Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Scholes Katherine - Lwica

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Scholes Katherine - Lwica.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Pamięci George’a Adamsona

Rozdział pierwszy Północna Tanzania, Afryka Wschodnia Angel szarpnęła linę umocowaną do uzdy wielbłąda, żeby sprawdzić, czy węzeł zawiązany wokół pnia drzewa mocno trzyma. Zwierzę pochyliło łeb i delikatnie złapało wargami ucho dziewczynki. Uśmiechnęła się i poklepała wielbłądzicę po szorstkiej szyi. Jej wzrok pobiegł w stronę miski z mlekiem, którą postawiła w cieniu. Tłusty płyn z pianką na wierzchu, bielejący w ciemnym drewnianym naczyniu, przypomniał jej, jaka jest głodna. Podeszła pospiesznie do pobliskiego drzewa i uwolniła przywiązanego przy nim młodego wielbłąda. Malec natychmiast podbiegł do matki i zaczął niecierpliwie trącać wymię. Wielbłądzica nie zwracała na niego uwagi. Nie przeszkadzały jej również sakwy i koce przytroczone do boku siodła. Interesowały ją jedynie delikatne listki na czubkach gałęzi ciernistego drzewa. Chwytała je mięsistymi wargami, zrywała i wsuwała do pyska. – Łakomczuch z ciebie, Mama Kitu – powiedziała Angel. Po czym uśmiechnęła się do malucha, który ssał chciwie, głośno chrząkając. – I z ciebie też, Matata. Odwróciła się od wielbłądów, sięgnęła po miskę z mlekiem i trzymając ją w obu rękach, zeszła po niewielkim pagórku ku zbitym ciasno skałkom. Nie miała butów, ale poruszała się pewnie po leżących na ziemi ostrych kamieniach. Dochodząc do skał, przystanęła i spojrzała w dół na pustynny płaskowyż. Było wcześnie, słońce stało nisko nad horyzontem. Ukośne promienie przenikały przez przymglone powietrze, malując ziemię różnymi

kolorami. Piasek na żółto, krawędzie skał na złoto i różowo, a cienie między nimi w ciemnofioletowe i brązowe łaty. Wzrok Angel poszybował w stronę odległego horyzontu i góry w kształcie piramidy. Jej zbocza miały barwę przydymionego błękitu, a szczyt pokrywała biała lawa, która wyglądała jak czapa śniegu. Właśnie tam zmierzały. Widziały ją przez cały dzień między pokrytymi futrem uszami Mamy Kitu. Była to Ol Doinyo Lengai, Góra Boga. Święta góra Masajów. Wyszedłszy zza skał, skierowała się do wielkiego, płaskiego kamienia, przy którym po turecku siedziała jej matka. Kamień przypominał kształtem stół i wyglądał, jakby go tu ktoś specjalnie umieścił, żeby turyści mogli się zatrzymać i podziwiać widok. Laura miała na sobie bawełnianą tunikę i spodnie, takie jak Angel, a na głowie wzorzysty zawój. Pochylała się w przód i odganiała muchy z placków chlebowych i daktyli leżących na kamieniu. Angel podała matce miskę z mlekiem. – Dziękuję – odrzekła, po czym uniosła naczynie do ust i upiła łyk. Gdy je opuściła, na ustach pozostała jej biała pianka. – Uhm, nie zgrzyta w zębach – dodała z aprobatą w głosie. – Pilnowałam, żeby piasek nie dostał się do środka – oznajmiła Angel. – Bardzo dobrze. – To dlatego, że nie jestem już mała – rzekła rezolutnie dziewczynka. – I zobacz. – Rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, trącając językiem ruszający się przedni ząb. Laura przyjrzała mu się z uwagą. – Powinnaś pozwolić mi go wyrwać. – Nie – odparła Angel, kręcąc głową. – Możesz go połknąć – ostrzegła Laura. – A wówczas nie

przyjdzie do ciebie zębowa wróżka. Angel spojrzała na nią zaskoczona. – Kto to jest zębowa wróżka? Laura sięgnęła po jeden z placków chlebowych i podała córce razem z miską mleka. – W Anglii rodzice opowiadają dzieciom, że jeżeli włożą mleczne zęby pod poduszkę, wróżki w nocy je zabiorą, a w zamian zostawią monety. – Robiłaś tak? – spytała Angel. – I przychodziły? – Czasami – odpowiedziała Laura. – Ale nie za każdym razem. Mówiąc to, zdjęła zawój z głowy. Był to kawałek barwnego materiału kitenge, którym okrywały się miejscowe kobiety, niegdyś w jasnych kolorach, teraz wyblakły i wystrzępiony na brzegach. Długie blond włosy w tym samym odcieniu co córki opadły jej na ramiona. Były sztywne i zakurzone. Laura przeczesała je palcami, owinęła głowę materiałem i starannie wsunęła długie pasma pod zawój. Potem spojrzała na córkę. – O co chodzi? – spytała. Angel marszczyła czoło. – Tylko że my nie mamy poduszek. – Nic nie szkodzi. Zresztą tu chyba nie mają zębowych wróżek. Dziewczynka zmrużyła oczy w zamyśleniu. – Chyba mają. Laura uśmiechnęła się. – Jedz. Nieprędko się teraz zatrzymamy. Gdy Angel zatopiła zęby w placku chlebowym, kobieta wstała.

– Manyata[1] jest na końcu tego płaskowyżu – oznajmiła, wskazując na bielejący w oddali szczyt. – Musimy dotrzeć tam przed nocą. – Może zabiją dla nas kozę – rzekła Angel z pełnymi ustami, rozsypując okruszki chleba. – Zjadłybyśmy gulasz mięsny. – Nie spodziewają się nas – odparła Laura. Mała spojrzała na matkę z niepokojem w niebieskich oczach. – Może nie wpuszczą nas do wioski. – Wpuszczą. Wódz jest bratem Walaity. Gdy mu powiemy, kim jesteśmy, i przekażemy podarunki, które siostra dla niego przygotowała, z radością nas powita. Angel wstała i podążyła za wzrokiem Laury wpatrzonym w przestrzeń. – Powiedz mi jeszcze raz, co będziemy robić – poprosiła. Laura położyła dłoń na głowie córki. – Zaprowadzimy Mamę Kitu i Matatę do bomy[2], gdzie trzymają zwierzęta. Potem rozstawimy namiot przed chatą wodza. – Ale nie zostaniemy tam. – Nie. Jutro zostawimy wielbłądy w manyacie i ruszymy do wodospadu. Tam zaczekamy, aż ktoś nas podwiezie do głównej drogi. – A kto nas podwiezie? – Angel skakała podekscytowana, czekając na odpowiedź matki. – Wazungu. Biali ludzie uczestniczący w safari. Kobiety w okularach przeciwsłonecznych i z różową szminką na ustach oraz mężczyźni z wielkimi aparatami fotograficznymi.

Angel zachichotała. – A co jeszcze będą mieli? – Nie pamiętam. – Co będziemy robiły na głównej drodze? – Złapiemy autobus do miasta. – Do miasta – westchnęła cicho Angel. – Pojedziemy do miasta… – Ale jeżeli się nie pospieszymy, nigdzie nie pojedziemy. Laura zebrała resztki jedzenia i dała znak córce, żeby wzięła pustą miskę po mleku. Potem ruszyła w stronę wielbłądów. Angel poczłapała za nią, machając miską zawieszoną na kawałku sznurka z sizalu, przeciągniętego przez otwór wydrążony w krawędzi. Nagle usłyszała stłumiony okrzyk zaskoczenia i spostrzegła, że matka stoi nieruchomo, patrząc na krzewy rosnące tuż przy jej nodze. Zaniepokoiła się, że matka stanęła w pół kroku i nie idzie dalej. Podbiegła do niej, przyciskając miskę do piersi. – Uważaj – ostrzegła ją Laura. – Był tu wąż, ale uciekł. – Wyraźnie pobladła i drżała. – Coś poczułam. Chyba mnie ugryzł. Podciągnęła nogawkę spodni. Na wysokości łydki widniały dwa małe, czerwone ślady. Angel spojrzała na matkę. W szeroko otwartych oczach Laury czaił się strach. – Nie zauważyłam go – powiedziała drżącym głosem. – Był taki szybki, a potem uciekł. – Musisz się położyć – oznajmiła Angel. – Nie możesz chodzić, jeśli wąż cię ugryzł. Laura wciągnęła powietrze w płuca, po czym wolno je wypuściła.

– Tak, masz rację. Usiadła na ziemi, starając się nie ruszać chorą nogą. Ściągnęła zawój z głowy, usiłując rozplątać węzeł, lecz nie była w stanie. Angel wzięła od niej szal, rozwiązała go i podała matce. Laura zaczęła owijać nim nogę od kolana ku śladom ugryzienia. Potem obie przyjrzały się dwóm rankom. Skóra wokół nich była lekko spuchnięta. – Boli cię? – spytała Angel. – Nie bardzo – odparła Laura. – Prawie wcale. – Wzięła głęboki oddech. – Może to nie był jadowity wąż. Nie wiem, jakie występują na tym terenie. – Popatrzyła na nogę. – Może było to niegroźne ukąszenie. Czasami wąż gryzie, ale nie ma już jadu. Czasami nie zdąży wbić się głęboko. Ten był bardzo szybki. – Uśmiechnęła się do córki uspokajająco. – Powinnyśmy jechać dalej. Oprę nogę o siodło i nie będę nią ruszała. Angel kiwnęła głową. – Musimy dojechać do manyaty. – Tak, musimy – przyznała Laura. Angel wbiegła na wzniesienie, gdzie stały wielbłądy. Dobrze, że zatrzymały się jedynie na krótki postój. Gdyby musiała zwijać namiot i sama załadować wszystkie rzeczy, trwałoby to wieki. A tak wystarczyło jedynie odwiązać Mamę Kitu i przyprowadzić ją do Laury. Rytmiczne stąpanie wielbłąda uspokajało ją. Mama Kitu była dobrą wielbłądzicą – można jej było zaufać. Nawet w okresie rui nie kopała i nie gryzła właścicieli. Nie trzeba jej było krępować i zawsze się dawała łatwo złapać. Gdy doszły do miejsca, gdzie leżała Laura, Mama Kitu posłusznie

uklękła na dany przez Angel znak. Matata, wyczuwając wiszące w powietrzu napięcie, krążył niespokojnie wokół matki. Angel usiłowała go odpędzić, bojąc się, że nadepnie na Laurę. – Idź sobie! – zawołała, machając rękami, lecz nie zwracał na nią uwagi. – Idź sobie! A sio! – krzyknęła ponownie. Jej głos odbił się echem w nieruchomym powietrzu. Zaczęła się coraz bardziej denerwować. – Już dobrze, Angel. Musisz zachować spokój i pomóc mi. W głosie matki zabrzmiał znajomy ton, którego używała podczas pracy z ludźmi. Spokojny i zdecydowany, dodający sił. Angel kiwnęła głową, postanawiając, że będzie dzielna. Gdy Laura usadowiła się na wyłożonym kocami siodle, Angel usiadła przed nią i chwyciła linę przywiązaną do uzdy Mamy Kitu. Matka objęła córkę, gdy wielbłądzica zaczęła prostować nogi, po czym oparła się o jedną z toreb umocowanych z tyłu, wyciągnęła nogę w przód i oparła ją o drewnianą ramę. Angel uniosła nogę, robiąc Laurze miejsce, ale nadal utrzymywała równowagę. Gdy schodziły ze wzniesienia, matka jęknęła z bólu. Angel obejrzała się przez ramię. – Będzie łatwiej na płaskim terenie – pocieszyła ją Laura z lekkim uśmiechem. Mama Kitu zeszła ze wzgórza. Dalej grunt był płaski, ale zasypany kamieniami, tu i ówdzie rosły karłowate drzewa. Angel spoglądała przed siebie, na koniec płaskowyżu. Każdy krok przybliżał je do manyaty. Oczyma wyobraźni ujrzała, jak

wchodzą do wioski. Będą tam ludzie, którzy im pomogą. Tylko co zrobią? Wszystko zależało od tego, czy ten wąż był groźny i ile jadu zdołał wpuścić. Przypomniała sobie pasterza z wioski nad rzeką, którego ugryzła żmija. Przez wiele dni leżał w chacie i jęczał z bólu. W końcu przeżył. Mnóstwo ludzi umiera jednak od ugryzienia węża. Każdy to wie. Dlatego ludzie zabijają każdego węża, który pojawia się w pobliżu ich domów. Angel poczuła przypływ gniewu. Dlaczego mama nie uważała? Sama nieustannie suszyła jej głowę o to, żeby starannie mocowała moskitierę, nie wchodziła do stojącej wody i patrzyła pod nogi, zwłaszcza gdy chodziła boso. – Co chcesz robić w mieście? – Głos Laury przerwał jej rozmyślania. Angel przełknęła ślinę i utkwiła spojrzenie w odległej górze. – Nie wiem. – No to wymyśl coś. Głos matki brzmiał normalnie, Angel zaczęła się więc uspokajać. – Chcę zobaczyć karuzelę. Taką dużą, z kwiatami rosnącymi w środku i posągiem. Laura zaśmiała się cicho. – I co jeszcze? – Chcę kupić aiskrimu od człowieka z wózkiem. – Ja też chcę zjeść lody i… kupić nową sukienkę. Angel uśmiechnęła się, rozpoznając grę w zakupy. – A ja chcę kupić lody, nową sukienkę i szkolny mundurek. – Przecież ty nie chodzisz do szkoły – zaprotestowała matka. – Ja cię uczę. – Jej głos brzmiał słabo, ale wyraźnie na tle głuchego stąpania wielbłąda.

– No i co, ale chcę mieć mundurek. Wtedy będę wyglądała tak samo jak inne dzieci – odparła Angel. – Zresztą tak postanowiłam. Czekała na odpowiedź Laury. W ciszy, jaka zapadła, skrzypienie skóry ocierającej się o skórę, brzęk tykw z wodą, śpiew tkaczy brzmiały wyjątkowo głośno. Obejrzała się przez ramię i z przerażeniem zauważyła, że Laura z trudem oddycha i dosłownie leży na sakwach. Po chwili zaczęła zsuwać się na bok. Angel szarpnęła za linę i kazała wielbłądzicy usiąść na ziemi. Starała się utrzymać Laurę w siodle, gdy Mama Kitu ugięła nogi i opuściła się na zad. Ciało matki było ciężkie i bezwładne. Gdy wielbłądzica przysiadła na ziemi, Laura zsunęła się na piasek. Leżała nieruchomo, oddychając spazmatycznie. Na czole i górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Angel wpatrywała się w nią z przerażeniem. – Ugryzł cię i wpuścił jad. Laura oblizała wargi. – Angel, posłuchaj. Musisz mnie tu zostawić i jak najszybciej dotrzeć do manyaty. Szaman ma czarny kamień. Przyślą kogoś po mnie. – Nie chcę jechać – odrzekła Angel. Wiedziała, że zachowuje się jak dziecko, które nadal chce być noszone na plecach. – Musisz zrobić, co mówię – powiedziała Laura łagodnym tonem. – Najpierw jednak podaj mi torbę. Angel odwiązała od siodła zniszczoną, skórzaną torbę i podała matce. Gdy przykucnęła i odpięła paski mocujące górną część, poczuła przypływ nadziei. Tyle razy widziała, jak Laura sięga do tej torby i wyjmuje coś, co rozwiązywało problem. Może ma tam lekarstwo, które jej pomoże.

Włożyła rękę do środka i wyczuła dużą, plastikową torebkę z białym tabletkami. – Co chcesz? – spytała. – Wyjmij portfel. Jest w nim paszport. Angel popatrzyła na matkę, zastanawiając się, czy majaczy w gorączce. – Proszę – wyszeptała Laura. Spełniając jej prośbę, sięgnęła do wnętrza torby i wymacała portfel. Potem wsunęła do niego palce, wyczuła twarde krawędzie paszportu i wyjęła małą książeczkę. Laura jęknęła. Miała półprzymknięte oczy i mrużyła je, jakby usiłowała się skupić. – Schowaj go do kieszeni i nie zgub. Poproś wodza, żeby zaprowadził cię do strażnika w parku narodowym. Pokaż mu paszport i powiedz, że jestem twoją matką. Dzięki temu ludzie będą wiedzieli, kim jesteś. Matka zamknęła oczy. Angel obserwowała ją przez chwilę, odganiając natrętne muchy. Oddychała jakby swobodniej, ale nadal wyglądała na zmęczoną i bladą. Może musi jedynie odpocząć, pomyślała. Potem poczuje się lepiej i będą mogły ruszyć w drogę. Popatrzyła na paszport leżący na kolanach. Nie rozumiała, dlaczego mama chce, żeby włożyła go do kieszeni zamiast do torby. I dlaczego ma go pokazać strażnikowi leśnemu. To ważny człowiek, jak wszyscy rządowi urzędnicy, ale czemu miałby go interesować paszport? Zmarszczyła czoło w zamyśleniu i nagle przypomniała sobie słowa matki: „Dzięki temu ludzie będą wiedzieli, kim jesteś”. Wpatrywała się w nieruchomą postać leżącą na ziemi i powoli docierał do niej sens jej słów.

Laura nie miała nadziei na ratunek. Chciała, żeby ona pojechała do manyaty, lecz nie liczyła na to, że ponownie zobaczy córkę. Poczuła suchość w ustach i ucisk w żołądku. Przypomniała sobie coś, co matka powiedziała któregoś dnia do przyjaciół z figowej wioski. Dotknęła ramienia Laury, a potem nim potrząsnęła. Matka otworzyła oczy i spojrzała na nią. – Czarny kamień nie pomoże – powiedziała Angel. – Nie wierzysz w niego, prawda? W oczach Laury zalśniły łzy. – Nie. – Czy ty umrzesz? – zacinając się, spytała Angel. Ciche łkanie wyrwało się z gardła matki. Otworzyła usta, ale nie odpowiedziała. Angel siedziała i nie odrywała od niej wzroku. W tym momencie liczyło się tylko to. Pomyślała, że jeżeli się nie poruszy, będą jeszcze długo patrzyły sobie w oczy. Przez twarz matki przebiegł spazm bólu. Angel zapragnęła zrobić coś, co przyniosłoby jej ulgę. Chwyciła więc brzeg tuniki i otarła Laurze pot z czoła. Potem ostrożnie osuszyła też miejsce nad górną wargą. Te drobne gesty trochę ją uspokoiły. Starała się być delikatna niczym motyl siadający na kwiatku. Przypomniała sobie, jak matka pielęgnowała Walaitę, siostrę wodza. Kilka tygodni temu siedziały razem przy jej łóżku w mrocznej, zadymionej chacie. Było wiadomo, że kobieta jest umierająca. Rak zaatakował jej ciało. „Obiecuję ci – powiedziała Laura, ujmując dłoń Walaity – że zostanę przy tobie aż do końca”. W półmroku panującym w chacie Angel dostrzegła ulgę na

twarzy Walaity. Wzięła matkę za rękę. – Nie bój się, mamo – rzekła. – Zostanę przy tobie aż do końca. Zawsze będzie paliła się lampa. Nigdy nie zapadnie kompletna ciemność. Laura uśmiechnęła się. Łzy spłynęły jej wzdłuż skroni do splątanych włosów. – Kocham cię, Angel. Jesteś taka… dzielna. Ale nie możesz tu zostać. Musisz ruszać w drogę – dodała, z trudem chwytając oddech. – Nie boję się śmierci. Wiesz o tym. Boję się o ciebie. Zostaniesz sama. Musisz wziąć Mamę Kitu i Matatę… – Nie – przerwała Angel. – Nigdzie nie pójdę. Laura pokręciła bezradnie głową. – Nie bądźże uparta. Nie teraz… W tym momencie Matata zdecydował się podejść. Obszedł wielbłądzicę, usiłując zmusić ją do wstania, żeby móc się napić mleka. Potem zaczął trącać nosem głowę i ciało Laury. Angel odepchnęła go. Powinna odprowadzić na bok oba wielbłądy, żeby nie przeszkadzały matce. Odczepiła przytroczoną do siodła tykwę z wodą, nakazała wielbłądzicy wstać i poprowadziła ją do ciernistego drzewa. Matata oczywiście za nimi pobiegł. Przywiązała linę do gałęzi i wróciła do Laury. Pochyliła się i wlała jej wodę do ust, którą matka zdołała połknąć. – Dobrze. – Angel kiwnęła głową. Chora osoba musi pić. Ważne, żeby miała dość wody. Słońce stało już wysoko na niebie i zaczynało mocno prażyć. Co prawda, niedaleko rosło kilka cherlawych ciernistych krzewów, ale nie da rady przeciągnąć matki w ich cień. Za to przy jej głowie leżał wielki kamień, mniej więcej taki jak Angel.

Sięgnęła do skórzanej torby i wyjęła z niej kremową kitenge w różowe i brązowe ptaki. Laura okrywała nią głowę, gdy wchodziły do muzułmańskiej wioski. Jeden koniec materiału położyła na kamieniu i przycisnęła go kilkunastoma mniejszymi, a resztą przykryła ciało matki. Zrobiła w ten sposób prowizoryczną moskitierę, tylko że nogi pozostały odkryte. Ale przynajmniej twarz i ciało znalazły się w cieniu. Cofnęła się i spojrzała z dumą na swoje dzieło. Laura często jej powtarzała, jaka jest użyteczna i pomocna. Powiedziała, że to dlatego, że Angel często pomaga jej w pracy. I dlatego, że wychowała się w wioskach, w których dzieci zajmowały się zwierzętami, zamiast chodzić do szkoły, a gdy rodzice byli chorzy lub umierali, musiały opiekować się młodszym rodzeństwem. Angel lubiła tak myśleć o sobie i starała się być silna i odpowiedzialna. Przed wejściem pod moskitierę podciągnęła nogawkę na chorej nodze Laury. Kolano było czerwone i spuchnięte, a skóra napięta w miejscu, gdzie zaczynał się opatrunek z szala. Angel zagryzła wargę, zastanawiając się, czy nie powinna go odwinąć. Nie wyglądał dobrze. Ale matka tak starannie obandażowała nogę, że postanowiła niczego nie ruszać. Usiadła przy głowie Laury. Promienie słońca przenikały przez moskitierę, barwiąc twarz matki na różowo. Na pierwszy rzut oka wyglądała zdrowo, tylko z kącika ust ciekła szarawa ślina. Angel wytarła ją, ale po chwili znowu się pojawiła. Czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność, to płynął wolno, to znowu przyspieszał. Nie tak dawno jechały do manyaty i rozmawiały o tym, co kupią w mieście. Tymczasem skończyła się woda w tykwie. Wlewała po kilka kropel matce do ust, potem

wypijała sama. Trzeba będzie pójść po drugą butelkę z zapasów przytroczonych do siodła. Spojrzała na roztaczający się przed nią krajobraz. Pastelowe światło poranka lśniło teraz oślepiającym blaskiem. Piasek i skały na powrót stały się szare. Nawet zielone drzewa i krzewy pokrywał szary pył. Barwne plamy tworzyły jedynie jasnoróżowe pustynne róże rosnące na dziwnie wyglądających, bezlistnych krzewach. Angel patrzyła obojętnie na szarą ziemię, gdy nagle Laura się poruszyła. Dziewczynka przeniosła wzrok na matkę. Laura marszczyła czoło i otwierała usta jak ktoś, kto chce wydostać się na powierzchnię mrocznego jeziora, kto płynie ku światłu. – Angel? Głos matki był natarczywy i mała pochyliła się nad nią. – Jestem, mamo. Czekała, aż Laura się odezwie, lecz żadne słowa nie wyszły z jej ust. Zaczęła więc gładzić matkę po głowie, starając się nie zaczepić palcami o splątane pasma. Laura często to robiła, gdy córka miała gorączkę. I śpiewała piosenkę. Angel przypomniała sobie melodię i słowa i zaczęła cicho śpiewać. – Lala salama mtoto. Śpij moja maleńka. Gdy się obudzisz, zobaczysz… Piosenka miała mnóstwo zwrotek, w każdej pojawiały się zwierzęta, ptaki i osoby uczestniczące w życiu dziecka. Odśpiewała wszystkie zwrotki i zaczęła od początku. Gładziła matkę po włosach i śpiewała, nawet gdy oddech Laury stał się chrapliwy i urywany. Tylko słone łzy zaczęły jej płynąć po policzkach i wpadać do ust. Angel płakała i śpiewała. Przekonywała siebie, że jeżeli będzie śpiewać, matka nie przestanie oddychać. Ale jej oddech stawał się coraz płytszy,

potem zmienił się w szept, a w końcu w ciche westchnienie. Angel znieruchomiała z palcami we włosach matki. Gęste pasma były mokre od potu i zapiaszczone. Dziewczynka czekała, wstrzymując oddech. Usłyszała jedynie szum wiatru buszującego w krzewach i odległe wołanie kruka. Pochyliła się i przyłożyła policzek do piersi matki. Zamknęła oczy i wytężyła słuch, usiłując wychwycić bicie serca. Odpowiedziała jej jedynie cisza. * Podmuch wiatru szarpnął baldachimem i wyrwał brzeg materiału spod przytrzymujących go kamieni. Angel złapała go w ostatniej chwili i wtuliła twarz, szukając zapachu kadzidła, charakterystycznego dla perfum matki. Wiedziała, że musi iść do wielbłądów i ruszyć w drogę, póki jest jeszcze dzień. Ociągała się jednak. Mówiła sobie, że jeżeli zostanie na miejscu, to czas się zatrzyma i znany jej świat nie zniknie. Sięgnęła do kieszeni tuniki i wyjęła paszport. Wiedziała, co było w małej książeczce – matka pozwalała do niej zaglądać, pod warunkiem że potem odłoży ją na miejsce. Zwykle patrzyła na stronę z fotografią Laury. Wyglądała na niej zupełnie inaczej – miała starannie ułożone, krótko ścięte włosy, szminkę na ustach i naszyjnik jak te kobiety uczestniczące w safari. Teraz jednak w ogóle na nią nie spojrzała, przerzuciła też strony z pięknymi pieczątkami w różnych kolorach i wzorach. Od razu otworzyła paszport na ostatniej stronie i przeczytała słowa napisane ręką Laury. James Kelly, 26 Brading Ave, Southsea, Hampshire, Anglia. James to brat matki. Nigdy nie był w Afryce, więc Angel go nie znała. Kiedyś przysłał jej prezent – piękną lalkę, ale tak delikatną, że nie można było się nią bawić. Matka pewnego dnia

zaczęła o nim opowiadać. Angel była wtedy młodsza, ale dobrze zapamiętała tę rozmowę. Siedziały na cementowej podłodze werandy przed domem Sióstr Miłosierdzia i czekały na prowiant. – Nie ożenił się i nie ma dzieci – powiedziała wtedy Laura. – Mieszka w pięknym, dużym domu nad morzem. Na jej twarzy malowała się powaga. Angel poczuła niepokój. – Czemu mi o nim mówisz? – spytała. – Gdyby coś mi się stało, James się tobą zaopiekuje. Kazałam mu przyrzec, że to zrobi, bo nie masz ani baby, ani bibi, czyli ani ojca, ani babci. Angel milczała, bo ogarnął ją smutek i dziwne myśli przyszły jej do głowy. – Jeżeli coś ci się stanie – powiedziała w końcu – sama dam sobie radę. Będę jak Zuri. – Z białymi dziećmi jest inaczej – odparła Laura głosem łagodnym, lecz zdecydowanym. Chciała coś jeszcze rzec, lecz Angel wstała i odwróciła się do niej plecami. Czuła mdłości, strach i… gniew. Nie chciała, żeby matka mówiła takie rzeczy. Nie chciała nawet myśleć o tym, że coś złego może spotkać mamę i co ona wtedy zrobi. Już chciała odejść, gdy nagle przypomniała sobie powiedzenie, które usłyszała w wiosce, i natychmiast powtórzyła je Laurze. – Nieszczęście ma dobry słuch. Jeżeli je wypowiesz, to przyjdzie. Laura nigdy więcej nie poruszyła tego tematu. Angel zacisnęła dłonie na paszporcie, wpatrując się w adres wypisany czarnym atramentem. Zatrzymała wzrok na ostatnim wyrazie. Anglia. Laura opowiadała jej o Anglii.

Wszyscy tam mieli dużo pieniędzy, a dzieci bawiły się w domach zabawkami. Ludzie mieszkali w miastach z dobrymi szpitalami, ale było tam więcej obcych niż przyjaciół. Zamiast wielbłądów jeździły samochody… Angel pozwoliła, żeby książeczka w twardych okładkach sama się zamknęła. Położyła ją na dłoni, jakby oceniała ciężar, po czym zamachnęła się i wyrzuciła, patrząc, jak szybuje w powietrzu i ląduje między dwiema skałami – ciemnoczerwony prostokąt na szarym piasku. Przycisnęła kolana do piersi i oparła na nich czoło. Czuła się zmęczona i pusta, jakby całe życie z niej wyciekło. Wyobraziła sobie, że zostaje tu na zawsze. Ona, Matata i Mama Kitu. Jej rodzina… Nagle gdzieś blisko zatrzepotały skrzydła i dobiegł ją cichy szelest piór wielkiego ptaka. Uniosła głowę i zobaczyła, że nadlatuje drugi. Były to sępy, brzydkie ptaki z haczykowatymi dziobami i ciężkimi powiekami. Skąpe upierzenie nadawało im niezdrowy wygląd, jakby żywiąc się padliną, przejmowały choroby swoich ofiar. Angel zerwała się na równe nogi. – Nendeni! Nendeni mbali! Precz! Precz stąd! Ptaki zamachały skrzydłami i odleciały, by po chwili wrócić i usiąść w pewnej odległości. Angel popatrzyła na leżącą na ziemi Laurę. Wiedziała, że wkrótce zleci się tu więcej sępów i nie zdoła ich przegonić. Spojrzała na wielbłądy. Gdyby udało jej się przenieść matkę na Mamę Kitu, mogłaby ją zabrać do manyaty. Ale sępów nie da się powstrzymać. Podlecą do wielbłądzicy, a ona spłoszy się i ucieknie. Przyleciał trzeci sęp i usiadł na piersi Laury. Podbiegła do

niego, machając rękami. Tak jak inne ptaki usiadł na pobliskiej skale. Pospiesznie przykryła matkę materiałem, podkładając jeden koniec pod jej stopy, a drugi ciągnąc w stronę głowy. Tu zatrzymała się na chwilę i odsunęła przyklejone do ciała pasmo włosów. Łza spłynęła jej po policzku i upadła na bladą skórę. Angel zakryła matce twarz i wygładziła tkaninę. Potem zaczęła zbierać kamienie i układać je na okrytym kitenge ciele. Upał trochę zelżał. Wokół było mnóstwo kamieni, ale i tak czekała ją ciężka praca. Chropowata wulkaniczna skała raniła jej dłonie. Sięgając po kamień, musiała sprawdzić, czy nie ma pod nim skorpionów ani węży. Sępy podlatywały coraz bliżej prowizorycznego grobu. W końcu udało jej się obłożyć kamieniami cały materiał. Na wszelki wypadek dołożyła jeszcze kamieni, żeby zabezpieczyć grób. Sępy zaczęły machać skrzydłami i skrzeczeć, jakby to, co zrobiła, rozgniewało je. Angel znieruchomiała. Te ptaki czasami potrafiły zaatakować człowieka. Może nie dorosłego i silnego, ale małe dziecko, które nie umie się bronić… Nie jesteś mała, szepnął wewnętrzny głos. Jesteś starsza od Zuriego, który pasie krowy. I znacznie silniejsza. Zawsze pokonujesz go w walce. Chwyciła kamień, wstała i odwróciła się w stronę sępów. Nie patrzyły na nią. Haczykowate dzioby skierowały na prawo od niej. Popatrzyła w tamtym kierunku i poczuła strach, gdy zobaczyła, co je zaniepokoiło. Fisi. Hieny. Całe stado. Znajdowały się jeszcze dość daleko, ale zbliżały się szybko, sadząc tymi swoimi dziwnymi susami. Biegnąca na przodzie samica wydała z siebie długi okrzyk przypominający

śmiech szaleńca. Matata przywiązany do ciernistego krzewu beknął przerażony. Zaniepokojona Mama Kitu uniosła wysoko łeb. Angel przeniosła wzrok z hien na wielbłądy, zastanawiając się, czyby nie wyjść zza skały i nie pobiec do nich. Mama Kitu odgoniłaby je kopnięciami. Ale nie miała pewności, czy zdąży do nich dotrzeć. Nie chciała, żeby ją złapały na otwartej przestrzeni, między skałą a wielbłądami. Straciła cenne sekundy i hieny znalazły się przy grobie, warcząc i kaszląc, gdy wąchały stos kamieni. Angel patrzyła na nie zdjęta strachem. Największa z nich musiała zostać ranna w jakiejś walce, bo coś różowego zwisało jej z rany na szyi. Z wolna odwróciła w stronę Angel parchaty łeb. Ponownie rozbrzmiał upiorny śmiech zakończony wysokim dźwiękiem – groźny, szyderczy śmiech ze znakiem zapytania na końcu. Dziewczynka złapała torbę matki, zamachnęła się i trafiła hienę w głowę. Twarda skóra wydała głuchy odgłos w zetknięciu z włochatą czaszką. Hiena cofnęła się, lecz po chwili zrobiła krok w przód, szczerząc kły. Pozostałe poszły za jej przykładem i powietrze wypełnił odrażający zapach. Angel zaniemówiła ze strachu. Machnęła torbą raz i drugi. Zwierzęta zawyły z wściekłości, ale cofnęły się jedynie o kilka kroków, po czym znowu podeszły. – Mamo! Mamo! – krzyknęła Angel rozdzierająco, chociaż wiedziała, że to próżne wołanie. – Mamo… – załkała. – Pomóż mi. Jak przez mgłę docierało do niej przerażone porykiwanie wielbłądów. Powietrze wypełniło się różnymi dźwiękami – dyszeniem hien, podekscytowanym skrzeczeniem sępów i piskliwym zawodzeniem, przypominającym płacz niemowlęcia,

które wydobywało się z jej ust. Nagle dołączył do nich kolejny dźwięk – głośny, niski ryk. Przetoczył się nad ziemią niczym fala, zmiatając inne na swojej drodze. Hieny zastrzygły uszami i odwróciły w jego stronę tępe pyski. Szła ku nim lwica, stawiając długie, płynne kroki. Jej grzbiet falował w popołudniowym słońcu. Przystanęła przy płaskim kamieniu, gdzie Laura i Angel jadły śniadanie, odchyliła łeb i ponownie zaryczała, ukazując wielkie zęby i długi, różowy język. Angel utkwiła w niej wzrok. Kątem oka zauważyła, że hieny uciekają chyłkiem. Największa z nich przez chwilę kopała piasek tylnymi łapami i warczała, lecz gdy lwica podeszła bliżej, też umknęła. Trzask łamanych gałęzi zmusił Angel do spojrzenia w stronę wielbłądów. Mama Kitu cofała się przerażona, a konar drzewa, do którego była przywiązana, zawisł na linie i uderzał o jej nogi. Angel patrzyła, jak wielbłądzica wbiega na wzgórze, a Matata za nią. Cofnęła się do skały, gdy zobaczyła, że lwica zbliża się ku niej. Wiedziała, że nic jej teraz nie uratuje. Przed oczyma mignęły jej czerwone ochłapy mięsa, wiszące na drzewie przed sklepem rzeźnika, z białymi pasami tłuszczu, oblepione przez muchy. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, nie mogła oddychać. Zaraz jednak pomyślała, że umrze tu jak Laura i nie będzie musiała dalej żyć. Uspokoiła się, zamknęła oczy i czekała na lwicę. Zapadła głęboka cisza. Angel czekała, aż usłyszy stąpanie łap, ale dotarł do niej jedynie świergot ptaków i brzęczenie owadów. Czyżby lwica zamierzała zostawić ją w spokoju? Zaraz jednak poczuła wilgotny zapach piżma i ciepły oddech na twarzy.

Otworzyła oczy. Lwica stała na wprost niej. Na jasnobrązowej brodzie i pysku widniały ślady świeżej krwi. Zdrętwiała ze strachu patrzyła, jak potężne szczęki się otwierają, ukazując czarne dziąsła, ostre zęby i zwinięty, różowy język. Z gardła drapieżnika wydobył się niski dźwięk, ale zamiast zmienić się w ryk, przeszedł w ciche, łagodne wołanie, które zawisło w powietrzu niczym dźwięczna nuta. Angel otworzyła usta ze zdziwienia. Uniosła głowę i napotkała wzrok lwicy. Przez dłuższą chwilę spoglądała w jej czyste, złociste oczy. Potem jednak przypomniała sobie słowa Zuriego. „Nigdy nie patrz w oczy dzikiemu zwierzęciu, chyba że chcesz z nim walczyć”. Pospiesznie uciekła spojrzeniem w bok. Kątem oka zauważyła, że lwica otwiera pysk i poczuła suchy, szorstki język na policzku. Ponownie rozległo się śpiewne wołanie, lecz tym razem brzmiało jak cichy pomruk. Gdy Angel stała na sztywnych nogach, wyczuła jakiś ruch za lwicą. Ostrożnie uniosła wzrok i zobaczyła puchate, cętkowane lwiątko. Patrzyło na nią okrągłymi, żółtymi oczyma okolonymi czarną kreską na powiekach. Pojawiło się drugie lwiątko i trzecie. Lwica nie zwracała na nie uwagi. Zrobiła krok w tył, jakby czekając na ruch Angel. Gdy dziewczynka nie drgnęła, lwica spuściła brązowawy łeb i trąciła ją nosem. Gdy i to nie dało rezultatu, ponownie pchnęła ją nosem. Angel przesunęła się wzdłuż skały. Gdy znalazła się na otwartej przestrzeni, lwica ruszyła za nią. Przerażona i zdezorientowana poszła niepewnie dalej, mijając złamane drzewo, do którego była przywiązana Mama Kitu. Trzy lwiątka kręciły się wokół jej stóp, dotykając ich mokrymi noskami. Gdy wspięły się na wzniesienie, lwica zrównała się z Angel. Dziewczynka spojrzała przed siebie, uważając na to, gdzie

stawia stopy. Wyczuła instynktownie, że nie może się potknąć. Nie wolno jej upaść, jakby była kimś słabym i bezużytecznym. Musi pokazać, że jest odważna i silna. Lekko wzruszyła ramionami, opanowała drżenie nóg i zmusiła je do miarowego chodu. Świecące za plecami popołudniowe słońce rzucało smukły cień jej sylwetki na ziemię. Wokół stóp dziewczynki krążyły cienie lwiątek, a cień lwicy sunął po ziemi pewnie i bez strachu. 1 manyata (suah.) – wioska (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). 2 boma (suah.) – zagroda.