Wszystkim moim przyjaciołom operatorom.
Tak często pokazywaliście mnie w korzystnym świetle.
Ja pokazałam was w krzywym zwierciadle, mam nadzieję, że mi wybaczycie...
===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
M
Więcej na: www.ebook4all.pl
1
„Chcę żyć w bajce”.
VIVIAN (JULIA ROBERTS)
w filmie Pretty Woman
axou, muszę ci coś powiedzieć.
Siedzę przy stole ze swoim przyszłym mężem w dużym domu w Saint-Lambert, gdzie
od kilku tygodni w zasadzie mieszkam.
Jest poświąteczny wtorek, więc przygotowałam prostą kolację: gravlax, mieszankę sałat
z granatem i grzanki z rozmarynem. A na przystawkę – cappuccino grzybowe. Upijam łyk
białego wina dla kurażu.
– Chodzi o nasz ślub.
– Słucham cię, Charlotte. – Maxou odkłada widelec, żeby poświęcić mi całą uwagę.
Im lepiej znam swojego faceta, Maximiliena Lhermitte’a, tym mocniej jestem w nim
zakochana. Rano, gdy się budzę i widzę jego piękne, jasne włosy, szczypię się, żeby sprawdzić,
czy nie śnię. I takjest codziennie, odkąd w Boże Narodzenie mi się oświadczył.
– Wiesz, szef poprosił mnie o przysługę.
– Charlotte, umawialiśmy się, że to będzie kameralna uroczystość. Po co zaprosiłaś szefa?
– Nie, nie, spokojnie. Nie zaprosiłam go. Taknaprawdę chodzi o program...
Od dwóch lat jestem researcherką w programie telewizyjnym Totalement Roxanne. Tytuł
pochodzi od imienia prowadzącej, Roxanne D’Amour. Trochę gotowania, trochę wystroju wnętrz
i debata telefoniczna na tematy w stylu: „Czy seks kiedykolwiekzniszczył waszą przyjaźń?”.
– Wiesz, że program cienko przędzie. Oglądalność spada i robimy wszystko, żeby znów
przyciągnąć uwagę widzów.
– Ale jaki to ma związek z naszym ślubem? – pyta mnie Maxou, dolewając nam wina z tą
swoją galanterią, którą takw nim lubię.
– Chcą sfilmować przygotowania.
– Sfilmować je? Po co?
– Wiesz... oni chcą zrobić coś w rodzaju reality show i towarzyszyć mi przez kolejne tygodnie.
Przy wypisywaniu zaproszeń, kupowaniu sukni, wybieraniu tortu, sali, menu i takdalej...
Maxou marszczy brwi. Bardzo dba o swój wizerunek, więc dobrze wiedziałam, że z rezerwą
odniesie się do pomysłu, który mnie osobiście podoba się jak żaden inny. Będę odgrywać
w telewizji księżniczkę i jeszcze mi za to zapłacą... Czy może być coś lepszego?
Ale Maxou nie pracuje w show-biznesie. Jest dyplomatą. Owszem, to świetnie płatna robota,
ale ja zanudziłabym się w niej na śmierć. Poza tym jest Francuzem. W dodatku paryżaninem.
Zresztą za kilka miesięcy, zaraz po ślubie, przeprowadzimy się tam, do Paryża. To także
niesamowicie mnie ekscytuje.
– Charlotte, nie bardzo mam ochotę, żeby wszyscy dowiedzieli się, co będziemy jeść podczas
wesela.
– Oj tam, wszyscy, wszyscy... Nie przesadzaj. Już prawie nikt nie ogląda naszego programu.
No dobrze, bądźmy uczciwi. Czterysta tysięcy widzów to nie tak całkiem n i k t. Ale w tym
momencie każda strategia jest dobra, żeby go przekonać. Nawet małe kłamstewko.
Bo ostatecznie nie mam wyboru. Już się zgodziłam na ten projekt w rozmowie z ekipą. Też nie
miałam wyboru. Albo codzienne małe dawki moich ślubnych perypetii na ekranie, albo
przeniesienie do redakcji sportowej. W moim przypadku oznaczałoby to zawodowe samobójstwo,
biorąc pod uwagę, że nigdy nie obejrzałam w całości żadnego meczu hokejowej drużyny
Montreal Canadiens. Zasypiam zawsze przed końcem pierwszej tercji. I to nawet wtedy, gdy
siedzę w loży w hali Centre Bell; czekam, aż podadzą minisajgonki i paluszki serowe, a potem
zaczynam kimać.
– Czy to oznacza, że podczas naszego ślubu też będą kamery?
– Cóż, to zbyt odległa przyszłość. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, ale sądzę, że tak. Sfilmują
też może kawałekwesela, ale króciutki. Prawdopodobnie tylko początek.
– Co to, to nie! Nie zgadzam się. Nie mam ochoty znaleźć się na YouTube! Ani w twoim
programie. Przykro mi, Charlotte, ale będą musieli znaleźć inny sposób na podniesienie
oglądalności.
I Maxou robi to co zwykle, gdy uważa temat za zamknięty – zabiera się do jedzenia.
W milczeniu patrzę na swój talerz, jakoś nagle straciłam apetyt. Cholera! Co mam zrobić, żeby
wydostać się z tych tarapatów?
***
– Ale nie mam wyboru. Zrobię to, tylko tak, że Maxou niczego się nie domyśli.
Tłumaczę wszystko mojej najlepszej przyjaciółce w drodze do firmowej kafeterii. Aïsha
pracuje przy tym samym programie co ja. Jest osobistą stylistką prowadzącej, a także wszystkich
redaktorów. Zajmie się mną w czasie pracy nad reality show. Hura! Będę wyglądać bosko, to
pewne.
– Charlotte, przecież on się dowie!
– Ależ skąd, bez obaw, nie ogląda programu.
– Tak, ale inni mogą cię zobaczyć i mu o tym powiedzieć.
– Coś ty, jego koledzy z pracy oglądają tylko TV5.
– A jeśli Max będzie chciał iść z tobą na zakupy? Jakmu wyjaśnisz obecność Freda?
Fred to operator, którego przydzielono do filmowania mnie. Niesamowicie przystojny chłopak,
który dorabia jako kaskader w filmach. Kiedyś nie dałabym się mu długo namawiać na
akrobacje w łóżku king size.
Ale to było, zanim zaręczyłam się z Maxou. Dziś mogłabym codziennie mijać Brada Pitta,
nawet bym go nie zauważyła!
– Nie, nie, Aïsho. Max jest zbyt zajęty, żeby chodzić po sklepach. Zresztą ustaliliśmy, że to ja
się wszystkim zajmuję.
– A w dniu ślubu, gdy zobaczy wóz transmisyjny? Co wtedy wymyślisz?
– Zastanawiałam się nad tym. Oczywiście, nie będę mogła tego przed nim ukryć. Ale mam
nadzieję, że będzie takszczęśliwy, że mi to wybaczy i podejmie grę.
– Pobożne życzenia, Charlotte. Akurat! Już widzę, jakMaxou to łyka. Będzie wściekły.
– Nie będzie... A może mu powiem, że nie wiedziałam, że to niespodzianka, że wszystko
uknuliście za moimi plecami. Wtedy nie będzie mógł mieć do mnie pretensji.
– Nie jest dobrze, Charlotte... W każdym razie ja cię uprzedziłam. Ten numer skończy się
katastrofą.
– Niepotrzebnie się martwisz, słonko. Sytuacja jest pod całkowitą kontrolą – kończę
i zamawiam dwie kawy z mlekiem.
W drodze do biura zwierzam się Aïshy, że nadal nie wybrałam miejsca, w którym zorganizuję
ślub. Ciągle waham się między ceremonią miejską a wiejską. To jeden z moich wielkich
życiowych dramatów. Chroniczne niezdecydowanie. Po prostu – w każdej sytuacji dostrzegam
zawsze tyle samo zalet co wad.
– Ja na twoim miejscu urządziłabym wesele w mieście, w eleganckim hotelu. To najbardziej
glamour i na czasie.
– Tak, ale mniej romantyczne niż dworek nad rzeką Richelieu. I mniej naznaczone piętnem
historii.
– Historii? A co nas obchodzi, Charlotte?
– Moich francuskich gości być może obejdzie.
– Ach, rozumiem... Chcesz im zaimponować, co? Ale, Charlotte, oni u siebie mają mnóstwo
dworków i zamków! Cała Francja to jeden wielki zabytek...
– Wyobraź sobie, że wiem. Wprawdzie nigdy tam nie byłam, ale nie jestem idiotką!
Uwaga Aïshy dotknęła mnie do żywego. Przyspieszam kroku, żeby przyjaciółka została w tyle.
Tak, wiem, to dziecinne zachowanie, ale gdy mowa o organizowaniu mojego ślubu, przyznaję, że
robię się bardzo drażliwa.
– Charlotte! Nie bierz tego do siebie! Ja przecież wcale nie powiedziałam, że jesteś idiotką...
Zaczekaj!
Aïsha mnie dogania, łapie za ramię, zmusza, żebym przystanęła i spojrzała jej w oczy.
A wszystko to nie uroniwszy ani kropli kawy. Imponujące.
– Olej innych. To twój ślub. Ty sama – czego chcesz?
– Jednego i drugiego.
– Jakto?
– Chcę wesela w mieście, z całym tym blichtrem, ale wiejskiego i romantycznego zarazem.
– No, teraz to chyba trochę za dużo wymagasz.
Widząc jej zniechęconą minę, czuję zbliżający się atak paniki. Obiecałam sobie, że
w przyszłości nauczę się panować nad tym uczuciem. Ale najwyraźniej nie zacznę tej nauki dziś.
– Przysięgnij, że znajdziesz dla mnie coś takiego, Aïsho. To mój ślub i chcę, żeby wszystko
było perfekcyjne, doskonałe, najlepsze... To musi być miejsce magiczne, inne niż wszystkie...
Ach, mój Boże! Jakmy je znajdziemy? To nie takie proste, nigdy nam się nie uda...
Gdybym nie trzymała kubka z kawą, ścisnęłabym obie dłonie przyjaciółki, żeby jeszcze
wzmocnić efekt swoich słów.
A gdybym nie bała się ośmieszyć, uklękłabym przed nią i prosiła o pomoc. Natychmiast, tutaj,
pośrodku holu, w obecności kolegów. Ale ponieważ mimo wszystko zachowałam resztki dumy, po
prostu patrzę na nią błagalnym wzrokiem.
– Jeśli go nie znajdziemy, będę zmuszona wyprawić wesele w jakimś banalnym hotelu
w Montrealu. Albo w Laval. Takim z beżowymi ścianami i burgundowym dywanem. To zepsuje
całą uroczystość... Atmosfera podczas kolacji będzie okropna. A ja będę się tak wstydziła, że do
nikogo się nie odezwę.
– Daj już spokój!
Biorę głęboki oddech, próbując się uspokoić. Odkąd wiem, że za kilka miesięcy wychodzę za
mąż, w mojej głowie powstają najgorsze scenariusze: catering odwołany w ostatniej chwili,
suknia ślubna, która rozrywa się od góry do dołu podczas pierwszego tańca i odsłania moje białe
stringi z różową koronką. I najbardziej katastroficzna wizja: Maxou, który nie przychodzi,
zostawiając mnie z gośćmi i wszystkimi rachunkami do zapłacenia.
– Charlotte, będziesz się zachowywać jakdzieciak, gdy zaczną filmować twoje przygotowania?
– Nie zachowuję się jakdzieciak. Jestem trochę zdenerwowana, nic więcej.
– Trochę? Jaktakdalej pójdzie, wcale nie wyjdziesz za mąż, bo wcześniej dostaniesz zawału.
– Okay, dobrze, masz rację. Uspokajam się... Ale nadal nie mamy lokalu na uroczystość.
Ruszamy obie w stronę biura, każda zatopiona we własnych myślach. Aïsha chce dodać mi
otuchy.
– Znajdziemy tę twoją salę, zobaczysz. Zresztą mamy jeszcze trochę czasu, prawda?
– Czasu? Nie za bardzo. Jutro po południu kręcimy. A ja mam właśnie szukać sali.
– Chyba nie mówisz poważnie?
– Hm... owszem.
– Ech, Charlotte, czasem naprawdę mnie drażnisz! No dobrze, zadzwoń do Ugo, powiedz mu,
że spotykamy się dziś na kolacji. We troje wpadniemy na jakiś pomysł... A teraz się pospiesz,
spóźnimy się na zebranie.
Ugo to mój najlepszy przyjaciel. Mieszka w tym samym domu co ja i oboje pasjonujemy się
dobrym jedzeniem. Niestety, zakochał się w moim koledze z pracy – i był to bardzo zły pomysł.
Justin to redaktor działu ogrodniczego, piękny jak młody bóg, ale egocentryczny jak mało kto.
W dodatku nie do końca zaakceptował swoją orientację. O, właśnie, o wilku mowa, rozsiadł się
nonszalancko w sali konferencyjnej. I ta jego wyniosła mina!
Razem z nim siedzą Roxanne, prezenterka, która tym razem, o dziwo, nie jest spóźniona,
i Dominique, realizatorka programu. Ta z kolei zakochała się w naszym szefie, panu Samsonie,
żonatym ojcu trójki dzieci. Żałosne.
I wreszcie jest tu P-O, czyli Pierre-Olivier, słynny szef kuchni, który prowadzi własną knajpę
i dział kulinarny w naszym programie. Ach tak, jest on również ukochanym Aïshy. Moja
przyjaciółka zaklina się, że są najszczęśliwszą parą na świecie i że P-O wcale nie zasługuje na
łatkę podrywacza, którą mu przypięto. Jeśli wierzyć Aïshy, P-O jest wierny jakpies...
Ja za to mam dziwne przeczucie, że ona daje się oszukiwać. Ale ponieważ nie mam
dowodów – przynajmniej na razie – zachowuję swoje obawy dla siebie. Trzeba przyznać, że P-
O to delikatny temat w naszych rozmowach.
Sądzę, że Aïsha nigdy nie przetrawiła mojego romansu z nim, chociaż to się stało, zanim
zaczęli się spotykać. Jeśli o mnie chodzi – była to chwila zapomnienia... Ale gdy patrzę na P-O,
jak siedzi naprzeciw mnie i chrupie herbatniki, przypominam sobie, dlaczego uległam czarowi
tego włoskiego macho. Ależ facet!
– No dobrze, teraz, gdy wszyscy już są, zaczniemy zebranie – rzuca Dominique. – Wiecie już,
że jutro kręcimy pierwszy odcineknaszego reality show o Charlotte. Zatem...
Justin prostuje się na krześle i przerywa Dominique:
– Jakmielibyśmy nie wiedzieć? Uszy puchną od słuchania o tym jej ślubie.
– Właśnie. To denerwujące – popiera go Roxanne.
Prowadząca program ma do mnie śmiertelny żal, odkąd szef i Dominique postanowili dać mi
szansę na wizji. Początkowo chcieli powierzyć mi rolę współprowadzącej, ale gdy się
dowiedzieli, że wychodzę za mąż, wpadli na znacznie lepszy pomysł.
– Zatem – ciągnie Dominique – będziemy towarzyszyć Charlotte w przygotowaniach, które
zaprezentujemy w programie w krótkich odcinkach, codziennie.
– Nie, Dominique, nie codziennie – poprawia Roxanne. – Pamiętasz, ustalałyśmy, że będziemy
to pokazywać co dwa dni, nie częściej. Nie można przecież zanudzić widzów!
Przywykłam do złośliwych komentarzy naszej prowadzącej, ale muszę przyznać, że tym
razem mam ochotę rozkwasić jej nos.
– To prawda, Roxanne, co drugi dzień – kontynuuje Dominique. – Teraz oddaję ci głos, bo to
był twój pomysł.
– Tak, rzeczywiście. Pomyślałam, że to będzie trochę przydługie i nudnawe. Oglądanie
dziewczyny przymierzającej suknie ślubne nie jest zbyt ekscytujące.
– To zależy dla kogo.
– Ciebie, Charlotte, to ekscytuje, ale trzeba pomyśleć o widzach. Więc wpadłam na pomysł, że
będą uczestniczyć w twoim ślubie.
– Uczestniczyć? Jakto: uczestniczyć? – pytam lekko zaniepokojona.
Jeśli do tego wszystkiego mam zapraszać widzów na ślub, to nie wiem, jak poradzę sobie
z Maksem.
– To proste. Będziemy ich pytać o zdanie. Przymierzysz kilka sukien, ale to widzowie
zdecydują, którą włożysz. Podobnie będzie z menu, salą i muzyką.
Roxanne wymienia coraz to nowe „propozycje”, a ja mam wrażenie, że rozpadam się na
kawałki. Co? O najważniejszym dniu w moim życiu mają decydować nieznane mi osoby, które
nie mają nic innego do roboty, jaktylko żyć cudzym życiem?
– Będziemy także słuchać ich sugestii – ciągnie prowadząca z obłudnym uśmiechem. – Jeśli
zechcą, żebyś urządziła karaoke, urządzisz karaoke.
Odbiło jej, całkiem jej odbiło! Mam urządzać karaoke na własnym weselu? Śpiewać w duecie
z Maxou T’es mon amour, t’es ma maîtresse? Co ona sobie wyobraża? Że wyjdę za mąż
w plebejskim stylu? Że będą fistaszki w skorupkach, obrusy w kratkę i piwo z beczki?
Skoro tak, to mnie nie zna. Nie, tak naprawdę zna mnie bardzo dobrze. Wie, że marzę o ślubie
z klasą, i próbuje wszystko zepsuć. Ale ja jej na to nie pozwolę!
– Widzowie zdecydują także o zabawach. Nie zdziwiłabym się, gdyby wybrali tę z podwiązką.
Wiesz, pan młody musi zsunąć pannie młodej podwiązkę zębami. I tę, w której dziesięciu facetów
zdejmuje koszule, a ty, z zawiązanymi oczami, musisz zgadnąć, który jest twoim mężem,
głaszcząc ich po torsach...
Nigdy, przenigdy! Zerkam na Aïshę, która jest równie przerażona jak ja, na Justina, który
bezwstydnie się śmieje, i na P-O, wyglądającego tak, jakby miał to gdzieś. Na koniec spoglądam
na Dominique i wtedy mój niepokój zaczyna narastać. Realizatorka uśmiecha się
porozumiewawczo do prowadzącej, a potem kończy rozmowę:
– Dziękuję, Roxanne, za ten genialny pomysł. Zatem – umowa stoi. Charlotte, jako pierwsza
obywatelka Quebecu będziesz miała interaktywny ślub z udziałem publiczności. Nie możemy się
doczekać, żeby to zobaczyć!
A ja mam ochotę uciec na biegun północny.
***
– Co za suka! Co za cholerna suka!
Ugo nie może uwierzyć w zachowanie Roxanne. On, Aïsha i ja siedzimy w kuchni, w jego
sklepie mięsnym, już po zamknięciu. Ugo kończy gotować curry z jagnięciny, a ja piję czerwone
wino, kieliszekza kieliszkiem.
Aïsha wbija wzrok w ekran komputera w poszukiwaniu sali weselnej. Kilku sal do „wyboru” –
powinnam to uściślić.
– Cholera! Co ja teraz zrobię?
– Po pierwsze, nie panikuj – radzi Aïsha.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Taksię składa, że to nie ty będziesz miała schrzaniony ślub.
– Nic nie będzie schrzanione, Charlotte. Zrobimy wszystko, żeby jak najlepiej kontrolować
sytuację... Po prostu trzeba mieć strategię. Na przykład przymierzysz dwie, trzy sukienki, które
będą ci się podobały, i widzowie wybiorą jedną spośród nich.
– Tak, zawsze tak można zrobić. Bardziej niepokoi mnie myśl o sugestiach widzów... Roxanne
najwyraźniej podjęła decyzję, by narazić mnie na najgorsze upokorzenia. Świadczy o tym jej
zachowanie. Ona, która zwykle palcem nie kiwnie, żeby pomóc ekipie w organizacji pracy,
oznajmiła nam, że teraz się w nią zaangażuje.
To ona będzie czytać maile od widzów i wybierać sugestie i pomysły dotyczące ślubu. Żeby
mnie „odciążyć”, jak stwierdziła. Akurat! Chce po prostu zrobić wszystko, żebym zbłaźniła się
przed swoim mężem, gośćmi i... czterystoma tysiącami mieszkańców Quebecu.
Ach, gdybym chociaż mogła liczyć na wsparcie byłego kolegi z pracy, również researchera...
Ale Martin niedawno przeszedł do konkurencji, zostawiając mnie z podwójną robotą i coraz
bardziej nieznośną prezenterką. I w dodatku zazdrosną.
– W każdym razie nie pójdę na żadne kompromisy, jeśli chodzi o menu. Nie ma na świecie
nikogo, kto może mi mówić, co mam jeść na własnym weselu. To ja wybiorę każdy składnik
dziewięciu dań.
– Dziewięciu? – wykrzykują przyjaciele. – To chyba trochę za dużo?
– Ależ nie... Ech, czasem myślę, że brakuje wam fantazji.
Aïsha wznosi oczy ku niebu, jest zniecierpliwiona. Zaczyna coś mówić, ale przerywa, jak
gdyby doszła do wniosku, że jednaknie warto.
Musicie wiedzieć, że mam w życiu dwie pasje. Jedzenie i miłość. W tej lub innej kolejności,
zależnie od momentu. Obecnie na pierwszym miejscu jest miłość. Miłość przez duże M. Taka,
jaką teraz przeżywamy ja i dwoje moich przyjaciół. To się rzadko zdarza.
– Chyba po raz pierwszy jesteśmy w związkach wszyscy troje naraz?
Ugo i Aïsha zastanawiają się nad moim pytaniem, zabierając się do jedzenia curry. Jest
świetnie przyprawione. Uwielbiam indyjską kuchnię i te specyficzne mieszanki przypraw.
– Tak, chyba masz rację, Charlotte – odpowiada Ugo. – Zwykle przynajmniej jedno z nas jest
singlem. Troje naraz w związkach – to nam się jeszcze nie przydarzyło.
Nie wiem dokładnie dlaczego, ale jest coś, co nie podoba mi się w tym stwierdzeniu. Jest
w nim jakaś zła wróżba. Jakgdyby taka sytuacja nie mogła być czymś rzeczywistym. Jakgdyby
nie wpisywała się w normalny porządekrzeczy.
– I myślicie, że nasze związki mogą długo trwać?
– A czemu nie? Dlaczego to miałoby się nie udać? – pyta Aïsha, pełna niezwykłego dla siebie
optymizmu.
– Sama nie wiem, może chodzi o naszą miłosną przeszłość? Trudno powiedzieć, że byliśmy
stali w uczuciach...
– Dlatego, że żadne z nas nie znalazło wcześniej odpowiedniej osoby.
– Ale według statystykco drugie małżeństwo kończy się rozwodem.
– Co drugie? Aż tyle?
– W Quebecu – tak... Czasem myślę sobie, że powinnam wziąć ślub we Francji. Tam
rozwodem kończy się co trzecie małżeństwo.
– Ależ, Charlotte – niecierpliwi się Ugo – co za bzdury? Jak gdyby to, że wyjdziesz za mąż
w Paryżu czy w Timbuktu, cokolwiek zmieniało. Liczy się twoja relacja z facetem, a nie
położenie geograficzne!
– Hm – mruczę, wgapiając się w talerz.
Ugo patrzy na mnie zaniepokojony. Czułym gestem odgarnia włosy spadające mi na twarz.
– Co się dzieje, kochanie? Straciłaś pewność czy jak?
– Nie o to chodzi... Jestem pewna, że Max to „ten” facet. Ale wydaje mi się, że wszystko dzieje
się za szybko, po prostu. Zbyt dużo zmian naraz.
– Rzeczywiście, są duże zmiany, ale ekscytujące, prawda? Pomyśl tylko, Charlotte,
zamieszkasz w Paryżu!
Kręcę głową, żeby przegonić złe myśli.
– Ach, masz rację. Chyba po prostu denerwuje mnie cały ten cyrkz reality show.
– Rozumiem cię. To nie ma sensu.
– Ugo – wtrąca się Aïsha – wiesz, że ona nie powiedziała o tym Maksowi?
– Niemożliwe!
– Owszem.
– Charlotte, na co jeszcze czekasz? Powiedz mu!
Wstaję zażenowana i zaczynam sprzątać ze stołu. Nie śmiem podnieść wzroku, żeby nie
napotkać pełnego wyrzutu spojrzenia Ugo. Nagle dociera do niego, o co chodzi. Wzdycha,
zniechęcony.
– Powiedz mi, że się mylę... Postanowiłaś mu nie mówić?
A ponieważ nie odpowiadam, robi to za mnie Aïsha:
– Tak. Zamiast teraz stawić czoło problemom, woli zamiatać je pod dywan i udawać, że nie
istnieją.
– Próbowałam z nim o tym rozmawiać, ale on nie chce o niczym słyszeć.
Przez kilka kolejnych minut Ugo i Aïsha usiłują mnie przekonać, żebym zachowała się, jak na
dorosłą kobietę przystało, i powiedziała wszystko narzeczonemu. Żeby ich uspokoić, obiecuję, że
pogadam z Maxou, choć doskonale wiem, że tego nie zrobię.
– No dobrze, zadowoleni? Możemy teraz porozmawiać o sali? Co znalazłaś, Aïsho?
– Ciągle jeszcze szukam.
Podchodzę do niej, żeby spojrzeć na ekran komputera, i natychmiast zakochuję się w tym, co
widzę. Ogromna sala z katedralnym sklepieniem i wspaniałą drewnianą więźbą. Obrazy na
ścianach. I to nie byle jakie – malowidła historyczne. No i szerokie szklane drzwi z widokiem na
miejsce, którego w pierwszej chwili nie poznaję.
– Gdzie to jest?
– To pałacykw parku Mont-Royal.
Pałacyk w Mont-Royal! Czemu wcześniej na to nie wpadłam? O to chodzi, dokładnie tego
chcę. Niezwykle prestiżowy zabytek. Widokna miasto, wiejska sceneria.
– Ach! Aïsho, jesteś niezrównana!
Podskakuję, biegnę ucałować Ugo, wracam do Aïshy i mierzwię jej cudne czarne włosy,
obsypując ją całusami.
– Kochana! To jest piękne, to jest piękne...
– W dodatku zobacz, co znalazłam – mówi przyjaciółka, powiększając zdjęcie i pokazując
palcem statuetki pod sufitem.
– Nieeeee! To miejsce jest wręcz doskonałe. Francuzi będą pod wrażeniem!
– Na pewno. Mają na ich punkcie bzika. Nie rozumiem dlaczego, te zwierzęta są obrzydliwe.
Patrzę na zdjęcie i ciągle nie mogę uwierzyć. Plafon sali zdobią drewniane figurki w kształcie
wiewiórek. Wiewiórki! Tłuste miejskie szczury, które Francuzi uważają za takie słodkie, kochane,
cute! Czasami w parku La Fontaine karmią je i fotografują, podekscytowani. Fuj!
Aïsha i ja jesteśmy w siódmym niebie. Teraz wystarczy przekonać do tego miejsca naszych
widzów i sprawa załatwiona. Będę miała wymarzony ślub. Hura!
– Dziewczyny, a spojrzałyście na cenę wynajmu?
– Pieniądze, pieniądze... Mamy gdzieś, ile to kosztuje. Ugo, trochę więcej fantazji.
– Raczej nie będzie tanie. Kto płaci za tę imprezę?
Przyznam szczerze, że nie do końca wiem. To temat, którego jeszcze z Maksem nie
podejmowaliśmy. Gadanie o kasie jest śmiertelnie nudne. Wolę skupić się na rzeczach naprawdę
ważnych. Takich jak suknia, buty, fryzura, szampan, który podamy na powitanie, wyrafinowane
czekoladki na koniec uroczystości i, rzecz jasna, dziewięć dań.
Myślę, że skoro Max poprosił mnie o rękę, to on za to wszystko zapłaci. Logiczne, nie? Sytuacja
podobna do tej, w której facet zaprasza babkę do restauracji... Chyba że Maxou wierzy
w tradycję, zgodnie z którą wszelkie koszty pokrywają rodzice panny młodej. Jeśli tak jest, to
mamy problem.
Nie dlatego, że moja matka nie ma pieniędzy. Sprzedaje w Laval tyle mieszkań, że spokojnie
mogłaby zafundować mi dziesięć wesel. Tylko że, niestety, jest skąpa. Nie znam większego
skąpiradła. W każdym razie wobec mnie.
Podejrzewam, że nieco inaczej zachowuje się wobec kochanków, którzy zawsze są młodsi od
niej. Ten obecny – Christian, pseudoekolog – najwyraźniej żyje na jej koszt.
Ale gdy przychodzi do pomocy córce w zaspokajaniu życiowych potrzeb, zamiast kupić mi
meble, samochód czy niezbędne przyrządy kuchenne, takie jak sokowirówka, maszynka do
pieczenia chleba czy syfon do przyrządzania dań kuchni molekularnej, Mado zaczyna przemowę
o niezależności.
„Nigdy nie będziesz kobietą wolną i niezależną, jeśli kupię ci wszystko, co zechcesz”, twierdzi.
I w związku z tym nie kupuje mi niczego, chyba że jakieś drobiazgi na urodziny albo pod choinkę.
Z kolei tata nie bardzo może mi pomóc. Wszystkie pieniądze z funduszu emerytalnego utopił
w projekcie za granicą, gdzie zresztą nadal przebywa. To tłumaczy, dlaczego w wieku trzydziestu
czterech lat mam więcej długów niż oszczędności.
To nie moja wina, tylko rodziców: brak odpowiedniego wychowania, szczodrości
i zapobiegliwości. Dlatego brak kontroli nad wydatkami nie budzi we mnie wyrzutów sumienia.
W każdym razie... niezbyt duże.
– Płacicie pół na pół? – wraca do tematu Ugo.
– Macie rozpisany budżet? – naciska Aïsha.
– Budżet? Po co? Rozpiszemy go, gdy już dowiemy się, co ile kosztuje.
– Charlotte, będziesz musiała omówić to z Maksem. Nie można wynajmować sali, jeśli się nie
ma budżetu... Zresztą wydaje mi się, że ta w Mont-Royal jest i takzbyt droga.
– Ile?
– Sześć i pół tysiąca dolarów.
– Co? Za jeden wieczór?
– Za dwanaście godzin. To minimalny czas rezerwacji.
Ups! To bardzo, bardzo wysoka cena za jeden z licznych elementów naszej listy. Ale miejsce
jest przecież najważniejsze, prawda? Wynajem, wynajem, wynajem... ulubione słowo agentów
nieruchomości.
Nie, nie można zignorować tego aspektu. Najwyżej zaoszczędzę na czymś mniej ważnym.
Chociaż na pewno nie na menu. Na sukni i butach też nie. A już na pewno nie na obrączkach.
Może na orkiestrze? I będę ryzykować, że zagrają nam Macarenę? Nie, to zły pomysł.
Ach, wiem! Zaoszczędzę na zawiadomieniach i zaproszeniach. Mamy czasy Internetu, wyślę
je mailem. Albo napiszę na Facebooku, tak będzie jeszcze prościej. Podobnie z podziękowaniami.
No dobrze, problem rozwiązany.
– Aïsho, spróbuj zadzwonić do pałacyku w Mont-Royal i umów się na jutro na spotkanie.
– Jesteś pewna?
– Tak. Znajdziemy jeszcze dwie inne sale, zwyczajne, źle oświetlone, ze starymi dywanami.
I przedstawimy wszystkie trzy widzom. Jestem pewna, że wybiorą tę, którą ja wybrałam.
– To chyba trochę ryzykowne? A może widzom nie spodoba się pałacyk w Mont-Royal?
Chyba lepiej pokazać im trzy sale, które ci odpowiadają.
– Nie, nie, to się uda. Ja już dokonałam wyboru. Moje wesele odbędzie się w pałacyku
w Mont-Royal i nikt mi w tym nie przeszkodzi!
Powiedziawszy to, zostawiam przyjaciół i jadę do swojego faceta, do domu w Saint-Lambert.
***
Leżę naga w ogromnym łożu Maksa i stukam w ekran iPhone’a. Mój ukochany bierze prysznic,
jakzawsze po seksie. To zwyczaj, który nie bardzo mi się podoba.
Ja przeciwnie, lubię wdychać zapach miłości, wtulając się w pościel przez dłuższą chwilę. Ale
ponieważ boję się, że Max uzna mnie za brudaskę, też chodzę pod prysznic. Zawsze jednak po
nim.
Otwieram nową aplikację, którą właśnie kupiłam w Apple Store. To cudeńko pomoże mi
sprawić, żebyśmy z Maksem nie popadli w seksualną rutynę – pozwoli mi obliczyć częstotliwość
naszych stosunków i upewnić się, czy nie kochamy się zawsze w tym samym otoczeniu i w ten
sam sposób.
Siadam po turecku i wpisuję swoje dane.
Miejsce: łóżko Maxou.
Pora: późny wieczór.
Czas trwania: 25 minut.
Orgazmy: trzy.
Pozycje: wpisuję trzy, które zapamiętałam.
Fellatio: tak.
Cunnilingus: nie.
Twoja skuteczność: 9/10
Skuteczność kochanka: 8/10
– Powiesz mi, co ty tam, do cholery, robisz?
Drgam zaskoczona, słysząc głos Maksa, który stoi tuż za mną i wbija oczy w ekran telefonu.
Pospiesznie zamykam aplikację.
– Eeee... nic, nic.
– Wystawiasz mi oceny. Nie, no, tego jeszcze nie było – rzuca zirytowany.
– Nie denerwuj się. To nie ciebie oceniam. To raczej taki rejestr naszego pożycia.
– Dobrze widziałem, Charlotte: „Skuteczność kochanka: 8/10”. To o mnie chodzi, prawda?
W dodatku przyznałaś mi tylko ósemkę.
– Ósemka to wysoka nota. Wręcz bardzo wysoka. Moi poprzedni kochankowie rzadko dostawali
więcej niż sześć lub siedem.
– Ach... I zawsze miałem ósemkę? – pyta Max, nagle zaintrygowany.
Mężczyźni są tacy przewidywalni. Wystarczy trochę im pochlebić, a od razu łagodnieją.
– Nie, zwykle masz dziewiątkę.
– A... dlaczego dziś było inaczej?
Otwieram aplikację i pokazuję mu wypełnioną ankietę, dotykając palcem słowo „nie”,
napisane przy „cunnilingus”. Max bierze mój telefon, zmienia „nie” na „tak” i ósemkę na
dziewiątkę.
– Jeśli to wszystko, czego ci trzeba...
Maxou przewraca mnie na łóżko i zaczyna delikatnie całować dół mojego brzucha, z każdym
pocałunkiem schodząc trochę niżej. Myślę, że dziś wieczorem raczej nie omówimy ślubnego
budżetu... Ani kwestii sześciu i pół tysiąca dolarów, których potrzebuję, żeby wynająć salę
marzeń.
===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
F
2
Pierwsza histeria gwiazdy: ✓
red, długo jeszcze?
Patrzę, jak mój kolega sprawdza sprzęt, ułożony porządnie z tyłu małej białej furgonetki
przydzielonej ekipie programu. Jesteśmy w podziemnym garażu firmy. Za chwilę wyjedziemy
na zdjęcia.
– Jeszcze momencik, Charlotte. Musisz uzbroić się w cierpliwość, w końcu pracujesz
z najlepszym operatorem w firmie.
Fred nie należy do ludzi, którzy mają problem z poczuciem własnej wartości. To prawda, jest
najlepszy. Jest też najprzystojniejszy. I świetnie o tym wie.
Operatorzy terenowi, których znam, są klasą samą w sobie. To osobna, tajemnicza podgrupa,
do której trudno się przebić. Potrafią być solidarni, gdy domagają się zakupu nowych kamer HD,
a jednocześnie robią sobie za plecami świństwa, gdy rywalizują o przydział do planów
zdjęciowych za granicą. A już zwłaszcza tych w ciepłych krajach, w lutym.
Ekipa operatorów, która pracuje dla nas i dla innych programów, składa się głównie z mężczyzn
młodych, dynamicznych i w świetnej formie. I Fred nie jest wyjątkiem od tej reguły.
Trzydzieści jeden lat, czarne głębokie spojrzenie, ciemne, kręcone włosy, zebrane w kucyk.
A w pakiecie – wysportowane ciało kaskadera. Prawdziwa uczta dla oczu, zwłaszcza latem, gdy
nosi szorty i koszulki bez rękawów. Ale teraz jest zima, a on chodzi opatulony w grubą kurtkę marki
Kanuk.
Dawniej było między nami coś w rodzaju chemii. Wiem, że mu się podobam, zresztą
z wzajemnością. Ale nigdy nie uległam jego zalotom, chociaż próbował niejeden raz. Akurat
zawsze albo ja byłam zakochana, albo on miał jakąś kobietę. Co zresztą wcale nie przeszkadzało
mu próbować. Tylko że ja zwracam na to uwagę. Moje grzeczne odmowy najwyraźniej nie
zniechęciły Freda. Często powtarza, niby w żartach: „Nie wiesz, co tracisz”. Jest w tym trochę
nachalny, ale wytrzymuję, bo to najlepszy operator w firmie; ufam mu. Na planie zawsze służy
dobrą radą.
Fred to facet, którego można by nazwać spoko gościem. Gościem „w punkt”. To naprawdę
świetna cecha, ale on czasem jest tak wyluzowany, że aż denerwujący. Nie mogę zrozumieć, jak
udaje mu się zachować spokój podczas nieprzewidzianych sytuacji, takich jak ta, która
przydarzyła mu się w zeszłym tygodniu, gdy pojechaliśmy filmować konkurs na najlepszy sos
spaghetti Koła Gospodyń w Anjou.
Bez obaw, te zdjęcia nie miały nic wspólnego z moim ślubem. Chcieliśmy po prostu zaprosić
zwyciężczynię konkursu do programu na wspólne gotowanie z P-O. Zyskałam dzięki temu roczny
zapas sosu do spaghetti.
Guma złapana po drodze i półgodzinne spóźnienie? Oj tam, oj tam, zaczekają. Kamera, która
kaprysi i nie chce działać? Znów – oj tam, oj tam. Wracamy po inną i tracimy godzinę.
Wrrr... Takie niedbalstwo jest zupełnie nie w moim stylu. Niedbalstwo albo zupełny luz,
zależnie od punktu widzenia. Ja należę raczej do tych, którzy po tysiąc razy przepraszają
czekających ludzi, tymczasem Fred daje sobie czas na rozwiązanie problemów.
I nie chodzi o to, że nie próbuję być zen. Wręcz przeciwnie. Bardzo się staram. Przykleiłam
sobie nawet na biurku małe karteczki. Krótkie notatki przypominające mi, że praca nie jest sprawą
życia i śmierci.
I tak oto karteczka na lampce ostrzega: „To tylko program telewizyjny!”. Na tej przyklejonej
do mojego notatnika widnieje napis: „Nie jesteś chirurgiem, nie ratujesz życia ludziom, nie
przeprowadzasz operacji na otwartym sercu”.
Karteczka, schowana w pudełku z zieloną herbatą, głosi: „Nie nazywasz się Charlotte Obama
i nie rządzisz krajem pogrążonym w kryzysie żywnościowym”.
Dzięki tym krótkim sentencjom oddycham swobodniej. Łatwiej mi złapać dystans i nie skupiać
się tak na kłopotach, które regularnie pojawiają się w pracy. Niestety, ten stan nie trwa długo,
bardzo szybko dochodzi do głosu moja prawdziwa natura.
Myślę, że powinnam przyjąć taką samą spokojną strategię przy organizacji ślubu. Bo w tej
kwestii również mam skłonność do dramatyzowania. O właśnie, zacznę od razu, teraz gdy Fred
kończy robić coś, co zabiera mu strasznie dużo czasu.
Siadam w furgonetce, żeby wygodniej mi było pisać. Zaczynam bazgrać na turkusowej
karteczce: „W życiu nie ma rzeczy doskonałych i twój ślub też wcale nie musi taki być”.
Ach! Od razu czuję się lepiej. Próbuję wizualizować niedoskonałości, na które jestem w stanie
się zgodzić. Hm... Dziwne... Na razie nic nie przychodzi mi do głowy. No, wysil się trochę,
Charlotte... Nie... Nic. Zrywam notatkę i zgniatam w kulkę, którą rzucam na tylne siedzenie.
Bądź realistką. Użyj argumentów, które bardziej do ciebie przemawiają. Hm... Mam!
„Wychodzisz za mąż tylko raz w życiu. Czy biorąc pod uwagę, ile to wszystko kosztuje, będziesz
zawracać sobie głowę nieistotnymi szczegółami?”
Doskonale! Oto świetnie dobrany argument. Przyklejam karteczkę do deski rozdzielczej
furgonetki. Dalej, Fred, pospiesz się, wydajmy już sześć tysięcy pięćset dolców i wynajmijmy
tę salę.
***
– Ale my nie wynajmujemy sali na śluby. Nie powiedziano tego państwu przez telefon? To
miejsce zarezerwowane na gale i korporacyjne eventy.
Mężczyzna, który przyjmuje mnie w pałacyku w Mont-Royal, wydaje się zaskoczony, że nie
wiedziałam o tych ograniczeniach. A jeszcze bardziej dziwi go obecność kamerzysty w akcji –
w którego stronę ja natychmiast się odwracam.
– Fred, przestań filmować, natychmiast.
Operator zdejmuje kamerę z ramienia, rzucając mi spojrzenie pełne aprobaty. Stoimy oboje
naprzeciw pracownika Urzędu Miasta, który z kolei stoi za szerokim biurkiem z litego drewna.
– Jakto? Nie wynajmują państwo sali na śluby?
– Proszę pani, ten pałacykto nie jest takie zwykłe miejsce.
Wyjmuje z szuflady broszurę i mówi dalej, pokazując mi palcem jeden z akapitów.
– Niech pani spojrzy, tu jest napisane: „Każde wydarzenie, które się tu odbywa, musi swoim
rozmachem rozsławić Montreal w prowincji, w kraju, a nawet na świecie”. Teraz pani rozumie?
Nie, tak naprawdę wcale nie rozumiem. Pałacyk w Mont-Royal to budynek użyteczności
publicznej, a ja jestem obywatelką Montrealu i płacę podatki od nieruchomości. No, może nie
całkiem, bo wynajmuję mieszkanie, ale jego właściciel płaci.
Zresztą napełniam kiesę miasta na inne sposoby. Chociażby wrzucając pieniądze do
parkomatów i regulując mandaty, gdy zapomnę je wrzucić.
Ale nie pozwolę sobie na gniew. Patrząc na mojego rozmówcę, wnioskuję, że nie byłaby to
najlepsza postawa. Gość jest mocno po pięćdziesiątce, łysiejący, ma okulary z cienkim, złotym
łańcuszkiem i zimne, pogardliwe spojrzenie.
Zastanawiam się nad najlepszym sposobem, by go przekonać. Optuję za dużą dawką czaru
podszytą historyjką, która każe mu uwierzyć, że mój ślub to wydarzenie na skalę
międzynarodową.
– Uf, ależ tu gorąco, pozwoli pan, że zdejmę płaszcz? – pytam i zaczynam odpinać guziki
i ściągać szal.
Kładę to wszystko na dwóch krzesłach, a tymczasem Fred siada na trzecim, z kamerą na
kolanach. Pochylam się nad biurkiem, żeby zbliżyć się do rozmówcy.
– Jaksię pan nazywa?
– Thompson. William Thompson.
– Charlotte Lavigne. Miło mi.
– Tak, już mi się pani przedstawiała – odpowiada, ściskając mi jednakdłoń.
Przedłużam uścisk bardziej, niż jest to konieczne, i patrzę mężczyźnie prosto w oczy. Co wcale
nie jest takie proste, bo jego spojrzenie co rusz zjeżdża na dekolt mojej satynowej bluzki barwy
fuksji. Wspaniały wybór mojej stylistki i przyjaciółki, Aïshy.
– Wie pan, panie Thompson, mój ślub nie jest taki jakwszystkie.
Pan Thompson nie odzywa się i zaczyna udawać, że sprawdza coś w dokumentach. Cóż, łatwo
nie wygram tej rundy. Ale nie ma mowy, żeby zniechęciła mnie ta odrobina chłodu.
– Takjakmówiłam, to ślub bardzo specjalny, wielu znamienitych gości...
Nadal żadnej reakcji.
– Goście przyjadą z Francji i nadadzą wydarzeniu charakter międzynarodowy. Dokładnie tak
jakpan wymaga, świetnie, co?
– Pani Lavigne, powtarzam pani, ta sala nie może służyć za dom weselny.
– A gdybym panu powiedziała, że zaprosiłam nawet światowe sławy?
Słyszę, jak mój kamerzysta dusi się ze śmiechu. Odwracam się do niego, a on, widząc moje
spojrzenie, natychmiast rozumie, że ma się zamknąć. Wracam do urzędnika miejskiego.
Ale coś mi nie odpowiada w widoku, który przed chwilą ujrzałam. W widoku siedzącego obok
mnie Freda. No dobrze, sprawdzę to później. Teraz nie mam czasu.
– A więc, panie Thompson, sam pan widzi, że moje wesele odpowiada pańskim kryteriom.
– Ale o kim dokładnie pani mówi? Jakie sławy?
– No cóż, już panu tłumaczę. Wychodzę za francuskiego dyplomatę, który ma bardzo bliskie
relacje z samym prezydentem.
– Nie powie mi pani, że Nicolas Sarkozy będzie gościem na pani weselu?
– Widzi pan, jeszcze tego nie wiemy. Dlatego tak bardzo zależy mi na dyskrecji. I prosiłabym,
żeby zachował pan tę informację dla siebie. Ale jedno jest pewne: nawet jeśli nie zjawi się tu
osobiście, będzie go reprezentował jeden z najbliższych współpracowników.
Pan Thompson wznosi oczy ku niebu. Udaję, że tego nie widzę, i nadal próbuję go przekonać,
wymieniając kolejne nazwiska. Do listy gości dodaję francuskiego biznesmena, którego biografię
Maxou czytał wczoraj, piosenkarza Patricka Fioriego i – a co tam, niech będzie – Lyndy Lemay,
jakszaleć to szaleć. Wykorzystam to, że jest sławna we Francji.
– Wie pan, skomponowała nawet dla nas piosenkę. Wczoraj wysłała mi fragment. To piękny
utwór o dziewczynie takiej jakja, która rzuca wszystko, żeby...
– Pani Lavigne, dość się już nasłuchałem. A teraz proszę, żeby pani wyszła.
Zastygam. Nie udało się, facet mi nie uwierzył. Widzę, jak – jeden po drugim – odchodzą
w siną dal migawki z wesela doskonałego: my wszyscy przy stole, w wielkiej jasnej sali,
delektujący się tatarem z pstrąga alpejskiego... mój taniec z Maksem, zachwycone spojrzenia
gości... entuzjazm francuskich przyjaciół na widokdrewnianych wiewiórek...
Paf! Koniec! Znika wymarzony ślub. Będę musiała zadowolić się jakąś banalną salą w Laval.
Zrozpaczona, odwracam się do Freda i daję mu znak, że wychodzimy. Fred nie porusza się i woła
mnie do siebie.
– Spróbuj go przekonać – mówi cicho.
Zerkam na pana Thompsona, żeby sprawdzić, czy nas nie usłyszał. Wygląda na mocno
zajętego sprzątaniem swoich papierów. Pochylam się do ucha Freda.
– Ale jak?
– Nie wiem. Odstaw histerię gwiazdy. JakRoxanne.
Nagle czuję, jak błyszczą mi oczy. Ależ to świetny pomysł! Nasza prowadząca dostaje zawsze
to, czego chce, gdy zaczyna się dąsać. Spróbujmy, zobaczmy... Wracam do biurka.
– Panie Thompson, chyba nie wie pan, z kim ma do czynienia!
Lekko podnoszę głos, co jednak najwyraźniej wcale nie onieśmiela urzędnika, który nadal
wbija wzrok w papiery. W takim razie wypróbujmy gniewny ton i małe, nieszkodliwe
kłamstewko.
– Jestem bardzo popularną prezenterką telewizyjną, mam mnóstwo kontaktów w show-biznesie
i nie lubię, gdy mi się odmawia. Czy pan mnie rozumie?
I żeby wzmocnić efekt, walę pięścią w blat. To nareszcie budzi reakcję pana Thompsona.
Podnosi wzrok znad papierów i patrzy na mnie zaszokowany. Czy to ostrzeżenie? Czy grożąc mu,
nie posuwam się za daleko? Odwracam się do Freda. Jego mina mówi mi, że wszystko
w porządku. Najwyraźniej jest ze mnie dumny; głową daje mi znak, żebym kontynuowała. Więc
nie zmieniam tonu. Odgrywanie diwy jest ekscytujące! I przychodzi mi tak naturalnie, jak
gdybym robiła to przez całe życie!
– Na pańskim miejscu zastanowiłabym się, czy to dobra decyzja. Bo, widzi pan, w przyszłym
tygodniu gościem w moim programie będzie burmistrz Montrealu. I jeśli nie będę mogła mieć
tutaj wesela, na pewno powiem mu o niejakim panu Thompsonie.
Och, jestem taka dumna ze swojego ostatniego blefu! Burmistrz Montrealu, ni mniej, ni
więcej! Odgrywanie diwy daje niesamowite poczucie władzy. Będę musiała stosować tę metodę
częściej, w trudnych sytuacjach. Pan Thompson bez słowa podnosi słuchawkę i zaczyna
wybierać numer.
– Może pan sobie dzwonić do szefa, to nic nie da! Nie będzie mógł panu pomóc, gdy opowiem
o panu wszystkim ważnym osobom w mieście.
Patrzę bezczelnie na pana Thompsona i czekam, aż odłoży słuchawkę. Ku mojemu zaskoczeniu
nie robi tego. Chyba nie byłam przekonująca. Słyszę, jakwyniośle zwraca się do rozmówcy:
– Moglibyście przysłać mi ochronę? Tak, natychmiast.
Co? Ochronę? Co go napadło? Nie przewidziałam takiego obrotu spraw. On chce... wyrzucić
mnie za drzwi? Jakzwykłego pijaka, który o czwartej nad ranem awanturuje się w barze? Nie ma
mowy, mam swoją godność!
– Wyjdę stąd dopiero, gdy podpiszę umowę, nie wcześniej. To budynek użyteczności
publicznej, jestem tu u siebie! Nie może mnie pan stąd ot, tak, wyrzucić.
Urzędnikodkłada słuchawkę i patrzy mi prosto w oczy.
– Proszę się nie ruszać i przestać krzyczeć, jeśli nie chce pani, żebym zawiadomił policję...
Policję? No nie... za kogo on się ma? Chyba nie można złożyć skargi na człowieka, który trochę
się denerwuje?
– ...że zakłóca pani porządekpubliczny i grozi mi pani.
– Przesadza pan, wcale panu nie groziłam!
Pan Thompson nie odpowiada, a ja zaczynam zastanawiać się, do czego naprawdę doprowadzi
nasza rozmowa. A jeśli on mówi prawdę? Jeśli naprawdę postanowił zadzwonić na policję? Oj,
oj, oj, niedobrze. To mogłoby postawić pod znakiem zapytania mój wyjazd do Francji!
Zapomnijmy o roli diwy: muszę szybko stać się Charlotte, na którą nie można się gniewać.
Zaczynam mówić znacznie łagodniejszym tonem, a do oczu napływają mi łzy.
– Nie, nie, nie, nie... źle się zrozumieliśmy... To nieporozumienie... Przykro mi, to napięcie
przedmiesiączkowe. Wtedy zawsze zachowuję się dziwnie. To nie moja wina, rozumie pan, panie
Thompson? Nie jest pan kobietą, ale podejrzewam, że ma pan żonę. Pewnie też jej się to zdarza,
co?
Wysilam się coraz bardziej, żeby udobruchać rozmówcę, ale to wszystko na nic. Pozostaje
zimny jak lód. Cholera! Wyczerpałam wszystkie argumenty, wszystkie strategie. Nagle słyszę
kroki za plecami. Stało się, ochrona wkracza do akcji. Muszę skapitulować, złożyć broń i być
grzeczna, żeby to wydarzenie nie przybrało niebezpiecznego obrotu. Biorę płaszcz z krzesła
i szykuję się do dobrowolnego opuszczenia gmachu.
– Panie Thompson, pozwoli pan, że sama zajmę się tą panią?
Zaraz... chwila... dobrze znam ten kobiecy głos. Nawet bardzo dobrze. Odwracam się, pełna
nadziei, i napotykam wzrok Marianne Lapointe. To moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa!
Otwieram usta, żeby wyrazić radość z tego spotkania, ale ona daje mi znak, żebym zachowała
dyskrecję.
Bezceremonialnie odsyła pana Thompsona do gabinetu, co napawa mnie wielką radością.
Podobnie robi z ochroniarzem, gdy ten zagląda do sali. Najwyraźniej to ona jest tu szefową.
– Marianne, nie wiedziałam, że tu pracujesz. – Rzucam się jej w ramiona. – Dziękuję!
Ratujesz mi życie! Ale opowiadaj, takdawno cię nie widziałam. Jesteś ciągle taksamo piękna.
Marianne dziękuje mi i opowiada, co wydarzyło się u niej, odkąd sześć lat temu straciłyśmy
się z oczu. Jest szefową jednego z wydziałów Urzędu Miasta w Montrealu, żoną przedsiębiorcy,
mamą czteroletnich bliźniaczek i współwłaścicielką domu w dzielnicy Outremont. Wow! To robi
wrażenie!
W ciągu kilku minut nadrabiamy zaległości, obiecując sobie, że już nigdy nie oddalimy się od
siebie tak jak przez ostatnie lata. Fred, który nadal siedzi po mojej prawej, rozbiera Marianne
wzrokiem. Trzeba przyznać, że jako pani dyrektor prezentuje się wspaniale.
Jasnobrązowe włosy, związane w luźny kok, duże szaroniebieskie oczy i pewny siebie uśmiech.
Damski garnitur Anne Klein w kolorze oczu Marianne podkreśla jej talię osy, a lekko
prześwitująca bluzka barwy kości słoniowej uwydatnia duży biust.
– A więc, Charlotte, wychodzisz za mąż?
– Tak. W końcu spotkałam tego jedynego. Najwyższa pora... Pamiętasz, na jakich
beznadziejnych gości zawsze trafiałam?
– Daj spokój! Miałaś ich całą kolekcję.
Kolekcję, kolekcję... Bez przesady! Trochę wkurzyła mnie ta ostatnia uwaga Marianne.
– W każdym razie ON jest świetny. I wyobraź sobie, że po ślubie przeprowadzam się do
Francji. Mój facet jest Francuzem.
– No tak, Francuzem. Słyszałam, jakmówiłaś.
– Jakto?
– Mam w gabinecie kamerę, wszystko widzę i słyszę... To, co teraz przeżywasz, jest
niesamowite... Sarkozy, Lynda Lemay.
Przyjaciółka uśmiecha się kącikiem ust, a ja już rozumiem, że przejrzała mnie na wylot.
– No wiesz, może trochę podkoloryzowałam...
– Trochę? Chciałaś powiedzieć „bardzo”. Nie zmieniłaś się, Charlotte Lavigne. Robiłaś to już
wtedy, gdy byłyśmy małe. Wymyślałaś niestworzone historie, żeby osiągnąć jakiś cel.
– Ale nie wszystko zmyśliłam.
– I naprawdę sądziłaś, że ten stary zgred to łyknie?
– A czemu nie? Nie miałam nic do stracenia.
– Tylko że to się mogło naprawdę źle skończyć. Byłaś bardzo niesympatyczna!
– Oj tam, nie przez cały czas. Po prostu bardzo zależy mi na tym, żeby mieć tu wesele. Tu jest
przepięknie.
– Tak, widzę, że ci zależy. Nie wiedziałam, że prowadzisz program w telewizji. Jaki jest jego
Plikjest zabezpieczony znakiem wodnym
===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27
Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Podziękowania Przypisy ===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
Tytuł oryginału: LA VIE ÉPICÉE DE CHARLOTTE LAVIGNE 2. BULLES DE CHAMPAGNE ET SUCRE À LA CRÈME Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK Redakcja: WERONIKA KOSIŃSKA Korekta: ANNA DOBOSZ, EWA KOCHANOWICZ, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK Projekt okładki: © Groupe Librex inc. for the cover (Cover design: Clémence Beaudoin) Opracowanie komputerowe okładki na podstawie oryginału: PIOTR KOŁODZIEJ Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket © Libre Expression, Montréal, 2012 © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2014 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05706-3 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c. ===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
Wszystkim moim przyjaciołom operatorom. Tak często pokazywaliście mnie w korzystnym świetle. Ja pokazałam was w krzywym zwierciadle, mam nadzieję, że mi wybaczycie... ===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
M Więcej na: www.ebook4all.pl 1 „Chcę żyć w bajce”. VIVIAN (JULIA ROBERTS) w filmie Pretty Woman axou, muszę ci coś powiedzieć. Siedzę przy stole ze swoim przyszłym mężem w dużym domu w Saint-Lambert, gdzie od kilku tygodni w zasadzie mieszkam. Jest poświąteczny wtorek, więc przygotowałam prostą kolację: gravlax, mieszankę sałat z granatem i grzanki z rozmarynem. A na przystawkę – cappuccino grzybowe. Upijam łyk białego wina dla kurażu. – Chodzi o nasz ślub. – Słucham cię, Charlotte. – Maxou odkłada widelec, żeby poświęcić mi całą uwagę. Im lepiej znam swojego faceta, Maximiliena Lhermitte’a, tym mocniej jestem w nim zakochana. Rano, gdy się budzę i widzę jego piękne, jasne włosy, szczypię się, żeby sprawdzić, czy nie śnię. I takjest codziennie, odkąd w Boże Narodzenie mi się oświadczył. – Wiesz, szef poprosił mnie o przysługę. – Charlotte, umawialiśmy się, że to będzie kameralna uroczystość. Po co zaprosiłaś szefa? – Nie, nie, spokojnie. Nie zaprosiłam go. Taknaprawdę chodzi o program... Od dwóch lat jestem researcherką w programie telewizyjnym Totalement Roxanne. Tytuł pochodzi od imienia prowadzącej, Roxanne D’Amour. Trochę gotowania, trochę wystroju wnętrz i debata telefoniczna na tematy w stylu: „Czy seks kiedykolwiekzniszczył waszą przyjaźń?”. – Wiesz, że program cienko przędzie. Oglądalność spada i robimy wszystko, żeby znów przyciągnąć uwagę widzów. – Ale jaki to ma związek z naszym ślubem? – pyta mnie Maxou, dolewając nam wina z tą swoją galanterią, którą takw nim lubię. – Chcą sfilmować przygotowania. – Sfilmować je? Po co? – Wiesz... oni chcą zrobić coś w rodzaju reality show i towarzyszyć mi przez kolejne tygodnie. Przy wypisywaniu zaproszeń, kupowaniu sukni, wybieraniu tortu, sali, menu i takdalej... Maxou marszczy brwi. Bardzo dba o swój wizerunek, więc dobrze wiedziałam, że z rezerwą odniesie się do pomysłu, który mnie osobiście podoba się jak żaden inny. Będę odgrywać w telewizji księżniczkę i jeszcze mi za to zapłacą... Czy może być coś lepszego? Ale Maxou nie pracuje w show-biznesie. Jest dyplomatą. Owszem, to świetnie płatna robota,
ale ja zanudziłabym się w niej na śmierć. Poza tym jest Francuzem. W dodatku paryżaninem. Zresztą za kilka miesięcy, zaraz po ślubie, przeprowadzimy się tam, do Paryża. To także niesamowicie mnie ekscytuje. – Charlotte, nie bardzo mam ochotę, żeby wszyscy dowiedzieli się, co będziemy jeść podczas wesela. – Oj tam, wszyscy, wszyscy... Nie przesadzaj. Już prawie nikt nie ogląda naszego programu. No dobrze, bądźmy uczciwi. Czterysta tysięcy widzów to nie tak całkiem n i k t. Ale w tym momencie każda strategia jest dobra, żeby go przekonać. Nawet małe kłamstewko. Bo ostatecznie nie mam wyboru. Już się zgodziłam na ten projekt w rozmowie z ekipą. Też nie miałam wyboru. Albo codzienne małe dawki moich ślubnych perypetii na ekranie, albo przeniesienie do redakcji sportowej. W moim przypadku oznaczałoby to zawodowe samobójstwo, biorąc pod uwagę, że nigdy nie obejrzałam w całości żadnego meczu hokejowej drużyny Montreal Canadiens. Zasypiam zawsze przed końcem pierwszej tercji. I to nawet wtedy, gdy siedzę w loży w hali Centre Bell; czekam, aż podadzą minisajgonki i paluszki serowe, a potem zaczynam kimać. – Czy to oznacza, że podczas naszego ślubu też będą kamery? – Cóż, to zbyt odległa przyszłość. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, ale sądzę, że tak. Sfilmują też może kawałekwesela, ale króciutki. Prawdopodobnie tylko początek. – Co to, to nie! Nie zgadzam się. Nie mam ochoty znaleźć się na YouTube! Ani w twoim programie. Przykro mi, Charlotte, ale będą musieli znaleźć inny sposób na podniesienie oglądalności. I Maxou robi to co zwykle, gdy uważa temat za zamknięty – zabiera się do jedzenia. W milczeniu patrzę na swój talerz, jakoś nagle straciłam apetyt. Cholera! Co mam zrobić, żeby wydostać się z tych tarapatów? *** – Ale nie mam wyboru. Zrobię to, tylko tak, że Maxou niczego się nie domyśli. Tłumaczę wszystko mojej najlepszej przyjaciółce w drodze do firmowej kafeterii. Aïsha pracuje przy tym samym programie co ja. Jest osobistą stylistką prowadzącej, a także wszystkich redaktorów. Zajmie się mną w czasie pracy nad reality show. Hura! Będę wyglądać bosko, to pewne. – Charlotte, przecież on się dowie! – Ależ skąd, bez obaw, nie ogląda programu. – Tak, ale inni mogą cię zobaczyć i mu o tym powiedzieć. – Coś ty, jego koledzy z pracy oglądają tylko TV5. – A jeśli Max będzie chciał iść z tobą na zakupy? Jakmu wyjaśnisz obecność Freda? Fred to operator, którego przydzielono do filmowania mnie. Niesamowicie przystojny chłopak, który dorabia jako kaskader w filmach. Kiedyś nie dałabym się mu długo namawiać na akrobacje w łóżku king size.
Ale to było, zanim zaręczyłam się z Maxou. Dziś mogłabym codziennie mijać Brada Pitta, nawet bym go nie zauważyła! – Nie, nie, Aïsho. Max jest zbyt zajęty, żeby chodzić po sklepach. Zresztą ustaliliśmy, że to ja się wszystkim zajmuję. – A w dniu ślubu, gdy zobaczy wóz transmisyjny? Co wtedy wymyślisz? – Zastanawiałam się nad tym. Oczywiście, nie będę mogła tego przed nim ukryć. Ale mam nadzieję, że będzie takszczęśliwy, że mi to wybaczy i podejmie grę. – Pobożne życzenia, Charlotte. Akurat! Już widzę, jakMaxou to łyka. Będzie wściekły. – Nie będzie... A może mu powiem, że nie wiedziałam, że to niespodzianka, że wszystko uknuliście za moimi plecami. Wtedy nie będzie mógł mieć do mnie pretensji. – Nie jest dobrze, Charlotte... W każdym razie ja cię uprzedziłam. Ten numer skończy się katastrofą. – Niepotrzebnie się martwisz, słonko. Sytuacja jest pod całkowitą kontrolą – kończę i zamawiam dwie kawy z mlekiem. W drodze do biura zwierzam się Aïshy, że nadal nie wybrałam miejsca, w którym zorganizuję ślub. Ciągle waham się między ceremonią miejską a wiejską. To jeden z moich wielkich życiowych dramatów. Chroniczne niezdecydowanie. Po prostu – w każdej sytuacji dostrzegam zawsze tyle samo zalet co wad. – Ja na twoim miejscu urządziłabym wesele w mieście, w eleganckim hotelu. To najbardziej glamour i na czasie. – Tak, ale mniej romantyczne niż dworek nad rzeką Richelieu. I mniej naznaczone piętnem historii. – Historii? A co nas obchodzi, Charlotte? – Moich francuskich gości być może obejdzie. – Ach, rozumiem... Chcesz im zaimponować, co? Ale, Charlotte, oni u siebie mają mnóstwo dworków i zamków! Cała Francja to jeden wielki zabytek... – Wyobraź sobie, że wiem. Wprawdzie nigdy tam nie byłam, ale nie jestem idiotką! Uwaga Aïshy dotknęła mnie do żywego. Przyspieszam kroku, żeby przyjaciółka została w tyle. Tak, wiem, to dziecinne zachowanie, ale gdy mowa o organizowaniu mojego ślubu, przyznaję, że robię się bardzo drażliwa. – Charlotte! Nie bierz tego do siebie! Ja przecież wcale nie powiedziałam, że jesteś idiotką... Zaczekaj! Aïsha mnie dogania, łapie za ramię, zmusza, żebym przystanęła i spojrzała jej w oczy. A wszystko to nie uroniwszy ani kropli kawy. Imponujące. – Olej innych. To twój ślub. Ty sama – czego chcesz? – Jednego i drugiego. – Jakto? – Chcę wesela w mieście, z całym tym blichtrem, ale wiejskiego i romantycznego zarazem. – No, teraz to chyba trochę za dużo wymagasz.
Widząc jej zniechęconą minę, czuję zbliżający się atak paniki. Obiecałam sobie, że w przyszłości nauczę się panować nad tym uczuciem. Ale najwyraźniej nie zacznę tej nauki dziś. – Przysięgnij, że znajdziesz dla mnie coś takiego, Aïsho. To mój ślub i chcę, żeby wszystko było perfekcyjne, doskonałe, najlepsze... To musi być miejsce magiczne, inne niż wszystkie... Ach, mój Boże! Jakmy je znajdziemy? To nie takie proste, nigdy nam się nie uda... Gdybym nie trzymała kubka z kawą, ścisnęłabym obie dłonie przyjaciółki, żeby jeszcze wzmocnić efekt swoich słów. A gdybym nie bała się ośmieszyć, uklękłabym przed nią i prosiła o pomoc. Natychmiast, tutaj, pośrodku holu, w obecności kolegów. Ale ponieważ mimo wszystko zachowałam resztki dumy, po prostu patrzę na nią błagalnym wzrokiem. – Jeśli go nie znajdziemy, będę zmuszona wyprawić wesele w jakimś banalnym hotelu w Montrealu. Albo w Laval. Takim z beżowymi ścianami i burgundowym dywanem. To zepsuje całą uroczystość... Atmosfera podczas kolacji będzie okropna. A ja będę się tak wstydziła, że do nikogo się nie odezwę. – Daj już spokój! Biorę głęboki oddech, próbując się uspokoić. Odkąd wiem, że za kilka miesięcy wychodzę za mąż, w mojej głowie powstają najgorsze scenariusze: catering odwołany w ostatniej chwili, suknia ślubna, która rozrywa się od góry do dołu podczas pierwszego tańca i odsłania moje białe stringi z różową koronką. I najbardziej katastroficzna wizja: Maxou, który nie przychodzi, zostawiając mnie z gośćmi i wszystkimi rachunkami do zapłacenia. – Charlotte, będziesz się zachowywać jakdzieciak, gdy zaczną filmować twoje przygotowania? – Nie zachowuję się jakdzieciak. Jestem trochę zdenerwowana, nic więcej. – Trochę? Jaktakdalej pójdzie, wcale nie wyjdziesz za mąż, bo wcześniej dostaniesz zawału. – Okay, dobrze, masz rację. Uspokajam się... Ale nadal nie mamy lokalu na uroczystość. Ruszamy obie w stronę biura, każda zatopiona we własnych myślach. Aïsha chce dodać mi otuchy. – Znajdziemy tę twoją salę, zobaczysz. Zresztą mamy jeszcze trochę czasu, prawda? – Czasu? Nie za bardzo. Jutro po południu kręcimy. A ja mam właśnie szukać sali. – Chyba nie mówisz poważnie? – Hm... owszem. – Ech, Charlotte, czasem naprawdę mnie drażnisz! No dobrze, zadzwoń do Ugo, powiedz mu, że spotykamy się dziś na kolacji. We troje wpadniemy na jakiś pomysł... A teraz się pospiesz, spóźnimy się na zebranie. Ugo to mój najlepszy przyjaciel. Mieszka w tym samym domu co ja i oboje pasjonujemy się dobrym jedzeniem. Niestety, zakochał się w moim koledze z pracy – i był to bardzo zły pomysł. Justin to redaktor działu ogrodniczego, piękny jak młody bóg, ale egocentryczny jak mało kto. W dodatku nie do końca zaakceptował swoją orientację. O, właśnie, o wilku mowa, rozsiadł się nonszalancko w sali konferencyjnej. I ta jego wyniosła mina! Razem z nim siedzą Roxanne, prezenterka, która tym razem, o dziwo, nie jest spóźniona, i Dominique, realizatorka programu. Ta z kolei zakochała się w naszym szefie, panu Samsonie,
żonatym ojcu trójki dzieci. Żałosne. I wreszcie jest tu P-O, czyli Pierre-Olivier, słynny szef kuchni, który prowadzi własną knajpę i dział kulinarny w naszym programie. Ach tak, jest on również ukochanym Aïshy. Moja przyjaciółka zaklina się, że są najszczęśliwszą parą na świecie i że P-O wcale nie zasługuje na łatkę podrywacza, którą mu przypięto. Jeśli wierzyć Aïshy, P-O jest wierny jakpies... Ja za to mam dziwne przeczucie, że ona daje się oszukiwać. Ale ponieważ nie mam dowodów – przynajmniej na razie – zachowuję swoje obawy dla siebie. Trzeba przyznać, że P- O to delikatny temat w naszych rozmowach. Sądzę, że Aïsha nigdy nie przetrawiła mojego romansu z nim, chociaż to się stało, zanim zaczęli się spotykać. Jeśli o mnie chodzi – była to chwila zapomnienia... Ale gdy patrzę na P-O, jak siedzi naprzeciw mnie i chrupie herbatniki, przypominam sobie, dlaczego uległam czarowi tego włoskiego macho. Ależ facet! – No dobrze, teraz, gdy wszyscy już są, zaczniemy zebranie – rzuca Dominique. – Wiecie już, że jutro kręcimy pierwszy odcineknaszego reality show o Charlotte. Zatem... Justin prostuje się na krześle i przerywa Dominique: – Jakmielibyśmy nie wiedzieć? Uszy puchną od słuchania o tym jej ślubie. – Właśnie. To denerwujące – popiera go Roxanne. Prowadząca program ma do mnie śmiertelny żal, odkąd szef i Dominique postanowili dać mi szansę na wizji. Początkowo chcieli powierzyć mi rolę współprowadzącej, ale gdy się dowiedzieli, że wychodzę za mąż, wpadli na znacznie lepszy pomysł. – Zatem – ciągnie Dominique – będziemy towarzyszyć Charlotte w przygotowaniach, które zaprezentujemy w programie w krótkich odcinkach, codziennie. – Nie, Dominique, nie codziennie – poprawia Roxanne. – Pamiętasz, ustalałyśmy, że będziemy to pokazywać co dwa dni, nie częściej. Nie można przecież zanudzić widzów! Przywykłam do złośliwych komentarzy naszej prowadzącej, ale muszę przyznać, że tym razem mam ochotę rozkwasić jej nos. – To prawda, Roxanne, co drugi dzień – kontynuuje Dominique. – Teraz oddaję ci głos, bo to był twój pomysł. – Tak, rzeczywiście. Pomyślałam, że to będzie trochę przydługie i nudnawe. Oglądanie dziewczyny przymierzającej suknie ślubne nie jest zbyt ekscytujące. – To zależy dla kogo. – Ciebie, Charlotte, to ekscytuje, ale trzeba pomyśleć o widzach. Więc wpadłam na pomysł, że będą uczestniczyć w twoim ślubie. – Uczestniczyć? Jakto: uczestniczyć? – pytam lekko zaniepokojona. Jeśli do tego wszystkiego mam zapraszać widzów na ślub, to nie wiem, jak poradzę sobie z Maksem. – To proste. Będziemy ich pytać o zdanie. Przymierzysz kilka sukien, ale to widzowie zdecydują, którą włożysz. Podobnie będzie z menu, salą i muzyką. Roxanne wymienia coraz to nowe „propozycje”, a ja mam wrażenie, że rozpadam się na
kawałki. Co? O najważniejszym dniu w moim życiu mają decydować nieznane mi osoby, które nie mają nic innego do roboty, jaktylko żyć cudzym życiem? – Będziemy także słuchać ich sugestii – ciągnie prowadząca z obłudnym uśmiechem. – Jeśli zechcą, żebyś urządziła karaoke, urządzisz karaoke. Odbiło jej, całkiem jej odbiło! Mam urządzać karaoke na własnym weselu? Śpiewać w duecie z Maxou T’es mon amour, t’es ma maîtresse? Co ona sobie wyobraża? Że wyjdę za mąż w plebejskim stylu? Że będą fistaszki w skorupkach, obrusy w kratkę i piwo z beczki? Skoro tak, to mnie nie zna. Nie, tak naprawdę zna mnie bardzo dobrze. Wie, że marzę o ślubie z klasą, i próbuje wszystko zepsuć. Ale ja jej na to nie pozwolę! – Widzowie zdecydują także o zabawach. Nie zdziwiłabym się, gdyby wybrali tę z podwiązką. Wiesz, pan młody musi zsunąć pannie młodej podwiązkę zębami. I tę, w której dziesięciu facetów zdejmuje koszule, a ty, z zawiązanymi oczami, musisz zgadnąć, który jest twoim mężem, głaszcząc ich po torsach... Nigdy, przenigdy! Zerkam na Aïshę, która jest równie przerażona jak ja, na Justina, który bezwstydnie się śmieje, i na P-O, wyglądającego tak, jakby miał to gdzieś. Na koniec spoglądam na Dominique i wtedy mój niepokój zaczyna narastać. Realizatorka uśmiecha się porozumiewawczo do prowadzącej, a potem kończy rozmowę: – Dziękuję, Roxanne, za ten genialny pomysł. Zatem – umowa stoi. Charlotte, jako pierwsza obywatelka Quebecu będziesz miała interaktywny ślub z udziałem publiczności. Nie możemy się doczekać, żeby to zobaczyć! A ja mam ochotę uciec na biegun północny. *** – Co za suka! Co za cholerna suka! Ugo nie może uwierzyć w zachowanie Roxanne. On, Aïsha i ja siedzimy w kuchni, w jego sklepie mięsnym, już po zamknięciu. Ugo kończy gotować curry z jagnięciny, a ja piję czerwone wino, kieliszekza kieliszkiem. Aïsha wbija wzrok w ekran komputera w poszukiwaniu sali weselnej. Kilku sal do „wyboru” – powinnam to uściślić. – Cholera! Co ja teraz zrobię? – Po pierwsze, nie panikuj – radzi Aïsha. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Taksię składa, że to nie ty będziesz miała schrzaniony ślub. – Nic nie będzie schrzanione, Charlotte. Zrobimy wszystko, żeby jak najlepiej kontrolować sytuację... Po prostu trzeba mieć strategię. Na przykład przymierzysz dwie, trzy sukienki, które będą ci się podobały, i widzowie wybiorą jedną spośród nich. – Tak, zawsze tak można zrobić. Bardziej niepokoi mnie myśl o sugestiach widzów... Roxanne najwyraźniej podjęła decyzję, by narazić mnie na najgorsze upokorzenia. Świadczy o tym jej zachowanie. Ona, która zwykle palcem nie kiwnie, żeby pomóc ekipie w organizacji pracy, oznajmiła nam, że teraz się w nią zaangażuje.
To ona będzie czytać maile od widzów i wybierać sugestie i pomysły dotyczące ślubu. Żeby mnie „odciążyć”, jak stwierdziła. Akurat! Chce po prostu zrobić wszystko, żebym zbłaźniła się przed swoim mężem, gośćmi i... czterystoma tysiącami mieszkańców Quebecu. Ach, gdybym chociaż mogła liczyć na wsparcie byłego kolegi z pracy, również researchera... Ale Martin niedawno przeszedł do konkurencji, zostawiając mnie z podwójną robotą i coraz bardziej nieznośną prezenterką. I w dodatku zazdrosną. – W każdym razie nie pójdę na żadne kompromisy, jeśli chodzi o menu. Nie ma na świecie nikogo, kto może mi mówić, co mam jeść na własnym weselu. To ja wybiorę każdy składnik dziewięciu dań. – Dziewięciu? – wykrzykują przyjaciele. – To chyba trochę za dużo? – Ależ nie... Ech, czasem myślę, że brakuje wam fantazji. Aïsha wznosi oczy ku niebu, jest zniecierpliwiona. Zaczyna coś mówić, ale przerywa, jak gdyby doszła do wniosku, że jednaknie warto. Musicie wiedzieć, że mam w życiu dwie pasje. Jedzenie i miłość. W tej lub innej kolejności, zależnie od momentu. Obecnie na pierwszym miejscu jest miłość. Miłość przez duże M. Taka, jaką teraz przeżywamy ja i dwoje moich przyjaciół. To się rzadko zdarza. – Chyba po raz pierwszy jesteśmy w związkach wszyscy troje naraz? Ugo i Aïsha zastanawiają się nad moim pytaniem, zabierając się do jedzenia curry. Jest świetnie przyprawione. Uwielbiam indyjską kuchnię i te specyficzne mieszanki przypraw. – Tak, chyba masz rację, Charlotte – odpowiada Ugo. – Zwykle przynajmniej jedno z nas jest singlem. Troje naraz w związkach – to nam się jeszcze nie przydarzyło. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale jest coś, co nie podoba mi się w tym stwierdzeniu. Jest w nim jakaś zła wróżba. Jakgdyby taka sytuacja nie mogła być czymś rzeczywistym. Jakgdyby nie wpisywała się w normalny porządekrzeczy. – I myślicie, że nasze związki mogą długo trwać? – A czemu nie? Dlaczego to miałoby się nie udać? – pyta Aïsha, pełna niezwykłego dla siebie optymizmu. – Sama nie wiem, może chodzi o naszą miłosną przeszłość? Trudno powiedzieć, że byliśmy stali w uczuciach... – Dlatego, że żadne z nas nie znalazło wcześniej odpowiedniej osoby. – Ale według statystykco drugie małżeństwo kończy się rozwodem. – Co drugie? Aż tyle? – W Quebecu – tak... Czasem myślę sobie, że powinnam wziąć ślub we Francji. Tam rozwodem kończy się co trzecie małżeństwo. – Ależ, Charlotte – niecierpliwi się Ugo – co za bzdury? Jak gdyby to, że wyjdziesz za mąż w Paryżu czy w Timbuktu, cokolwiek zmieniało. Liczy się twoja relacja z facetem, a nie położenie geograficzne! – Hm – mruczę, wgapiając się w talerz. Ugo patrzy na mnie zaniepokojony. Czułym gestem odgarnia włosy spadające mi na twarz.
– Co się dzieje, kochanie? Straciłaś pewność czy jak? – Nie o to chodzi... Jestem pewna, że Max to „ten” facet. Ale wydaje mi się, że wszystko dzieje się za szybko, po prostu. Zbyt dużo zmian naraz. – Rzeczywiście, są duże zmiany, ale ekscytujące, prawda? Pomyśl tylko, Charlotte, zamieszkasz w Paryżu! Kręcę głową, żeby przegonić złe myśli. – Ach, masz rację. Chyba po prostu denerwuje mnie cały ten cyrkz reality show. – Rozumiem cię. To nie ma sensu. – Ugo – wtrąca się Aïsha – wiesz, że ona nie powiedziała o tym Maksowi? – Niemożliwe! – Owszem. – Charlotte, na co jeszcze czekasz? Powiedz mu! Wstaję zażenowana i zaczynam sprzątać ze stołu. Nie śmiem podnieść wzroku, żeby nie napotkać pełnego wyrzutu spojrzenia Ugo. Nagle dociera do niego, o co chodzi. Wzdycha, zniechęcony. – Powiedz mi, że się mylę... Postanowiłaś mu nie mówić? A ponieważ nie odpowiadam, robi to za mnie Aïsha: – Tak. Zamiast teraz stawić czoło problemom, woli zamiatać je pod dywan i udawać, że nie istnieją. – Próbowałam z nim o tym rozmawiać, ale on nie chce o niczym słyszeć. Przez kilka kolejnych minut Ugo i Aïsha usiłują mnie przekonać, żebym zachowała się, jak na dorosłą kobietę przystało, i powiedziała wszystko narzeczonemu. Żeby ich uspokoić, obiecuję, że pogadam z Maxou, choć doskonale wiem, że tego nie zrobię. – No dobrze, zadowoleni? Możemy teraz porozmawiać o sali? Co znalazłaś, Aïsho? – Ciągle jeszcze szukam. Podchodzę do niej, żeby spojrzeć na ekran komputera, i natychmiast zakochuję się w tym, co widzę. Ogromna sala z katedralnym sklepieniem i wspaniałą drewnianą więźbą. Obrazy na ścianach. I to nie byle jakie – malowidła historyczne. No i szerokie szklane drzwi z widokiem na miejsce, którego w pierwszej chwili nie poznaję. – Gdzie to jest? – To pałacykw parku Mont-Royal. Pałacyk w Mont-Royal! Czemu wcześniej na to nie wpadłam? O to chodzi, dokładnie tego chcę. Niezwykle prestiżowy zabytek. Widokna miasto, wiejska sceneria. – Ach! Aïsho, jesteś niezrównana! Podskakuję, biegnę ucałować Ugo, wracam do Aïshy i mierzwię jej cudne czarne włosy, obsypując ją całusami. – Kochana! To jest piękne, to jest piękne... – W dodatku zobacz, co znalazłam – mówi przyjaciółka, powiększając zdjęcie i pokazując
palcem statuetki pod sufitem. – Nieeeee! To miejsce jest wręcz doskonałe. Francuzi będą pod wrażeniem! – Na pewno. Mają na ich punkcie bzika. Nie rozumiem dlaczego, te zwierzęta są obrzydliwe. Patrzę na zdjęcie i ciągle nie mogę uwierzyć. Plafon sali zdobią drewniane figurki w kształcie wiewiórek. Wiewiórki! Tłuste miejskie szczury, które Francuzi uważają za takie słodkie, kochane, cute! Czasami w parku La Fontaine karmią je i fotografują, podekscytowani. Fuj! Aïsha i ja jesteśmy w siódmym niebie. Teraz wystarczy przekonać do tego miejsca naszych widzów i sprawa załatwiona. Będę miała wymarzony ślub. Hura! – Dziewczyny, a spojrzałyście na cenę wynajmu? – Pieniądze, pieniądze... Mamy gdzieś, ile to kosztuje. Ugo, trochę więcej fantazji. – Raczej nie będzie tanie. Kto płaci za tę imprezę? Przyznam szczerze, że nie do końca wiem. To temat, którego jeszcze z Maksem nie podejmowaliśmy. Gadanie o kasie jest śmiertelnie nudne. Wolę skupić się na rzeczach naprawdę ważnych. Takich jak suknia, buty, fryzura, szampan, który podamy na powitanie, wyrafinowane czekoladki na koniec uroczystości i, rzecz jasna, dziewięć dań. Myślę, że skoro Max poprosił mnie o rękę, to on za to wszystko zapłaci. Logiczne, nie? Sytuacja podobna do tej, w której facet zaprasza babkę do restauracji... Chyba że Maxou wierzy w tradycję, zgodnie z którą wszelkie koszty pokrywają rodzice panny młodej. Jeśli tak jest, to mamy problem. Nie dlatego, że moja matka nie ma pieniędzy. Sprzedaje w Laval tyle mieszkań, że spokojnie mogłaby zafundować mi dziesięć wesel. Tylko że, niestety, jest skąpa. Nie znam większego skąpiradła. W każdym razie wobec mnie. Podejrzewam, że nieco inaczej zachowuje się wobec kochanków, którzy zawsze są młodsi od niej. Ten obecny – Christian, pseudoekolog – najwyraźniej żyje na jej koszt. Ale gdy przychodzi do pomocy córce w zaspokajaniu życiowych potrzeb, zamiast kupić mi meble, samochód czy niezbędne przyrządy kuchenne, takie jak sokowirówka, maszynka do pieczenia chleba czy syfon do przyrządzania dań kuchni molekularnej, Mado zaczyna przemowę o niezależności. „Nigdy nie będziesz kobietą wolną i niezależną, jeśli kupię ci wszystko, co zechcesz”, twierdzi. I w związku z tym nie kupuje mi niczego, chyba że jakieś drobiazgi na urodziny albo pod choinkę. Z kolei tata nie bardzo może mi pomóc. Wszystkie pieniądze z funduszu emerytalnego utopił w projekcie za granicą, gdzie zresztą nadal przebywa. To tłumaczy, dlaczego w wieku trzydziestu czterech lat mam więcej długów niż oszczędności. To nie moja wina, tylko rodziców: brak odpowiedniego wychowania, szczodrości i zapobiegliwości. Dlatego brak kontroli nad wydatkami nie budzi we mnie wyrzutów sumienia. W każdym razie... niezbyt duże. – Płacicie pół na pół? – wraca do tematu Ugo. – Macie rozpisany budżet? – naciska Aïsha. – Budżet? Po co? Rozpiszemy go, gdy już dowiemy się, co ile kosztuje.
– Charlotte, będziesz musiała omówić to z Maksem. Nie można wynajmować sali, jeśli się nie ma budżetu... Zresztą wydaje mi się, że ta w Mont-Royal jest i takzbyt droga. – Ile? – Sześć i pół tysiąca dolarów. – Co? Za jeden wieczór? – Za dwanaście godzin. To minimalny czas rezerwacji. Ups! To bardzo, bardzo wysoka cena za jeden z licznych elementów naszej listy. Ale miejsce jest przecież najważniejsze, prawda? Wynajem, wynajem, wynajem... ulubione słowo agentów nieruchomości. Nie, nie można zignorować tego aspektu. Najwyżej zaoszczędzę na czymś mniej ważnym. Chociaż na pewno nie na menu. Na sukni i butach też nie. A już na pewno nie na obrączkach. Może na orkiestrze? I będę ryzykować, że zagrają nam Macarenę? Nie, to zły pomysł. Ach, wiem! Zaoszczędzę na zawiadomieniach i zaproszeniach. Mamy czasy Internetu, wyślę je mailem. Albo napiszę na Facebooku, tak będzie jeszcze prościej. Podobnie z podziękowaniami. No dobrze, problem rozwiązany. – Aïsho, spróbuj zadzwonić do pałacyku w Mont-Royal i umów się na jutro na spotkanie. – Jesteś pewna? – Tak. Znajdziemy jeszcze dwie inne sale, zwyczajne, źle oświetlone, ze starymi dywanami. I przedstawimy wszystkie trzy widzom. Jestem pewna, że wybiorą tę, którą ja wybrałam. – To chyba trochę ryzykowne? A może widzom nie spodoba się pałacyk w Mont-Royal? Chyba lepiej pokazać im trzy sale, które ci odpowiadają. – Nie, nie, to się uda. Ja już dokonałam wyboru. Moje wesele odbędzie się w pałacyku w Mont-Royal i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Powiedziawszy to, zostawiam przyjaciół i jadę do swojego faceta, do domu w Saint-Lambert. *** Leżę naga w ogromnym łożu Maksa i stukam w ekran iPhone’a. Mój ukochany bierze prysznic, jakzawsze po seksie. To zwyczaj, który nie bardzo mi się podoba. Ja przeciwnie, lubię wdychać zapach miłości, wtulając się w pościel przez dłuższą chwilę. Ale ponieważ boję się, że Max uzna mnie za brudaskę, też chodzę pod prysznic. Zawsze jednak po nim. Otwieram nową aplikację, którą właśnie kupiłam w Apple Store. To cudeńko pomoże mi sprawić, żebyśmy z Maksem nie popadli w seksualną rutynę – pozwoli mi obliczyć częstotliwość naszych stosunków i upewnić się, czy nie kochamy się zawsze w tym samym otoczeniu i w ten sam sposób. Siadam po turecku i wpisuję swoje dane. Miejsce: łóżko Maxou. Pora: późny wieczór. Czas trwania: 25 minut.
Orgazmy: trzy. Pozycje: wpisuję trzy, które zapamiętałam. Fellatio: tak. Cunnilingus: nie. Twoja skuteczność: 9/10 Skuteczność kochanka: 8/10 – Powiesz mi, co ty tam, do cholery, robisz? Drgam zaskoczona, słysząc głos Maksa, który stoi tuż za mną i wbija oczy w ekran telefonu. Pospiesznie zamykam aplikację. – Eeee... nic, nic. – Wystawiasz mi oceny. Nie, no, tego jeszcze nie było – rzuca zirytowany. – Nie denerwuj się. To nie ciebie oceniam. To raczej taki rejestr naszego pożycia. – Dobrze widziałem, Charlotte: „Skuteczność kochanka: 8/10”. To o mnie chodzi, prawda? W dodatku przyznałaś mi tylko ósemkę. – Ósemka to wysoka nota. Wręcz bardzo wysoka. Moi poprzedni kochankowie rzadko dostawali więcej niż sześć lub siedem. – Ach... I zawsze miałem ósemkę? – pyta Max, nagle zaintrygowany. Mężczyźni są tacy przewidywalni. Wystarczy trochę im pochlebić, a od razu łagodnieją. – Nie, zwykle masz dziewiątkę. – A... dlaczego dziś było inaczej? Otwieram aplikację i pokazuję mu wypełnioną ankietę, dotykając palcem słowo „nie”, napisane przy „cunnilingus”. Max bierze mój telefon, zmienia „nie” na „tak” i ósemkę na dziewiątkę. – Jeśli to wszystko, czego ci trzeba... Maxou przewraca mnie na łóżko i zaczyna delikatnie całować dół mojego brzucha, z każdym pocałunkiem schodząc trochę niżej. Myślę, że dziś wieczorem raczej nie omówimy ślubnego budżetu... Ani kwestii sześciu i pół tysiąca dolarów, których potrzebuję, żeby wynająć salę marzeń. ===OFo8WTpYOgJmVTQNOww/DmxdPlxqXmYHZl5qXGRSZVA=
F 2 Pierwsza histeria gwiazdy: ✓ red, długo jeszcze? Patrzę, jak mój kolega sprawdza sprzęt, ułożony porządnie z tyłu małej białej furgonetki przydzielonej ekipie programu. Jesteśmy w podziemnym garażu firmy. Za chwilę wyjedziemy na zdjęcia. – Jeszcze momencik, Charlotte. Musisz uzbroić się w cierpliwość, w końcu pracujesz z najlepszym operatorem w firmie. Fred nie należy do ludzi, którzy mają problem z poczuciem własnej wartości. To prawda, jest najlepszy. Jest też najprzystojniejszy. I świetnie o tym wie. Operatorzy terenowi, których znam, są klasą samą w sobie. To osobna, tajemnicza podgrupa, do której trudno się przebić. Potrafią być solidarni, gdy domagają się zakupu nowych kamer HD, a jednocześnie robią sobie za plecami świństwa, gdy rywalizują o przydział do planów zdjęciowych za granicą. A już zwłaszcza tych w ciepłych krajach, w lutym. Ekipa operatorów, która pracuje dla nas i dla innych programów, składa się głównie z mężczyzn młodych, dynamicznych i w świetnej formie. I Fred nie jest wyjątkiem od tej reguły. Trzydzieści jeden lat, czarne głębokie spojrzenie, ciemne, kręcone włosy, zebrane w kucyk. A w pakiecie – wysportowane ciało kaskadera. Prawdziwa uczta dla oczu, zwłaszcza latem, gdy nosi szorty i koszulki bez rękawów. Ale teraz jest zima, a on chodzi opatulony w grubą kurtkę marki Kanuk. Dawniej było między nami coś w rodzaju chemii. Wiem, że mu się podobam, zresztą z wzajemnością. Ale nigdy nie uległam jego zalotom, chociaż próbował niejeden raz. Akurat zawsze albo ja byłam zakochana, albo on miał jakąś kobietę. Co zresztą wcale nie przeszkadzało mu próbować. Tylko że ja zwracam na to uwagę. Moje grzeczne odmowy najwyraźniej nie zniechęciły Freda. Często powtarza, niby w żartach: „Nie wiesz, co tracisz”. Jest w tym trochę nachalny, ale wytrzymuję, bo to najlepszy operator w firmie; ufam mu. Na planie zawsze służy dobrą radą. Fred to facet, którego można by nazwać spoko gościem. Gościem „w punkt”. To naprawdę świetna cecha, ale on czasem jest tak wyluzowany, że aż denerwujący. Nie mogę zrozumieć, jak udaje mu się zachować spokój podczas nieprzewidzianych sytuacji, takich jak ta, która przydarzyła mu się w zeszłym tygodniu, gdy pojechaliśmy filmować konkurs na najlepszy sos spaghetti Koła Gospodyń w Anjou. Bez obaw, te zdjęcia nie miały nic wspólnego z moim ślubem. Chcieliśmy po prostu zaprosić zwyciężczynię konkursu do programu na wspólne gotowanie z P-O. Zyskałam dzięki temu roczny zapas sosu do spaghetti. Guma złapana po drodze i półgodzinne spóźnienie? Oj tam, oj tam, zaczekają. Kamera, która
kaprysi i nie chce działać? Znów – oj tam, oj tam. Wracamy po inną i tracimy godzinę. Wrrr... Takie niedbalstwo jest zupełnie nie w moim stylu. Niedbalstwo albo zupełny luz, zależnie od punktu widzenia. Ja należę raczej do tych, którzy po tysiąc razy przepraszają czekających ludzi, tymczasem Fred daje sobie czas na rozwiązanie problemów. I nie chodzi o to, że nie próbuję być zen. Wręcz przeciwnie. Bardzo się staram. Przykleiłam sobie nawet na biurku małe karteczki. Krótkie notatki przypominające mi, że praca nie jest sprawą życia i śmierci. I tak oto karteczka na lampce ostrzega: „To tylko program telewizyjny!”. Na tej przyklejonej do mojego notatnika widnieje napis: „Nie jesteś chirurgiem, nie ratujesz życia ludziom, nie przeprowadzasz operacji na otwartym sercu”. Karteczka, schowana w pudełku z zieloną herbatą, głosi: „Nie nazywasz się Charlotte Obama i nie rządzisz krajem pogrążonym w kryzysie żywnościowym”. Dzięki tym krótkim sentencjom oddycham swobodniej. Łatwiej mi złapać dystans i nie skupiać się tak na kłopotach, które regularnie pojawiają się w pracy. Niestety, ten stan nie trwa długo, bardzo szybko dochodzi do głosu moja prawdziwa natura. Myślę, że powinnam przyjąć taką samą spokojną strategię przy organizacji ślubu. Bo w tej kwestii również mam skłonność do dramatyzowania. O właśnie, zacznę od razu, teraz gdy Fred kończy robić coś, co zabiera mu strasznie dużo czasu. Siadam w furgonetce, żeby wygodniej mi było pisać. Zaczynam bazgrać na turkusowej karteczce: „W życiu nie ma rzeczy doskonałych i twój ślub też wcale nie musi taki być”. Ach! Od razu czuję się lepiej. Próbuję wizualizować niedoskonałości, na które jestem w stanie się zgodzić. Hm... Dziwne... Na razie nic nie przychodzi mi do głowy. No, wysil się trochę, Charlotte... Nie... Nic. Zrywam notatkę i zgniatam w kulkę, którą rzucam na tylne siedzenie. Bądź realistką. Użyj argumentów, które bardziej do ciebie przemawiają. Hm... Mam! „Wychodzisz za mąż tylko raz w życiu. Czy biorąc pod uwagę, ile to wszystko kosztuje, będziesz zawracać sobie głowę nieistotnymi szczegółami?” Doskonale! Oto świetnie dobrany argument. Przyklejam karteczkę do deski rozdzielczej furgonetki. Dalej, Fred, pospiesz się, wydajmy już sześć tysięcy pięćset dolców i wynajmijmy tę salę. *** – Ale my nie wynajmujemy sali na śluby. Nie powiedziano tego państwu przez telefon? To miejsce zarezerwowane na gale i korporacyjne eventy. Mężczyzna, który przyjmuje mnie w pałacyku w Mont-Royal, wydaje się zaskoczony, że nie wiedziałam o tych ograniczeniach. A jeszcze bardziej dziwi go obecność kamerzysty w akcji – w którego stronę ja natychmiast się odwracam. – Fred, przestań filmować, natychmiast. Operator zdejmuje kamerę z ramienia, rzucając mi spojrzenie pełne aprobaty. Stoimy oboje naprzeciw pracownika Urzędu Miasta, który z kolei stoi za szerokim biurkiem z litego drewna. – Jakto? Nie wynajmują państwo sali na śluby?
– Proszę pani, ten pałacykto nie jest takie zwykłe miejsce. Wyjmuje z szuflady broszurę i mówi dalej, pokazując mi palcem jeden z akapitów. – Niech pani spojrzy, tu jest napisane: „Każde wydarzenie, które się tu odbywa, musi swoim rozmachem rozsławić Montreal w prowincji, w kraju, a nawet na świecie”. Teraz pani rozumie? Nie, tak naprawdę wcale nie rozumiem. Pałacyk w Mont-Royal to budynek użyteczności publicznej, a ja jestem obywatelką Montrealu i płacę podatki od nieruchomości. No, może nie całkiem, bo wynajmuję mieszkanie, ale jego właściciel płaci. Zresztą napełniam kiesę miasta na inne sposoby. Chociażby wrzucając pieniądze do parkomatów i regulując mandaty, gdy zapomnę je wrzucić. Ale nie pozwolę sobie na gniew. Patrząc na mojego rozmówcę, wnioskuję, że nie byłaby to najlepsza postawa. Gość jest mocno po pięćdziesiątce, łysiejący, ma okulary z cienkim, złotym łańcuszkiem i zimne, pogardliwe spojrzenie. Zastanawiam się nad najlepszym sposobem, by go przekonać. Optuję za dużą dawką czaru podszytą historyjką, która każe mu uwierzyć, że mój ślub to wydarzenie na skalę międzynarodową. – Uf, ależ tu gorąco, pozwoli pan, że zdejmę płaszcz? – pytam i zaczynam odpinać guziki i ściągać szal. Kładę to wszystko na dwóch krzesłach, a tymczasem Fred siada na trzecim, z kamerą na kolanach. Pochylam się nad biurkiem, żeby zbliżyć się do rozmówcy. – Jaksię pan nazywa? – Thompson. William Thompson. – Charlotte Lavigne. Miło mi. – Tak, już mi się pani przedstawiała – odpowiada, ściskając mi jednakdłoń. Przedłużam uścisk bardziej, niż jest to konieczne, i patrzę mężczyźnie prosto w oczy. Co wcale nie jest takie proste, bo jego spojrzenie co rusz zjeżdża na dekolt mojej satynowej bluzki barwy fuksji. Wspaniały wybór mojej stylistki i przyjaciółki, Aïshy. – Wie pan, panie Thompson, mój ślub nie jest taki jakwszystkie. Pan Thompson nie odzywa się i zaczyna udawać, że sprawdza coś w dokumentach. Cóż, łatwo nie wygram tej rundy. Ale nie ma mowy, żeby zniechęciła mnie ta odrobina chłodu. – Takjakmówiłam, to ślub bardzo specjalny, wielu znamienitych gości... Nadal żadnej reakcji. – Goście przyjadą z Francji i nadadzą wydarzeniu charakter międzynarodowy. Dokładnie tak jakpan wymaga, świetnie, co? – Pani Lavigne, powtarzam pani, ta sala nie może służyć za dom weselny. – A gdybym panu powiedziała, że zaprosiłam nawet światowe sławy? Słyszę, jak mój kamerzysta dusi się ze śmiechu. Odwracam się do niego, a on, widząc moje spojrzenie, natychmiast rozumie, że ma się zamknąć. Wracam do urzędnika miejskiego. Ale coś mi nie odpowiada w widoku, który przed chwilą ujrzałam. W widoku siedzącego obok mnie Freda. No dobrze, sprawdzę to później. Teraz nie mam czasu.
– A więc, panie Thompson, sam pan widzi, że moje wesele odpowiada pańskim kryteriom. – Ale o kim dokładnie pani mówi? Jakie sławy? – No cóż, już panu tłumaczę. Wychodzę za francuskiego dyplomatę, który ma bardzo bliskie relacje z samym prezydentem. – Nie powie mi pani, że Nicolas Sarkozy będzie gościem na pani weselu? – Widzi pan, jeszcze tego nie wiemy. Dlatego tak bardzo zależy mi na dyskrecji. I prosiłabym, żeby zachował pan tę informację dla siebie. Ale jedno jest pewne: nawet jeśli nie zjawi się tu osobiście, będzie go reprezentował jeden z najbliższych współpracowników. Pan Thompson wznosi oczy ku niebu. Udaję, że tego nie widzę, i nadal próbuję go przekonać, wymieniając kolejne nazwiska. Do listy gości dodaję francuskiego biznesmena, którego biografię Maxou czytał wczoraj, piosenkarza Patricka Fioriego i – a co tam, niech będzie – Lyndy Lemay, jakszaleć to szaleć. Wykorzystam to, że jest sławna we Francji. – Wie pan, skomponowała nawet dla nas piosenkę. Wczoraj wysłała mi fragment. To piękny utwór o dziewczynie takiej jakja, która rzuca wszystko, żeby... – Pani Lavigne, dość się już nasłuchałem. A teraz proszę, żeby pani wyszła. Zastygam. Nie udało się, facet mi nie uwierzył. Widzę, jak – jeden po drugim – odchodzą w siną dal migawki z wesela doskonałego: my wszyscy przy stole, w wielkiej jasnej sali, delektujący się tatarem z pstrąga alpejskiego... mój taniec z Maksem, zachwycone spojrzenia gości... entuzjazm francuskich przyjaciół na widokdrewnianych wiewiórek... Paf! Koniec! Znika wymarzony ślub. Będę musiała zadowolić się jakąś banalną salą w Laval. Zrozpaczona, odwracam się do Freda i daję mu znak, że wychodzimy. Fred nie porusza się i woła mnie do siebie. – Spróbuj go przekonać – mówi cicho. Zerkam na pana Thompsona, żeby sprawdzić, czy nas nie usłyszał. Wygląda na mocno zajętego sprzątaniem swoich papierów. Pochylam się do ucha Freda. – Ale jak? – Nie wiem. Odstaw histerię gwiazdy. JakRoxanne. Nagle czuję, jak błyszczą mi oczy. Ależ to świetny pomysł! Nasza prowadząca dostaje zawsze to, czego chce, gdy zaczyna się dąsać. Spróbujmy, zobaczmy... Wracam do biurka. – Panie Thompson, chyba nie wie pan, z kim ma do czynienia! Lekko podnoszę głos, co jednak najwyraźniej wcale nie onieśmiela urzędnika, który nadal wbija wzrok w papiery. W takim razie wypróbujmy gniewny ton i małe, nieszkodliwe kłamstewko. – Jestem bardzo popularną prezenterką telewizyjną, mam mnóstwo kontaktów w show-biznesie i nie lubię, gdy mi się odmawia. Czy pan mnie rozumie? I żeby wzmocnić efekt, walę pięścią w blat. To nareszcie budzi reakcję pana Thompsona. Podnosi wzrok znad papierów i patrzy na mnie zaszokowany. Czy to ostrzeżenie? Czy grożąc mu, nie posuwam się za daleko? Odwracam się do Freda. Jego mina mówi mi, że wszystko w porządku. Najwyraźniej jest ze mnie dumny; głową daje mi znak, żebym kontynuowała. Więc nie zmieniam tonu. Odgrywanie diwy jest ekscytujące! I przychodzi mi tak naturalnie, jak
gdybym robiła to przez całe życie! – Na pańskim miejscu zastanowiłabym się, czy to dobra decyzja. Bo, widzi pan, w przyszłym tygodniu gościem w moim programie będzie burmistrz Montrealu. I jeśli nie będę mogła mieć tutaj wesela, na pewno powiem mu o niejakim panu Thompsonie. Och, jestem taka dumna ze swojego ostatniego blefu! Burmistrz Montrealu, ni mniej, ni więcej! Odgrywanie diwy daje niesamowite poczucie władzy. Będę musiała stosować tę metodę częściej, w trudnych sytuacjach. Pan Thompson bez słowa podnosi słuchawkę i zaczyna wybierać numer. – Może pan sobie dzwonić do szefa, to nic nie da! Nie będzie mógł panu pomóc, gdy opowiem o panu wszystkim ważnym osobom w mieście. Patrzę bezczelnie na pana Thompsona i czekam, aż odłoży słuchawkę. Ku mojemu zaskoczeniu nie robi tego. Chyba nie byłam przekonująca. Słyszę, jakwyniośle zwraca się do rozmówcy: – Moglibyście przysłać mi ochronę? Tak, natychmiast. Co? Ochronę? Co go napadło? Nie przewidziałam takiego obrotu spraw. On chce... wyrzucić mnie za drzwi? Jakzwykłego pijaka, który o czwartej nad ranem awanturuje się w barze? Nie ma mowy, mam swoją godność! – Wyjdę stąd dopiero, gdy podpiszę umowę, nie wcześniej. To budynek użyteczności publicznej, jestem tu u siebie! Nie może mnie pan stąd ot, tak, wyrzucić. Urzędnikodkłada słuchawkę i patrzy mi prosto w oczy. – Proszę się nie ruszać i przestać krzyczeć, jeśli nie chce pani, żebym zawiadomił policję... Policję? No nie... za kogo on się ma? Chyba nie można złożyć skargi na człowieka, który trochę się denerwuje? – ...że zakłóca pani porządekpubliczny i grozi mi pani. – Przesadza pan, wcale panu nie groziłam! Pan Thompson nie odpowiada, a ja zaczynam zastanawiać się, do czego naprawdę doprowadzi nasza rozmowa. A jeśli on mówi prawdę? Jeśli naprawdę postanowił zadzwonić na policję? Oj, oj, oj, niedobrze. To mogłoby postawić pod znakiem zapytania mój wyjazd do Francji! Zapomnijmy o roli diwy: muszę szybko stać się Charlotte, na którą nie można się gniewać. Zaczynam mówić znacznie łagodniejszym tonem, a do oczu napływają mi łzy. – Nie, nie, nie, nie... źle się zrozumieliśmy... To nieporozumienie... Przykro mi, to napięcie przedmiesiączkowe. Wtedy zawsze zachowuję się dziwnie. To nie moja wina, rozumie pan, panie Thompson? Nie jest pan kobietą, ale podejrzewam, że ma pan żonę. Pewnie też jej się to zdarza, co? Wysilam się coraz bardziej, żeby udobruchać rozmówcę, ale to wszystko na nic. Pozostaje zimny jak lód. Cholera! Wyczerpałam wszystkie argumenty, wszystkie strategie. Nagle słyszę kroki za plecami. Stało się, ochrona wkracza do akcji. Muszę skapitulować, złożyć broń i być grzeczna, żeby to wydarzenie nie przybrało niebezpiecznego obrotu. Biorę płaszcz z krzesła i szykuję się do dobrowolnego opuszczenia gmachu. – Panie Thompson, pozwoli pan, że sama zajmę się tą panią? Zaraz... chwila... dobrze znam ten kobiecy głos. Nawet bardzo dobrze. Odwracam się, pełna
nadziei, i napotykam wzrok Marianne Lapointe. To moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa! Otwieram usta, żeby wyrazić radość z tego spotkania, ale ona daje mi znak, żebym zachowała dyskrecję. Bezceremonialnie odsyła pana Thompsona do gabinetu, co napawa mnie wielką radością. Podobnie robi z ochroniarzem, gdy ten zagląda do sali. Najwyraźniej to ona jest tu szefową. – Marianne, nie wiedziałam, że tu pracujesz. – Rzucam się jej w ramiona. – Dziękuję! Ratujesz mi życie! Ale opowiadaj, takdawno cię nie widziałam. Jesteś ciągle taksamo piękna. Marianne dziękuje mi i opowiada, co wydarzyło się u niej, odkąd sześć lat temu straciłyśmy się z oczu. Jest szefową jednego z wydziałów Urzędu Miasta w Montrealu, żoną przedsiębiorcy, mamą czteroletnich bliźniaczek i współwłaścicielką domu w dzielnicy Outremont. Wow! To robi wrażenie! W ciągu kilku minut nadrabiamy zaległości, obiecując sobie, że już nigdy nie oddalimy się od siebie tak jak przez ostatnie lata. Fred, który nadal siedzi po mojej prawej, rozbiera Marianne wzrokiem. Trzeba przyznać, że jako pani dyrektor prezentuje się wspaniale. Jasnobrązowe włosy, związane w luźny kok, duże szaroniebieskie oczy i pewny siebie uśmiech. Damski garnitur Anne Klein w kolorze oczu Marianne podkreśla jej talię osy, a lekko prześwitująca bluzka barwy kości słoniowej uwydatnia duży biust. – A więc, Charlotte, wychodzisz za mąż? – Tak. W końcu spotkałam tego jedynego. Najwyższa pora... Pamiętasz, na jakich beznadziejnych gości zawsze trafiałam? – Daj spokój! Miałaś ich całą kolekcję. Kolekcję, kolekcję... Bez przesady! Trochę wkurzyła mnie ta ostatnia uwaga Marianne. – W każdym razie ON jest świetny. I wyobraź sobie, że po ślubie przeprowadzam się do Francji. Mój facet jest Francuzem. – No tak, Francuzem. Słyszałam, jakmówiłaś. – Jakto? – Mam w gabinecie kamerę, wszystko widzę i słyszę... To, co teraz przeżywasz, jest niesamowite... Sarkozy, Lynda Lemay. Przyjaciółka uśmiecha się kącikiem ust, a ja już rozumiem, że przejrzała mnie na wylot. – No wiesz, może trochę podkoloryzowałam... – Trochę? Chciałaś powiedzieć „bardzo”. Nie zmieniłaś się, Charlotte Lavigne. Robiłaś to już wtedy, gdy byłyśmy małe. Wymyślałaś niestworzone historie, żeby osiągnąć jakiś cel. – Ale nie wszystko zmyśliłam. – I naprawdę sądziłaś, że ten stary zgred to łyknie? – A czemu nie? Nie miałam nic do stracenia. – Tylko że to się mogło naprawdę źle skończyć. Byłaś bardzo niesympatyczna! – Oj tam, nie przez cały czas. Po prostu bardzo zależy mi na tym, żeby mieć tu wesele. Tu jest przepięknie. – Tak, widzę, że ci zależy. Nie wiedziałam, że prowadzisz program w telewizji. Jaki jest jego