się rozłączyć,
bo ktoś chce skorzystać z telefonu.
Tego „Dlaczego?” nie mogłam zrozumieć... Albo nie chciałam zrozumieć. Nie powinna
się była bać tego, że mnie potrzebuje; mnie, swojej najlepszej przyjaciółki. W skrytości
martwiłam się, że coś się stanie z mieszkaniem i naszym planem, żeby razem zamieszkać, że się
wycofa – na umowie najmu widniało jej nazwisko – ale zadzwoniła do mnie tydzień po naszej
niezręcznej rozmowie, cała podekscytowana, bo jej ciotka się wyprowadzała i chciała dać Jess
regał na książki, toaletkę i dużo różnych rzeczy do kuchni, w tym blender, który był prawie
nowy, a nawet toster. Doskonale wiedziałam, co na to odpowiedzieć.
– To super!
Ledwie znałam Lindę. Wiedziałam tylko, że Jess nazywała ją wstrętnym bachorem i nie
znosiła tego, że rodzice ją faworyzują. Rodzice Jess przyjeżdżali w weekendy na kampus
w odwiedziny i czasem zabierali nas na obiad, ale Lindę spotkałam tylko raz. Czasem Linda
przyjeżdżała z nimi, ale ja nie byłam zaproszona albo musiałam się uczyć, albo miałam zmianę
w jednym z miejsc, w których pracowałam. Kiedy wychodziłam z Jess i jej rodzicami,
rozmawialiśmy o pogodzie, zajęciach Jess i czasem moich zajęciach oraz jej chłopakach,
zwłaszcza po tym jak się zaręczyła, a także o ciekawostkach i atrakcjach turystycznych Chicago,
ponieważ nie byłam stąd, a oni tak, oraz czasem o polityce w Chicago, jeśli jej tata był w dobrym
nastroju. Mówiąc w skrócie, uważał, że wszyscy, z burmistrzem na czele, to oszuści. Jedynym
dobrym politykiem był Ronnie Reagan i Waszyngton go zniszczy, jeśli nie będzie na siebie
uważał. Rozmowom nie było końca. Posiłki były przegadane niemal w całości, ktoś zawsze o coś
pytał albo coś mówił, albo opowiadał historię ze wstępem typu: „Opowiem ci coś, co cię
rozbawi, skarbuniu”, a jeśli to była smutna historia: „Opowiem ci coś, co cię wzruszy,
skarbuniu”. Zwracali się do siebie per „skarbuniu”, właściwym tylko sobie, intymnym tonem
dawali dużo wskazówek, żeby wszyscy przy stole wiedzieli, jak zareagować, co dokładnie
poczuć w danej kwestii, czy chodziło o ostatnie rzęsiste opady, nową wystawę w Instytucie
Sztuki czy kolejną głupotę burmistrza. To była łatwizna. Jess zachowywała się jak prowadząca
talk-show, poruszając kolejne tematy, jakby spisała je wcześniej na fiszkach, a jej rodzice byli jak
goście czekający na jej instrukcje. Jak gdyby jeśli mnie by tam nie było, zalegałaby między nimi
głucha cisza. Zazwyczaj tylko odpowiadałam na pytania, które mi zadawali, cały czas
upominając się w duchu, żeby jeść powoli i nie zachowywać się jak prosię.
Jeśli chodzi o moją siostrę, to była dużo młodsza ode mnie – dziesięć lat młodsza – i po
tym jak dostałam teczkę z wycinkami z gazet, często się na nią gapiłam, gdy siedziała zwinięta
w kłębek w sfatygowanym starym fotelu obitym sztuczną skórą w naszej niewykończonej
piwnicy, przykryta kocem, bo nawet latem panowały tam lodowate temperatury. Czytała
od początku wszystkie moje stare książki o Nancy Drew*, starając się zachować dokładną
kolejność i ustawiając każdy ukończony tom z żółtym grzbietem na swojej półce niczym
trofeum. Czasem była taka cicha, że musiałam sobie przypominać, jak ma na imię: Grace.
Wzięłam ze sobą na uczelnię kilka jej oprawionych zdjęć i od razu ustawiłam je na komodzie,
którą Jess dostała po ciotce, a która wylądowała w mojej sypialni. Ale miałam przez te fotografie
poczucie winy, więc wrzuciłam je do szuflady i wypełniłam puste miejsce buteleczkami lakierów
do paznokci. Tym razem nie pożegnałam się z Grace, kiedy wyjeżdżałam na kolejny rok nauki.
Po prostu się obudziła i mnie już nie było. Może matka wymyśliła dla niej jakąś bajeczkę,
dlaczego tak się stało, a może nie. Pewnie nie. Musiałam wierzyć, że jakoś to będzie. Musiałam.
Kiedy przestanę się czuć tak okropnie, myślałam sobie, wyciągnę zdjęcia Grace z szuflady
i ładnie je ustawię. Wyślę jej prezent niespodziankę czy coś. Zrobię cokolwiek. Jess nie
wiedziała. Nie mogłam opowiadać o mojej siostrze, skoro jej nie żyła i skoro jej była wrednym
bachorem. Zresztą i tak rzadko wspominałam o Grace. Jess pewnie nawet nie pamiętała jej
imienia.
Bohaterka serii powieści detektywistycznych dla dzieci, z których pierwsza została
wydana w 1930 r. Cykl współtworzyło wielu autorów posługujących się wspólnym
pseudonimem Carolyn Keene.
Teraz.
Teraz. Z powrotem przy kuchennym stole z krzesłami każde z innej parafii (element
„częściowego umeblowania” mieszkania, podobnie jak dwa zapadnięte tapczany, kanapa
z ohydnym obiciem w kolorze musztardy, dwa rozkładane fotele w kratkę, stolik w salonie,
na którym widać okrągłe ślady po kubkach, i trzy chwiejne lampy stojące) Jess powiedziała:
– Mama mówi, żebym przyjechała do domu, bo usłyszała jakieś doniesienia, że ludzie
umierają od zatrutego tylenolu* .
– A dlaczego ludzie biorą tylenol, skoro jest zatruty? – zapytałam.
Roześmiała się.
– Nie wiedzą, że jest zatruty, głuptasie. Boli ich głowa i zanim zdążą się zorientować, nie
żyją. – Znów się roześmiała, tym razem z parsknięciem. Miała mnóstwo różnych rodzajów
śmiechu, czym również przypominała mi prowadzącą talk-show. Różne rzeczy były zabawne
w różny sposób, więc zawsze trzeba było dopasować odpowiedni śmiech do odpowiedniego
żartu.
– A kto zatruwa tylenol?
– Nie wiadomo.
Położyła dłonie na kuchennym stole. U nasady serdecznego palca miała blady prążek
po pierścionku zaręczynowym z diamentem tak wielkim, że wyglądał na sztuczny – tak wielkim,
że mógłby rzucać cień. Nadal miała ten pierścionek, choć prawnik jej narzeczonego, będący
jednocześnie jego ojcem, wysłał oficjalne pismo na eleganckim papierze kancelarii, domagając
się jego zwrotu. Imię narzeczonego było między nami zakazane.
– Mama powiedziała, że powinnyśmy wyrzucić tylenol, jeśli jest w kapsułkach –
oznajmiła. – O ile zawiera podwójną dawkę paracetamolu.
Kapsułki przeciwbólowe zawierające paracetamol, produkcji formy Johnson & Johnson.
– A jak rozboli nas głowa?
– Trzeba będzie przetrzymać. Znieść ból. – Strzepnęła dłonie, jakby wyczuła, że się
na nie gapię, po czym wstała i poszła do naszej wspólnej łazienki. Usłyszałam, jak siłuje się
z opornymi przesuwnymi lustrzanymi drzwiczkami naszej szafki na lekarstwa.
– Ha! – zakrzyknęła i wróciła do kuchni z dwiema plastikowymi buteleczkami w dłoni.
W dokumentach i gdy stanęłyśmy do siebie plecami, byłyśmy tego samego wzrostu, ale Jess
wydawała się wyższa. Ona miała niebieskie oczy, moje były koloru mętnego błota. Ona miała
ciemne, falowane włosy, gęste jak u lalki, moje były zbyt miękkie i wiotkie, i takie myszowate –
nie całkiem blond, nie całkiem brąz. To jest kolor, który natychmiast się zapomina, nawet jeśli
masz go tuż przed nosem. Stojąc przy Jess, najczęściej czułam się jak cień, choć czasem miałam
wrażenie, jakby była moją prawdziwą siostrą, moją jedyną prawdziwą rodziną.
Rzuciła buteleczki na stół. Jedna lekko zagrzechotała. Druga była zupełnie nowa, z watą
w środku. Kupiłam ją wczoraj w drogerii, bo nie pochodziłam z rodziny, w której zwyczajnie
można sobie zabrać z domu różne rzeczy na studia.
– Wyglądają strasznie niebezpiecznie – powiedziałam.
– Właśnie. – Jess pokiwała głową.
– Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy. – Natychmiast pożałowałam tych słów. To było
niestosowne, biorąc pod uwagę, co w te wakacje stało się z jej siostrą. Ale Jess się roześmiała.
Odkręciła zakrętkę i wysypała z fiolki jakieś dziesięć kapsułek. Palcem ustawiła je w dwa rzędy
po pięć, a potem w trzy rzędy po trzy i pstryknęła w ostatnią paznokciem, aż na moment zaczęła
się kręcić. Kapsułki wyglądały jak poukładane pionki w grze ze skomplikowanymi zasadami
i punktacją.
– Drugie opakowanie jest pełne – powiedziałam. – Kupiłam je wczoraj w Osco.
– Mama powiedziała, że na razie chodzi tylko o opakowania kupione w Illinois – odparła
Jess. – W okolicach Chicago.
– Moje są z Osco – powtórzyłam. – Stąd, z Evanston.
Jess odkręciła wieczko i wyciągnęła wypełnienie z waty. Następnie jednym ruchem
wytrząsnęła kapsułki, które rozsypały się i potoczyły po blacie, ale Jess złapała je palcami
i zepchnęła na środek, do pozostałych. Leniwym ruchem wodziła między nimi palcem, obracając
i przetasowując zawartość dwóch butelek. Spanikowałam, widząc na stole tyle pastylek. A jeśli
mama Jess miała rację? Jeśli naprawdę były zatrute? A jeśli wzięłam jedną wczoraj albo dziś
rano? Od razu poczułam w skroniach psychosomatyczny ból.
Jess podniosła kapsułkę, ciut mniejszą od paznokcia na małym palcu, i ścisnęła między
kciukiem a palcem wskazującym, wpatrując się w łączenie między czerwoną i białą połową.
– To się wydaje takie proste, otworzyć ją i dodać do środka truciznę.
– Ludzie nie robią takich rzeczy – odpowiedziałam. – Kto by coś takiego robił?
– Raz w Halloween moja siostra znalazła żyletkę w snickersie, gdy wróciłyśmy do domu
po zbieraniu cukierków.
Jess nigdy mi tego nie mówiła. Taka historia na pewno by się wcześniej przewinęła.
– Nie sądzę, żeby to się naprawdę zdarzyło – odparłam. – Myślałam, że dorośli
opowiadają takie rzeczy, żeby przestraszyć dzieci i popsuć im zabawę.
– Moja siostra pocięła sobie podniebienie i język – kontynuowała. – Rodzice zawieźli ją
do szpitala, a o zdarzeniu powiedzieli w wiadomościach.
– Zrobił to któryś z twoich sąsiadów? – zapytałam. – Złapali go?
Pokręciła głową, dalej wpatrując się w tylenol jak zahipnotyzowana – kapsułkami lub tym
wspomnieniem.
– Mnóstwo ludzi rozdaje snickersy. A poza tym moja siostra powiedziała, że wymieniła
się z innymi dziećmi, żeby mieć tych batonów najwięcej. Jest taka głupia i wybredna, jeśli chodzi
o jedzenie, a to są chyba jedyne słodycze, które lubi. Godzinami chodziła po mieście i wróciła
do domu z całą poszewką na poduszkę wypełnioną fantami.
– Ale policja...
– Nigdy nikogo nie znaleźli – skwitowała. – W niczym nie pomogli.
Zaległa cisza. Siostra Jess wydała mi się mieć strasznego pecha.
Telefon znów zadzwonił.
– Nie odbieraj – poleciła Jess.
Naliczyłam dziesięć dzwonków, wyobrażając sobie matkę Jess w ich domu w Oak Lawn,
która siedzi przy kuchennym stole, dużo ładniejszym niż ten, z pasującym do niego kompletem
krzeseł, martwiąc się, że jej ostatnia córka umrze po połknięciu kapsułki tylenolu ekstra
nafaszerowanego trucizną. Wyobraziłam sobie, jak ukradkiem odpala papierosa, a obok niej stoi
zroszony kieliszek białego wina. Może leżała przed nią nietknięta kanapka z indykiem: chleb
powoli zsycha, majonez robi się sztywny i zakrzepły. Wyobraziłam sobie cichy sygnał
nieodbieranego połączenia niosący się echem w jej uchu. Wyobraziłam sobie córkę, która nie
potrafiła rozmawiać o wypadku swojej siostry, i matkę, która śmiała się na zawołanie.
Wyobraziłam sobie, jak mówi: „Opowiem ci coś, co wystraszy cię do żywego”.
Zerwałam się i podniosłam słuchawkę, ale ktoś już się rozłączył. Sygnał brzmiał tak
samotnie.
– Przez pewien czas podejrzewali mojego tatę – powiedziała Jess. – Bo innym dzieciom
w okolicy nic się nie stało. Z ich słodyczami było wszystko w porządku. Sprawdzili je,
prześwietlili rentgenem. Tylko moja siostra. Tylko ten jeden batonik. Więc może to nie był
przypadek.
– O Boże! – Nie chodziło o to, że nie potrafiłam sobie wyobrazić rodziny, w której dzieją
się takie rzeczy, bo potrafiłam, bo wiedziałam na sto procent, że w niektórych domach dzieje się
źle. Ale nie w rodzinie Jess. Wyobraziłam sobie marudnego starszego mężczyznę nad stołem
w jego warsztacie, który wciska żyletkę głęboko w snickersa i odkłada go z powrotem
do plastikowej dyni, gdzie znajdują się pozostałe, i rozdaje je potem małym wiedźmom
i klaunom. Mężczyznę, który może być właściwie każdym.
– Przesłuchali moją mamę. Na osobności, bez ojca, i wiesz, co ona powiedziała?
Powiedziała: „Nie byłabym zaskoczona, gdyby to zrobił”. Podsłuchiwałam na schodach. A ona
bez zawahania powiedziała coś takiego. I to glinom.
– Wow.
– Zawsze mnie ciekawiło, dlaczego w takim razie z nim została. Jeśli uważała, że jest
do czegoś takiego zdolny. – Jej głos niepostrzeżenie zrobił się śpiewny, jakby była dzieckiem,
które opowiada dobrze sobie znaną historyjkę.
– Tak? Dlaczego? – odśpiewałam.
Wstałam i podeszłam do okna. Liście na klonie na podwórku obok nas nabierały
żółtawo-czerwonej barwy. Niesamowite, że drzewo wie, żeby rok w rok zmieniać kolor, aż
obumrze albo zostanie ścięte. Wydaje się to tak niemożliwe, że musi być oczywistym dziełem
natury. W zeszłym roku na zajęciach z literatury przeczytaliśmy wiersz o pewnej dziewczynie
imieniem Margaret, która dołowała się faktem, że drzewo zmienia kolor, ale na koniec wyszło, że
tak naprawdę dołuje ją to, że niedługo umrze. Wykładowczyni powiedziała nam, że napisała o tej
poetce pracę magisterską, więc odstawiła notatki i zaczęła nam o niej z pasją opowiadać, i prawie
się popłakała, kiedy przeczytała jedną z linijek. Byliśmy skrępowani, ale podobało mi się też, że
ktoś może się tak głęboko przejmować jakimś wierszem.
– Powinnaś do niej oddzwonić – powiedziałam, nadal wpatrując się w niebo. – Po prostu
powiedz jej, że wyrzucisz te kapsułki. – Umiałam gapić się na różne rzeczy tak, że rozmywały się
i zacierały, ich krawędzie robiły się ślicznie niewyraźne, i właśnie to teraz robiłam. Czasem
trwało to nawet dziesięć minut, ta moja zdolność gapienia się. Ludzie nie wiedzieli, że to robię,
nawet gdy do mnie mówili, nawet kiedy krzyczeli. Bez względu na to, co się w chwili obecnej
działo, wykonywałam sztuczkę z gapieniem się i nie myślałam o niczym.
– Ona chce, żebym została w domu, a ja nie mam zamiaru – wyjaśniła Jess. – Nie chciała,
żebym na jesieni wróciła na studia. Z powodu mojej siostry. To wariatka i z każdym dniem coraz
bardziej jej odbija. Jestem w domu jedyną osobą przy zdrowych zmysłach. Kiedy mnie tam nie
ma, nic tam nie jest normalnie. To dom wariatów.
– Ona się martwi – odparłam. – Zależy jej na tobie. – Ta pokrzepiająca nieostrość,
zagęszczająca wszystko w nicość, w szum. Podtrzymałam ten sam śpiewny ton co Jess, jakbyśmy
ustaliły, że rzeczy, które mówimy – „Dlaczego? Dlaczego nie wrócić?” – nie miały wielkiego
znaczenia.
– Ona przejmuje się tylko... – Jess nie dokończyła zdania, a ja jej o to nie poprosiłam.
Od dawna nie rozmawiałyśmy w ten sposób, pewnie od nocy w akademiku na pierwszym
roku o czwartej nad ranem, kiedy cała pizza została już zjedzona, a w pudełku grzechotały
obgryzione brzegi i siedziałyśmy obok siebie na moim tapczanie, pod plakatami z obrazami
Moneta przyklejonymi do ścian z pustaków, gdy moja pretensjonalna współlokatorka przebywała
nie wiadomo gdzie ze swoim chłopakiem-który-ma-samochód, giętka lampka biurkowa była
wykręcona w żarzące się U, a ja czułam się utulona przez głęboką ciemność, poczucie, że świat
śpi, że może jestem wystarczająco daleko, żeby o wszystkim zapomnieć, nawet jeśli tylko na tych
kilka chwil. Jess zadawała pytanie, na które razem próbowałyśmy odpowiedzieć, i śmiałyśmy się,
potem zaczynałyśmy szeptać z całkowitą powagą, a potem znów zaczynałyśmy się śmiać, bo
wszystko wydawało się nam potwornie zabawne albo śmiertelnie poważne. Oddech drapał mnie
w gardło, kiedy myślałam o tym, jak we dwie przegadywałyśmy całe noce, jakby to było coś
normalnego, aż w końcu musiałam zadać to pytanie, rozpaczliwie starając się zachować luźny ton
głosu.
– Dlaczego ty w ogóle ze mną rozmawiasz? – Ale zabrzmiało to natarczywie i głupio. Aż
musiałam zakryć twarz poduszką. Jess roześmiała się, jak gdybym powiedziała coś potwornie
zabawnego, a nie śmiertelnie poważnego.
– Są ludzie, którzy słuchają słów, i ludzie, którzy słuchają. – Nie mogłam się przyznać, że
nie wiem, w której grupie powinnam chcieć być, ale rozkoszowałam się ciepłym uczuciem ulgi,
że należę do tej właściwej.
Ja nigdy nie kończyłam tych wieczorów. To zawsze ona mówiła: – Chyba powinnam się
trochę przespać – po czym wracała do swojego pokoju, otwierała drzwi, zza których do środka
wpadał z korytarza snop ostrego światła, które kłuło mnie w oczy. W zeszłym roku miała
chłopaka, więc wieczory spędzała razem z nim. W tym roku będzie tak, jakby to było nasze
spotkanie po latach, pomyślałam, a przynajmniej taką miałam nadzieję.
Wiedziałam, że teraz powinnam słuchać, gdy będzie opowiadać o swojej zmarłej siostrze,
i próbować dowiedzieć się, czy naprawdę Linda była zarozumiałym bachorem i czy rodzice
naprawdę ją faworyzowali. Powinnam chcieć się dowiedzieć, co się dzieje w rodzinie, która nie
jest taka idealna, jak mi się zdawało, w której matka uważała, że ojciec mógł wpychać żyletki
do batoników dla dzieci albo w której matka może powiedzieć coś takiego glinom, albo w której
ona albo Jess, albo być może nawet jej siostra mogą kłamać o całej sprawie. Na początku naszej
przyjaźni Jess okłamała mnie wiele razy w kwestiach pozbawionych znaczenia, jak rozmiar buta
i co do niej powiedział uroczy chłopak z socjologii, ale nie przeszkadzało mi to. Czyniło ją
to ciekawszą. Bo wielu ludzi kłamie. Wielu ludzi kłamie cały czas. Ostatnio przyłapała swojego
narzeczonego Tommy’ego – już nie wypowiadała jego imienia – na wielkim kłamstwie
dotyczącym czegoś, czego można było się spodziewać: spotykał się z inną dziewczyną,
właściwie to swoją byłą, i wtedy wreszcie nastąpił między nimi koniec i zaczęła się walka
o pierścionek. Nikt właściwie nie potrzebował tego pierścionka. Pewnie, był wart mnóstwo
pieniędzy, ale zarówno Jess, jak i jej narzeczony mieli forsy jak lodu, naprawdę, nie przesadzam.
Dla mnie wyrzucenie całego opakowania tylenolu, za który zapłaciłam pełną cenę, bez promocji,
było czymś istotnym, ale tych dwoje spało na pieniądzach. Gdyby ten pierścionek przepadł,
żadne z nich by nie głodowało. Uważałam, że pierścionek to głupi sposób na wydanie tylu
pieniędzy, ale czy ludzie kiedyś nie wydawali pieniędzy na głupie rzeczy? Ostatnio często
dokuczały mi bóle głowy i tylenol max działał na mnie najlepiej. A przynajmniej tak mi się
wydawało. Na zajęciach z psychologii dowiedziałam się o efekcie placebo. Pierścionek
znajdował się w kopercie pod jej materacem, wyznała mi Jess. Jak w bajce o księżniczce
na ziarnku grochu, odpowiedziałam, ale żart nie wypalił, bo musiałam jej wyjaśnić, o co w niej
chodzi.
Możliwe, że Jess kłamała też w kwestii żyletki w snickersie albo jej matka kłamała
co do tylenolu. Całkiem możliwe, że były narzeczony wcale nie był zakochany w swojej byłej
dziewczynie. Drzewo wyglądało w moich oczach jak koronka. Albo jak szybki szkic ołówkiem.
Moja siostra Grace lubiła rysować. To drugi z jej ulubionych sposobów na spędzanie czasu –
rysowanie. Albo czytała, albo rysowała. Dwa ciche zajęcia wykonywane w pojedynkę.
Rysowanie nie szło jej tak dobrze, ale naprawdę to lubiła. Rysowała dużo zwierząt, głównie koni.
Przed Nancy Drew czytała moje książki o koniach. Taka właśnie była moja rodzina, nikt nie
narzekał na nadmiar książek. Pewnie następnie sięgnie po kryminały Agathy Christie. Pudła
z egzemplarzami w miękkiej oprawie, z podartymi okładkami, kupionymi na bibliotecznej
wyprzedaży stały w piwnicy. Lubiła też historie, które wymyślałam tylko dla niej, o Srebrnej
Dziewczynie. W ostatnie wakacje opowiedziałam ich z tysiąc i wszystkie zlewały mi się w jedną
srebrną plamę. Nocą siadałyśmy razem w kuchni, tylko we dwie, i zaczynałam wymyślać zdanie
po zdaniu. Moja siostra nie należała do dzieci, które szczególnie się czymś ekscytują, ale bez
wątpienia lubiła te historie i to, że nie jest sama. Mogłabym pisać na maszynie jakieś opowieści
o Srebrnej Dziewczynie i wysyłać jej po jednej w tygodniu albo od czasu do czasu. Wyobraziłam
sobie, jak składa kartki na pół i jeszcze raz na pół, po czym wtyka je w egzemplarz Nancy Drew.
Uważałabym, żeby nie używać zbyt wielu trudnych słów, bo za bardzo się wstydzi sprawdzić
w słowniku wyrazy, których nie zna, więc omija takie miejsca i czyta dalej. Kiedy powiedziałam
jej, że to zły nawyk, zapytała, czy się na nią gniewam.
Teraz miałam się skupić na Jess, słuchać, jak po raz pierwszy będzie opowiadać o swojej
nieżyjącej siostrze. Tak się zachowuje przyjaciółka, przyjaciółka, która dostała meble
po wyprowadzającej się ciotce Jess. Jess kupiła sobie w sklepie meblowym w Oak Lawn nową
komodę, którą dostarczono do naszego mieszkania. Nie musiałam się od razu przyznawać, że nie
było szans, żebym mogła sobie pozwolić na zakup choć jednej szuflady. Więc teraz zapytałam:
– Co to znaczy, że twoja mama jeszcze bardziej wariuje?
– Zamontowała zamek na drzwiach do sypialni mojej siostry i tylko ona ma klucz, więc
nikt inny nie może wejść do środka.
To było kolejne imię, którego nie wypowiadała Jess: Linda. Pamiętam z lekcji
hiszpańskiego w liceum, że słowo linda oznacza „ładna”. Linda wyglądała na ładną na zdjęciu
w gazecie, ale nie była ładniejsza niż przeciętna ładna dziewczyna. Nie lubiłam patrzeć na to
zdjęcie, skoro miałam świadomość, że dziewczyna, która na nim jest, nie żyje. Jakbym wtykała
nos w nie swoje sprawy. Ale zatrzymałam wycinki i zabrałam je ze sobą na uczelnię. Nie wiem
dlaczego.
– Rzeczywiście, to szaleństwo – przyznałam.
– Śpi w pokoju dla gości – ciągnęła Jess. – Tam też zamontowała zamek.
– To też jest szalone – powiedziałam.
– Nie ma mowy, żebym wróciła do tego domu – oznajmiła Jess. – Nie ma mowy. To jest
moja wielka ucieczka.
Bez narzeczonego będzie musiała się zainteresować znalezieniem pracy. Chciała
pracować w public relations lub czymś związanym z mediami. Na stanowisku, na które szuka się
energicznych ludzi. Dla siebie wyobrażałam sobie spokojniejszą profesję. Wielu studentów tej
uczelni dostawało pracę jako asystenci w pewnej dużej agencji w Chicago, ponieważ jej
założyciel był tutejszym absolwentem. Jeden z budynków nosił jego nazwisko. Chciałam się tam
znaleźć, choć ludzie narzekali, że to niezbyt dobry czas na szukanie posady. Potrafiłam pisać
na maszynie z prędkością pięćdziesięciu słów na minutę. Potrafiłam parzyć kawę. Nie miałam
wielkiej potrzeby, by robić coś więcej. Chciałam tylko mieć miejsce, do którego mogłabym
codziennie przyjść, i czek na koniec miesiąca. Pragnęłam teczek z etykietami wypisanymi
na maszynie, ułożonych alfabetycznie. Chciałam szafkę na przybory biurowe z korektorami
i pudełkami długopisów Bic z niebieskim i czarnym tuszem. Wielką maszynę ksero, która
wypluwałaby kopię za kopią, łopoczący szept papieru od rana aż do popołudnia. Chciałam –
naprawdę chciałam – nigdy nie musieć wrócić do Iowa. Tego właśnie chciałam. Jak Jess: „Nie
ma mowy, żebym wróciła do tego domu”. Coś innego, ale to samo, nieustanna tęsknota za tym,
by mieć więcej, niż mam. Podobało mi się, że to nas teraz łączy.
– Co twoja mama robi w tym pokoju? – zapytałam. Gwałtownie powróciła mi ostrość
widzenia – drzewo, znów drzewo – i odwróciłam się na pięcie. Jess otworzyła kilka kapsułek
i wysypywała biały proszek na blat, tworząc maleńką, luźną piramidę. Przytknęła palec
do czubka i delikatnie docisnęła, rozgniatając ją, po czym zaczęła ponownie kształtować
kopczyk.
– Myślałam, że da się zobaczyć truciznę – wyjaśniła.
– Może się da. Może te kapsułki są w porządku. Może nie umrzemy, jeśli weźmiemy je
na ból głowy.
– To była moja siostra.
– Linda – dodałam, bo to było dziwne, nie nazywać ludzi po imieniu. Po to są imiona,
żeby używać ich, kiedy ludzie są prawdziwi, prawda? Powiedzieć „Linda” i myśleć o ładnej
dziewczynie z wycinków z gazet. I może też chciałam wstrząsnąć Jess, zburzyć jej koncentrację.
Nie wiem dlaczego. Czasem Jess sprawiała, że się denerwowałam.
– Żyletka i snickers – powiedziała Jess. – Sama to zrobiła. Przyznała mi się w ostatnie
wakacje. Jakiś tydzień zanim pojechała na ten koncert. Dlaczego ktoś...
Natychmiast usiadłam. Krzesło zaskrzypiało. To krzesło miało przez cały rok
doprowadzać mnie do szału tym trzeszczeniem, zresztą było też rozklekotane, ale zepsułabym ten
moment, gdybym teraz przesiadła się na inne.
– Nie – odparłam. – To niemożliwe.
Jess nasypała trochę więcej proszku na rosnącą kupkę. Wyglądał jak kokaina, którą
wzięłam parę razy, ale nie spodobało mi się. Miała być luksusowa – pewnie dlatego, że tyle
kosztowała.
– Łatwo ukraść żyletkę z jakiejś starej skrobaczki do farb w garażu – stwierdziła Jess. –
Jeśli ostrożnie ściągniesz opakowanie z batona, to możesz je potem z powrotem skleić.
– Każdy może sobie teraz kupić żyletkę w drogerii – powiedziałam. – Normalna rzecz.
– Jak tylenol. – Jess uniosła czerwoną połówkę kapsułki. – Wygląda jak plastik. Nie
wierzę, że to się rozpuszcza w żołądku. – Uśmiechnęła się. – Pamiętaj, to moja siostra prowadziła
– powiedziała. – Co też jest normalne, prawda?
– Nie – powtórzyłam. To takie głupie słowo, takie bezbronne.
Jess wyciągnęła język i przyłożyła do niego otwartą krawędź kapsułki.
– Zozazmy sy się rozuści – wysepleniła.
Wyobraziłam sobie, jak biorę rękę Jess, przyciągam do blatu stołu i kładę płasko,
i przejeżdżam własnym palcem po białej linii jej brakującego pierścionka z diamentem.
Wyobraziłam sobie, że wypowiadam słowo, które jest mądrzejsze i silniejsze niż „nie”, słowo,
które coś by znaczyło. Wyobraziłam sobie tę wykładowczynię literatury, która siedzi nocą
w jakiejś bibliotece z tysiącami zapisanych fiszek i czyta o tamtym poecie. I czyta na głos wersy,
aż zacznie płakać. Wyobraziłam sobie dzień, w którym być może będę siedzieć na biurowym
krześle przy chłodnym, uporządkowanym biurku z kuwetkami na dokumenty i telefonem
z migoczącymi lampkami i guzikami, który będę umieć obsługiwać i który zwyczajnie odbiorę,
mówiąc coś swobodnie, coś w stylu: „Biuro pana Smitha”, trzymając w dłoni długopis, żeby
zanotować numer. Wyobraziłam sobie, ile tyłków siedziało na tym skrzypiącym krześle, ile
rozmów odbyło się przy tym stole, ile sekretów istniało na świecie, w tym pokoju, w mojej
głowie.
Ta sterta proszku na blacie to mogła być trucizna, pomyślałam, całkowicie skażona.
Wzięłam jedną z otwartych kapsułek i umieściłam ją sobie na języku.
– Szigamy sie – powiedziałam. – Sart. – Była niemożliwie lekka, nie miała smaku. Serce
łomotało mi głośno, nagle w przyspieszonym rytmie.
Jess się roześmiała i ja się roześmiałam. Obie starałyśmy się ostrożnie utrzymać kapsułki
na języku. Normalny, zwykły śmiech, jakbym była normalną przyjaciółką, jak gdybyśmy były
zwyczajnymi dziewczynami, które poznały się przypadkiem, kiedy miały po osiemnaście lat. Jak
gdyby świat się nie zmieniał ani teraz, ani nigdy, jak gdybym nie zrobiła tych wszystkich rzeczy
z jej narzeczonym, z Tommym, tyle razy. Jak gdybym nie miała tego znów zrobić dziś
wieczorem albo dowolnego wieczoru, jeśli tylko on przyjdzie mnie szukać do biblioteki, bo mnie
pragnie. Jakby coś było w stanie mnie powstrzymać.
* Bohaterka serii powieści detektywistycznych dla dzieci, z których pierwsza została
Wydana W 1930 r. Cykl współtworzyło Wielu autorów posługujących się wspólnym
pseudonimem Carolyn Keene.
* Kapsułki przeciwbólowe zawierające paracetamol, produkcji formy johnson & johnson.
STRATEGIA PRZETRWANIA nr 8:
ZDROWIE PSYCHICZNE
(wiosna, pierwszy rok studiów)
Za nic nie weszłabym do studenckiego ośrodka zdrowia psychicznego. Ale czasem
przechodziłam obok ceglanej budowli w stylu georgiańskim, która kiedyś była czyimś domem,
zanim uniwersytet zaczął się rozprzestrzeniać w stronę Orrington Avenue i przejmować budynki,
by urządzić w nich nietypowe wydziały, jak Wydział Geografii albo Afrykanistyka. Albo
Doradztwo Uczelniane i Opieka Państwowa, które skracano do DUOP, ale studenci przekręcali
to na DUPO, a może tylko ja i Jess tak robiłyśmy, kolejne słowo do naszego prywatnego
słownika. Czasem gdy tamtędy przechodziłam, zatrzymywałam się po drugiej stronie ulicy, może
żeby zawiązać sobie buta, może żeby podziwiać kłujący ostrokrzew posadzony przed wejściem,
może żeby popatrzeć na ludzi idących po kamiennej dróżce w ten szary, pozbawiony życia dzień,
z plecakami, które bezwładnie zwisały im z jednego ramienia. Zawsze się zastanawiałam, co jest
z nimi nie tak, że nie potrafią sami siebie naprawić. Co jest ze mną nie tak? Co oni zrobili?
A może raczej czego nie zrobili?
KLEJNOTY
(jesień, trzeci rok studiów)
– Niczego nie potrafię zrobić, jak trzeba. – W drzwiach stała matka Jess. Był wieczór
następnego dnia po tym, jak zagrożenie związane z tylenolem przeniknęło już do gazet
i telewizji. Jess nie było w domu i to ja otworzyłam drzwi jej matce i powiedziałam, że córka
będzie z powrotem około dwudziestej drugiej, choć tylko zgadywałam. Próbowałam napisać
pracę, która nie chciała, by ją napisano. Większość moich prac zachowywała się tak mniej więcej
do północy, kiedy to nagle pisały się z szaleńczym stukotem klawiszy maszyny, ale taki tryb
działania nie wydawał mi się normalny, więc mu się opierałam, za każdym razem obiecując
sobie, że kolejną napiszę już bez nerwów. Wystukałam swoje imię i nazwisko w nagłówku
kartki. To był cały postęp, właśnie tak dobrze szło mi pisanie. Za dziesięć lat nie będę pamiętać
ani pracy, ani książki, której dotyczyła.
Matka Jess stała na ganku, owijając palce pojedynczym sznurem pereł, który miała
na szyi, jakby to były paciorki różańca, choć Jess mówiła, że jej matka nie ufa katolikom, mimo
że jej ojciec kiedyś do nich należał, więc nie wspomniałam o tym skojarzeniu. Jej torebka była
rozsunięta, jeden uchwyt zwisał do ziemi, odsłaniając wnętrze, przez co mogłam zajrzeć
do środka. Zamiast skotłowanych kosmetyków, paragonów i portfela zobaczyłam kilka małych,
białych pudełeczek jak na biżuterię obwiązanych gumkami recepturkami. Wydało mi się to dość
nietypową rzeczą do noszenia przy sobie i zastanawiałam się, czy matka Jess zawsze ma coś
takiego w torebce, czy to nowy nawyk. Jess twierdziła, że jej matka traci rozum.
– Może pani wejść i na nią poczekać – zaproponowałam i po chwili dorzuciłam: –
To znaczy, jeśli pani chce – w sposób, który dawał do zrozumienia, że właściwie nie powinna.
Jess wzięłaby nogi za pas, gdyby zauważyła srebrną cressidę matki zaparkowaną na ulicy.
Przekroczyła próg i lekko zmarszczyła czoło, jak miała w zwyczaju, kiedy próbowała
udawać, że nie czuje się niezręcznie. Bardzo mnie lubiła, ale była podejrzliwa w stosunku
do tego mieszkania. W dzień przeprowadzki usłyszałyśmy od niej kazanie na temat przedłużaczy
i gniazdek elektrycznych, ostrzeżenie na temat świec palących się w pustych pokojach
i powątpiewanie w to, czy lodówka chłodzi jak trzeba i czy termostat jest odkręcony. Jess
wszystko zignorowała, ale ja przyłożyłam wierzch dłoni do wilgotnych kartonów z mlekiem, jak
gdybym mierzyła gorączkę. Teraz przypomniałam sobie biały proszek z tylenolu, którego ani ja,
ani Jess nie starłyśmy ze stołu. Matka uzna, że jej córka to ćpunka. To pewnie lepsze, niż gdyby
pomyślała, że bawiłyśmy się tylenolem. Umarło już siedem osób. Nikt nie wiedział, ile lekarstw
zostało zatrutych i kto robi coś takiego. Wydawało się, że to musi być ktoś, kto próbuje zabić
jedną osobę, ale usiłuje to zamaskować, by uzyskać pieniądze z ubezpieczenia, jak w serialu
telewizyjnym o prawnikach, a może to był niezadowolony pracownik. Musiało istnieć jakieś
wyjaśnienie. Powód. Plan. Złapią kogoś w ciągu najbliższych dni, wszyscy tak mówili, bo kto
mógłby zrobić coś takiego – zabijać przypadkowych ludzi z bólem głowy? Umarła
dwunastolatka. Mała dziewczynka.
– Usiądźmy w salonie – zaproponowałam, choć kiedy matka Jess była tu poprzednim
razem, usiadłyśmy przy stole, bo powiedziała nam, że była najmłodsza w rodzinie, więc jako
dziecko spędzała całe godziny, siedząc w kuchni, podczas gdy jej matka i ciotki grały w karty
po uwinięciu się z domowymi obowiązkami. Jess nudziły historie sprzed jej narodzin i te
opowieści rzeczywiście były nudne, ale udawałam, że słucham ich z przyjemnością, kiedy już
matka Jess wpadała w ten ton. Ruszyłam przodem, zanim kobieta zdążyła skierować się
do kuchennego stołu, i zebrałam z kanapy porozrzucane magazyny z modą Jess. Jej matka
usiadła na samym skraju. Plecy miała proste, jakby połknęła kij bilardowy.
Przysiadłam na oparciu zapadniętego fotela, starając się wyprostować plecy tak samo jak
ona, ale nie było mi wygodnie, więc przygarbiłam się do zwyczajowego zaokrąglenia nawiasu.
Na widok jej pereł pożałowałam, że mam na sobie dresy podwinięte do kolan. Opuściłam
nogawki, ale wtedy przypomniałam sobie, dlaczego w ogóle je podwinęłam: miały plamy
po smarze w miejscu, gdzie złapał je łańcuch roweru, kiedy jechałam z pewnym chłopakiem
wzdłuż jeziora. Nie lubiłam rowerów, ale ten chłopak tak. Pewnie widziała na nich plamę z testu
Rorschacha, nawet kiedy skrzyżowałam nogi.
– O! – odezwałam się. – Może napije się pani wody? Mamy też colę.
– Gdzie jest Jess? – zapytała.
– W bibliotece – odparłam, co sprawiło, że pomyślałam o Tommym, byłym narzeczonym
Jess, więc zaczęłam kłamać z większym przekonaniem. – Niektóre materiały są zarezerwowane.
Wie pani, jak to jest.
– Nie, właściwie to nie wiem. Nie studiowałam.
Chyba o tym wiedziałam, ale teraz te słowa brzmiały jak oskarżanie, jakby ona chciała się
ze mną pokłócić, bo ja wiedziałam, co to są „rezerwowane materiały”, a ona nie.
– To wtedy, kiedy wykładowcy...
– Nikt nie uważał, że powinnam marnować czas na naukę – powiedziała. – Wszyscy
oczekiwali ode mnie jedynie tego, że wyjdę za mąż i urodzę dzieci. Sama też tego po sobie
oczekiwałam. – Jej plecy były takie proste. Od przyglądania się jej doskonałej sylwetce bolały
mnie oczy. Nie chciałam, żeby wspomniała o Lindzie. Wyczułam, że ma taki zamiar, tak jak
nagle zrozumiałam, że te maleńkie pudełeczka w jej torebce mają z nią związek. Pomyślałam
o tym zamkniętym pokoju, do którego nie może wejść nikt prócz matki. Jess zawsze żaliła mi się,
że matka faworyzuje Lindę, że Lindzie wszystko uchodzi na sucho. Nie wiedziałam, czy
to prawda, ale Jess była o tym absolutnie przekonana.
– Przyniosę colę – stwierdziłam, zrywając się z miejsca i kierując do kuchni. Bałam się,
że może za mną pójść, ale na szczęście tego nie zrobiła. Otworzyłam lodówkę, w której
znajdowało się zroszone opakowanie jogurtu – instynktownie go dotknęłam – pół bochenka
chleba, dwa zsychające się kawałki pizzy na talerzu i zero coli. Żeby zaoszczędzić, piłam wodę,
twierdząc, że tak wolę, choć Jess powiedziałam mi, że mogę jeść i pić wszystko, co ona kupi.
Problem polegał na tym, że często zapominała zrobić zakupy. A poza tym to ona miała
samochód, a cola była ciężka.
– Woda wystarczy – powiedziała jej matka, jakby czytała w moich myślach. – Bez lodu. –
Całe szczęście, bo na tacce były tylko dwie kostki, a sama miałam na nie ochotę. Przeciągałam
sprawę w kuchni, ile się dało, ale to nie było nic skomplikowanego nalać dwie szklanki wody,
nawet z uzupełnieniem wodą tacki do lodu.
Postawiłam szklanki na stoliku w salonie, po czym przypomniałam sobie, że mamy
podkładki, znalazłam je więc i przestawiłam naczynia na korek.
– Mam takie same – oznajmiła. Wydawała się tym rozbawiona.
– Pewnie Jess zabrała je z domu.
– Nigdy szczególnie ich nie lubiłam, więc to nawet dobrze.
Nastąpiła cisza. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest posiadać tyle rzeczy, że
zapominasz, co masz. Co za luksus. Upiłam wody i kostki zaczęły głośno stukać o szklankę,
a przynajmniej tak mi się zdawało. Matka Jess ledwie się poruszyła. Jej bezruch sprawiał, że
wszystko zaczynało mnie świerzbić, miałam wrażenie, że zwariuję, i aż chciałam zacząć
krzyczeć. To nie miało sensu.
– Ta cała sprawa z tylenolem trochę mnie wystraszyła – powiedziała.
– Wiem.
– Człowiek zapomina, że zawsze wszystko się może zdarzyć, nawet w dobrej rodzinie.
– Wiem.
– Dlatego... – jak się spodziewałam, zapuściła ręką nura do torebki, z której wyciągnęła
dwa małe pudełeczka – ...chcę to u ciebie zostawić. – Położyła pudełeczka na stoliku. Choć
każde z nich miało szerokość talii kart, sprawiały wrażenie ciężkich, a przynajmniej cięższych
niż biżuteria. Wylądowały na stole z lekkim grzechotaniem. Matka Jess wyjęła ich więcej, aż
w końcu było ich osiem, ustawionych w dwóch kolumnach po cztery. Gumki recepturki, które je
oplatały, wyglądały jak ściągnięte z pęczków szparagów lub innych warzyw. Zabawne, że ktoś,
kto miał tyle rzeczy, że zapomniał o podkładkach, chomikował używane recepturki.
– To znaczy dać mi, żebym przekazała Jess – poprawiłam ją.
– Dać tobie – powiedziała. – Nie Jessice.
Uśmiechnęłam się nieśmiało, może na to oficjalne imię. Jakbyśmy znały dwie różne
osoby.
Znowu cisza. Naprawdę chciałam zebrać te pudełka – cokolwiek się w nich znajdowało –
i zanieść do mojego pokoju, wrzucić do szuflady i więcej na nie nie spojrzeć, aż matka Jess
będzie chciała je odzyskać, ale wiedziałam, że ona oczekuje, że zapytam, co jest w środku.
To było nie do uniknięcia. Już postanowiła, że mi powie.
Mimo to nie zapytałam. Obie wpatrywałyśmy się w pudełeczka i kiedy podniosłam
wzrok, oczy kobiety były tak błyszczące i smutne, że w końcu wydusiłam z siebie:
– Co to?
Rzuciła się na moje pytanie.
– Codziennie, odkąd Linda zginęła, chodzę do parku, nad jezioro, które lubiła jako
dziewczynka. Codziennie znajduję tam kamyk albo dwa i zanoszę je do domu. To są te kamyki.
– Ojej...
– Nie mogę ich już dłużej trzymać ani na nie patrzeć. Jest ich za dużo.
– A nie może ich pani...
– Nie mów mi, żebym je wyrzuciła! – Jej głos był ostry, plecy proste.
– Przepraszam. – Nie wiem, co miałam zamiar przed chwilą powiedzieć, ale nie to. –
Zaopiekuję się nimi. – Wyobraziłam sobie swoje przyszłe życie z tymi pudełkami zagracającymi
dno mojej szuflady, wepchniętymi w głąb szafy albo zapakowanymi do przeprowadzkowej
furgonetki.
Może chciała, żebym zapytała, dlaczego daje je mnie, a nie Jess, ale kiedy spojrzałam jej
w oczy – niebieskie jak u córki, tylko jaśniejsze, bledsze – nie obchodziło mnie dlaczego. Byłam
po prostu szczęśliwa i natychmiast musiałam odwrócić wzrok, bo bycie choć trochę szczęśliwą
w tej sytuacji było po prostu niestosowne.
– Masz siostrę – powiedziała matka Jess.
Pokiwałam głową.
– Jess i Linda nie były ze sobą szczególnie blisko. – Westchnęła tak szybko, że prawie
to przegapiłam.
Znów pokiwałam głową.
– Ale bardzo się kochały.
Kolejne skinienie. Dam sobie radę, jeśli jedyne, co miałam robić, to kiwać głową.
W zgięciach pod kolanami gęstniała mi warstwa potu.
– Twoja siostra też jest młodsza, prawda? – zapytała. – Ty i Jess, obie jesteście starszymi
siostrami?
– Moja siostra jest cztery lata starsza – skłamałam. – Mieszka w Arizonie, jest leśniczką.
– Nic na ten temat nie wiedziałam. Nie było to mądre kłamstwo. To było głupie kłamstwo.
Głupie, bezsensowne kłamstwo. Zacisnęłam dłonie, wbijając sobie paznokcie głęboko w skórę.
Na czole kobiety pojawiła się zatroskana zmarszczka.
– Ojej, twoja matka pewnie się o nią zamartwia przez te wszystkie grzechotniki i, no cóż,
taką pracę.
Uśmiechnęłam się.
– Moja siostra jest twarda. Nigdy nie widziałam, żeby płakała. – Uśmiechałam się dalej.
Mogłam się tak uśmiechać i uśmiechać. Zdałam sobie sprawę, że to z płakaniem to akurat była
prawda, i nagle uśmiechanie stało się trudniejsze.
Mama Jess zamrugała kilka razy, po czym pokazała na pudełka.
– Pewnego dnia być może zechcę je z powrotem.
– Rozumiem. Proszę tylko dać znać.
– Jess by je wyrzuciła.
– Może nie. – Oczywiście, że tak by właśnie zrobiła. Nabijałaby się przede mną ze swojej
matki, wyzywając ją od wariatek i powtarzając, że Linda była jej ulubienicą. Potem wysypałaby
kamienie do metalowego kubła przed domem, w którym telepałyby się i grzechotały przez cały
tydzień za każdym razem, gdy wrzucałybyśmy do niego worki ze śmieciami cuchnące skórkami
od bananów. Zanim przyszedłby dzień wywozu śmieci, kompletnie zapomniałaby o tych
kamykach. Tylko ja wyobrażałabym sobie, jak zostają przesypane do śmieciarki i wywiezione
nie wiadomo gdzie wraz z innymi odpadkami.
– Ale tobie... – powiedziała. – Tobie ufam. – Ten sam przypływ radości, gdy wstała
i ujęła mój podbródek, przechylając go tak, żebym spojrzała na jej twarz i na drobne zagięcia jej
rozwarstwionego makijażu, niczym pęknięcia na starym olejnym obrazie. – Ty rozumiesz, czym
jest smutek. Ty wiesz. Obie wiemy.
Nagle poczułam kłujące łzy. Nie mogłam się opanować. Matka Jess trzymała mocno moją
twarz, więc nie mogłam ich odgonić. Jej oczy też były mokre, ale trwała w bezruchu, nie wiem
jakim cudem, aż wymknęła się jej pojedyncza łza, która spłynęła po łuku jej policzka. Wtedy
mnie puściła i usiadła prosto, jak wcześniej. Otarła twarz chusteczką, którą wyciągnęła z torebki,
i oznajmiła, że jutro po południu ma ponoć padać.
Trochę gawędziłyśmy – z pudełkami wciąż na stole – po czym matka Jess powiedziała
mi, że nie może już dłużej czekać na córkę, choć chciała się z nią spotkać przez tę całą sytuację
z tylenolem, i że musi się zobaczyć z nami obiema, że moi rodzice pewnie bardzo się martwią
i że świat, w którym żyjemy, jest straszny i nienormalny, że ludzie robią takie rzeczy.
– To po prostu straszne – stwierdziła – i nienormalne, że nie jesteśmy bezpieczni
w naszych własnych domach. – Powtórzyła „naszych własnych domach” z tysiąc razy. A może
tylko takie odniosłam wrażenie.
Napisała wiadomość dla Jess i wyszła. Ja napisałam swoją pracę. Nie pamiętam, o czym
była. Może o Jane Eyre. Może o Thomasie Hardym. Miałam wrażenie, że zawsze czytam
na zajęciach Thomasa Hardy’ego. Jess wróciła do domu dokładnie w momencie, kiedy zaczęła
mi się formować wizja tego, co powinnam napisać. Była strasznie nabuzowana po wyjściu
na drinka z jakimś gościem z zajęć „Teorie zmiany postaw” do baru hotelu Orrington, bo chciała
dostać kopie starych egzaminów semestralnych, które mieli w bractwie.
– Fuj. Ma najtłustszą twarz na świecie, jak kuper sterowca – powiedziała z głośnym
westchnieniem, bo twarz jej byłego narzeczonego była idealna. Powiedziała, że liścikiem
od matki zajmie się rano, że jej mama jest wariatką, że wszyscy są wariatami i że nienawidzi
mężczyzn. Nie zauważyła oplecionych recepturkami pudełek na stoliku.
Około piątej nad ranem, kiedy skończyłam pisać, zebrałam pudełka, zaniosłam je
do swojego pokoju i ustawiłam na komodzie z odzysku, tam gdzie stał lakier do paznokci i gdzie
kiedyś postawiłam zdjęcia mojej siostry. Obecność lakieru wydała mi się bez szacunku, więc
wrzuciłam buteleczki do szuflady. I tak nie podobała mi się połowa kolorów, które dostałam
po Jess, bo jej się znudziły. Pudełka tworzyły zgrabny, schludny stosik, równe rzędy, ścianę.
Podobało mi się, że zawierają smutek. Podobało mi się, że ten smutek nie był właściwie mój, że
gumki trzymały pudełka bezpiecznie zamknięte i że tak naprawdę gdybym otworzyła któreś
z nich, zobaczyłabym tylko nic nieznaczące kamyki. Podobało mi się, że matka Jess dała je mnie,
a nie swojej córce.
Wyciągnęłam z szuflady zdjęcia mojej siostry i ustawiłam je za pudełkami,
od najwyższego do najniższego.
Kiedy padłam na łóżko, moje skronie pulsowały od gwałtownego bólu głowy i jedyne,
o czym byłam w stanie myśleć, to proszek z kapsułek tylenolu, który nadal leżał na stole.
To mogła być trucizna, co było szalone, po prostu szalone. Otaczająca mnie ciemność sprawiała
wrażenie, jakbym była nią oplątana, aż w końcu zasnęłam, a następnego dnia rano tak łatwo było
mi zetrzeć biały proszek z blatu wilgotnym papierowym ręcznikiem i zanieść napisaną
na maszynie pracę na zajęcia.
Tytuł oryginału Silver girl Copyright © 2018 by Leslie Pietrzyk Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd. Copyright © for the Polish translation by Joanna Dziubińska, 2018 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo IUVI, 2018 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl) Redakcja Katarzyna Kolowca-Chmura Korekta Teresa Zielińska Topografia i skład Anna Ciupał Wydanie I, Kraków 2018 ISBN 978-83-7966-042-1
www.iuvi.pl www.facebook.com/WydawnictwoIUVI biuro@iuvi.pl
Dedykuję tę książkę mojej siostrze Suzan oraz Lisie.
CÓRKA DIABŁA 1980 (jesień, pierwszy rok studiów) Moja współlokatorka wprowadziła się pierwsza i wytyczyła swoje terytorium. Pewnie ktoś jej to doradził, może matka, która ukończyła studia z wyróżnieniem, albo ojciec absolwent prestiżowej uczelni, a może studiujące starsze rodzeństwo lub kuzynostwo. Mnie nikt nic nie powiedział. Nie wiedziałam więc, że powinnam była wsiąść w nocny autobus z Iowa do Chicago, a nie w ten, który przyjeżdża późnym popołudniem, co spowodowało, że kiedy otworzyłam drzwi pokoju w akademiku, zobaczyłam włochatą narzutę w jaskrawe maki rozścieloną na łóżku pod ścianą z oknem, lekko uchylonym, żeby zrobić tu jakiś przewiew. Szafę, na której drewnianych drzwiach nie wyryto słowa „chuj”, wypełniało kilkadziesiąt białych, plastikowych wieszaków pełnych żakietów, spódnic i bluzek. Przejechałam palcami po wyżłobieniach, wyobrażając sobie wściekłą dziewczynę z pierwszego roku, która wygrzebuje z odmętów swojej torebki pilniczek do paznokci i wydrapuje te litery, podczas gdy jej współlokatorka pisze w bibliotece mądrą pracę na temat Jane Austen albo robi loda swojemu chłopakowi w samochodzie zaparkowanym nad jeziorem, albo maluje żołędzie złotą farbą, żeby przystroić nimi stoły w żeńskim stowarzyszeniu na coroczną herbatkę matek i córek. Miałam nadzieję, że ta wściekła dziewczyna to nie moja współlokatorka. Miałam nadzieję, że ja też nią nie będę. Przyjrzałam się starannym literom, prostym i równym – nie tak łatwo wyryć idealne linie w tanim fornirze – a następnie rozsunęłam drzwi szafy, za którymi zastałam kilka marnych, powyginanych, drucianych wieszaków. Przeciągnęłam po nich palcami raz, potem drugi, odkrywając ich melodyjny dźwięk, i powiesiłam na nich moje spódnice, bluzki i żakiet (jeden). Ubrania zajmowały może trochę ponad ćwierć metra, nawet z moją zimową parką. Wrzuciłam resztę ciuchów – T-shirty, bieliznę, dżinsy, skarpetki – do dwóch z moich czterech szuflad w komodzie, układając je ukradkiem, jakbym nie chciała zostać przyłapana na tym, jak wyciągam je ze swojej torby lub kufra. Potem gapiłam się w otwartą szafę mojej współlokatorki i przeliczałam, dodawałam, próbowałam stworzyć odpowiednie równanie, dzięki któremu obliczyłabym, ile kombinacji strojów można uzyskać przy dziesięciu bluzkach, dziewięciu żakietach i szesnastu spódnicach, trzech sukienkach i kilku szalikach, i... Gałka w drzwiach drgnęła i czasu starczyło mi tylko na tyle, żeby zasunąć szafę i złapać moją zapakowaną w folię, jasnoniebieską pościel z dyskontu K-Mart, zanim drzwi się otworzyły i wyłoniła się zza nich dziewczyna o turkusowych oczach, która wetknęła głowę do środka i powiedziała: – Masz może pożyczyć taśmę ochronną? – Jej oczy miały kolor jak ze zdjęć, które widziałam w „National Geographic”: jezior, oceanów, mórz, bezkresnego nieba rozpostartego nad równinami i pampami, wyżynami, sawannami i pustyniami. Później dowiedziałam się, że nosi kolorowe szkła kontaktowe, i przez długi czas myślałam, że widzi świat przez niebieską mgiełkę. – Jestem Jess, mieszkam obok. Pochodzę z Oak Lawn, studiuję komunikację. – Otworzyła drzwi nieco szerzej i stanęła pośrodku nich, idealnie obramowana framugą. Nie chciałam, żeby sobie poszła, więc w sprawie taśmy powiedziałam: – Zaczekaj, poszukam. – I zaczęłam przeczesywać chaos na dnie mojego wielkiego kufra,
udając, że mogę w magiczny sposób znaleźć rolkę taśmy maskującej, choć nikt mi nie powiedział, że powinnam coś takiego zapakować. – Poznałaś już swoją współlokatorkę? – zapytała. Pokręciłam głową. – Tylko wszystkie jej rzeczy. – Ruchem ręki zakreśliłam szerokie półkole, obejmujące błyszczące stereo na regale na książki zrobionym z pustaków i desek oraz plastikowe skrzynki pełne płyt, i połowę tablicy korkowej będącej na wyposażeniu pokoju, pełną zdjęć radosnych dziewczyn o falowanych cieniowanych włosach – tyle dziewcząt i tyle włosów, że nie byłam w stanie stwierdzić, czy widzę różne dziewczyny, czy tę samą w salonie luster w wesołym miasteczku, i czy to moja nowa współlokatorka. Z plastikowej pinezki zwisał sznur pereł podobnych do moich, tylko że te były pewnie prawdziwe, a moje nie. – Jest z Fort Lauderdale – powiedziała Jess. – Studiuje śpiew. Planuje wstąpić do Thety, bo to ponoć najlepsze żeńskie stowarzyszenie na kampusie. Przykro mi, że to mówię, ale nie ma szans, żeby ją wzięli, bo jest żydówką. Wyprostowałam się, porzucając udawane poszukiwania wyimaginowanej taśmy. To był wir informacji, język zupełnie mi obcy – nie same słowa, ale to, jak zostały zestawione, i w ogóle wszystko. Żeńskie stowarzyszenie nie zechce żydówki? Dziewczyny z dziewięcioma żakietami i szesnastoma spódnicami? Z trzema kolumnami swetrów, po sześć lub siedem każda? Dziewczyny, która tak nie dba o perły, że zostawia je powieszone na pinezce? Ja nie byłabym taka niefrasobliwa co do moich sztucznych, które matka kupiła mi na urodziny na stoisku z biżuterią w sklepie w galerii. Były przecenione o trzydzieści procent, ale sprzedawczyni zachowywała się tak, jakby miały pełną cenę, i ułożyła je w białym pudełku pomiędzy dwiema poduszeczkami z watoliny. Trzymałam je w tym samym pudełeczku. W całym moim liceum było może czworo albo pięcioro żydów i nikt nie traktował ich inaczej. Choć nagle uświadomiłam sobie, że skoro nie byłam jedną z nich, to jak mogłam to wiedzieć? – Nie żebym jej o tym powiedziała – ciągnęła Jess. – Ale dziś rano jeden chłopak ze spotkania powitalnego na moim kierunku wyjaśnił mi, co i jak. Może źle usłyszałam. – Teraz już całkiem weszła do pokoju i usiadła na łóżku mojej współlokatorki, marszcząc czerwone maki. Rozpoznałam szwy wzdłuż nogawek jej dżinsów – były od Calvina Kleina, obcisłe tak jak na reklamie z Brooke Shields. Na górze miała białą męską koszulę z mankietami podwiniętymi wyżej, niż się to zwykle robi, aż do połowy bicepsów. Rękawy wyglądały przez to dziwnie, ale jakby planowo, przez co nabrałam poczucia, że to ja się tu mylę, bo nie rozumiem tego planu. To było inne negatywne wrażenie niż ucisk, jaki poczułam na widok stosów swetrów mojej współlokatorki. Te swetry zaczęły kłuć mnie w brzuch szpikulcami niepokoju: nigdy nie będę miała ich wystarczająco dużo, nawet gdybym mogła kupić cały sklep, całe centrum handlowe. Ale rękawów może mogłabym się nauczyć – jeśli będę uważnie obserwować. Jeżeli będę uważać, moje rękawy być może staną się równie ciekawe i zamierzone. Jess patrzyła prosto na mnie tymi nieludzko niebieskimi oczami, być może podążając krok w krok za moimi myślami. Stałam przygarbiona nad swoim kufrem, też z K-Martu. Nie był zrobiony z tektury, ale nie był to też prawdziwy materiał na walizki, skóra ani nawet plastik. Trochę przypominał tekturę, ale był zdecydowanie wzmocniony, z dwoma metalowymi zatrzaskami i kłódką, która wygięła oba malutkie kluczyki przyklejone w środku taśmą samoprzylepną. Był to ciężki i żenujący element bagażu, ale czytałam kryminały Agathy Christie, w których bohaterowie podróżowali koleją z kuframi, i choć to nie było to samo, miałam wrażenie, że przynajmniej w tym samym stylu. Gdyby nie ten kufer z K-Martu, musiałabym pewnie wziąć zatęchłe walizy ze sztucznej skóry z wyprzedaży garażowej u sąsiadów. Mama zasugerowała, że kufer będzie praktyczny, bo może mi posłużyć jako stolik
albo półka pod „telewizor lub gramofon”, ale nie zasugerowała, jak miałabym wejść w posiadanie którejś z tych rzeczy. Jednak kufer nie był praktyczny w noszeniu. Po tym jak ojciec odwiózł mnie na dworzec autobusowy, długowłosy mężczyzna z wadą wymowy pomógł mi władować skrzynię do luku bagażowego w podbrzuszu autobusu. W Chicago gość w śnieżnobiałym mundurze marynarki chwycił za uchwyt z jednej strony, a ja z drugiej, i szliśmy tak, przechyleni, aż do stacji kolei nadziemnej, gdzie razem wtaszczyliśmy kufer po schodach na górę, i tam mężczyzna wskazał mi odpowiednią stronę peronu. Ale kiedy wysiadłam w Evanston, ludzie omijali mnie, nie mając ochoty angażować się w mój problem. Zaczęłam więc ciągnąć kufer za jedną rączkę, udając, że nie słyszę, jak harata o ziemię i łomocze o metalowe schody. Ciągnęłam go tak po chodniku przez osiem przecznic aż do rejestracji w akademiku, nie wspominając, że po drodze się zgubiłam i przeszłam kolejne dwie przecznice zupełnie niepotrzebnie. Kiedy znalazłam kolejkę do rejestracji, na pomoc rzuciło mi się kilku ojców, którzy odwozili na studia swoje córki, a że strasznie bolały mnie ręce, pozwoliłam im na to, choć ich córki piorunowały mnie wzrokiem i puszczały do mnie niezadowolone miny, żebym znalazła własnego ojca, zamiast zawłaszczać cudzego. Teraz kufer był porysowany, obdarty i poobijany i ledwo funkcjonował jako kufer, a co dopiero „stolik”, na którym moja współlokatorka mogłaby postawić swoje smukłe, srebrne stereo. Imitująca mosiądz taśma zamocowana wzdłuż krawędzi skrzyni wygięła się i odkształciła, w tym piętnastocentymetrowa listwa, która odlazła od dolnego łączenia. Nadziałam się już na nią łydką, aż poleciała mi krew. Jess poprawiła się na łóżku, które wydało zbolały jęk przypominający odgłos duszonego słonia – pewny znak, że moja współlokatorka na nim nie siadła, zanim je sobie zajęła. Jess podskoczyła na nim jeszcze kilka razy, wywołując to samo skrzypienie, a na jej ustach pojawił się niewielki uśmieszek, jakby wiedziała dokładnie, co sobie pomyślałam. Obawiałam się odwzajemnić ten uśmiech. Nie miałam pojęcia, dlaczego podwinęła sobie w taki sposób rękawy ani dlaczego jej oczy miały taki dramatyczny odcień błękitu. Było wiele rzeczy, których nie wiedziałam. Tak wiele, że nie potrafiłam ich wszystkich nawet określić. Nie powinnam była przyjeżdżać na tę uczelnię i ciągnąć za sobą tekturowego kufra – tak, nadeszła pora, by przyznać, że to była tektura, czas przyznać, że byłam biedakiem udającym bogacza, i to najbiedniejszym z możliwych. Dotknęłam palcami odgiętego paska metalu, po czym czule przejechałam kciukiem po jego ostrej krawędzi, krzywiąc się przy każdej nierówności. Jess obserwowała mnie, podczas gdy ja centymetr po centymetrze zrywałam metal z kufra, a powolny trzask skojarzył mi się z rozwiercającym ząb dentystą, który próbuje wwiercić się gdzieś głęboko, do miejsca, które naprawdę będzie boleć. Jess się roześmiała. Dźwięcznie jak klawisze pianina. – To najbardziej żałosny bagaż, jaki w życiu widziałam. Wygląda, jakby przeszedł przez piekło. A skąd w ogóle przyjechałaś? – Z piekła – powiedziałam. – Zgadłaś. Jestem córką diabła, który przysłał mnie tu na studia. Z ostatnim szarpnięciem i ostrym skrętem całkiem oderwałam pasek metalu i teraz spoczywał w mojej dłoni. Spojrzałam na okropny, powyginany, pozbawiony znaczenia złom. Co miałam z nim teraz zrobić? Fakt, w moim pokoju znajdował się kosz na śmieci, ale po stronie współlokatorki, przy jej biurku. Zrobiłam wdech – długi, kontrolowany wdech. Byłam tutaj, prawda? I czy nie dostałam się tu bez niczyjej pomocy? Córka diabła wiedziałaby, kiedy zaryzykować. Więc...
– Ja też chcę wstąpić do Thety – zaryzykowałam. Testowanie nieznanego słowa przypominało czekoladę na języku: to samo powolne rozpływanie się, to samo łaknienie. – Skoro nie jestem żydówką, to mogę spróbować, prawda? – Na pewno cię pokochają, córko diabła. – Jess się roześmiała. – Ja już cię pokochałam. Żartowałyśmy – obie się śmiałyśmy, nie mając na myśli niczego złego – ale nie powinnyśmy były, bo antysemityzm to zło-zło-zło, grzech-grzech-grzech, a te ograniczone dziewczyny z Thety musiały być straszne – obie to wiedziałyśmy – a ponieważ żadna z nas nie była żydówką, nasz śmiech, nawet jeśli krótki, był bardzo nie na miejscu – nawet jeśli dotyczył potwornych dziewczyn z Thety – a kiedy tydzień później moja współlokatorka naprawdę została odrzucona przez stowarzyszenie Theta po pierwszej rundzie rekrutacji – co podejrzane, podczas trzech tygodni naboru było to jedyne z siedemnastu stowarzyszeń, które zrobiło coś takiego, które odrzuciło ją, jej prawdziwe perły i szesnaście spódnic – i rzuciła się na swoje skrzypiące łóżko cała we łzach, a Jess i ja zaczęłyśmy wyzywać Thetę od głupich, mówić, że te nadęte suki nie dorastają jej do pięt, recytując każdy truizm, jaki tylko chciała i potrzebowała usłyszeć, bo wszystkie wiedziałyśmy, że te truizmy trzymają nas z dala od prawdy, na której wypowiedzenie żadna z nas nie potrafiła się zdobyć – wtedy właśnie poczułam się najgorzej przez te żarty wraz z Jess. Nie miało znaczenia, że do tego czasu moja współlokatorka i ja zdołałyśmy już do siebie zapałać głęboką niechęcią i że od razu zdecydowałam, że będę z nią mieszkać aż do końca roku – częściowo dlatego że łatwo było przebywać gdzieś indziej, łatwiej, niż załatwić formalności i zaryzykować, że trafię na jakąś inną trefną współlokatorkę – ale głównie szczerze bałam się, że jeśli zwrócę na siebie uwagę władz uczelni, ktoś odbierze mi stypendium. A poza tym Jess mieszkała w pokoju obok. Ale to było później. Teraz był mój pełen poczucia winy śmiech wraz z Jess, ten okropny kawał metalu, który ciążył mi w dłoni, sfatygowany kufer i moja tania pościel z K-Martu, nadal w opakowaniu, i te słowa: „Ja już cię pokochałam”. Wypowiedziała je z taką łatwością, jakby rzuciła piłkę dziecku, nie mogła więc zdawać sobie sprawy z tego co ja: że to były słowa, które najbardziej pragnęłam usłyszeć. Ze naprawdę nie było tak trudno je wypowiedzieć. Naprawdę nie. Że to była dla mnie nowość, prawdziwa nowość. Tej nocy leżałam w łóżku, słuchając charczącego oddechu mojej współlokatorki, jego nierównego rytmu niezgranego z moim. Była czwarta nad ranem i policzyłam już chyba z tysiąc wymyślonych baranów. Nie spałam w pokoju trzy na cztery i pół metra ponad czterysta kilometrów od domu w Iowa, gdzie się wychowałam. Jakby ten dom przestał istnieć. Zniknął. Wszystko zniknęło. Wszystko z wyjątkiem teraz. Nie zachowywałam się racjonalnie. Wiedziałam, że tej pierwszej nocy nie zasnę nawet na chwilę. I nie zasnęłam. – Chyba niewielu rzeczy się boisz – powiedziała wtedy Jess. To było stwierdzenie, nie pytanie, więc nie oczekiwała odpowiedzi. Mogła wierzyć, w co chciała, a ja nie musiałam kłamać.
BÓL GŁOWY 1982 (trzeci rok studiów) Zadzwonił telefon wiszący na ścianie w kuchni. Jess i ja utkwiłyśmy w nim wzrok, zaskoczone. Choć mieszkałyśmy w tym studenckim mieszkaniu już od tygodnia, nadal nie czułyśmy się tu u siebie i dzwonienie telefonu zdawało się podkreślać, jakie tu jesteśmy obce. – Ty odbierz – szepnęła. Była jedenasta rano, więc nie trzeba już było ściszać głosu, ale mimo to odszepnęłam: – Nie, ty odbierz. – I wtedy obie się roześmiałyśmy. Na pierwszym roku wciśnięto nas do kipiącego hormonami żeńskiego akademika, który postawiono za pieniądze przekazane uczelni w latach sześćdziesiątych przez jakąś pruderyjną kobietę obawiającą się nieuchronnej rewolucji seksualnej. Uczelnia meldowała tam wszystkie nowe studentki. Korytarze pachniały lakierem do włosów i popcornem i ktoś zawsze płakał w kabinie w łazience przez to, co zrobił lub czego nie zrobił jakiś chłopak. Żartowano, że w tym budynku całym piętrom dziewczyn synchronizowały się miesiączki. To było miejsce, z którego należało wiać. W następnym roku uciekłyśmy do północnej części kampusu, krainy imprez w bractwach, frisbee fruwających nad trawnikami i głośników wystawianych na parapety w słoneczne dni. Teraz byłyśmy na trzecim roku i mieszkałyśmy razem poza kampusem, w mieszkaniu na parterze małego bliźniaka, pół przecznicy od stacji kolejki nadziemnej. Wprowadziłam się na tydzień przed Jess i zdążyłam się już przyzwyczaić do świstów i stukania pociągów. Telefon dzwonił dalej. To było w erze sprzed automatycznych sekretarek, poczty głosowej, maili, SMS-ów i Skype’a. Mieliśmy tylko listy i telefony. To były czasy, kiedy nieodebranie telefonu było aktem działalności wywrotowej. Chciałyśmy być wywrotowe, a przynajmniej ja w sekrecie tego pragnęłam. To nas łączyło – sekretne pragnienia. Sekrety. Jess odebrała telefon. – Halo? – zachrypiała do słuchawki, więc odezwała się jeszcze raz, bardziej zdecydowanie: – To znaczy, halo? Roześmiałam się. Dużo się śmiałyśmy. Wtedy śmiałyśmy się ze wszystkiego. Wszystko było zabawne. Przez chwilę słuchała, jej twarz zaczął wykrzywiać grymas irytacji. – Nie wrócę do domu, mamo. Nie. – Obróciła się na pięcie, przez co bardzo długi kabel owinął ją raz, potem drugi, i teraz stała do mnie plecami. – Nie – powtarzała coraz głośniej. – Powiedziałam nie. Cisza. Patrzyłam, jak Jess sterczą łopatki pod T-shirtem jej byłego narzeczonego, z logo drużyny White Sox. – Przestań – powiedziała. – Mówiłam ci, żebyś nie dzwoniła aż do czwartku. – Ostatnie trzy słowa wypowiedziała z naciskiem. Wyobraziłam sobie, że podkreśla je czarną kreską. Pobiegłam do drzwi wejściowych, energicznie je otworzyłam i przycisnęłam dzwonek, który wydał z siebie głośne dryń-dryń. Szybko wróciłam do salonu i wychyliłam się przez okienko do kuchni. Jej matka postawiła na blacie wazon, który pewnie niedługo ktoś potrąci i stłucze. Miejmy nadzieję, że nie był drogi. Wyglądał na kryształowy, choć w sumie nie umiałam odróżnić kryształu od szkła. Stały w nim białe róże, ale Jess wyrzuciła je do śmieci
dwie sekundy po tym, jak jej rodzice pojechali sobie po weekendowej wizycie. – Muszę kończyć – rzuciła do słuchawki, pokazując mi uniesiony kciuk za dobry pomysł. – Ktoś dzwoni do drzwi. – Wyplątała się z kabla i odłożyła słuchawkę z cichym kliknięciem. W czasie ostatnich wakacji siostra Jess zginęła w strasznym wypadku samochodowym, a wraz z nią dwie inne siedemnastoletnie dziewczyny. Były na koncercie grupy Rush w hali sportowej Rosemont Horizon i Linda prowadziła. W lokalnych gazetach pod nagłówkami zamieszczono szkolne zdjęcia dziewczyn – wszystkie były ładne, wszystkie się uśmiechały, wszystkie miały proste zęby, błyszczące, ciemne włosy i eleganckie, czarne swetry z golfem. Mary-Louise Donohue, która na pierwszym roku mieszkała z nami przy tym samym korytarzu, wycięła mi i wysłała pocztą te artykuły, bo mieszkała w tej samej okolicy co Jess i przeczytała o tym, co się stało. I dobrze, że to zrobiła, bo Jess nigdy nie zadzwoniła, żeby mi o tym opowiedzieć. Wycinków z gazet była cała teczka, jakby Mary-Louise myślała, że nie uwierzę tylko jednemu artykułowi. Oczywiście od razu zadzwoniłam do Jess; oczywiście, że tak, choć wiązało się to z wyższą opłatą za połączenie międzymiastowe, za które potem oberwałam od rodziców. Nasza rozmowa była niezręczna i dziwna, jakbym utknęła w windzie z cudzym dziadkiem. Czekałam, aż Jess zacznie ryczeć, a ja ją pocieszać: „Już dobrze, już dobrze” albo „Wszystko się jakoś ułoży”, ale nie rozpłakała się, co sprawiło, że ja nie wiedziałam, co powiedzieć. – To musi być straszne – powiedziałam. A może: – Musi ci być tak smutno... – Czy coś równie durnowatego. – Tak – odparła. Albo coś w tym stylu. W końcu zapytałam: – Powinnam przyjechać na pogrzeb? – Dlaczego? Już za późno. Jest po wszystkim. – Po czym dodała, że musi się rozłączyć, bo ktoś chce skorzystać z telefonu. Tego „Dlaczego?” nie mogłam zrozumieć... Albo nie chciałam zrozumieć. Nie powinna się była bać tego, że mnie potrzebuje; mnie, swojej najlepszej przyjaciółki. W skrytości martwiłam się, że coś się stanie z mieszkaniem i naszym planem, żeby razem zamieszkać, że się wycofa – na umowie najmu widniało jej nazwisko – ale zadzwoniła do mnie tydzień po naszej niezręcznej rozmowie, cała podekscytowana, bo jej ciotka się wyprowadzała i chciała dać Jess regał na książki, toaletkę i dużo różnych rzeczy do kuchni, w tym blender, który był prawie nowy, a nawet toster. Doskonale wiedziałam, co na to odpowiedzieć. – To super! Ledwie znałam Lindę. Wiedziałam tylko, że Jess nazywała ją wstrętnym bachorem i nie znosiła tego, że rodzice ją faworyzują. Rodzice Jess przyjeżdżali w weekendy na kampus w odwiedziny i czasem zabierali nas na obiad, ale Lindę spotkałam tylko raz. Czasem Linda przyjeżdżała z nimi, ale ja nie byłam zaproszona albo musiałam się uczyć, albo miałam zmianę w jednym z miejsc, w których pracowałam. Kiedy wychodziłam z Jess i jej rodzicami, rozmawialiśmy o pogodzie, zajęciach Jess i czasem moich zajęciach oraz jej chłopakach, zwłaszcza po tym jak się zaręczyła, a także o ciekawostkach i atrakcjach turystycznych Chicago, ponieważ nie byłam stąd, a oni tak, oraz czasem o polityce w Chicago, jeśli jej tata był w dobrym nastroju. Mówiąc w skrócie, uważał, że wszyscy, z burmistrzem na czele, to oszuści. Jedynym dobrym politykiem był Ronnie Reagan i Waszyngton go zniszczy, jeśli nie będzie na siebie uważał. Rozmowom nie było końca. Posiłki były przegadane niemal w całości, ktoś zawsze o coś pytał albo coś mówił, albo opowiadał historię ze wstępem typu: „Opowiem ci coś, co cię rozbawi, skarbuniu”, a jeśli to była smutna historia: „Opowiem ci coś, co cię wzruszy, skarbuniu”. Zwracali się do siebie per „skarbuniu”, właściwym tylko sobie, intymnym tonem
dawali dużo wskazówek, żeby wszyscy przy stole wiedzieli, jak zareagować, co dokładnie poczuć w danej kwestii, czy chodziło o ostatnie rzęsiste opady, nową wystawę w Instytucie Sztuki czy kolejną głupotę burmistrza. To była łatwizna. Jess zachowywała się jak prowadząca talk-show, poruszając kolejne tematy, jakby spisała je wcześniej na fiszkach, a jej rodzice byli jak goście czekający na jej instrukcje. Jak gdyby jeśli mnie by tam nie było, zalegałaby między nimi głucha cisza. Zazwyczaj tylko odpowiadałam na pytania, które mi zadawali, cały czas upominając się w duchu, żeby jeść powoli i nie zachowywać się jak prosię. Jeśli chodzi o moją siostrę, to była dużo młodsza ode mnie – dziesięć lat młodsza – i po tym jak dostałam teczkę z wycinkami z gazet, często się na nią gapiłam, gdy siedziała zwinięta w kłębek w sfatygowanym starym fotelu obitym sztuczną skórą w naszej niewykończonej piwnicy, przykryta kocem, bo nawet latem panowały tam lodowate temperatury. Czytała od początku wszystkie moje stare książki o Nancy Drew*, starając się zachować dokładną kolejność i ustawiając każdy ukończony tom z żółtym grzbietem na swojej półce niczym trofeum. Czasem była taka cicha, że musiałam sobie przypominać, jak ma na imię: Grace. Wzięłam ze sobą na uczelnię kilka jej oprawionych zdjęć i od razu ustawiłam je na komodzie, którą Jess dostała po ciotce, a która wylądowała w mojej sypialni. Ale miałam przez te fotografie poczucie winy, więc wrzuciłam je do szuflady i wypełniłam puste miejsce buteleczkami lakierów do paznokci. Tym razem nie pożegnałam się z Grace, kiedy wyjeżdżałam na kolejny rok nauki. Po prostu się obudziła i mnie już nie było. Może matka wymyśliła dla niej jakąś bajeczkę, dlaczego tak się stało, a może nie. Pewnie nie. Musiałam wierzyć, że jakoś to będzie. Musiałam. Kiedy przestanę się czuć tak okropnie, myślałam sobie, wyciągnę zdjęcia Grace z szuflady i ładnie je ustawię. Wyślę jej prezent niespodziankę czy coś. Zrobię cokolwiek. Jess nie wiedziała. Nie mogłam opowiadać o mojej siostrze, skoro jej nie żyła i skoro jej była wrednym bachorem. Zresztą i tak rzadko wspominałam o Grace. Jess pewnie nawet nie pamiętała jej imienia. Bohaterka serii powieści detektywistycznych dla dzieci, z których pierwsza została wydana w 1930 r. Cykl współtworzyło wielu autorów posługujących się wspólnym pseudonimem Carolyn Keene. Teraz. Teraz. Z powrotem przy kuchennym stole z krzesłami każde z innej parafii (element „częściowego umeblowania” mieszkania, podobnie jak dwa zapadnięte tapczany, kanapa z ohydnym obiciem w kolorze musztardy, dwa rozkładane fotele w kratkę, stolik w salonie, na którym widać okrągłe ślady po kubkach, i trzy chwiejne lampy stojące) Jess powiedziała: – Mama mówi, żebym przyjechała do domu, bo usłyszała jakieś doniesienia, że ludzie umierają od zatrutego tylenolu* . – A dlaczego ludzie biorą tylenol, skoro jest zatruty? – zapytałam. Roześmiała się. – Nie wiedzą, że jest zatruty, głuptasie. Boli ich głowa i zanim zdążą się zorientować, nie żyją. – Znów się roześmiała, tym razem z parsknięciem. Miała mnóstwo różnych rodzajów śmiechu, czym również przypominała mi prowadzącą talk-show. Różne rzeczy były zabawne w różny sposób, więc zawsze trzeba było dopasować odpowiedni śmiech do odpowiedniego żartu. – A kto zatruwa tylenol? – Nie wiadomo. Położyła dłonie na kuchennym stole. U nasady serdecznego palca miała blady prążek po pierścionku zaręczynowym z diamentem tak wielkim, że wyglądał na sztuczny – tak wielkim, że mógłby rzucać cień. Nadal miała ten pierścionek, choć prawnik jej narzeczonego, będący
jednocześnie jego ojcem, wysłał oficjalne pismo na eleganckim papierze kancelarii, domagając się jego zwrotu. Imię narzeczonego było między nami zakazane. – Mama powiedziała, że powinnyśmy wyrzucić tylenol, jeśli jest w kapsułkach – oznajmiła. – O ile zawiera podwójną dawkę paracetamolu. Kapsułki przeciwbólowe zawierające paracetamol, produkcji formy Johnson & Johnson. – A jak rozboli nas głowa? – Trzeba będzie przetrzymać. Znieść ból. – Strzepnęła dłonie, jakby wyczuła, że się na nie gapię, po czym wstała i poszła do naszej wspólnej łazienki. Usłyszałam, jak siłuje się z opornymi przesuwnymi lustrzanymi drzwiczkami naszej szafki na lekarstwa. – Ha! – zakrzyknęła i wróciła do kuchni z dwiema plastikowymi buteleczkami w dłoni. W dokumentach i gdy stanęłyśmy do siebie plecami, byłyśmy tego samego wzrostu, ale Jess wydawała się wyższa. Ona miała niebieskie oczy, moje były koloru mętnego błota. Ona miała ciemne, falowane włosy, gęste jak u lalki, moje były zbyt miękkie i wiotkie, i takie myszowate – nie całkiem blond, nie całkiem brąz. To jest kolor, który natychmiast się zapomina, nawet jeśli masz go tuż przed nosem. Stojąc przy Jess, najczęściej czułam się jak cień, choć czasem miałam wrażenie, jakby była moją prawdziwą siostrą, moją jedyną prawdziwą rodziną. Rzuciła buteleczki na stół. Jedna lekko zagrzechotała. Druga była zupełnie nowa, z watą w środku. Kupiłam ją wczoraj w drogerii, bo nie pochodziłam z rodziny, w której zwyczajnie można sobie zabrać z domu różne rzeczy na studia. – Wyglądają strasznie niebezpiecznie – powiedziałam. – Właśnie. – Jess pokiwała głową. – Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy. – Natychmiast pożałowałam tych słów. To było niestosowne, biorąc pod uwagę, co w te wakacje stało się z jej siostrą. Ale Jess się roześmiała. Odkręciła zakrętkę i wysypała z fiolki jakieś dziesięć kapsułek. Palcem ustawiła je w dwa rzędy po pięć, a potem w trzy rzędy po trzy i pstryknęła w ostatnią paznokciem, aż na moment zaczęła się kręcić. Kapsułki wyglądały jak poukładane pionki w grze ze skomplikowanymi zasadami i punktacją. – Drugie opakowanie jest pełne – powiedziałam. – Kupiłam je wczoraj w Osco. – Mama powiedziała, że na razie chodzi tylko o opakowania kupione w Illinois – odparła Jess. – W okolicach Chicago. – Moje są z Osco – powtórzyłam. – Stąd, z Evanston. Jess odkręciła wieczko i wyciągnęła wypełnienie z waty. Następnie jednym ruchem wytrząsnęła kapsułki, które rozsypały się i potoczyły po blacie, ale Jess złapała je palcami i zepchnęła na środek, do pozostałych. Leniwym ruchem wodziła między nimi palcem, obracając i przetasowując zawartość dwóch butelek. Spanikowałam, widząc na stole tyle pastylek. A jeśli mama Jess miała rację? Jeśli naprawdę były zatrute? A jeśli wzięłam jedną wczoraj albo dziś rano? Od razu poczułam w skroniach psychosomatyczny ból. Jess podniosła kapsułkę, ciut mniejszą od paznokcia na małym palcu, i ścisnęła między kciukiem a palcem wskazującym, wpatrując się w łączenie między czerwoną i białą połową. – To się wydaje takie proste, otworzyć ją i dodać do środka truciznę. – Ludzie nie robią takich rzeczy – odpowiedziałam. – Kto by coś takiego robił? – Raz w Halloween moja siostra znalazła żyletkę w snickersie, gdy wróciłyśmy do domu po zbieraniu cukierków. Jess nigdy mi tego nie mówiła. Taka historia na pewno by się wcześniej przewinęła. – Nie sądzę, żeby to się naprawdę zdarzyło – odparłam. – Myślałam, że dorośli opowiadają takie rzeczy, żeby przestraszyć dzieci i popsuć im zabawę. – Moja siostra pocięła sobie podniebienie i język – kontynuowała. – Rodzice zawieźli ją
do szpitala, a o zdarzeniu powiedzieli w wiadomościach. – Zrobił to któryś z twoich sąsiadów? – zapytałam. – Złapali go? Pokręciła głową, dalej wpatrując się w tylenol jak zahipnotyzowana – kapsułkami lub tym wspomnieniem. – Mnóstwo ludzi rozdaje snickersy. A poza tym moja siostra powiedziała, że wymieniła się z innymi dziećmi, żeby mieć tych batonów najwięcej. Jest taka głupia i wybredna, jeśli chodzi o jedzenie, a to są chyba jedyne słodycze, które lubi. Godzinami chodziła po mieście i wróciła do domu z całą poszewką na poduszkę wypełnioną fantami. – Ale policja... – Nigdy nikogo nie znaleźli – skwitowała. – W niczym nie pomogli. Zaległa cisza. Siostra Jess wydała mi się mieć strasznego pecha. Telefon znów zadzwonił. – Nie odbieraj – poleciła Jess. Naliczyłam dziesięć dzwonków, wyobrażając sobie matkę Jess w ich domu w Oak Lawn, która siedzi przy kuchennym stole, dużo ładniejszym niż ten, z pasującym do niego kompletem krzeseł, martwiąc się, że jej ostatnia córka umrze po połknięciu kapsułki tylenolu ekstra nafaszerowanego trucizną. Wyobraziłam sobie, jak ukradkiem odpala papierosa, a obok niej stoi zroszony kieliszek białego wina. Może leżała przed nią nietknięta kanapka z indykiem: chleb powoli zsycha, majonez robi się sztywny i zakrzepły. Wyobraziłam sobie cichy sygnał nieodbieranego połączenia niosący się echem w jej uchu. Wyobraziłam sobie córkę, która nie potrafiła rozmawiać o wypadku swojej siostry, i matkę, która śmiała się na zawołanie. Wyobraziłam sobie, jak mówi: „Opowiem ci coś, co wystraszy cię do żywego”. Zerwałam się i podniosłam słuchawkę, ale ktoś już się rozłączył. Sygnał brzmiał tak samotnie. – Przez pewien czas podejrzewali mojego tatę – powiedziała Jess. – Bo innym dzieciom w okolicy nic się nie stało. Z ich słodyczami było wszystko w porządku. Sprawdzili je, prześwietlili rentgenem. Tylko moja siostra. Tylko ten jeden batonik. Więc może to nie był przypadek. – O Boże! – Nie chodziło o to, że nie potrafiłam sobie wyobrazić rodziny, w której dzieją się takie rzeczy, bo potrafiłam, bo wiedziałam na sto procent, że w niektórych domach dzieje się źle. Ale nie w rodzinie Jess. Wyobraziłam sobie marudnego starszego mężczyznę nad stołem w jego warsztacie, który wciska żyletkę głęboko w snickersa i odkłada go z powrotem do plastikowej dyni, gdzie znajdują się pozostałe, i rozdaje je potem małym wiedźmom i klaunom. Mężczyznę, który może być właściwie każdym. – Przesłuchali moją mamę. Na osobności, bez ojca, i wiesz, co ona powiedziała? Powiedziała: „Nie byłabym zaskoczona, gdyby to zrobił”. Podsłuchiwałam na schodach. A ona bez zawahania powiedziała coś takiego. I to glinom. – Wow. – Zawsze mnie ciekawiło, dlaczego w takim razie z nim została. Jeśli uważała, że jest do czegoś takiego zdolny. – Jej głos niepostrzeżenie zrobił się śpiewny, jakby była dzieckiem, które opowiada dobrze sobie znaną historyjkę. – Tak? Dlaczego? – odśpiewałam. Wstałam i podeszłam do okna. Liście na klonie na podwórku obok nas nabierały żółtawo-czerwonej barwy. Niesamowite, że drzewo wie, żeby rok w rok zmieniać kolor, aż obumrze albo zostanie ścięte. Wydaje się to tak niemożliwe, że musi być oczywistym dziełem natury. W zeszłym roku na zajęciach z literatury przeczytaliśmy wiersz o pewnej dziewczynie imieniem Margaret, która dołowała się faktem, że drzewo zmienia kolor, ale na koniec wyszło, że
tak naprawdę dołuje ją to, że niedługo umrze. Wykładowczyni powiedziała nam, że napisała o tej poetce pracę magisterską, więc odstawiła notatki i zaczęła nam o niej z pasją opowiadać, i prawie się popłakała, kiedy przeczytała jedną z linijek. Byliśmy skrępowani, ale podobało mi się też, że ktoś może się tak głęboko przejmować jakimś wierszem. – Powinnaś do niej oddzwonić – powiedziałam, nadal wpatrując się w niebo. – Po prostu powiedz jej, że wyrzucisz te kapsułki. – Umiałam gapić się na różne rzeczy tak, że rozmywały się i zacierały, ich krawędzie robiły się ślicznie niewyraźne, i właśnie to teraz robiłam. Czasem trwało to nawet dziesięć minut, ta moja zdolność gapienia się. Ludzie nie wiedzieli, że to robię, nawet gdy do mnie mówili, nawet kiedy krzyczeli. Bez względu na to, co się w chwili obecnej działo, wykonywałam sztuczkę z gapieniem się i nie myślałam o niczym. – Ona chce, żebym została w domu, a ja nie mam zamiaru – wyjaśniła Jess. – Nie chciała, żebym na jesieni wróciła na studia. Z powodu mojej siostry. To wariatka i z każdym dniem coraz bardziej jej odbija. Jestem w domu jedyną osobą przy zdrowych zmysłach. Kiedy mnie tam nie ma, nic tam nie jest normalnie. To dom wariatów. – Ona się martwi – odparłam. – Zależy jej na tobie. – Ta pokrzepiająca nieostrość, zagęszczająca wszystko w nicość, w szum. Podtrzymałam ten sam śpiewny ton co Jess, jakbyśmy ustaliły, że rzeczy, które mówimy – „Dlaczego? Dlaczego nie wrócić?” – nie miały wielkiego znaczenia. – Ona przejmuje się tylko... – Jess nie dokończyła zdania, a ja jej o to nie poprosiłam. Od dawna nie rozmawiałyśmy w ten sposób, pewnie od nocy w akademiku na pierwszym roku o czwartej nad ranem, kiedy cała pizza została już zjedzona, a w pudełku grzechotały obgryzione brzegi i siedziałyśmy obok siebie na moim tapczanie, pod plakatami z obrazami Moneta przyklejonymi do ścian z pustaków, gdy moja pretensjonalna współlokatorka przebywała nie wiadomo gdzie ze swoim chłopakiem-który-ma-samochód, giętka lampka biurkowa była wykręcona w żarzące się U, a ja czułam się utulona przez głęboką ciemność, poczucie, że świat śpi, że może jestem wystarczająco daleko, żeby o wszystkim zapomnieć, nawet jeśli tylko na tych kilka chwil. Jess zadawała pytanie, na które razem próbowałyśmy odpowiedzieć, i śmiałyśmy się, potem zaczynałyśmy szeptać z całkowitą powagą, a potem znów zaczynałyśmy się śmiać, bo wszystko wydawało się nam potwornie zabawne albo śmiertelnie poważne. Oddech drapał mnie w gardło, kiedy myślałam o tym, jak we dwie przegadywałyśmy całe noce, jakby to było coś normalnego, aż w końcu musiałam zadać to pytanie, rozpaczliwie starając się zachować luźny ton głosu. – Dlaczego ty w ogóle ze mną rozmawiasz? – Ale zabrzmiało to natarczywie i głupio. Aż musiałam zakryć twarz poduszką. Jess roześmiała się, jak gdybym powiedziała coś potwornie zabawnego, a nie śmiertelnie poważnego. – Są ludzie, którzy słuchają słów, i ludzie, którzy słuchają. – Nie mogłam się przyznać, że nie wiem, w której grupie powinnam chcieć być, ale rozkoszowałam się ciepłym uczuciem ulgi, że należę do tej właściwej. Ja nigdy nie kończyłam tych wieczorów. To zawsze ona mówiła: – Chyba powinnam się trochę przespać – po czym wracała do swojego pokoju, otwierała drzwi, zza których do środka wpadał z korytarza snop ostrego światła, które kłuło mnie w oczy. W zeszłym roku miała chłopaka, więc wieczory spędzała razem z nim. W tym roku będzie tak, jakby to było nasze spotkanie po latach, pomyślałam, a przynajmniej taką miałam nadzieję. Wiedziałam, że teraz powinnam słuchać, gdy będzie opowiadać o swojej zmarłej siostrze, i próbować dowiedzieć się, czy naprawdę Linda była zarozumiałym bachorem i czy rodzice naprawdę ją faworyzowali. Powinnam chcieć się dowiedzieć, co się dzieje w rodzinie, która nie jest taka idealna, jak mi się zdawało, w której matka uważała, że ojciec mógł wpychać żyletki
do batoników dla dzieci albo w której matka może powiedzieć coś takiego glinom, albo w której ona albo Jess, albo być może nawet jej siostra mogą kłamać o całej sprawie. Na początku naszej przyjaźni Jess okłamała mnie wiele razy w kwestiach pozbawionych znaczenia, jak rozmiar buta i co do niej powiedział uroczy chłopak z socjologii, ale nie przeszkadzało mi to. Czyniło ją to ciekawszą. Bo wielu ludzi kłamie. Wielu ludzi kłamie cały czas. Ostatnio przyłapała swojego narzeczonego Tommy’ego – już nie wypowiadała jego imienia – na wielkim kłamstwie dotyczącym czegoś, czego można było się spodziewać: spotykał się z inną dziewczyną, właściwie to swoją byłą, i wtedy wreszcie nastąpił między nimi koniec i zaczęła się walka o pierścionek. Nikt właściwie nie potrzebował tego pierścionka. Pewnie, był wart mnóstwo pieniędzy, ale zarówno Jess, jak i jej narzeczony mieli forsy jak lodu, naprawdę, nie przesadzam. Dla mnie wyrzucenie całego opakowania tylenolu, za który zapłaciłam pełną cenę, bez promocji, było czymś istotnym, ale tych dwoje spało na pieniądzach. Gdyby ten pierścionek przepadł, żadne z nich by nie głodowało. Uważałam, że pierścionek to głupi sposób na wydanie tylu pieniędzy, ale czy ludzie kiedyś nie wydawali pieniędzy na głupie rzeczy? Ostatnio często dokuczały mi bóle głowy i tylenol max działał na mnie najlepiej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Na zajęciach z psychologii dowiedziałam się o efekcie placebo. Pierścionek znajdował się w kopercie pod jej materacem, wyznała mi Jess. Jak w bajce o księżniczce na ziarnku grochu, odpowiedziałam, ale żart nie wypalił, bo musiałam jej wyjaśnić, o co w niej chodzi. Możliwe, że Jess kłamała też w kwestii żyletki w snickersie albo jej matka kłamała co do tylenolu. Całkiem możliwe, że były narzeczony wcale nie był zakochany w swojej byłej dziewczynie. Drzewo wyglądało w moich oczach jak koronka. Albo jak szybki szkic ołówkiem. Moja siostra Grace lubiła rysować. To drugi z jej ulubionych sposobów na spędzanie czasu – rysowanie. Albo czytała, albo rysowała. Dwa ciche zajęcia wykonywane w pojedynkę. Rysowanie nie szło jej tak dobrze, ale naprawdę to lubiła. Rysowała dużo zwierząt, głównie koni. Przed Nancy Drew czytała moje książki o koniach. Taka właśnie była moja rodzina, nikt nie narzekał na nadmiar książek. Pewnie następnie sięgnie po kryminały Agathy Christie. Pudła z egzemplarzami w miękkiej oprawie, z podartymi okładkami, kupionymi na bibliotecznej wyprzedaży stały w piwnicy. Lubiła też historie, które wymyślałam tylko dla niej, o Srebrnej Dziewczynie. W ostatnie wakacje opowiedziałam ich z tysiąc i wszystkie zlewały mi się w jedną srebrną plamę. Nocą siadałyśmy razem w kuchni, tylko we dwie, i zaczynałam wymyślać zdanie po zdaniu. Moja siostra nie należała do dzieci, które szczególnie się czymś ekscytują, ale bez wątpienia lubiła te historie i to, że nie jest sama. Mogłabym pisać na maszynie jakieś opowieści o Srebrnej Dziewczynie i wysyłać jej po jednej w tygodniu albo od czasu do czasu. Wyobraziłam sobie, jak składa kartki na pół i jeszcze raz na pół, po czym wtyka je w egzemplarz Nancy Drew. Uważałabym, żeby nie używać zbyt wielu trudnych słów, bo za bardzo się wstydzi sprawdzić w słowniku wyrazy, których nie zna, więc omija takie miejsca i czyta dalej. Kiedy powiedziałam jej, że to zły nawyk, zapytała, czy się na nią gniewam. Teraz miałam się skupić na Jess, słuchać, jak po raz pierwszy będzie opowiadać o swojej nieżyjącej siostrze. Tak się zachowuje przyjaciółka, przyjaciółka, która dostała meble po wyprowadzającej się ciotce Jess. Jess kupiła sobie w sklepie meblowym w Oak Lawn nową komodę, którą dostarczono do naszego mieszkania. Nie musiałam się od razu przyznawać, że nie było szans, żebym mogła sobie pozwolić na zakup choć jednej szuflady. Więc teraz zapytałam: – Co to znaczy, że twoja mama jeszcze bardziej wariuje? – Zamontowała zamek na drzwiach do sypialni mojej siostry i tylko ona ma klucz, więc nikt inny nie może wejść do środka. To było kolejne imię, którego nie wypowiadała Jess: Linda. Pamiętam z lekcji
hiszpańskiego w liceum, że słowo linda oznacza „ładna”. Linda wyglądała na ładną na zdjęciu w gazecie, ale nie była ładniejsza niż przeciętna ładna dziewczyna. Nie lubiłam patrzeć na to zdjęcie, skoro miałam świadomość, że dziewczyna, która na nim jest, nie żyje. Jakbym wtykała nos w nie swoje sprawy. Ale zatrzymałam wycinki i zabrałam je ze sobą na uczelnię. Nie wiem dlaczego. – Rzeczywiście, to szaleństwo – przyznałam. – Śpi w pokoju dla gości – ciągnęła Jess. – Tam też zamontowała zamek. – To też jest szalone – powiedziałam. – Nie ma mowy, żebym wróciła do tego domu – oznajmiła Jess. – Nie ma mowy. To jest moja wielka ucieczka. Bez narzeczonego będzie musiała się zainteresować znalezieniem pracy. Chciała pracować w public relations lub czymś związanym z mediami. Na stanowisku, na które szuka się energicznych ludzi. Dla siebie wyobrażałam sobie spokojniejszą profesję. Wielu studentów tej uczelni dostawało pracę jako asystenci w pewnej dużej agencji w Chicago, ponieważ jej założyciel był tutejszym absolwentem. Jeden z budynków nosił jego nazwisko. Chciałam się tam znaleźć, choć ludzie narzekali, że to niezbyt dobry czas na szukanie posady. Potrafiłam pisać na maszynie z prędkością pięćdziesięciu słów na minutę. Potrafiłam parzyć kawę. Nie miałam wielkiej potrzeby, by robić coś więcej. Chciałam tylko mieć miejsce, do którego mogłabym codziennie przyjść, i czek na koniec miesiąca. Pragnęłam teczek z etykietami wypisanymi na maszynie, ułożonych alfabetycznie. Chciałam szafkę na przybory biurowe z korektorami i pudełkami długopisów Bic z niebieskim i czarnym tuszem. Wielką maszynę ksero, która wypluwałaby kopię za kopią, łopoczący szept papieru od rana aż do popołudnia. Chciałam – naprawdę chciałam – nigdy nie musieć wrócić do Iowa. Tego właśnie chciałam. Jak Jess: „Nie ma mowy, żebym wróciła do tego domu”. Coś innego, ale to samo, nieustanna tęsknota za tym, by mieć więcej, niż mam. Podobało mi się, że to nas teraz łączy. – Co twoja mama robi w tym pokoju? – zapytałam. Gwałtownie powróciła mi ostrość widzenia – drzewo, znów drzewo – i odwróciłam się na pięcie. Jess otworzyła kilka kapsułek i wysypywała biały proszek na blat, tworząc maleńką, luźną piramidę. Przytknęła palec do czubka i delikatnie docisnęła, rozgniatając ją, po czym zaczęła ponownie kształtować kopczyk. – Myślałam, że da się zobaczyć truciznę – wyjaśniła. – Może się da. Może te kapsułki są w porządku. Może nie umrzemy, jeśli weźmiemy je na ból głowy. – To była moja siostra. – Linda – dodałam, bo to było dziwne, nie nazywać ludzi po imieniu. Po to są imiona, żeby używać ich, kiedy ludzie są prawdziwi, prawda? Powiedzieć „Linda” i myśleć o ładnej dziewczynie z wycinków z gazet. I może też chciałam wstrząsnąć Jess, zburzyć jej koncentrację. Nie wiem dlaczego. Czasem Jess sprawiała, że się denerwowałam. – Żyletka i snickers – powiedziała Jess. – Sama to zrobiła. Przyznała mi się w ostatnie wakacje. Jakiś tydzień zanim pojechała na ten koncert. Dlaczego ktoś... Natychmiast usiadłam. Krzesło zaskrzypiało. To krzesło miało przez cały rok doprowadzać mnie do szału tym trzeszczeniem, zresztą było też rozklekotane, ale zepsułabym ten moment, gdybym teraz przesiadła się na inne. – Nie – odparłam. – To niemożliwe. Jess nasypała trochę więcej proszku na rosnącą kupkę. Wyglądał jak kokaina, którą wzięłam parę razy, ale nie spodobało mi się. Miała być luksusowa – pewnie dlatego, że tyle kosztowała.
– Łatwo ukraść żyletkę z jakiejś starej skrobaczki do farb w garażu – stwierdziła Jess. – Jeśli ostrożnie ściągniesz opakowanie z batona, to możesz je potem z powrotem skleić. – Każdy może sobie teraz kupić żyletkę w drogerii – powiedziałam. – Normalna rzecz. – Jak tylenol. – Jess uniosła czerwoną połówkę kapsułki. – Wygląda jak plastik. Nie wierzę, że to się rozpuszcza w żołądku. – Uśmiechnęła się. – Pamiętaj, to moja siostra prowadziła – powiedziała. – Co też jest normalne, prawda? – Nie – powtórzyłam. To takie głupie słowo, takie bezbronne. Jess wyciągnęła język i przyłożyła do niego otwartą krawędź kapsułki. – Zozazmy sy się rozuści – wysepleniła. Wyobraziłam sobie, jak biorę rękę Jess, przyciągam do blatu stołu i kładę płasko, i przejeżdżam własnym palcem po białej linii jej brakującego pierścionka z diamentem. Wyobraziłam sobie, że wypowiadam słowo, które jest mądrzejsze i silniejsze niż „nie”, słowo, które coś by znaczyło. Wyobraziłam sobie tę wykładowczynię literatury, która siedzi nocą w jakiejś bibliotece z tysiącami zapisanych fiszek i czyta o tamtym poecie. I czyta na głos wersy, aż zacznie płakać. Wyobraziłam sobie dzień, w którym być może będę siedzieć na biurowym krześle przy chłodnym, uporządkowanym biurku z kuwetkami na dokumenty i telefonem z migoczącymi lampkami i guzikami, który będę umieć obsługiwać i który zwyczajnie odbiorę, mówiąc coś swobodnie, coś w stylu: „Biuro pana Smitha”, trzymając w dłoni długopis, żeby zanotować numer. Wyobraziłam sobie, ile tyłków siedziało na tym skrzypiącym krześle, ile rozmów odbyło się przy tym stole, ile sekretów istniało na świecie, w tym pokoju, w mojej głowie. Ta sterta proszku na blacie to mogła być trucizna, pomyślałam, całkowicie skażona. Wzięłam jedną z otwartych kapsułek i umieściłam ją sobie na języku. – Szigamy sie – powiedziałam. – Sart. – Była niemożliwie lekka, nie miała smaku. Serce łomotało mi głośno, nagle w przyspieszonym rytmie. Jess się roześmiała i ja się roześmiałam. Obie starałyśmy się ostrożnie utrzymać kapsułki na języku. Normalny, zwykły śmiech, jakbym była normalną przyjaciółką, jak gdybyśmy były zwyczajnymi dziewczynami, które poznały się przypadkiem, kiedy miały po osiemnaście lat. Jak gdyby świat się nie zmieniał ani teraz, ani nigdy, jak gdybym nie zrobiła tych wszystkich rzeczy z jej narzeczonym, z Tommym, tyle razy. Jak gdybym nie miała tego znów zrobić dziś wieczorem albo dowolnego wieczoru, jeśli tylko on przyjdzie mnie szukać do biblioteki, bo mnie pragnie. Jakby coś było w stanie mnie powstrzymać. * Bohaterka serii powieści detektywistycznych dla dzieci, z których pierwsza została Wydana W 1930 r. Cykl współtworzyło Wielu autorów posługujących się wspólnym pseudonimem Carolyn Keene. * Kapsułki przeciwbólowe zawierające paracetamol, produkcji formy johnson & johnson.
STRATEGIA PRZETRWANIA nr 8: ZDROWIE PSYCHICZNE (wiosna, pierwszy rok studiów) Za nic nie weszłabym do studenckiego ośrodka zdrowia psychicznego. Ale czasem przechodziłam obok ceglanej budowli w stylu georgiańskim, która kiedyś była czyimś domem, zanim uniwersytet zaczął się rozprzestrzeniać w stronę Orrington Avenue i przejmować budynki, by urządzić w nich nietypowe wydziały, jak Wydział Geografii albo Afrykanistyka. Albo Doradztwo Uczelniane i Opieka Państwowa, które skracano do DUOP, ale studenci przekręcali to na DUPO, a może tylko ja i Jess tak robiłyśmy, kolejne słowo do naszego prywatnego słownika. Czasem gdy tamtędy przechodziłam, zatrzymywałam się po drugiej stronie ulicy, może żeby zawiązać sobie buta, może żeby podziwiać kłujący ostrokrzew posadzony przed wejściem, może żeby popatrzeć na ludzi idących po kamiennej dróżce w ten szary, pozbawiony życia dzień, z plecakami, które bezwładnie zwisały im z jednego ramienia. Zawsze się zastanawiałam, co jest z nimi nie tak, że nie potrafią sami siebie naprawić. Co jest ze mną nie tak? Co oni zrobili? A może raczej czego nie zrobili?
KLEJNOTY (jesień, trzeci rok studiów) – Niczego nie potrafię zrobić, jak trzeba. – W drzwiach stała matka Jess. Był wieczór następnego dnia po tym, jak zagrożenie związane z tylenolem przeniknęło już do gazet i telewizji. Jess nie było w domu i to ja otworzyłam drzwi jej matce i powiedziałam, że córka będzie z powrotem około dwudziestej drugiej, choć tylko zgadywałam. Próbowałam napisać pracę, która nie chciała, by ją napisano. Większość moich prac zachowywała się tak mniej więcej do północy, kiedy to nagle pisały się z szaleńczym stukotem klawiszy maszyny, ale taki tryb działania nie wydawał mi się normalny, więc mu się opierałam, za każdym razem obiecując sobie, że kolejną napiszę już bez nerwów. Wystukałam swoje imię i nazwisko w nagłówku kartki. To był cały postęp, właśnie tak dobrze szło mi pisanie. Za dziesięć lat nie będę pamiętać ani pracy, ani książki, której dotyczyła. Matka Jess stała na ganku, owijając palce pojedynczym sznurem pereł, który miała na szyi, jakby to były paciorki różańca, choć Jess mówiła, że jej matka nie ufa katolikom, mimo że jej ojciec kiedyś do nich należał, więc nie wspomniałam o tym skojarzeniu. Jej torebka była rozsunięta, jeden uchwyt zwisał do ziemi, odsłaniając wnętrze, przez co mogłam zajrzeć do środka. Zamiast skotłowanych kosmetyków, paragonów i portfela zobaczyłam kilka małych, białych pudełeczek jak na biżuterię obwiązanych gumkami recepturkami. Wydało mi się to dość nietypową rzeczą do noszenia przy sobie i zastanawiałam się, czy matka Jess zawsze ma coś takiego w torebce, czy to nowy nawyk. Jess twierdziła, że jej matka traci rozum. – Może pani wejść i na nią poczekać – zaproponowałam i po chwili dorzuciłam: – To znaczy, jeśli pani chce – w sposób, który dawał do zrozumienia, że właściwie nie powinna. Jess wzięłaby nogi za pas, gdyby zauważyła srebrną cressidę matki zaparkowaną na ulicy. Przekroczyła próg i lekko zmarszczyła czoło, jak miała w zwyczaju, kiedy próbowała udawać, że nie czuje się niezręcznie. Bardzo mnie lubiła, ale była podejrzliwa w stosunku do tego mieszkania. W dzień przeprowadzki usłyszałyśmy od niej kazanie na temat przedłużaczy i gniazdek elektrycznych, ostrzeżenie na temat świec palących się w pustych pokojach i powątpiewanie w to, czy lodówka chłodzi jak trzeba i czy termostat jest odkręcony. Jess wszystko zignorowała, ale ja przyłożyłam wierzch dłoni do wilgotnych kartonów z mlekiem, jak gdybym mierzyła gorączkę. Teraz przypomniałam sobie biały proszek z tylenolu, którego ani ja, ani Jess nie starłyśmy ze stołu. Matka uzna, że jej córka to ćpunka. To pewnie lepsze, niż gdyby pomyślała, że bawiłyśmy się tylenolem. Umarło już siedem osób. Nikt nie wiedział, ile lekarstw zostało zatrutych i kto robi coś takiego. Wydawało się, że to musi być ktoś, kto próbuje zabić jedną osobę, ale usiłuje to zamaskować, by uzyskać pieniądze z ubezpieczenia, jak w serialu telewizyjnym o prawnikach, a może to był niezadowolony pracownik. Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie. Powód. Plan. Złapią kogoś w ciągu najbliższych dni, wszyscy tak mówili, bo kto mógłby zrobić coś takiego – zabijać przypadkowych ludzi z bólem głowy? Umarła dwunastolatka. Mała dziewczynka. – Usiądźmy w salonie – zaproponowałam, choć kiedy matka Jess była tu poprzednim razem, usiadłyśmy przy stole, bo powiedziała nam, że była najmłodsza w rodzinie, więc jako dziecko spędzała całe godziny, siedząc w kuchni, podczas gdy jej matka i ciotki grały w karty po uwinięciu się z domowymi obowiązkami. Jess nudziły historie sprzed jej narodzin i te opowieści rzeczywiście były nudne, ale udawałam, że słucham ich z przyjemnością, kiedy już matka Jess wpadała w ten ton. Ruszyłam przodem, zanim kobieta zdążyła skierować się
do kuchennego stołu, i zebrałam z kanapy porozrzucane magazyny z modą Jess. Jej matka usiadła na samym skraju. Plecy miała proste, jakby połknęła kij bilardowy. Przysiadłam na oparciu zapadniętego fotela, starając się wyprostować plecy tak samo jak ona, ale nie było mi wygodnie, więc przygarbiłam się do zwyczajowego zaokrąglenia nawiasu. Na widok jej pereł pożałowałam, że mam na sobie dresy podwinięte do kolan. Opuściłam nogawki, ale wtedy przypomniałam sobie, dlaczego w ogóle je podwinęłam: miały plamy po smarze w miejscu, gdzie złapał je łańcuch roweru, kiedy jechałam z pewnym chłopakiem wzdłuż jeziora. Nie lubiłam rowerów, ale ten chłopak tak. Pewnie widziała na nich plamę z testu Rorschacha, nawet kiedy skrzyżowałam nogi. – O! – odezwałam się. – Może napije się pani wody? Mamy też colę. – Gdzie jest Jess? – zapytała. – W bibliotece – odparłam, co sprawiło, że pomyślałam o Tommym, byłym narzeczonym Jess, więc zaczęłam kłamać z większym przekonaniem. – Niektóre materiały są zarezerwowane. Wie pani, jak to jest. – Nie, właściwie to nie wiem. Nie studiowałam. Chyba o tym wiedziałam, ale teraz te słowa brzmiały jak oskarżanie, jakby ona chciała się ze mną pokłócić, bo ja wiedziałam, co to są „rezerwowane materiały”, a ona nie. – To wtedy, kiedy wykładowcy... – Nikt nie uważał, że powinnam marnować czas na naukę – powiedziała. – Wszyscy oczekiwali ode mnie jedynie tego, że wyjdę za mąż i urodzę dzieci. Sama też tego po sobie oczekiwałam. – Jej plecy były takie proste. Od przyglądania się jej doskonałej sylwetce bolały mnie oczy. Nie chciałam, żeby wspomniała o Lindzie. Wyczułam, że ma taki zamiar, tak jak nagle zrozumiałam, że te maleńkie pudełeczka w jej torebce mają z nią związek. Pomyślałam o tym zamkniętym pokoju, do którego nie może wejść nikt prócz matki. Jess zawsze żaliła mi się, że matka faworyzuje Lindę, że Lindzie wszystko uchodzi na sucho. Nie wiedziałam, czy to prawda, ale Jess była o tym absolutnie przekonana. – Przyniosę colę – stwierdziłam, zrywając się z miejsca i kierując do kuchni. Bałam się, że może za mną pójść, ale na szczęście tego nie zrobiła. Otworzyłam lodówkę, w której znajdowało się zroszone opakowanie jogurtu – instynktownie go dotknęłam – pół bochenka chleba, dwa zsychające się kawałki pizzy na talerzu i zero coli. Żeby zaoszczędzić, piłam wodę, twierdząc, że tak wolę, choć Jess powiedziałam mi, że mogę jeść i pić wszystko, co ona kupi. Problem polegał na tym, że często zapominała zrobić zakupy. A poza tym to ona miała samochód, a cola była ciężka. – Woda wystarczy – powiedziała jej matka, jakby czytała w moich myślach. – Bez lodu. – Całe szczęście, bo na tacce były tylko dwie kostki, a sama miałam na nie ochotę. Przeciągałam sprawę w kuchni, ile się dało, ale to nie było nic skomplikowanego nalać dwie szklanki wody, nawet z uzupełnieniem wodą tacki do lodu. Postawiłam szklanki na stoliku w salonie, po czym przypomniałam sobie, że mamy podkładki, znalazłam je więc i przestawiłam naczynia na korek. – Mam takie same – oznajmiła. Wydawała się tym rozbawiona. – Pewnie Jess zabrała je z domu. – Nigdy szczególnie ich nie lubiłam, więc to nawet dobrze. Nastąpiła cisza. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest posiadać tyle rzeczy, że zapominasz, co masz. Co za luksus. Upiłam wody i kostki zaczęły głośno stukać o szklankę, a przynajmniej tak mi się zdawało. Matka Jess ledwie się poruszyła. Jej bezruch sprawiał, że wszystko zaczynało mnie świerzbić, miałam wrażenie, że zwariuję, i aż chciałam zacząć krzyczeć. To nie miało sensu.
– Ta cała sprawa z tylenolem trochę mnie wystraszyła – powiedziała. – Wiem. – Człowiek zapomina, że zawsze wszystko się może zdarzyć, nawet w dobrej rodzinie. – Wiem. – Dlatego... – jak się spodziewałam, zapuściła ręką nura do torebki, z której wyciągnęła dwa małe pudełeczka – ...chcę to u ciebie zostawić. – Położyła pudełeczka na stoliku. Choć każde z nich miało szerokość talii kart, sprawiały wrażenie ciężkich, a przynajmniej cięższych niż biżuteria. Wylądowały na stole z lekkim grzechotaniem. Matka Jess wyjęła ich więcej, aż w końcu było ich osiem, ustawionych w dwóch kolumnach po cztery. Gumki recepturki, które je oplatały, wyglądały jak ściągnięte z pęczków szparagów lub innych warzyw. Zabawne, że ktoś, kto miał tyle rzeczy, że zapomniał o podkładkach, chomikował używane recepturki. – To znaczy dać mi, żebym przekazała Jess – poprawiłam ją. – Dać tobie – powiedziała. – Nie Jessice. Uśmiechnęłam się nieśmiało, może na to oficjalne imię. Jakbyśmy znały dwie różne osoby. Znowu cisza. Naprawdę chciałam zebrać te pudełka – cokolwiek się w nich znajdowało – i zanieść do mojego pokoju, wrzucić do szuflady i więcej na nie nie spojrzeć, aż matka Jess będzie chciała je odzyskać, ale wiedziałam, że ona oczekuje, że zapytam, co jest w środku. To było nie do uniknięcia. Już postanowiła, że mi powie. Mimo to nie zapytałam. Obie wpatrywałyśmy się w pudełeczka i kiedy podniosłam wzrok, oczy kobiety były tak błyszczące i smutne, że w końcu wydusiłam z siebie: – Co to? Rzuciła się na moje pytanie. – Codziennie, odkąd Linda zginęła, chodzę do parku, nad jezioro, które lubiła jako dziewczynka. Codziennie znajduję tam kamyk albo dwa i zanoszę je do domu. To są te kamyki. – Ojej... – Nie mogę ich już dłużej trzymać ani na nie patrzeć. Jest ich za dużo. – A nie może ich pani... – Nie mów mi, żebym je wyrzuciła! – Jej głos był ostry, plecy proste. – Przepraszam. – Nie wiem, co miałam zamiar przed chwilą powiedzieć, ale nie to. – Zaopiekuję się nimi. – Wyobraziłam sobie swoje przyszłe życie z tymi pudełkami zagracającymi dno mojej szuflady, wepchniętymi w głąb szafy albo zapakowanymi do przeprowadzkowej furgonetki. Może chciała, żebym zapytała, dlaczego daje je mnie, a nie Jess, ale kiedy spojrzałam jej w oczy – niebieskie jak u córki, tylko jaśniejsze, bledsze – nie obchodziło mnie dlaczego. Byłam po prostu szczęśliwa i natychmiast musiałam odwrócić wzrok, bo bycie choć trochę szczęśliwą w tej sytuacji było po prostu niestosowne. – Masz siostrę – powiedziała matka Jess. Pokiwałam głową. – Jess i Linda nie były ze sobą szczególnie blisko. – Westchnęła tak szybko, że prawie to przegapiłam. Znów pokiwałam głową. – Ale bardzo się kochały. Kolejne skinienie. Dam sobie radę, jeśli jedyne, co miałam robić, to kiwać głową. W zgięciach pod kolanami gęstniała mi warstwa potu. – Twoja siostra też jest młodsza, prawda? – zapytała. – Ty i Jess, obie jesteście starszymi siostrami?
– Moja siostra jest cztery lata starsza – skłamałam. – Mieszka w Arizonie, jest leśniczką. – Nic na ten temat nie wiedziałam. Nie było to mądre kłamstwo. To było głupie kłamstwo. Głupie, bezsensowne kłamstwo. Zacisnęłam dłonie, wbijając sobie paznokcie głęboko w skórę. Na czole kobiety pojawiła się zatroskana zmarszczka. – Ojej, twoja matka pewnie się o nią zamartwia przez te wszystkie grzechotniki i, no cóż, taką pracę. Uśmiechnęłam się. – Moja siostra jest twarda. Nigdy nie widziałam, żeby płakała. – Uśmiechałam się dalej. Mogłam się tak uśmiechać i uśmiechać. Zdałam sobie sprawę, że to z płakaniem to akurat była prawda, i nagle uśmiechanie stało się trudniejsze. Mama Jess zamrugała kilka razy, po czym pokazała na pudełka. – Pewnego dnia być może zechcę je z powrotem. – Rozumiem. Proszę tylko dać znać. – Jess by je wyrzuciła. – Może nie. – Oczywiście, że tak by właśnie zrobiła. Nabijałaby się przede mną ze swojej matki, wyzywając ją od wariatek i powtarzając, że Linda była jej ulubienicą. Potem wysypałaby kamienie do metalowego kubła przed domem, w którym telepałyby się i grzechotały przez cały tydzień za każdym razem, gdy wrzucałybyśmy do niego worki ze śmieciami cuchnące skórkami od bananów. Zanim przyszedłby dzień wywozu śmieci, kompletnie zapomniałaby o tych kamykach. Tylko ja wyobrażałabym sobie, jak zostają przesypane do śmieciarki i wywiezione nie wiadomo gdzie wraz z innymi odpadkami. – Ale tobie... – powiedziała. – Tobie ufam. – Ten sam przypływ radości, gdy wstała i ujęła mój podbródek, przechylając go tak, żebym spojrzała na jej twarz i na drobne zagięcia jej rozwarstwionego makijażu, niczym pęknięcia na starym olejnym obrazie. – Ty rozumiesz, czym jest smutek. Ty wiesz. Obie wiemy. Nagle poczułam kłujące łzy. Nie mogłam się opanować. Matka Jess trzymała mocno moją twarz, więc nie mogłam ich odgonić. Jej oczy też były mokre, ale trwała w bezruchu, nie wiem jakim cudem, aż wymknęła się jej pojedyncza łza, która spłynęła po łuku jej policzka. Wtedy mnie puściła i usiadła prosto, jak wcześniej. Otarła twarz chusteczką, którą wyciągnęła z torebki, i oznajmiła, że jutro po południu ma ponoć padać. Trochę gawędziłyśmy – z pudełkami wciąż na stole – po czym matka Jess powiedziała mi, że nie może już dłużej czekać na córkę, choć chciała się z nią spotkać przez tę całą sytuację z tylenolem, i że musi się zobaczyć z nami obiema, że moi rodzice pewnie bardzo się martwią i że świat, w którym żyjemy, jest straszny i nienormalny, że ludzie robią takie rzeczy. – To po prostu straszne – stwierdziła – i nienormalne, że nie jesteśmy bezpieczni w naszych własnych domach. – Powtórzyła „naszych własnych domach” z tysiąc razy. A może tylko takie odniosłam wrażenie. Napisała wiadomość dla Jess i wyszła. Ja napisałam swoją pracę. Nie pamiętam, o czym była. Może o Jane Eyre. Może o Thomasie Hardym. Miałam wrażenie, że zawsze czytam na zajęciach Thomasa Hardy’ego. Jess wróciła do domu dokładnie w momencie, kiedy zaczęła mi się formować wizja tego, co powinnam napisać. Była strasznie nabuzowana po wyjściu na drinka z jakimś gościem z zajęć „Teorie zmiany postaw” do baru hotelu Orrington, bo chciała dostać kopie starych egzaminów semestralnych, które mieli w bractwie. – Fuj. Ma najtłustszą twarz na świecie, jak kuper sterowca – powiedziała z głośnym westchnieniem, bo twarz jej byłego narzeczonego była idealna. Powiedziała, że liścikiem od matki zajmie się rano, że jej mama jest wariatką, że wszyscy są wariatami i że nienawidzi mężczyzn. Nie zauważyła oplecionych recepturkami pudełek na stoliku.
Około piątej nad ranem, kiedy skończyłam pisać, zebrałam pudełka, zaniosłam je do swojego pokoju i ustawiłam na komodzie z odzysku, tam gdzie stał lakier do paznokci i gdzie kiedyś postawiłam zdjęcia mojej siostry. Obecność lakieru wydała mi się bez szacunku, więc wrzuciłam buteleczki do szuflady. I tak nie podobała mi się połowa kolorów, które dostałam po Jess, bo jej się znudziły. Pudełka tworzyły zgrabny, schludny stosik, równe rzędy, ścianę. Podobało mi się, że zawierają smutek. Podobało mi się, że ten smutek nie był właściwie mój, że gumki trzymały pudełka bezpiecznie zamknięte i że tak naprawdę gdybym otworzyła któreś z nich, zobaczyłabym tylko nic nieznaczące kamyki. Podobało mi się, że matka Jess dała je mnie, a nie swojej córce. Wyciągnęłam z szuflady zdjęcia mojej siostry i ustawiłam je za pudełkami, od najwyższego do najniższego. Kiedy padłam na łóżko, moje skronie pulsowały od gwałtownego bólu głowy i jedyne, o czym byłam w stanie myśleć, to proszek z kapsułek tylenolu, który nadal leżał na stole. To mogła być trucizna, co było szalone, po prostu szalone. Otaczająca mnie ciemność sprawiała wrażenie, jakbym była nią oplątana, aż w końcu zasnęłam, a następnego dnia rano tak łatwo było mi zetrzeć biały proszek z blatu wilgotnym papierowym ręcznikiem i zanieść napisaną na maszynie pracę na zajęcia.