Wszystkim telewizyjnym prezenterkom, z którymi tak lubiłam pracować.
Nie martwcie się, żadna z Was nie przypomina Roxanne.
To znaczy... nie całkiem.
U
1
„Zasada obowiązująca każdego kucharza:
podczas przygotowywania posiłku wypicie
więcej niż dwóch kieliszków wina jest surowo
wzbronione”.
CHARLOTTE LAVIGNE,
Bliźnięta w ascendencie Lwa
śmiech sprzedawcy ryb nie wygląda na szczery. Jestem przekonana, że gdyby mógł,
zamordowałby mnie od razu. Ale to ja jestem klientką, a klientka ma zawsze rację,
prawda?
Chociaż tak, na jego miejscu też byłabym trochę rozdrażniona. Nie można powiedzieć, że
wiem, czego chcę. Od dwudziestu minut sprzedawca wykłada na ladę wszystkie ryby, kolejno
mi je pokazuje, tłumaczy, że makrela to świetny wybór dla kogoś, kto chce zrobić kolację
w stylu japońskim. Tak samo jak koryfena. Albo czerwony tuńczyk. Czerwony tuńczyk? Nie
ma mowy. Nie chcę, aby mój gość pomyślał, że jestem pozbawiona świadomości
ekologicznej. Czerwony tuńczykto przecież gatunekzagrożony.
Na razie to ja czuję się zagrożona przez kolejkę klientów, którzy niecierpliwią się za moimi
plecami.
– Ruski rok będzie się pani namyślać? – rzuca facet, który chce kupić pangę, żeby
wypróbować przepis z mlekiem kokosowym.
Zawsze gdy słyszę to wyrażenie – „ruski rok” – zastanawiam się, skąd się wzięło i co może
oznaczać. Piorunujący wzrok mężczyzny w marynarce i krawacie, trzymającego w dłoni
przepis na pangę, przekonuje mnie, że nie jest to odpowiedni moment na zadawanie pytań.
– Proszę mi dać jeszcze dwie minuty...
Dalej, Charlotte, musisz się zdecydować. To w końcu tylko kolacja...
– Wezmę dwa filety z koryfeny, dwa z makreli, dwa ze śledzia... do tego poproszę
ekotuńczyka na sushi, cztery duże przegrzebki, sześć kreweteki świeżego kalmara.
No dobrze, i to wszystko, myślę. To znaczy prawie...
– A do tego jeszcze proszę dołożyć całego marlina.
Uwielbiam nazwę tej ryby, kojarzy mi się z czarodziejem Merlinem, moją ulubioną
postacią z dzieciństwa. Przyniesie mi szczęście, na pewno.
I już mam wszystko. Teraz tylko, w domu, zastanowię się, co ugotować. Tak jest znacznie
prościej.
– Razem sto dwa dolary, pięćdziesiąt siedem centów.
Oj! Dość drogo jakna kolację we dwoje. Zwłaszcza że dzisiaj to już siódmy rachunek.
Najpierw był fryzjer. Później – książka z japońskimi przepisami, tacki na sushi i miseczki
na zupę miso, wizyta w sklepiku japońskim, kilka buteleksake, a w końcu... kimono gejszy. Gdy
się robi kolację w stylu japońskim, trzeba iść na całość.
Z torebki zaczyna dobiegać melodia z czołówki serialu Seks w wielkim mieście. Dzwoni
Aïsha, moja najlepsza przyjaciółka.
– I co, dziś wielki dzień? – pyta.
– Posłuchaj, już i takjestem zdenerwowana, nie musisz mi jeszcze dokładać.
– Ależ kochana, przecież nie podejmujesz papieża. To tylko twój facet.
Tylko mój facet, jak ona może tak mówić? To nie jest „tylko” mój facet, to najważniejszy
facet, jakiego kiedykolwiekmiałam.
Maximiliena spotkałam miesiąc temu. A dziś po raz pierwszy robię dla niego kolację.
Byliśmy kilka razy w restauracji, zamawialiśmy pizzę, jedliśmy tosty z masłem
orzechowym o drugiej nad ranem, ale on jeszcze nigdy nie skosztował moich potraw. Po
teście na seks, który, zdaniem Maxou, zdałam śpiewająco, przyszedł czas na test talerza. Nie
daje mi spokoju zdanie, które w zeszłym tygodniu przeczytałam u dentysty w zbiorku
sentencji: „Droga do serca mężczyzny wiedzie przez jego żołądek”.
– Powiedziałaś mu chociaż?
– O czym?
– Że nigdy nie przyrządzałaś japońskich potraw?
– No... tak, tak.
Przecież nie przyznam się przyjaciółce, że Maxou usłyszał ode mnie coś całkiem innego.
Pamiętam, jak niecałe dwa tygodnie temu siedzieliśmy obok siebie na macie w najlepszej
japońskiej restauracji w Montrealu; za plecami mieliśmy zasunięte duże drzwi.
Degustowaliśmy obrzydliwie drogie sushi. Sami na świecie.
– Uwielbiam japońską kuchnię – rzucił Maximilien. – Jest zdrowa i świeża.
– O tak, ja też. Wiesz, że to stosunkowo proste potrawy?
– Naprawdę?
– Tak, tak, przyrządzę ci coś, sam zobaczysz. Sushi, maki, nigiri. Robiłam to już kilka razy.
Łatwizna.
– No tak, nie da się ukryć, że masz wszelkie możliwe talenty, kochanie.
I właśnie dlatego dziś, w tę deszczową styczniową sobotę – przez cholerne globalne
ocieplenie rozwaliła mi się fryzura – biegam od księgarni do sklepu rybnego, wstępując po
drodze do butiku z ciuchami azjatyckimi.
Wracam do rozmowy z Aïshą.
– Sądzisz, że kimono to przesada?
Cisza na linii. Najwyraźniej Aïsha nie uważa, że to dobry pomysł. Zazwyczaj słucham rad
przyjaciółki, ale tym razem boli mnie serce na myśl, że na próżno wydałam 275 dolarów. Bo
wybrałam prawdziwe kimono, importowane z Japonii, a nie jakąś nędzną imitację za 20
dolców, podobną raczej do szlafroka.
Moje kimono jest z czerwonego jedwabiu, ozdobione złotymi kwiatuszkami i ma szerokie
rękawy. Wspaniałe, choć może nieco zbyt teatralne.
– No dobra, włożę je chyba późnym wieczorem, już po kolacji.
– Myślę, że tak będzie rozsądniej. Wiesz, że masz skłonność do przesady w relacjach
z facetami. Przypomnij sobie Jeana-François, no i Étienne’a. Postaraj się nie wystraszyć
następnego.
To prawda, w kwestiach związków nie jestem zbyt utalentowana. Moi faceci mają
nieznośny nawyk rzucania mnie po kilku miesiącach, twierdząc, że jestem namolna, że
działam za szybko.
Uważam się raczej za stuprocentową babkę, ale ta definicja chyba niezbyt im odpowiada.
Obiecałam Aïshy, że tym razem będę uważać, że nie będę się spieszyć. Nie powiem od
razu Maksowi o tym, że pragnę się do niego przeprowadzić. Nie zacznę kartkować przy nim
Leksykonu imion. Zrobię to po kryjomu.
Bardzo mi na nim zależy. W końcu nie co dzień spotykamy francuskich dyplomatów,
mieszkających w ogromnych domach w Saint-Lambert.
Maximilien Lhermitte. Wyrafinowany i wykształcony mężczyzna, bez wątpienia jest
spokrewniony z moim ulubionym francuskim aktorem Thierrym Lhermitte’em. Będę
musiała to sprawdzić. Maxou nie badał swoich korzeni, co jest dość zadziwiające jak na
trzydziestodziewięcioletniego Francuza.
I wbrew wszelkim oczekiwaniom zainteresował się dziewczyną taką jak ja. Charlotte
Lavigne, lat trzydzieści trzy. Nie lekarką, nie adwokatką, nie żadną panią profesor i nie
matematyczką, a zwyczajną researcherką z telewizji. Jedyną córką pracownika fizycznego
i agentki nieruchomości z przedmieścia Montrealu. Rozumiecie teraz, czemu się stresuję?
– Charlotte, jesteś tam?
– Przepraszam, Aïsho. A co u ciebie? Co robisz wieczorem?
– No cóż, dla mnie to zwykła, spokojna sobota. Wypożyczyłam Pod słońcem Toskanii.
Pewnie będę spijać resztki czerwonego wina, które zostały mi po sylwestrze, i jeść chipsy
warzywne.
Auć! Odkąd spotkałam Maximiliena, spędzam z nim każdą sobotę. To chyba normalne,
prawda? Problem tkwi w tym, że mam wyrzuty sumienia wobec Aïshy. Dawniej to z nią
spędzałam sobotnie wieczory. Często w restauracji, ale też u niej albo u mnie w domu –
gotowałyśmy razem, piłyśmy białe wino i przeklinałyśmy wszystkich facetów świata.
Oprócz naszych ojców, rzecz jasna.
To Aïsha zdradziła mi sekrety kuchni maghrebskiej. W tym najważniejszy: jakprzyrządzać
kuskus sposobem jej matki; patent z czasów, gdy cała jej rodzina mieszkała w Tunezji.
Nigdy tak naprawdę nie zrozumiałam, do czego służą te wielogodzinne zabiegi
towarzyszące gotowaniu semoliny, skoro można to zrobić w ciągu kilku sekund. Wystarczy ją
zagotować i po sprawie.
Zrobiłam to raz w obecności Aïshy. Błąd. Szkoda, że nie widzieliście jej zbulwersowanej
miny. Wyrzuciła wszystko do kosza, mówiąc, że takie coś przynosi pecha i że w Tunezji każda
kobieta, która chce znaleźć męża, musi odpowiednio przyrządzać kuskus.
Nie wydaje mi się, by tutejsi mężczyźni rozróżniali te dwie metody, ale nie chcę
pozbawiać przyjaciółki złudzeń, odtąd więc nigdy nie gotuję semoliny. W każdym razie nie
w obecności Aïshy.
Moja przyjaciółka od wielu lat desperacko szuka faceta. Swoją drogą, nie rozumiem,
dlaczego nadal jest sama. Ma duże, brązowe, wyraziste oczy – mogłaby oczarować jednym
ruchem rzęs. Jej czarne lśniące loki opadają na delikatne ramiona. Aïsha wygląda jakarabska
księżniczka, opowiadająca Baśnie z tysiąca i jednej nocy.
Jest niziutka, ma duże piersi, jędrne i krągłe. Nigdy jej tego nie powiedziałam, ale
najbardziej zazdroszczę jej biustu. Mój jest mały, powiedziałabym, że wręcz mikroskopijny.
Przez długi czas nosiłam za duże staniki, wypchane starymi nylonowymi pończochami.
Piersi to jeden z moich rozlicznych kompleksów. Należy też do nich mój nos, który
uważam za zbyt zadarty. Chociaż wszyscy uważają, że jest śliczny i uroczy, ja wolałabym
coś, powiedzmy, bardziej konwencjonalnego.
No i usta, niewystarczająco pełne. Jako nastolatka chciałam być podobna do Julii Roberts
z Pretty Woman, poprosiłam więc kuzyna, żeby uderzył mnie łapką na muchy. Miałam
nadzieję, że usta spuchną.
Czy zrobił to specjalnie? Tego nie dowiem się nigdy, tak czy inaczej uderzył wyżej
i mocniej, niż się umawialiśmy. Poza tym zrobił to kilka razy.
Miałam czerwony, spuchnięty nos. I musiałam powiedzieć rodzicom, że użądliła mnie osa.
Od tej pory matka myśli, że mam uczulenie na osy, i urządza straszliwy cyrk, gdy
spacerujemy na wsi, a ja nie mam przy sobie EpiPenu.
Na szczęście niektóre części mojego ciała nawet mi się podobają. Na przykład ręce. Są
delikatne, szczupłe. Tipsy dodają im klasy. Ozdobione pierścionkiem z fałszywym diamentem
i francuskim manicure’em, wyglądają jakdłonie gwiazdy.
Lubię też swoje ciemne, półdługie włosy. Zwłaszcza od czasu, gdy nauczyłam się
ujarzmiać je prostownicą. Koniec z brzydkimi kędziorami.
Ale najbardziej lubię swoje duże zielone oczy, które w makijażu wyglądają na jeszcze
większe. Szczególnie wtedy, gdy maluje mi je Aïsha. Ona ma dar wydobywania ze mnie
cech wampa. Cóż, zgadzam się, nie są to moje cechy dominujące. Ale – tak jak każdej
kobiecie – zdarza mi się marzyć, że jestem kimś, kto może mieć u stóp wszystkich mężczyzn,
wystarczy tylko, że mrugnie.
– Aïsho, muszę kończyć, zbliżam się do samochodu. Nie jesteś zła, że znów zostawiam cię
samą w sobotni wieczór?
– Nie, skąd, zajmij się Maksem, to jest najważniejsze. Co mu gotujesz?
– Ach, same proste potrawy. Na przystawkę zupa miso i sushi. Później makrela i może też
koryfena. Chyba że zdecyduję się na marlina. Tak naprawdę to jeszcze nie wiem, co podam
na danie główne.
– A na deser?
– Banany smażone w miodzie.
– Ale to nie jest japońskie danie!
– Wiem, ale nie ma japońskich deserów. A ja nie mogę zrezygnować z deseru. Mój facet
uwielbia słodycze.
– No tak, rozumiem. Uważaj przy smażeniu, Charlotte.
– Spokojnie, będzie dobrze. Banany mnie nie stresują, stresuje mnie reszta. Nie mogę
spaprać sushi.
– Jakci nie wyjdą, możesz pójść do sklepu, teraz sprzedają je wszędzie.
– To nie to samo, coś ty, te ze sklepu smakują jak plastik. Moje będę smakować miłością,
którą włożę w ich przyrządzenie.
– Ach, ty moja niepoprawna romantyczko! Nie zapomnij o naszej umowie: jeśli będziesz
czegokolwiekpotrzebować, wysyłasz mi SMS-a. Nie ruszam się z domu. Baw się dobrze.
– Cześć, kochana.
Dojeżdżam do domu i z trudem wspinam się po schodach, obładowana paczkami. Stopnie
znów są oblodzone, muszę uważać, żeby nie upaść.
Gdy nieco ponad rok temu Maxou przyjechał do Montrealu, był oczarowany
zewnętrznymi schodami domów na Plateau-Mont-Royal. W Paryżu – mówił – klatki
schodowe są często ciemne i wilgotne.
Tutejsze schody może i są urocze, ale lepiej nie mówić o ich aspekcie praktycznym.
Przekręcam klucz w zamku. Bóg mi świadkiem – zasłużyłam na kieliszekbiałego wina!
Gdy gotuję dla relaksu, często serwuję sobie białe wino. A latem – różowe. Cały wic
polega na tym, żeby nie wypić więcej niż dwa kieliszki. Nazwałam to zasadą dwóch
kieliszków. Gotowanie wymaga precyzji i koncentracji.
Pierwszy etap: zupa miso. Nic prostszego. Woda, miso, tofu, algi, trochę warzyw. Hop, hop,
hop! Wszystko dusimy.
Drugi kieliszekdla kucharki i bierzemy się do sushi.
„Do walki, ludu, stań! Mąż z mężem, z bronią broń! Na bój! Na bój!”[1].
Ten dzwonek oznacza telefon od mojego faceta. Maxou nie był zbyt zadowolony, gdy
powiedziałam mu, że kojarzy mi się z Marsylianką. Nie żeby wstydził się swojego
pochodzenia – wręcz przeciwnie – ale uważa, że fragment, który wybrałam, nie odpowiada
jego pokojowemu nastawieniu do świata.
– Halo, kochanie! – witam go z entuzjazmem.
– Dobry wieczór, Charlotte, jaksię miewasz?
– Wspaniale, zaczynam robić sushi.
– Właśnie, à propos...
O nie, mam nadzieję, że wszystkiego nie odwoła, nie może mi tego zrobić.
– Nie dotrę do ciebie na czas. Spóźnię się przynajmniej godzinę, moje spotkanie ciągnie się
w nieskończoność. Może być?
Uff...
– Tak, tak, nie ma problemu. Zaczekam na ciebie spokojnie. Nie spiesz się.
– Przykro mi, Charlotte, przyjadę, gdy tylko będę mógł. Do zobaczenia.
Doskonale, będę miała czas na relaks, na długą kąpiel z pianą, a nawet na wyregulowanie
brwi. Ale teraz najważniejsze jest sushi.
To zabawne, jak po drugim, sporym – a nawet bardzo dużym – kieliszku wina wszystko
wydaje się proste. Zwijanie maki to dziecinna igraszka, gdy używa się specjalnej maty.
Kawałek ogórka, awokado, zielonej cebulki... A gdyby tak spróbować z owocami? O, na
przykład mango, zielone jabłka, czemu nie? Nadziewamy tym wszystkim ryż, owijamy
liśćmi nori. I wychodzą śliczne małe roladki, które podam z sosem sojowym, marynowanym
imbirem i wasabi. Och, Maxou będzie pod wrażeniem!
Płyn do kąpieli nazywa się „Romantyczny wieczór”. Pachnie granatem, kwiatem ogórka,
jaśminem i melisą. Tak jest napisane na opakowaniu. Na razie mój nos wyczuwa tylko
niewyraźną woń, owocową i sztuczną. Nieważne, kąpiel na pewno mnie odpręży.
Zanurzam się w ciepłej wodzie i myślę o tym, co mnie czeka. To będzie idealny wieczór.
Kupiłam nawet szczoteczkę do zębów i bokserki na zmianę dla Maxou. Więc nawet jeśli
zostawi swoją torbę w Saint-Lambert, nie będzie się mógł wykręcić od spania tutaj. Cholera,
muszę jeszcze pamiętać, żeby zmienić pościel!
Wszystko gotowe, świece zapalone, makrela marynuje się w miso. Ostatecznie wybrałam
rybę łowioną na półwyspie Gaspé. To nada koloryt lokalny mojej japońskiej kolacji.
W sypialni przeglądam się w lustrze i jestem zadowolona z tego, co widzę. Wybrałam
czarno-różową bieliznę, którą dopiero co kupiłam. Ups. Zapomniałam o tym wydatku. To
zwiększa liczbę dzisiejszych rachunków – jest ich osiem.
Moje nowe kimono grzecznie czeka na wieszaku. Mam straszną ochotę je włożyć, ale
obiecałam Aïshy... Nie, taknaprawdę niczego jej nie obiecywałam.
Uwielbiam, gdy moja skóra styka się z delikatnym jedwabiem. To takie zmysłowe...
Powoli wsuwam ręce w rękawy, jedną, potem drugą. Do tego momentu wszystko idzie
dobrze, to nawet proste. Później sprawa się komplikuje: który z prostokątów mam zawinąć
najpierw? Próbuję ten lewy. Hm... chyba nie, wyglądam strasznie grubo. A może ten
z drugiej strony?
Ding! Za późno, ktoś dzwoni do drzwi. Szybko wkładam dżinsy i nowy czarny sweterek
z koronkowymi rękawami, kupiony na przecenie w Boxing Day[2]. Błyszczyk na usta i już,
już otwieram drzwi. Jest.
Nie widziałam go od trzech dni. Jest jeszcze przystojniejszy niż w moich wspomnieniach.
Maximilien ma jasne włosy, przystrzyżone nieco za krótko jak na mój gust, ale za miesiąc
będą idealne. Patrzy na mnie z uśmiechem, za który niejedna modelka z reklamy pasty do
zębów oddałaby wszystko. Ten uśmiech sprawia, że rozszerzają mi się źrenice, miękną mi
nogi i... o reszcie powiem wam później.
– Dobry wieczór, Charlotte – mówi, podając mi bukiet różowych lilii i butelkę szampana.
Uwielbiam dobre maniery Maxou. „Dobry wieczór” ma znacznie więcej klasy niż „hej”
albo „cześć”.
– Te kwiaty są wspaniałe, Maxou, nie trzeba było...
Całuje mnie czule i mocno przytula. Gdybym miała zrobić naprawdę to, na co mam
ochotę, zerwałabym z niego koszulę i całą resztę i pociągnęła go prosto do sypialni. Ale
pamiętam, co obiecałam Aïshy. Nie za szybko. Zaczekajmy, aż wypije choćby kieliszek
szampana.
W czasie gdy walczę z folią, w którą owinięte są kwiaty – być może powinnam jednak
użyć nożyczek, moje paznokcie nie są wystarczająco skuteczne – Maximilien zaczyna
opowiadać mi o swoim dniu. Biedny chłopiec, wygląda na wykończonego.
– Przyjechałem prosto z konsulatu, co za szalony dzień! Wiesz, że mieliśmy... wielką
wizytę, jakto nazywacie.
Mój facet uwielbia wyrażenia z Quebecu. Bawi go używanie ich od czasu do czasu. Jest
taki słodki, gdy wymawia je z francuskim akcentem.
– Ach tak, tak, wizytę tego... no...
Próbuję zyskać na czasie i zastanawiam się szybko, jakie ważne osobistości przebywają
obecnie w Montrealu. Jest Madonna, która daje dwa koncerty, dziś i jutro wieczorem, ale po
jakie licho szłaby do francuskiego konsulatu?
– No tak, Nicolasa Sarkozy’ego.
Faktycznie. Przypominam sobie nagle pasek przesuwający się na ekranie w czasie
Wiadomości: „Prezydent Francji z dwudniową roboczą wizytą w Quebecu”.
– I dobrze poszło?
– Tak, Pierre-François i ja towarzyszyliśmy mu przez cały dzień w spotkaniach. W dodatku
musiałem zajmować się francuskimi dziennikarzami: ekipa odpowiadająca za kontakty
z mediami miała zbyt dużo pracy z tymi z Quebecu.
Pierre-François to Pierre-François Perrin, konsul generalny Francji w Montrealu.
Maximilien jest jego prawą ręką. Pracuje na stanowisku szefa kancelarii. Z tego, co zdążyłam
się zorientować, to dość pojemny tytuł. Tak czy inaczej – wiem już, że często bywa bardzo
zajęty.
– Jestem wykończony. Naprawdę mam ochotę na szampana. Chcesz, żebym otworzył
butelkę?
– Nie, nie, ty odpoczywaj, ja to zrobię.
Mam nadzieję, że nie stanie się to, co ostatnio, gdy otwierałam szampana. W pracy,
w obecności całej ekipy. Właśnie skończyliśmy nagrywać odcinek specjalny programu –
o szampanie – i zatrzymaliśmy dla siebie kilka butelek.
– Charlotte, otwórz ostatnią – poprosiła realizatorka.
Nieco wstawiona po kilku kieliszkach świetnego różowego szampana, zabrałam się do tego
z marszu, niewiele myśląc. Ponieważ mam skłonność do przesady, postanowiłam podkreślić
swój wyczyn gratulacjami dla całej ekipy. Trzymając mocno butelkę w prawej ręce,
wskazywałam nią kolejno swoich kolegów, kierując do każdego kilka słów. A potem ją
otworzyłam.
Katastrofa! Gdy tylko korek wyskoczył, szampan rozprysł się na wszystkie strony, ale
głównie w kierunku naszej księżniczki – gospodyni programu.
Pamiętam jej satynową sukienkę, błękitną, całą w bąbelkach, ale przede wszystkim
pamiętam jej spojrzenie. Nigdy nie widziałam takwściekłej Roxanne. Potrzebowałam dwóch
tygodni i kilku tabliczek gorzkiej czekolady z papryką z Espelette, żeby nareszcie mi
wybaczyła.
Teraz wiem, że nigdy, przenigdy nie należy potrząsać butelką szampana. Powinnam więc
sobie poradzić. Na trzy – otwieram. Liczę: raz, dwa, trzy. Oczywiście w myślach. Spokojnie
odkręcam korek i pozwalam mu delikatnie wysunąć się z szyjki, podtrzymując go przez cały
czas, żeby mi się nie wymknął. TakjakMaxou.
Puk! Piękny dźwięk, wyraźny i jasny. Udało mi się nie zrobić żadnych szkód. Yes! To dobra
wróżba na resztę wieczoru.
– Co to jest? – pyta Maximilien, gdy podaję mu edamame wraz z kieliszkiem szampana.
– Japońska przystawka. Młoda soja, do aperitifu.
– Je się ją razem ze strączkami?
– Tak, to jest jakzielony groszek, tylko trochę większe.
Cóż, teraz widzę, że znacznie większe. A mimo to sprzedawca powiedział mi, że trzeba to
jeść ze strąkami.
Maxou podnosi strączek do ust, a ja zaczynam wątpić. A może źle zrozumiałam? Trzeba
przyznać, że angielszczyzna Japończyka była dość bełkotliwa.
Cóż, najlepiej będzie, jak sama spróbuję. Pierwsze wrażenie – chrupkość i świeżość.
Później zaczyna być gorzej, strączek jest twardy i łykowaty. Oczywiście nie da się go
połknąć. Odwracam się do swojego faceta.
– Maxou?
Na jego widok serce przestaje mi na chwilę bić. Mój ukochany ma czerwoną twarz
i przystawia dłonie do szyi. Otwiera szeroko usta, ale nie wydaje żadnego dźwięku. Dławi się
tym cholernym strąkiem.
Bez paniki, nauczyłam się chwytu Heimlicha. Co prawda dawno temu, ale jeśli się skupię,
na pewno sobie go przypomnę.
Ruch ma być ostry i brutalny. Staję za plecami Maksa i mocno przyciskam obie pięści do
jego żołądka. Raz, drugi, trzeci. Nic. Nadal się krztusi.
Cisnę jeszcze mocniej. Dalej, Charlotte, włóż w to całą swoją siłę, uda ci się.
Piąty ruch jest skuteczny. Maxou wypluwa strąkedamame, który niemal odebrał mu życie.
Następnie opada na sofę w ciężkim stanie. Uff! Mało brakowało!
Maxou dochodzi do siebie, a ja opróżniam butelkę szampana, esemesując rozpaczliwie do
Aïshy: „Omal nie zabiłam swojego faceta”. I wciskam „wyślij”.
Minutę później dzwoni mój telefon.
– Jakto: omal nie zabiłaś swojego faceta? – pyta Aïsha.
– Aïsho, jestem idiotką, poczęstowałam go edamame ze strąkami, a on się zakrztusił.
– Ale teraz w porządku?
– Tak, tak, odpoczywa, a ja zaczynam wariować. Ależ ze mnie kretynka! Mógł umrzeć,
wyobrażasz sobie? Można umrzeć od strąka?
– Raczej rzadko się o tym słyszy.
– Francuski dyplomata ginie podczas kolacji w stylu japońskim. Myślisz, że mogliby mnie
oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci, bo nie wiedziałam, że ziarna je się bez
strąków?
– Charlotte, nie pij więcej, ponosi cię.
– To jasne, że on nie będzie mnie chciał znać, jesteśmy razem od miesiąca, a ja już
wywinęłam taki numer... – mówię, nalewając sobie kolejny kieliszekszampana.
– Charlotte, nie bądź taką pesymistką...
– Ale co ja mam teraz zrobić?
– Uspokój się i daj mu odpocząć. Gdy się ocknie, przeproś go i podaj kolację. To nie koniec
świata.
– Dobrze, złotko. Taksię cieszę, że jesteś.
Godzinę później butelka szampana jest pusta, a ja nadal siedzę sama przy kuchennym
stole. Za plecami słyszę jego kroki.
– Ach, Maxou, lepiej się czujesz? Wybacz mi, takbardzo, bardzo mi przykro.
– Nie szkodzi, Charlotte, nie zrobiłaś tego specjalnie – mówi. Ma jeszcze trochę szkliste
oczy, a jego biała koszula, zwykle bez skazy, jest cała wygnieciona.
– Ale powinnam była wiedzieć takie rzeczy. Idealna pani domu nie pozwala, by jej goście
dławili się podczas aperitifu.
– Kto powiedział, że musisz być idealna?
– Ja.
– Nie musisz. Poza tym uratowałaś mnie. Gdzie się tego nauczyłaś?
– Gdy jako ratownik zarabiałam na studia. Wygląda na to, że ta umiejętność wróciła do
mnie wraz z przypływem adrenaliny.
– Dziękuję ci, Charlotte.
Jest mi tak wstyd, że nie mam ochoty dłużej o tym rozmawiać. Żeby zmienić temat,
pytam, czy jest głodny.
– Nie takod razu, ale chętnie napiję się jeszcze szampana.
Ups. Patrzę na pustą butelkę z narastającym poczuciem winy. Po raz nie wiem który
zaczynam przepraszać.
– Ale mam świetną sake do sushi, może chcesz spróbować...
– Chodź tu – mówi, wracając na sofę w salonie.
Podchodzę, nieufna. Czuję, że po raz kolejny usłyszę znajome słowa „Wiesz, myślę, że
powinniśmy nabrać nieco dystansu... Muszę pomyśleć, zanim zaangażuję się bardziej...
możemy zostać przyjaciółmi, jeśli chcesz... bla, bla, bla”. I już mam łzy w oczach.
Siadam obok Maxou. Pochylam głowę, wbijam spojrzenie w podłogę i czekam na wyrok.
Jakskazana na śmierć. Zrezygnowana.
Otacza mnie muskularnymi ramionami i czule całuje w szyję. Lewą ręką chwyta mój
podbródek, odwracam się do niego. Patrzy mi prosto w oczy i szepcze:
– Wiesz, że jesteś jedyna na świecie?
Uff, odroczenie wyroku. Ale żadnych więcej gaf, Charlotte, żadnych gaf.
Atmosfera rozluźnia się nad talerzem sushi. Opowiadamy sobie „o dniu, w którym
zachowałem / zachowałam się kretyńsko”. Kolej na Maxou.
Opowiada mi historię, która zdarzyła się kilka lat temu, podczas targów książki w Paryżu,
a wiązała się ze słynnym autorem powieści historycznych. Przyjacielem jego matki.
– Przyszedłem tam ze znajomymi, rozmawialiśmy o jego ostatniej książce. Była
beznadziejna, ale wszyscy twierdzili, że to arcydzieło. Miałem tego dość i powiedziałem: „Ta
powieść jest taka jak jej autor, staromodna i zupełnie nieciekawa”. I wtedy mój kumpel
Yannickzaczął dawać mi jakieś dziwne znaki. Usłyszałem za plecami: „Maximilien, co u pana
słychać?”. Odwracam się i kogo widzę?
– Autora, o którym mowa.
– Tak. Najwyraźniej wszystko usłyszał.
Śmieję się, żeby mu sprawić przyjemność. To żenująca sytuacja, ale nie na tyle, żeby
nazwać ją „kretyńskim zachowaniem”. Jeśli on w ten sposób wychodzi na idiotę, to ja już
lepiej nie będę opowiadać mu własnych przygód.
– A ty? – pyta mnie.
– Mam ci do opowiedzenia mnóstwo anegdot, ale nie dzisiaj. Przepuszczę swoją kolejkę.
Jakci smakuje sushi?
– Bardzo dobre. Oryginalny pomysł – wegetariańskie sushi.
Jak to wegetariańskie? A gdzie ekologiczny łosoś, za którego zapłaciłam majątek? Cholera!
Został w samochodzie!
Otwieramy drugą butelkę sake, a ja nie mam wcale ochoty na przyrządzanie ryby. Ani ja,
ani Maxou nie jesteśmy jeszcze głodni.
– Opowiedz mi o swojej pierwszej dziewczynie.
– Naprawdę chcesz to wiedzieć?
– Tak. Opowiedz mi wszystko. Ile miałeś lat?
– Pierwszą prawdziwą dziewczynę miałem chyba w okolicach osiemnastki. Béatrice
Bachelot-Narquin. Nasz związek trwał dwa lata i to ona mnie rzuciła. Później przez wiele lat
dochodziłem do siebie.
– Biedaczek. Jaka była?
– Z wyglądu?
– Tak. Blondynka? Brunetka? Ruda? Wysoka? Niska? Pulchna?
– Po co chcesz to wszystko wiedzieć?
– Po nic. Żeby pogadać i tyle.
Po raz pierwszy okłamuję swojego ukochanego. Chociaż w sumie nie do końca.
Powiedziałam mu, że nie mam samochodu i że jestem fanką komunikacji miejskiej. To tylko
półprawda.
Tak, często jeżdżę autobusem i metrem, ale mimo wszystko mam samochód. Tylko nie
chcę, żeby on o tym wiedział. Po pierwsze, ktoś, kto nie ma samochodu, jest bardziej
ekotrendy. Po drugie, mój samochód to jeżdżąca kupa złomu. Dlatego wstydzę się nim
kogokolwiekwozić.
On zatem myśli, że zimą jeżdżę komunikacją miejską, a latem na rowerze. Zresztą mam
zamiar kupić na wiosnę rower, taki z małym koszyczkiem na zakupy i z dzwonkiem. To bardzo
szykowne, gdy w ten sposób anonsujemy się, jadąc.
Ale na razie skupiam się na tym, by jak najwięcej dowiedzieć się na temat jego pierwszej
dziewczyny. Instynkt podpowiada mi, że jeszcze nie całkiem wyleczył się z tej historii.
– Była blondynką i miała zielone oczy, podobne do twoich, ale nie takie piękne.
– Czaruś... Widziałeś się z nią... po waszym zerwaniu?
– Na krótko przed wyjazdem z Paryża spotkałem ją przypadkiem. Nie widziałem jej od lat,
ale nic się nie zmieniła. Prawie.
Jego oczy przybierają na moment taki wyraz, jak gdyby zagłębiał się w szczęśliwych
wspomnieniach.
– I co robiliście, gdy ją spotkałeś... przypadkiem?
Maxou, wyrwany z marzeń, bierze ze stołu butelkę sake.
– Dobra ta twoja sake, Charlotte. Dolać ci?
Tego już za wiele. Chłopak, który unika odpowiedzi w taksubtelny sposób, na pewno ma coś
do ukrycia, to pewne.
– Przepraszam, zaraz wracam – mówię i idę do toalety. Po drodze chwytam dyskretnie
iPhone leżący na blacie.
Siadam na brzegu wanny i piszę w wyszukiwarce Google: „Béatrice Bachelot-Narquin”.
Nie jest trudno znaleźć kogoś o takim nazwisku. Zresztą gdy już się biorę do szukania, jestem
w tym najlepsza na świecie. No, powiedzmy – najlepsza w Quebecu.
Twarz wroga pojawia się na stronie francuskiej firmy wyspecjalizowanej w zarządzaniu
zasobami ludzkimi i restrukturyzacji. Czyli mówiąc po ludzku – wywalaniem pracowników.
Béatrice Bachelot-Narquin, główna wspólniczka, Grupa Eurova. Tak jak się obawiałam –
jest naprawdę piękna. Uroczy uśmiech, oczy drapieżnika.
Patrząc na fotografię grupową, odkrywam, że na domiar złego ma najdłuższe nogi, jakie
kiedykolwiek widziałam. A w dodatku nosi szpilki i miniówkę. Cóż, na szczęście mieszka ponad
pięć tysięcy kilometrów stąd i dzieli nas ocean.
Nagle nachodzi mnie ochota na coś słodkiego. Wracam do kuchni i zaczynam szykować
smażone banany. To przepis, który jestem w stanie wykonać z zamkniętymi oczami. Mam
szczęście, bo dawno już przekroczyłam limit dwóch kieliszków, na które zazwyczaj pozwalam
sobie w trakcie gotowania.
Maxou kartkuje książki, które położyłam na stoliku w salonie: Przepisy naszych babć, Pataty
na wszelkie sposoby, Szalone dania w szkle, Sto sposobów na jagnięcinę z Quebecu, Desery dla
początkujących i takdalej.
– Gotowanie jest twoją prawdziwą pasją – stwierdza.
– Tak, uwielbiam to. A moją drugą pasją jesteś ty – mówię, wsuwając delikatnie dłonie
pod jego koszulę.
Moje palce pieszczą powoli dół pleców Maxou, zatrzymując się na dłużej w zagłębieniu tuż
nad linią pośladków, a potem spokojnie wracają do rozporka.
– Ach, więc jestem na drugim miejscu? – rzuca z fałszywym oburzeniem.
Kolejno rozpina guziki mojego koronkowego sweterka, odsłania mi ramiona, zdejmuje
prawy rękaw, potem lewy. Jego dłonie wędrują po moich żebrach, wargi muskają szyję,
a potem piersi. Zsuwa mi powoli ramiączko czarnego biustonosza z różową koronką. Wreszcie
nadszedł moment, na który czekałam przez cały wieczór.
Iiiiii – rozlega się cienki świst i wyrywa mnie z rozkosznego stanu. Tak bardzo
zapamiętałam się we własnym szczęściu, że nie zauważyłam czarnego dymu, który snuje się
po całym mieszkaniu.
Kątem oka zerkam do kuchni. Z ustawionego na kuchence kociołka buchają płomienie. Olej
roślinny, na którym smażę banany, zmienił się w prawdziwą pochodnię. Pali się! Pali!
Skulony Max kaszle, jakby za chwilę miał wypluć płuca. Mój Boże, przecież on jest
astmatykiem!
Drzwi wejściowe otwierają się nagle z hukiem, wpuszczając nieco świeżego powietrza, co
pozwala Maxou złapać oddech.
Zbliża się do nas jakaś postać, którą ledwo dostrzegam w gęstym dymie. Pieką mnie oczy,
drapie w gardle, nie jestem w stanie wymówić ani słowa.
– Charlotte! Charlotte! – krzyczy postać.
Z ulgą rozpoznaję głos mojego sąsiada i najlepszego przyjaciela, Ugo. Ugo, bez H, dla
przyjaciół.
– Tutaj, Ugo! Tutaj!
Rozpacz sprawia, że odzyskuję głos. Znów słyszę, jak Maxou kaszle i z trudem łapie
powietrze. Siedzi teraz na podłodze, opierając głowę na sofie.
Musimy się stąd wydostać. Przecież nie może umrzeć zaczadzony w moim mieszkaniu,
w czasie pierwszej kolacji. Przeżył strąki edamame, przeżyje smażone banany!
– Wyprowadź Maksa – mówię do Ugo.
W obecności przyjaciół wolę nie używać przezwiska, jakie nadałam Maximilienowi.
Zwłaszcza że on sam jeszcze się do niego nie przyzwyczaił.
– Dziwny moment na pierwsze spotkanie z twoim nowym facetem – odpowiada Ugo,
chwytając prawą rękę Maxou i zakładając ją sobie na ramię.
Kilka chwil później stoimy wszyscy na chodniku przed domem, w którym mieszkamy –
Ugo na parterze, ja piętro wyżej. Maxou stoi oparty o latarnię i powoli dochodzi do siebie.
Patrzę na dym wydostający się z domu. Jestem przemarznięta i całkowicie oszołomiona
swoim głupim wyczynem.
– Pójdę po gaśnicę – odzywa się Ugo, a jego głos sprowadza mnie na ziemię.
Muszę zareagować, moje mieszkanie idzie z dymem. Stracę wszystkie swoje
wspomnienia.
– Mógłbyś przy okazji przynieść koc? – pyta Maxou, zerkając w moją stronę.
– Tak, przyniosę.
I wtedy dociera do mnie, że wprawdzie jestem pogorzelcem, ale pogorzelcem w czarnym
biustonoszu z różową koronką. Na chodniku zaczynają gromadzić się gapie, a mój nowy facet
zapewne zastanawia się, co on tu robi. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
Ugo cudem gasi płomienie. Strażacy, po których zadzwonili sąsiedzi, zostają do czasu, aż
stwierdzą, że niebezpieczeństwo minęło. Przed odjazdem strzelają mi gadkę umoralniającą
na temat ryzyka, jakie niesie smażenie na oleju w garnku. Następny mój zakup: frytkownica.
Po powrocie do domu otwieram wszystkie okna, żeby wypuścić dym. Maxou, jak się
zdaje, doszedł już do siebie, bo zbiera swoje rzeczy.
– Nie sądzę, że można tutaj dzisiaj spać – mówi.
– Chcesz, żebyśmy pojechali do ciebie?
– Charlotte, myślę, że lepiej będzie, jak zostaniesz tutaj – mówi po krótkiej chwili
milczenia. – Mogłabyś przespać się u Ugo. W razie problemów będziesz w pobliżu. Wrócę do
domu taksówką.
Muszę przyznać, że ma rację, chociaż łamie mi serce. Wyobraziłam sobie inny scenariusz
tej pierwszej kolacji w moim domu. Znacznie bardziej romantyczny niż ogień w garnku.
– Okay. Zdzwonimy się jutro? – pytam z nadzieją.
– Tak, tak, zdzwonimy się jutro.
Całuje mnie w czoło. Pozwalam mu odejść. Czuję, jakusycham od środka.
Ugo, który nie uronił ani słowa z naszej rozmowy, patrzy na mnie z litością.
I z dezaprobatą.
– No dalej, piękna, idziemy. Tu zaczyna się robić strasznie zimno.
Bierze mnie za rękę i pomaga wstać z krzesła, na które opadłam.
– Nie mogę uwierzyć, że wszystko zepsułam – mówię, chwytając po drodze butelkę
z resztką sake, którą natychmiast przykładam do ust w rozpaczliwym geście, całkowicie
pozbawionym klasy.
– Dobra, dość tego – nakazuje Ugo, wyjmując mi sake z rąk.
Ugo od zawsze jest moim aniołem stróżem. To on pomógł mi się pozbierać, gdy Jean-
François rzucił mnie dla tancerki z Les Grands Ballets Canadiens. To samo zrobił, gdy Étienne
spakował walizki zaledwie miesiąc po wprowadzeniu się do mojego mieszkania i zabrał ze
sobą maszynkę do espresso.
Wtedy Ugo naprawdę się wściekł. To on dał mi ten ekspres na trzydzieste urodziny.
Próbował go odzyskać i poszedł do Étienne’a, ale blondynka przy kości, która otworzyła drzwi,
nie wpuściła go do mieszkania. Odtąd częstuję Ugo zieloną herbatą. Do czasu aż będę miała
wystarczająco dużo pieniędzy i kupię sobie nowy ekspres.
– Zaczekaj, zanim wyjdę, wezmę jeszcze ostatnią rzecz.
Wracam do sypialni. Łóżko, posypane sztucznymi płatkami róż, przypomina mi boleśnie
o tym, co taknaprawdę powinnam teraz robić.
– Charlotte, na dole mam wszystko, co trzeba. Ostatnio zostawiłaś u mnie nawet piżamę.
Wiesz, tę z Kubusiem Puchatkiem.
Tak, ale dziś w nocy nie mam ochoty jej wkładać. Nie będę spać w piżamie dla dzieci.
Chcę przekonać samą siebie, że ten wieczór nie jest takdo końca stracony.
***
Siedzę na łóżku Ugo, przed sobą mam tabliczkę gorzkiej czekolady z solą. Patrzę czule na
przyjaciela.
– Przepięknie wyglądasz, Charlotte – zauważa. – To kimono świetnie ci pasuje.
Nie do końca mu wierzę. Tak, kimono jest przepiękne, ale nie można tego powiedzieć
o moich rozwichrzonych włosach, podpuchniętych oczach i policzkach uczernionych tuszem
do rzęs. Wiedziałam, że powinnam kupić wodoodporny, bo jestem płaczliwa. Ale przyjaciele
w końcu od tego są, żeby nas pocieszać. A kłamstwo jest najlepszą metodą pocieszenia, jaką
znam.
– Co o tym myślisz? Wyglądał na obrażonego, gdy wychodził? Albo zniechęconego? Albo
zdegustowanego całym wieczorem?
– Charlotte, skąd ja mam to wiedzieć? Nie znam go, nigdy wcześniej go nie spotkałem.
Wydaje mi się dość zdystansowanym gościem, nie? Ale jest jeszcze bardziej przystojny, niż
mówiłaś.
– Hej, łapy przy sobie! Ach, Ugo, tak strasznie mi smutno. Pomyśli, że jestem złą
kucharką. Nigdy nie będę na poziomie, nigdy nie zostanę narzeczoną francuskiego dyplomaty,
rozumiesz to? One potrafią podejmować gości.
– Ale ty to potrafisz. Przejechałbym pół świata dla twojego ossobuco. A Aïsha nie może
wziąć do ust tadżinu swojej matki, odkąd spróbowała twojego. Charlotte, dziś wieczorem
byłaś po prostu zbyt zdenerwowana.
– I zbyt wstawiona.
– I zbyt wstawiona. Zasada dwóch kieliszków, Charlotte, dwóch. Zresztą liczą się przecież
intencje – kończy Ugo pocieszająco.
Słowa przyjaciela działają na mnie jakzimny prysznic i wyrywają ze stuporu.
On ma rację. Zrobiłam wszystko, żeby było dobrze. Biegałam po całym Montrealu, bo
chciałam przyrządzić udaną japońską kolację. Wydałam majątek. Mam zresztą wrażenie, że
przekroczyłam limit na swojej karcie kredytowej, ale nie śmiałam tego sprawdzić
w Internecie.
Pomimo tego, co się stało, nie zasługiwałam, by porzucono mnie w zadymionym
mieszkaniu, ze starym kocem na grzbiecie i z resztką sake. Niech sobie wraca na swoje bogate
przedmieście! Niech wraca do Francji, do swojej Béatrice de coś-tam-coś-tam.
Wściekła, podnoszę kołdrę Ugo i wsuwam się pod nią. Lubię u niego spać – ma zawsze
świeżo wypraną pościel, która pachnie lawendą. A ja śmierdzę dymem i alkoholem.
– Idziesz spać?
Patrzę, jak powoli zdejmuje ubranie. Ma trzydzieści pięć lat i jest naprawdę przystojny.
Plecy umięśnione dzięki częstym wizytom na siłowni, gładka skóra i dyskretny, celtycki wzór,
wytatuowany na lewym ramieniu – wszystko mi się w nim podoba.
– Ugo, nie kusi cię zmiana orientacji? Faceci i tak wiecznie cię rozczarowują. Bylibyśmy
piękną parą.
– Pytasz mnie o to już dziesiąty raz, a ja po raz dziesiąty mówię, że nie. Przebolej to,
kochanie – odpowiada Ugo i kładzie się obokmnie.
– Co robiłeś sam w domu w sobotę wieczorem? Nigdzie nie wyszedłeś?
– Nie. Chciałem być w pobliżu na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała. Czuwałem nad
tobą.
Kładę głowę na jego piersi i natychmiast zasypiam.
C
Więcej na: www.ebook4all.pl
2
„Doskonała prezenterka to taka, która pozostaje
na usługach swojego programu.
A nie na odwrót”.
Producent nieustannie poszukujący ideału
harlotte, zaczyna się spotkanie – przypomina mi Dominique, realizatorka, przebiegając
jaktornado przez mój boks w drodze do sali konferencyjnej.
– Już idę.
Jak w każdy poniedziałkowy poranek ekipa programu Totalement Roxanne zbiera się, by
zaplanować tydzień. Zanim tam pójdę, chcę po raz kolejny przeczytać mail, jaki Maxou
wysłał mi wczoraj, dzień po naszej kolacji-katastrofie. Setny raz próbuję rozszyfrować
prawdziwe znaczenie tej wiadomości, ale ciągle mi się to nie udaje.
Od: Maximilien Lhermitte
Do: Charlotte Lavigne
Temat: Dzięki za kolację
Dzień dobry, Charlotte,
dziękuję za wczorajszą kolację, była bardzo smaczna. Dziś chcę spędzić spokojny
dzień w domu. Muszę skończyć pracę na jutro i czekam na fachowca, któryma naprawić
mój system alarmowy. Zdzwonimysię na początku przyszłego tygodnia.
Maxxx
Po pierwsze: jest zbyt uprzejma. „Dziękuję za kolację, była bardzo smaczna”, pisze Max.
Ale my właściwie nic nie jedliśmy...
Po drugie: który fachowiec od systemów alarmowych pracuje w niedzielę? Zwłaszcza
w Saint-Lambert, na zamożnym przedmieściu, gdzie skargi na sąsiadów, którzy w niedzielę
koszą trawniki, są częstsze niż zgłoszenia włamań.
I dalej: „Zdzwonimy się na początku przyszłego tygodnia”. Czyli kiedy? W poniedziałek?
We wtorek? To zbyt nieuchwytne, niejasne. Tekst kogoś, kto chce się wykręcić. Znam tę
technikę: gwiazdy, które nie chcą przychodzić do programu, bo nie umieją przyrządzać
hiszpańskiego omletu i nie rozróżniają lilii od irysa, stosują ją regularnie.
I te dwa iksy na końcu – nie wiem, co o nich myśleć. Dwa iksy – dwa całusy w policzki, to
dla przyjaciół, prawda? Kochankowie piszą sobie raczej trzy iksy: xxx.
– CHARLOTTE! – krzyczy Dominique. – Zaczynamy.
Wpadam do sali konferencyjnej, w której siedzą już moi współpracownicy. Realizatorce,
która prowadzi spotkanie, towarzyszy Martin, mój kolega researcher, i Justin, redaktor działu
ogrodniczego. Ma się rozumieć, miejsce Roxanne jest puste. Gospodyni programu, która lubi
udawać wiecznie zajętą, zawsze spóźnia się o dwadzieścia minut.
– A gdzie kawa? – pyta Dominique.
Cholera, całkiem zapomniałam! To mój „kawowy” tydzień. Co poniedziałek inna osoba
podaje wszystkim kawę.
– Zaraz wracam, przyniosę – mówię i ruszam ku windzie, żeby zjechać do kafeterii.
– Daj spokój, nie mamy czasu – rzuca Dominique. Od razu widać, że to nie jest jej
najlepszy dzień.
Pewnie znów spędziła weekend na szukaniu faceta w internetowych serwisach randkowych
i robiła wszystko, by nie sięgnąć po chipsy z solą i octem, schowane w bieliźniarce.
W opakowaniu XXL, które ostatecznie pochłonęła wczoraj wieczorem, pocieszając się po
bezowocnych poszukiwaniach. I dlatego dziś rano ma wyrzuty sumienia, a jej zły humor
skrupia się na mnie. To takie klasyczne i przewidywalne.
Wiem o tym wszystkim, ale nie od samej Dominique. W mojej obecności milczy jak
grób. Ale mam dobrze poinformowanych szpiegów.
– Zaczniemy bez Roxanne, która zapewne przyjdzie lada moment – ciągnie Dominique,
rozdając grafikna cały tydzień.
Uff! Szczegółowy plan. Cztery programy do nagrania jutro, cztery w czwartek. Codzienny
rytm emisji. Po pewnym czasie człowieksię przyzwyczaja.
Już od dwóch lat pracuję przy Totalement Roxanne, programie o jedzeniu, dekoracji
wnętrz, roślinach doniczkowych, jodze i seksie. Uwielbiam swoją pracę, bo dzięki niej
codziennie dowiaduję się czegoś nowego: jak zrobić majonez z limonką, nadać nowy wyraz
starym poduszkom, sprawić, by namiętność w związku nie osłabła...
To akurat łatwa i przyjemna część. Najtrudniejsze w tej pracy są relacje międzyludzkie.
– Charlotte, streść nam jutrzejsze programy – rozkazuje Dominique.
– Cóż... zatem pierwszym gościem będzie autor książki Sto potraw z cytryn. Przyrządzi nam
zresztą konfitury ze skórki cytrynowej. Próbowałam zrobić je w domu, to jest... hm... jak to
powiedzieć... oryginalne. Ale zdrowe, więc chwyci. Następnie mamy...
– Wiecie, co się stało? – przerywa mi Roxanne, wchodząc z rumorem do sali
konferencyjnej.
– Dzień dobry, Roxanne – mówimy chórem wszyscy czworo.
Nasza prowadząca skończyła w tym roku czterdzieści pięć lat, ale wygląda na trzydzieści
dziewięć. Ma rude włosy o pięknym mahoniowym odcieniu, ogromne niebieskie oczy
o gęstych, długich rzęsach, biust, o jakim fantazjują wszyscy mężczyźni, i najpiękniejszy
uśmiech na świecie.
Ale dziś się nie uśmiecha. Wygląda takjakzwykle, gdy czymś się bardzo przejmuje.
– Mój trener osobisty mnie rzucił – oświadcza nam tonem, jakim prezenter telewizyjny
ogłasza śmierć papieża.
– Hę? Jakto? – pytam.
Roxanne z takim samym przejęciem opowiada nam o wszystkich swoich niemiłych
przygodach.
– Przeprowadza się do Las Vegas. Będzie trenował akrobatów z Cirque du Soleil. Cóż,
wiedziałam, że jest świetny, zresztą dlatego go wybrałam, ale nie sądziłam, że jest świetny aż
takbardzo!
– To nic, Rox, znajdziesz sobie innego – zapewnia ją Justin, redaktor działu ogrodniczego.
– Tak, ale to nie będzie to samo. On znał mnie naprawdę dobrze. Poza tym nie mogę mieć
zbyt długiej przerwy w treningach. Przybiorę na wadze. Muszę załatwić to jeszcze dziś –
postanawia, siadając obokmnie. – Gdzie moja kawa z mlekiem? – dodaje, wyjmując z torby
iPhone.
– Eeee... zapomniałam, przykro mi.
Roxanne robi minę ofiary, a ja szybko wracam do treści programów.
– Zanim przyszłaś, mówiłam, że będziemy przyrządzać potrawy z cytryn.
– Ach tak, będzie ten młody kucharz, który wydał książkę o cytrynach. Masz jego zdjęcie?
Po raz drugi pokazuję jej tygodniowy raport z poszukiwań. Roxanne ma dar zapominania
dokumentów z domu, a zwłaszcza – zapominania o ich przeczytaniu.
– Jego zdjęcie jest tu, na czwartej stronie – mówię, przewracając za nią kartki.
– No tak, ładny chłopiec. Ma dziewczynę? – pyta zachłannie.
– Eeee, nie wiem.
– Nie zapytałaś go o to?
– No... raczej nie.
Wiem, że powinnam była to zrobić. Gdy któryś z gości jest przystojny, Roxanne
natychmiast chce wiedzieć, czy ma żonę i dzieci i czy dużo zarabia. Jak mam zdobywać dla
niej wszystkie te osobiste informacje, jeśli nie chcę, aby ktoś pomyślał, że są dla mnie?
Poza tym za bardzo lubię faceta Roxanne, żeby ułatwiać jej romansowanie. Już i tak zbyt
dużo wiem o jej rozwiązłym charakterze.
– Dobra, dziewczyny, możemy kontynuować spotkanie? – interweniuje Dominique. – Jutro
zatem nagranie czterech programów. Justin, co z twoją działką?
– Chciałbym pomówić o pielęgnowaniu roślin doniczkowych, zwłaszcza zimą, o tym, co
zrobić, żeby nie chorowały na...
– A może zapiszę się na gimnastykę? – pyta nagle Roxanne, wchodząc Justinowi w słowo. –
Mogłabym pójść do jakiegoś prywatnego klubu, gdzie ćwiczą tylko ludzie tacy jak my... to
znaczy ludzie o podobnym do mojego statusie.
„Ludzie o podobnym do mojego statusie” – cóż to dokładnie znaczy? To ludzie, którzy
występują w telewizji? Ludzie sławni i bogaci?
– Ale i tak znaleźliby się ciekawscy, którzy gapiliby się na mój tyłek. Niektórym fanom
udaje się kupić karnety do takich klubów – ciągnie prezenterka.
– Na twoim miejscu – proponuje Justin – próbowałbym znaleźć kogoś, kto przychodzi do
domu. Zadzwonię w kilka miejsc.
Lizus, myślę, patrząc na Martina z porozumiewawczym uśmiechem. Justin jest naprawdę
gotowy na wszystko, byle tylko jego ogrodowe wstawki ukazywały się w każdym odcinku.
Teraz ukazują się dwa razy w tygodniu.
Moją uwagę przyciąga stukanie ołówka o blat stołu. Dominique zaczyna się niecierpliwić.
– Justin, będziesz mówił o roślinach doniczkowych. Przyniesiesz jakieś?
– Tak, dracenę smoczą, hibiskusa...
– Dominique, nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli pójdę z Justinem do jego biura
i wykonam kilka telefonów? – błaga Roxanne, podnosząc się nagle z krzesła. – Później od razu
wrócimy.
Justin biegnie za Roxanne jakmały piesek, a my patrzymy na to bezradnie.
– Na razie mogłabyś uprawiać jogging – sugeruje Justin, zamykając drzwi sali
konferencyjnej.
– Nie, ja potrzebuję trenera. Sama nigdy sobie nie poradzę – odpowiada Roxanne
zrozpaczonym tonem. Słychać ją nawet zza drzwi.
Martin i ja patrzymy po sobie, zniechęceni.
– Dominique, nie mogłabyś po nią pójść? Nigdy z tym nie skończymy, jutro nagrywamy
cztery odcinki, ona musi wiedzieć, o czym będziemy mówić.
– Dobrze wiesz, Charlotte, że nie można nic zrobić, gdy Roxanne jest w tym stanie. Dajmy
im dziesięć minut, a potem po nich pójdę.
Kontynuujemy spotkanie we troje. Dominique postanowiła, że później zdam Roxanne
ustny raport.
Po kilku minutach drzwi sali konferencyjnej otwierają się i wchodzi Justin. Wygląda
żałośnie.
– Eeee... ona wyszła.
– Jakto: wyszła? Dokąd wyszła? Kiedy wróci? – pytamy wszyscy troje.
– Znalazłem jej nowego trenera, a ona postanowiła natychmiast się z nim spotkać.
Charlotte, możesz wysłać jej całą dokumentację kurierem? Przeczyta ją w domu.
– Tak – mówię, przeglądając papiery, które Roxanne zostawiła na stole. – To dobrze wróży
na jutro.
***
Nieco przed południem idę to małej kuchni na piętrze, tam gdzie zespoły różnych
programów spotykają się nieformalnie na lunch.
Jadam tam czasami, ale są takie chwile, gdy wolę zostać w swoim boksie. Zwłaszcza
wtedy, gdy kuchnię okupuje ekipa programu o sporcie.
Po pierwsze, te żarłoki serwują sobie często pizzę z dodatkowym bekonem, na której widok
cieknie mi ślinka i mam ochotę wyrzucić swoją kanapkę z hummusem i lucerną do kosza.
Po drugie, są zawsze smutni, bo Canadiens znów wczoraj przegrali. Nie rozumiem,
dlaczego upierają się, by kibicować tej drużynie hokejowej, skoro nie są zadowoleni z jej
wyników. Niech kibicują klubowi, który zawsze wygrywa, a ich życie będzie znacznie
przyjemniejsze. To proste, prawda?
Dziś w kuchni jest spokojnie, a ja właśnie tego potrzebuję. Nawet specjalnie przyszłam tu
przed godziną szczytu. Bo muszę złamać regulamin: podgrzać rybę w mikrofalówce, co jest
surowo zabronione przez wielkiego dyrektora programowego.
Rok temu pan Samson – nikt nigdy nie pamięta jego imienia – wysłał do nas mail pod
tytułem „Ryba zakazana na piętrze”. Z początku myśleliśmy, że chce się pozbyć Pichou,
naszej złotej rybki, maskotki programu.
Ale czytając jego wiadomość, uświadomiliśmy sobie, że sprawa jest znacznie
poważniejsza. Dzień wcześniej pan Samson oprowadzał po naszym piętrze rodzinę bogatego
przedsiębiorcy z Quebecu, zmarłego przed kilkoma laty.
Celem akcji było przekonanie wdowy po rzeczonym biznesmenie, by zgodziła się na serię
filmów dokumentalnych o życiu jej męża. Potężny projekt, który miał przynieść miliony
dolarów z reklam.
Pan Samson czarował ją przez całą wizytę i wszystko odbywało się w miłej atmosferze.
Aż do momentu, w którym wesoła grupka zbliżyła się do naszej kuchni. Ktoś – nigdy nie
dowiedzieliśmy się kto – przed chwilą odgrzał w niej łososia z musztardą Dijon.
Gdy starsza pani poczuła – ciągle jeszcze silny – rybny zapach, jej twarz momentalnie
spuchła i stała się purpurowa. Na oczach naszego przerażonego dyrektora upadła jak martwa
na brudną podłogę korytarza, razem ze swoją torebką od Gucciego.
Biedna paniusia zaczęła się dusić, a potem kompulsywnie drapać po policzkach. „Silna
alergia na ryby i owoce morza”, oświadczył wówczas syn, który jej towarzyszył.
Poszkodowana osiemdziesięciolatka została przewieziona do szpitala i podłączona do
respiratora. Doszła do siebie dopiero po trzech dniach – i wtedy mogła normalnie oddychać.
Urażona wdowa nie wydała zgody na realizację filmu i projekt spełzł na niczym.
Żegnajcie, miliony.
Od tego czasu dyrekcja nie chce ryzykować i całkowicie zakazała podgrzewania ryb na
piętrze. Ale dziś nie miałam wyboru. Przecież nie zmarnuję wszystkich tych pięknych okazów
kupionych pod koniec zeszłego tygodnia.
Staję naprzeciw mikrofalówki, patrzę w lewo, potem w prawo, po czym wkładam
plastikowe pudełko do urządzenia, włączam je i uciekam do toalety.
Dwie minuty później wychodzę z kryjówki, niosąc buteleczkę toaletowego odświeżacza
powietrza. Zapach makreli w miso roznosi się po głównym korytarzu. Smakowity!
Wchodząc do kuchni, zastygam. Dominique otworzyła drzwiczki mikrofalówki i podnosi
przykrywkę pudełka. Szybko chowam za plecami buteleczkę odświeżacza.
– Czy to ty, Charlotte, podgrzewasz rybę? Czuć ją nawet w moim biurze.
– Nie, nie, to nie ja.
Mówiąc to, mam wrażenie, że jestem pięcioletnią dziewczynką, która zbiła wazon i próbuje
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Podziękowania Przypisy
Tytuł oryginału: LA VIE ÉPICÉE DE CHARLOTTE LAVIGNE 1. PIMENT DE CAYENNE ET POUDING CHÔMEUR Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK Redakcja: WERONIKA KOSIŃSKA Korekta: ANNA DOBOSZ, MAŁGORZATA WÓJCIK Projekt okładki: © Groupe Librex inc. for the cover (Cover design: Clémence Beaudoin) Opracowanie komputerowe okładki na podstawie oryginału: PIOTR KOŁODZIEJ Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket © Libre Expression, Montréal, 2011 © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2014 ISBN 978-83-08-05314-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
Wszystkim telewizyjnym prezenterkom, z którymi tak lubiłam pracować. Nie martwcie się, żadna z Was nie przypomina Roxanne. To znaczy... nie całkiem.
U 1 „Zasada obowiązująca każdego kucharza: podczas przygotowywania posiłku wypicie więcej niż dwóch kieliszków wina jest surowo wzbronione”. CHARLOTTE LAVIGNE, Bliźnięta w ascendencie Lwa śmiech sprzedawcy ryb nie wygląda na szczery. Jestem przekonana, że gdyby mógł, zamordowałby mnie od razu. Ale to ja jestem klientką, a klientka ma zawsze rację, prawda? Chociaż tak, na jego miejscu też byłabym trochę rozdrażniona. Nie można powiedzieć, że wiem, czego chcę. Od dwudziestu minut sprzedawca wykłada na ladę wszystkie ryby, kolejno mi je pokazuje, tłumaczy, że makrela to świetny wybór dla kogoś, kto chce zrobić kolację w stylu japońskim. Tak samo jak koryfena. Albo czerwony tuńczyk. Czerwony tuńczyk? Nie ma mowy. Nie chcę, aby mój gość pomyślał, że jestem pozbawiona świadomości ekologicznej. Czerwony tuńczykto przecież gatunekzagrożony. Na razie to ja czuję się zagrożona przez kolejkę klientów, którzy niecierpliwią się za moimi plecami. – Ruski rok będzie się pani namyślać? – rzuca facet, który chce kupić pangę, żeby wypróbować przepis z mlekiem kokosowym. Zawsze gdy słyszę to wyrażenie – „ruski rok” – zastanawiam się, skąd się wzięło i co może oznaczać. Piorunujący wzrok mężczyzny w marynarce i krawacie, trzymającego w dłoni przepis na pangę, przekonuje mnie, że nie jest to odpowiedni moment na zadawanie pytań. – Proszę mi dać jeszcze dwie minuty... Dalej, Charlotte, musisz się zdecydować. To w końcu tylko kolacja... – Wezmę dwa filety z koryfeny, dwa z makreli, dwa ze śledzia... do tego poproszę ekotuńczyka na sushi, cztery duże przegrzebki, sześć kreweteki świeżego kalmara. No dobrze, i to wszystko, myślę. To znaczy prawie... – A do tego jeszcze proszę dołożyć całego marlina. Uwielbiam nazwę tej ryby, kojarzy mi się z czarodziejem Merlinem, moją ulubioną postacią z dzieciństwa. Przyniesie mi szczęście, na pewno. I już mam wszystko. Teraz tylko, w domu, zastanowię się, co ugotować. Tak jest znacznie prościej. – Razem sto dwa dolary, pięćdziesiąt siedem centów. Oj! Dość drogo jakna kolację we dwoje. Zwłaszcza że dzisiaj to już siódmy rachunek.
Najpierw był fryzjer. Później – książka z japońskimi przepisami, tacki na sushi i miseczki na zupę miso, wizyta w sklepiku japońskim, kilka buteleksake, a w końcu... kimono gejszy. Gdy się robi kolację w stylu japońskim, trzeba iść na całość. Z torebki zaczyna dobiegać melodia z czołówki serialu Seks w wielkim mieście. Dzwoni Aïsha, moja najlepsza przyjaciółka. – I co, dziś wielki dzień? – pyta. – Posłuchaj, już i takjestem zdenerwowana, nie musisz mi jeszcze dokładać. – Ależ kochana, przecież nie podejmujesz papieża. To tylko twój facet. Tylko mój facet, jak ona może tak mówić? To nie jest „tylko” mój facet, to najważniejszy facet, jakiego kiedykolwiekmiałam. Maximiliena spotkałam miesiąc temu. A dziś po raz pierwszy robię dla niego kolację. Byliśmy kilka razy w restauracji, zamawialiśmy pizzę, jedliśmy tosty z masłem orzechowym o drugiej nad ranem, ale on jeszcze nigdy nie skosztował moich potraw. Po teście na seks, który, zdaniem Maxou, zdałam śpiewająco, przyszedł czas na test talerza. Nie daje mi spokoju zdanie, które w zeszłym tygodniu przeczytałam u dentysty w zbiorku sentencji: „Droga do serca mężczyzny wiedzie przez jego żołądek”. – Powiedziałaś mu chociaż? – O czym? – Że nigdy nie przyrządzałaś japońskich potraw? – No... tak, tak. Przecież nie przyznam się przyjaciółce, że Maxou usłyszał ode mnie coś całkiem innego. Pamiętam, jak niecałe dwa tygodnie temu siedzieliśmy obok siebie na macie w najlepszej japońskiej restauracji w Montrealu; za plecami mieliśmy zasunięte duże drzwi. Degustowaliśmy obrzydliwie drogie sushi. Sami na świecie. – Uwielbiam japońską kuchnię – rzucił Maximilien. – Jest zdrowa i świeża. – O tak, ja też. Wiesz, że to stosunkowo proste potrawy? – Naprawdę? – Tak, tak, przyrządzę ci coś, sam zobaczysz. Sushi, maki, nigiri. Robiłam to już kilka razy. Łatwizna. – No tak, nie da się ukryć, że masz wszelkie możliwe talenty, kochanie. I właśnie dlatego dziś, w tę deszczową styczniową sobotę – przez cholerne globalne ocieplenie rozwaliła mi się fryzura – biegam od księgarni do sklepu rybnego, wstępując po drodze do butiku z ciuchami azjatyckimi. Wracam do rozmowy z Aïshą. – Sądzisz, że kimono to przesada? Cisza na linii. Najwyraźniej Aïsha nie uważa, że to dobry pomysł. Zazwyczaj słucham rad przyjaciółki, ale tym razem boli mnie serce na myśl, że na próżno wydałam 275 dolarów. Bo wybrałam prawdziwe kimono, importowane z Japonii, a nie jakąś nędzną imitację za 20 dolców, podobną raczej do szlafroka.
Moje kimono jest z czerwonego jedwabiu, ozdobione złotymi kwiatuszkami i ma szerokie rękawy. Wspaniałe, choć może nieco zbyt teatralne. – No dobra, włożę je chyba późnym wieczorem, już po kolacji. – Myślę, że tak będzie rozsądniej. Wiesz, że masz skłonność do przesady w relacjach z facetami. Przypomnij sobie Jeana-François, no i Étienne’a. Postaraj się nie wystraszyć następnego. To prawda, w kwestiach związków nie jestem zbyt utalentowana. Moi faceci mają nieznośny nawyk rzucania mnie po kilku miesiącach, twierdząc, że jestem namolna, że działam za szybko. Uważam się raczej za stuprocentową babkę, ale ta definicja chyba niezbyt im odpowiada. Obiecałam Aïshy, że tym razem będę uważać, że nie będę się spieszyć. Nie powiem od razu Maksowi o tym, że pragnę się do niego przeprowadzić. Nie zacznę kartkować przy nim Leksykonu imion. Zrobię to po kryjomu. Bardzo mi na nim zależy. W końcu nie co dzień spotykamy francuskich dyplomatów, mieszkających w ogromnych domach w Saint-Lambert. Maximilien Lhermitte. Wyrafinowany i wykształcony mężczyzna, bez wątpienia jest spokrewniony z moim ulubionym francuskim aktorem Thierrym Lhermitte’em. Będę musiała to sprawdzić. Maxou nie badał swoich korzeni, co jest dość zadziwiające jak na trzydziestodziewięcioletniego Francuza. I wbrew wszelkim oczekiwaniom zainteresował się dziewczyną taką jak ja. Charlotte Lavigne, lat trzydzieści trzy. Nie lekarką, nie adwokatką, nie żadną panią profesor i nie matematyczką, a zwyczajną researcherką z telewizji. Jedyną córką pracownika fizycznego i agentki nieruchomości z przedmieścia Montrealu. Rozumiecie teraz, czemu się stresuję? – Charlotte, jesteś tam? – Przepraszam, Aïsho. A co u ciebie? Co robisz wieczorem? – No cóż, dla mnie to zwykła, spokojna sobota. Wypożyczyłam Pod słońcem Toskanii. Pewnie będę spijać resztki czerwonego wina, które zostały mi po sylwestrze, i jeść chipsy warzywne. Auć! Odkąd spotkałam Maximiliena, spędzam z nim każdą sobotę. To chyba normalne, prawda? Problem tkwi w tym, że mam wyrzuty sumienia wobec Aïshy. Dawniej to z nią spędzałam sobotnie wieczory. Często w restauracji, ale też u niej albo u mnie w domu – gotowałyśmy razem, piłyśmy białe wino i przeklinałyśmy wszystkich facetów świata. Oprócz naszych ojców, rzecz jasna. To Aïsha zdradziła mi sekrety kuchni maghrebskiej. W tym najważniejszy: jakprzyrządzać kuskus sposobem jej matki; patent z czasów, gdy cała jej rodzina mieszkała w Tunezji. Nigdy tak naprawdę nie zrozumiałam, do czego służą te wielogodzinne zabiegi towarzyszące gotowaniu semoliny, skoro można to zrobić w ciągu kilku sekund. Wystarczy ją zagotować i po sprawie. Zrobiłam to raz w obecności Aïshy. Błąd. Szkoda, że nie widzieliście jej zbulwersowanej miny. Wyrzuciła wszystko do kosza, mówiąc, że takie coś przynosi pecha i że w Tunezji każda
kobieta, która chce znaleźć męża, musi odpowiednio przyrządzać kuskus. Nie wydaje mi się, by tutejsi mężczyźni rozróżniali te dwie metody, ale nie chcę pozbawiać przyjaciółki złudzeń, odtąd więc nigdy nie gotuję semoliny. W każdym razie nie w obecności Aïshy. Moja przyjaciółka od wielu lat desperacko szuka faceta. Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego nadal jest sama. Ma duże, brązowe, wyraziste oczy – mogłaby oczarować jednym ruchem rzęs. Jej czarne lśniące loki opadają na delikatne ramiona. Aïsha wygląda jakarabska księżniczka, opowiadająca Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Jest niziutka, ma duże piersi, jędrne i krągłe. Nigdy jej tego nie powiedziałam, ale najbardziej zazdroszczę jej biustu. Mój jest mały, powiedziałabym, że wręcz mikroskopijny. Przez długi czas nosiłam za duże staniki, wypchane starymi nylonowymi pończochami. Piersi to jeden z moich rozlicznych kompleksów. Należy też do nich mój nos, który uważam za zbyt zadarty. Chociaż wszyscy uważają, że jest śliczny i uroczy, ja wolałabym coś, powiedzmy, bardziej konwencjonalnego. No i usta, niewystarczająco pełne. Jako nastolatka chciałam być podobna do Julii Roberts z Pretty Woman, poprosiłam więc kuzyna, żeby uderzył mnie łapką na muchy. Miałam nadzieję, że usta spuchną. Czy zrobił to specjalnie? Tego nie dowiem się nigdy, tak czy inaczej uderzył wyżej i mocniej, niż się umawialiśmy. Poza tym zrobił to kilka razy. Miałam czerwony, spuchnięty nos. I musiałam powiedzieć rodzicom, że użądliła mnie osa. Od tej pory matka myśli, że mam uczulenie na osy, i urządza straszliwy cyrk, gdy spacerujemy na wsi, a ja nie mam przy sobie EpiPenu. Na szczęście niektóre części mojego ciała nawet mi się podobają. Na przykład ręce. Są delikatne, szczupłe. Tipsy dodają im klasy. Ozdobione pierścionkiem z fałszywym diamentem i francuskim manicure’em, wyglądają jakdłonie gwiazdy. Lubię też swoje ciemne, półdługie włosy. Zwłaszcza od czasu, gdy nauczyłam się ujarzmiać je prostownicą. Koniec z brzydkimi kędziorami. Ale najbardziej lubię swoje duże zielone oczy, które w makijażu wyglądają na jeszcze większe. Szczególnie wtedy, gdy maluje mi je Aïsha. Ona ma dar wydobywania ze mnie cech wampa. Cóż, zgadzam się, nie są to moje cechy dominujące. Ale – tak jak każdej kobiecie – zdarza mi się marzyć, że jestem kimś, kto może mieć u stóp wszystkich mężczyzn, wystarczy tylko, że mrugnie. – Aïsho, muszę kończyć, zbliżam się do samochodu. Nie jesteś zła, że znów zostawiam cię samą w sobotni wieczór? – Nie, skąd, zajmij się Maksem, to jest najważniejsze. Co mu gotujesz? – Ach, same proste potrawy. Na przystawkę zupa miso i sushi. Później makrela i może też koryfena. Chyba że zdecyduję się na marlina. Tak naprawdę to jeszcze nie wiem, co podam na danie główne. – A na deser? – Banany smażone w miodzie.
– Ale to nie jest japońskie danie! – Wiem, ale nie ma japońskich deserów. A ja nie mogę zrezygnować z deseru. Mój facet uwielbia słodycze. – No tak, rozumiem. Uważaj przy smażeniu, Charlotte. – Spokojnie, będzie dobrze. Banany mnie nie stresują, stresuje mnie reszta. Nie mogę spaprać sushi. – Jakci nie wyjdą, możesz pójść do sklepu, teraz sprzedają je wszędzie. – To nie to samo, coś ty, te ze sklepu smakują jak plastik. Moje będę smakować miłością, którą włożę w ich przyrządzenie. – Ach, ty moja niepoprawna romantyczko! Nie zapomnij o naszej umowie: jeśli będziesz czegokolwiekpotrzebować, wysyłasz mi SMS-a. Nie ruszam się z domu. Baw się dobrze. – Cześć, kochana. Dojeżdżam do domu i z trudem wspinam się po schodach, obładowana paczkami. Stopnie znów są oblodzone, muszę uważać, żeby nie upaść. Gdy nieco ponad rok temu Maxou przyjechał do Montrealu, był oczarowany zewnętrznymi schodami domów na Plateau-Mont-Royal. W Paryżu – mówił – klatki schodowe są często ciemne i wilgotne. Tutejsze schody może i są urocze, ale lepiej nie mówić o ich aspekcie praktycznym. Przekręcam klucz w zamku. Bóg mi świadkiem – zasłużyłam na kieliszekbiałego wina! Gdy gotuję dla relaksu, często serwuję sobie białe wino. A latem – różowe. Cały wic polega na tym, żeby nie wypić więcej niż dwa kieliszki. Nazwałam to zasadą dwóch kieliszków. Gotowanie wymaga precyzji i koncentracji. Pierwszy etap: zupa miso. Nic prostszego. Woda, miso, tofu, algi, trochę warzyw. Hop, hop, hop! Wszystko dusimy. Drugi kieliszekdla kucharki i bierzemy się do sushi. „Do walki, ludu, stań! Mąż z mężem, z bronią broń! Na bój! Na bój!”[1]. Ten dzwonek oznacza telefon od mojego faceta. Maxou nie był zbyt zadowolony, gdy powiedziałam mu, że kojarzy mi się z Marsylianką. Nie żeby wstydził się swojego pochodzenia – wręcz przeciwnie – ale uważa, że fragment, który wybrałam, nie odpowiada jego pokojowemu nastawieniu do świata. – Halo, kochanie! – witam go z entuzjazmem. – Dobry wieczór, Charlotte, jaksię miewasz? – Wspaniale, zaczynam robić sushi. – Właśnie, à propos... O nie, mam nadzieję, że wszystkiego nie odwoła, nie może mi tego zrobić. – Nie dotrę do ciebie na czas. Spóźnię się przynajmniej godzinę, moje spotkanie ciągnie się w nieskończoność. Może być? Uff...
– Tak, tak, nie ma problemu. Zaczekam na ciebie spokojnie. Nie spiesz się. – Przykro mi, Charlotte, przyjadę, gdy tylko będę mógł. Do zobaczenia. Doskonale, będę miała czas na relaks, na długą kąpiel z pianą, a nawet na wyregulowanie brwi. Ale teraz najważniejsze jest sushi. To zabawne, jak po drugim, sporym – a nawet bardzo dużym – kieliszku wina wszystko wydaje się proste. Zwijanie maki to dziecinna igraszka, gdy używa się specjalnej maty. Kawałek ogórka, awokado, zielonej cebulki... A gdyby tak spróbować z owocami? O, na przykład mango, zielone jabłka, czemu nie? Nadziewamy tym wszystkim ryż, owijamy liśćmi nori. I wychodzą śliczne małe roladki, które podam z sosem sojowym, marynowanym imbirem i wasabi. Och, Maxou będzie pod wrażeniem! Płyn do kąpieli nazywa się „Romantyczny wieczór”. Pachnie granatem, kwiatem ogórka, jaśminem i melisą. Tak jest napisane na opakowaniu. Na razie mój nos wyczuwa tylko niewyraźną woń, owocową i sztuczną. Nieważne, kąpiel na pewno mnie odpręży. Zanurzam się w ciepłej wodzie i myślę o tym, co mnie czeka. To będzie idealny wieczór. Kupiłam nawet szczoteczkę do zębów i bokserki na zmianę dla Maxou. Więc nawet jeśli zostawi swoją torbę w Saint-Lambert, nie będzie się mógł wykręcić od spania tutaj. Cholera, muszę jeszcze pamiętać, żeby zmienić pościel! Wszystko gotowe, świece zapalone, makrela marynuje się w miso. Ostatecznie wybrałam rybę łowioną na półwyspie Gaspé. To nada koloryt lokalny mojej japońskiej kolacji. W sypialni przeglądam się w lustrze i jestem zadowolona z tego, co widzę. Wybrałam czarno-różową bieliznę, którą dopiero co kupiłam. Ups. Zapomniałam o tym wydatku. To zwiększa liczbę dzisiejszych rachunków – jest ich osiem. Moje nowe kimono grzecznie czeka na wieszaku. Mam straszną ochotę je włożyć, ale obiecałam Aïshy... Nie, taknaprawdę niczego jej nie obiecywałam. Uwielbiam, gdy moja skóra styka się z delikatnym jedwabiem. To takie zmysłowe... Powoli wsuwam ręce w rękawy, jedną, potem drugą. Do tego momentu wszystko idzie dobrze, to nawet proste. Później sprawa się komplikuje: który z prostokątów mam zawinąć najpierw? Próbuję ten lewy. Hm... chyba nie, wyglądam strasznie grubo. A może ten z drugiej strony? Ding! Za późno, ktoś dzwoni do drzwi. Szybko wkładam dżinsy i nowy czarny sweterek z koronkowymi rękawami, kupiony na przecenie w Boxing Day[2]. Błyszczyk na usta i już, już otwieram drzwi. Jest. Nie widziałam go od trzech dni. Jest jeszcze przystojniejszy niż w moich wspomnieniach. Maximilien ma jasne włosy, przystrzyżone nieco za krótko jak na mój gust, ale za miesiąc będą idealne. Patrzy na mnie z uśmiechem, za który niejedna modelka z reklamy pasty do zębów oddałaby wszystko. Ten uśmiech sprawia, że rozszerzają mi się źrenice, miękną mi nogi i... o reszcie powiem wam później. – Dobry wieczór, Charlotte – mówi, podając mi bukiet różowych lilii i butelkę szampana. Uwielbiam dobre maniery Maxou. „Dobry wieczór” ma znacznie więcej klasy niż „hej” albo „cześć”.
– Te kwiaty są wspaniałe, Maxou, nie trzeba było... Całuje mnie czule i mocno przytula. Gdybym miała zrobić naprawdę to, na co mam ochotę, zerwałabym z niego koszulę i całą resztę i pociągnęła go prosto do sypialni. Ale pamiętam, co obiecałam Aïshy. Nie za szybko. Zaczekajmy, aż wypije choćby kieliszek szampana. W czasie gdy walczę z folią, w którą owinięte są kwiaty – być może powinnam jednak użyć nożyczek, moje paznokcie nie są wystarczająco skuteczne – Maximilien zaczyna opowiadać mi o swoim dniu. Biedny chłopiec, wygląda na wykończonego. – Przyjechałem prosto z konsulatu, co za szalony dzień! Wiesz, że mieliśmy... wielką wizytę, jakto nazywacie. Mój facet uwielbia wyrażenia z Quebecu. Bawi go używanie ich od czasu do czasu. Jest taki słodki, gdy wymawia je z francuskim akcentem. – Ach tak, tak, wizytę tego... no... Próbuję zyskać na czasie i zastanawiam się szybko, jakie ważne osobistości przebywają obecnie w Montrealu. Jest Madonna, która daje dwa koncerty, dziś i jutro wieczorem, ale po jakie licho szłaby do francuskiego konsulatu? – No tak, Nicolasa Sarkozy’ego. Faktycznie. Przypominam sobie nagle pasek przesuwający się na ekranie w czasie Wiadomości: „Prezydent Francji z dwudniową roboczą wizytą w Quebecu”. – I dobrze poszło? – Tak, Pierre-François i ja towarzyszyliśmy mu przez cały dzień w spotkaniach. W dodatku musiałem zajmować się francuskimi dziennikarzami: ekipa odpowiadająca za kontakty z mediami miała zbyt dużo pracy z tymi z Quebecu. Pierre-François to Pierre-François Perrin, konsul generalny Francji w Montrealu. Maximilien jest jego prawą ręką. Pracuje na stanowisku szefa kancelarii. Z tego, co zdążyłam się zorientować, to dość pojemny tytuł. Tak czy inaczej – wiem już, że często bywa bardzo zajęty. – Jestem wykończony. Naprawdę mam ochotę na szampana. Chcesz, żebym otworzył butelkę? – Nie, nie, ty odpoczywaj, ja to zrobię. Mam nadzieję, że nie stanie się to, co ostatnio, gdy otwierałam szampana. W pracy, w obecności całej ekipy. Właśnie skończyliśmy nagrywać odcinek specjalny programu – o szampanie – i zatrzymaliśmy dla siebie kilka butelek. – Charlotte, otwórz ostatnią – poprosiła realizatorka. Nieco wstawiona po kilku kieliszkach świetnego różowego szampana, zabrałam się do tego z marszu, niewiele myśląc. Ponieważ mam skłonność do przesady, postanowiłam podkreślić swój wyczyn gratulacjami dla całej ekipy. Trzymając mocno butelkę w prawej ręce, wskazywałam nią kolejno swoich kolegów, kierując do każdego kilka słów. A potem ją otworzyłam. Katastrofa! Gdy tylko korek wyskoczył, szampan rozprysł się na wszystkie strony, ale
głównie w kierunku naszej księżniczki – gospodyni programu. Pamiętam jej satynową sukienkę, błękitną, całą w bąbelkach, ale przede wszystkim pamiętam jej spojrzenie. Nigdy nie widziałam takwściekłej Roxanne. Potrzebowałam dwóch tygodni i kilku tabliczek gorzkiej czekolady z papryką z Espelette, żeby nareszcie mi wybaczyła. Teraz wiem, że nigdy, przenigdy nie należy potrząsać butelką szampana. Powinnam więc sobie poradzić. Na trzy – otwieram. Liczę: raz, dwa, trzy. Oczywiście w myślach. Spokojnie odkręcam korek i pozwalam mu delikatnie wysunąć się z szyjki, podtrzymując go przez cały czas, żeby mi się nie wymknął. TakjakMaxou. Puk! Piękny dźwięk, wyraźny i jasny. Udało mi się nie zrobić żadnych szkód. Yes! To dobra wróżba na resztę wieczoru. – Co to jest? – pyta Maximilien, gdy podaję mu edamame wraz z kieliszkiem szampana. – Japońska przystawka. Młoda soja, do aperitifu. – Je się ją razem ze strączkami? – Tak, to jest jakzielony groszek, tylko trochę większe. Cóż, teraz widzę, że znacznie większe. A mimo to sprzedawca powiedział mi, że trzeba to jeść ze strąkami. Maxou podnosi strączek do ust, a ja zaczynam wątpić. A może źle zrozumiałam? Trzeba przyznać, że angielszczyzna Japończyka była dość bełkotliwa. Cóż, najlepiej będzie, jak sama spróbuję. Pierwsze wrażenie – chrupkość i świeżość. Później zaczyna być gorzej, strączek jest twardy i łykowaty. Oczywiście nie da się go połknąć. Odwracam się do swojego faceta. – Maxou? Na jego widok serce przestaje mi na chwilę bić. Mój ukochany ma czerwoną twarz i przystawia dłonie do szyi. Otwiera szeroko usta, ale nie wydaje żadnego dźwięku. Dławi się tym cholernym strąkiem. Bez paniki, nauczyłam się chwytu Heimlicha. Co prawda dawno temu, ale jeśli się skupię, na pewno sobie go przypomnę. Ruch ma być ostry i brutalny. Staję za plecami Maksa i mocno przyciskam obie pięści do jego żołądka. Raz, drugi, trzeci. Nic. Nadal się krztusi. Cisnę jeszcze mocniej. Dalej, Charlotte, włóż w to całą swoją siłę, uda ci się. Piąty ruch jest skuteczny. Maxou wypluwa strąkedamame, który niemal odebrał mu życie. Następnie opada na sofę w ciężkim stanie. Uff! Mało brakowało! Maxou dochodzi do siebie, a ja opróżniam butelkę szampana, esemesując rozpaczliwie do Aïshy: „Omal nie zabiłam swojego faceta”. I wciskam „wyślij”. Minutę później dzwoni mój telefon. – Jakto: omal nie zabiłaś swojego faceta? – pyta Aïsha. – Aïsho, jestem idiotką, poczęstowałam go edamame ze strąkami, a on się zakrztusił. – Ale teraz w porządku?
– Tak, tak, odpoczywa, a ja zaczynam wariować. Ależ ze mnie kretynka! Mógł umrzeć, wyobrażasz sobie? Można umrzeć od strąka? – Raczej rzadko się o tym słyszy. – Francuski dyplomata ginie podczas kolacji w stylu japońskim. Myślisz, że mogliby mnie oskarżyć o nieumyślne spowodowanie śmierci, bo nie wiedziałam, że ziarna je się bez strąków? – Charlotte, nie pij więcej, ponosi cię. – To jasne, że on nie będzie mnie chciał znać, jesteśmy razem od miesiąca, a ja już wywinęłam taki numer... – mówię, nalewając sobie kolejny kieliszekszampana. – Charlotte, nie bądź taką pesymistką... – Ale co ja mam teraz zrobić? – Uspokój się i daj mu odpocząć. Gdy się ocknie, przeproś go i podaj kolację. To nie koniec świata. – Dobrze, złotko. Taksię cieszę, że jesteś. Godzinę później butelka szampana jest pusta, a ja nadal siedzę sama przy kuchennym stole. Za plecami słyszę jego kroki. – Ach, Maxou, lepiej się czujesz? Wybacz mi, takbardzo, bardzo mi przykro. – Nie szkodzi, Charlotte, nie zrobiłaś tego specjalnie – mówi. Ma jeszcze trochę szkliste oczy, a jego biała koszula, zwykle bez skazy, jest cała wygnieciona. – Ale powinnam była wiedzieć takie rzeczy. Idealna pani domu nie pozwala, by jej goście dławili się podczas aperitifu. – Kto powiedział, że musisz być idealna? – Ja. – Nie musisz. Poza tym uratowałaś mnie. Gdzie się tego nauczyłaś? – Gdy jako ratownik zarabiałam na studia. Wygląda na to, że ta umiejętność wróciła do mnie wraz z przypływem adrenaliny. – Dziękuję ci, Charlotte. Jest mi tak wstyd, że nie mam ochoty dłużej o tym rozmawiać. Żeby zmienić temat, pytam, czy jest głodny. – Nie takod razu, ale chętnie napiję się jeszcze szampana. Ups. Patrzę na pustą butelkę z narastającym poczuciem winy. Po raz nie wiem który zaczynam przepraszać. – Ale mam świetną sake do sushi, może chcesz spróbować... – Chodź tu – mówi, wracając na sofę w salonie. Podchodzę, nieufna. Czuję, że po raz kolejny usłyszę znajome słowa „Wiesz, myślę, że powinniśmy nabrać nieco dystansu... Muszę pomyśleć, zanim zaangażuję się bardziej... możemy zostać przyjaciółmi, jeśli chcesz... bla, bla, bla”. I już mam łzy w oczach. Siadam obok Maxou. Pochylam głowę, wbijam spojrzenie w podłogę i czekam na wyrok. Jakskazana na śmierć. Zrezygnowana.
Otacza mnie muskularnymi ramionami i czule całuje w szyję. Lewą ręką chwyta mój podbródek, odwracam się do niego. Patrzy mi prosto w oczy i szepcze: – Wiesz, że jesteś jedyna na świecie? Uff, odroczenie wyroku. Ale żadnych więcej gaf, Charlotte, żadnych gaf. Atmosfera rozluźnia się nad talerzem sushi. Opowiadamy sobie „o dniu, w którym zachowałem / zachowałam się kretyńsko”. Kolej na Maxou. Opowiada mi historię, która zdarzyła się kilka lat temu, podczas targów książki w Paryżu, a wiązała się ze słynnym autorem powieści historycznych. Przyjacielem jego matki. – Przyszedłem tam ze znajomymi, rozmawialiśmy o jego ostatniej książce. Była beznadziejna, ale wszyscy twierdzili, że to arcydzieło. Miałem tego dość i powiedziałem: „Ta powieść jest taka jak jej autor, staromodna i zupełnie nieciekawa”. I wtedy mój kumpel Yannickzaczął dawać mi jakieś dziwne znaki. Usłyszałem za plecami: „Maximilien, co u pana słychać?”. Odwracam się i kogo widzę? – Autora, o którym mowa. – Tak. Najwyraźniej wszystko usłyszał. Śmieję się, żeby mu sprawić przyjemność. To żenująca sytuacja, ale nie na tyle, żeby nazwać ją „kretyńskim zachowaniem”. Jeśli on w ten sposób wychodzi na idiotę, to ja już lepiej nie będę opowiadać mu własnych przygód. – A ty? – pyta mnie. – Mam ci do opowiedzenia mnóstwo anegdot, ale nie dzisiaj. Przepuszczę swoją kolejkę. Jakci smakuje sushi? – Bardzo dobre. Oryginalny pomysł – wegetariańskie sushi. Jak to wegetariańskie? A gdzie ekologiczny łosoś, za którego zapłaciłam majątek? Cholera! Został w samochodzie! Otwieramy drugą butelkę sake, a ja nie mam wcale ochoty na przyrządzanie ryby. Ani ja, ani Maxou nie jesteśmy jeszcze głodni. – Opowiedz mi o swojej pierwszej dziewczynie. – Naprawdę chcesz to wiedzieć? – Tak. Opowiedz mi wszystko. Ile miałeś lat? – Pierwszą prawdziwą dziewczynę miałem chyba w okolicach osiemnastki. Béatrice Bachelot-Narquin. Nasz związek trwał dwa lata i to ona mnie rzuciła. Później przez wiele lat dochodziłem do siebie. – Biedaczek. Jaka była? – Z wyglądu? – Tak. Blondynka? Brunetka? Ruda? Wysoka? Niska? Pulchna? – Po co chcesz to wszystko wiedzieć? – Po nic. Żeby pogadać i tyle. Po raz pierwszy okłamuję swojego ukochanego. Chociaż w sumie nie do końca. Powiedziałam mu, że nie mam samochodu i że jestem fanką komunikacji miejskiej. To tylko
półprawda. Tak, często jeżdżę autobusem i metrem, ale mimo wszystko mam samochód. Tylko nie chcę, żeby on o tym wiedział. Po pierwsze, ktoś, kto nie ma samochodu, jest bardziej ekotrendy. Po drugie, mój samochód to jeżdżąca kupa złomu. Dlatego wstydzę się nim kogokolwiekwozić. On zatem myśli, że zimą jeżdżę komunikacją miejską, a latem na rowerze. Zresztą mam zamiar kupić na wiosnę rower, taki z małym koszyczkiem na zakupy i z dzwonkiem. To bardzo szykowne, gdy w ten sposób anonsujemy się, jadąc. Ale na razie skupiam się na tym, by jak najwięcej dowiedzieć się na temat jego pierwszej dziewczyny. Instynkt podpowiada mi, że jeszcze nie całkiem wyleczył się z tej historii. – Była blondynką i miała zielone oczy, podobne do twoich, ale nie takie piękne. – Czaruś... Widziałeś się z nią... po waszym zerwaniu? – Na krótko przed wyjazdem z Paryża spotkałem ją przypadkiem. Nie widziałem jej od lat, ale nic się nie zmieniła. Prawie. Jego oczy przybierają na moment taki wyraz, jak gdyby zagłębiał się w szczęśliwych wspomnieniach. – I co robiliście, gdy ją spotkałeś... przypadkiem? Maxou, wyrwany z marzeń, bierze ze stołu butelkę sake. – Dobra ta twoja sake, Charlotte. Dolać ci? Tego już za wiele. Chłopak, który unika odpowiedzi w taksubtelny sposób, na pewno ma coś do ukrycia, to pewne. – Przepraszam, zaraz wracam – mówię i idę do toalety. Po drodze chwytam dyskretnie iPhone leżący na blacie. Siadam na brzegu wanny i piszę w wyszukiwarce Google: „Béatrice Bachelot-Narquin”. Nie jest trudno znaleźć kogoś o takim nazwisku. Zresztą gdy już się biorę do szukania, jestem w tym najlepsza na świecie. No, powiedzmy – najlepsza w Quebecu. Twarz wroga pojawia się na stronie francuskiej firmy wyspecjalizowanej w zarządzaniu zasobami ludzkimi i restrukturyzacji. Czyli mówiąc po ludzku – wywalaniem pracowników. Béatrice Bachelot-Narquin, główna wspólniczka, Grupa Eurova. Tak jak się obawiałam – jest naprawdę piękna. Uroczy uśmiech, oczy drapieżnika. Patrząc na fotografię grupową, odkrywam, że na domiar złego ma najdłuższe nogi, jakie kiedykolwiek widziałam. A w dodatku nosi szpilki i miniówkę. Cóż, na szczęście mieszka ponad pięć tysięcy kilometrów stąd i dzieli nas ocean. Nagle nachodzi mnie ochota na coś słodkiego. Wracam do kuchni i zaczynam szykować smażone banany. To przepis, który jestem w stanie wykonać z zamkniętymi oczami. Mam szczęście, bo dawno już przekroczyłam limit dwóch kieliszków, na które zazwyczaj pozwalam sobie w trakcie gotowania. Maxou kartkuje książki, które położyłam na stoliku w salonie: Przepisy naszych babć, Pataty na wszelkie sposoby, Szalone dania w szkle, Sto sposobów na jagnięcinę z Quebecu, Desery dla początkujących i takdalej.
– Gotowanie jest twoją prawdziwą pasją – stwierdza. – Tak, uwielbiam to. A moją drugą pasją jesteś ty – mówię, wsuwając delikatnie dłonie pod jego koszulę. Moje palce pieszczą powoli dół pleców Maxou, zatrzymując się na dłużej w zagłębieniu tuż nad linią pośladków, a potem spokojnie wracają do rozporka. – Ach, więc jestem na drugim miejscu? – rzuca z fałszywym oburzeniem. Kolejno rozpina guziki mojego koronkowego sweterka, odsłania mi ramiona, zdejmuje prawy rękaw, potem lewy. Jego dłonie wędrują po moich żebrach, wargi muskają szyję, a potem piersi. Zsuwa mi powoli ramiączko czarnego biustonosza z różową koronką. Wreszcie nadszedł moment, na który czekałam przez cały wieczór. Iiiiii – rozlega się cienki świst i wyrywa mnie z rozkosznego stanu. Tak bardzo zapamiętałam się we własnym szczęściu, że nie zauważyłam czarnego dymu, który snuje się po całym mieszkaniu. Kątem oka zerkam do kuchni. Z ustawionego na kuchence kociołka buchają płomienie. Olej roślinny, na którym smażę banany, zmienił się w prawdziwą pochodnię. Pali się! Pali! Skulony Max kaszle, jakby za chwilę miał wypluć płuca. Mój Boże, przecież on jest astmatykiem! Drzwi wejściowe otwierają się nagle z hukiem, wpuszczając nieco świeżego powietrza, co pozwala Maxou złapać oddech. Zbliża się do nas jakaś postać, którą ledwo dostrzegam w gęstym dymie. Pieką mnie oczy, drapie w gardle, nie jestem w stanie wymówić ani słowa. – Charlotte! Charlotte! – krzyczy postać. Z ulgą rozpoznaję głos mojego sąsiada i najlepszego przyjaciela, Ugo. Ugo, bez H, dla przyjaciół. – Tutaj, Ugo! Tutaj! Rozpacz sprawia, że odzyskuję głos. Znów słyszę, jak Maxou kaszle i z trudem łapie powietrze. Siedzi teraz na podłodze, opierając głowę na sofie. Musimy się stąd wydostać. Przecież nie może umrzeć zaczadzony w moim mieszkaniu, w czasie pierwszej kolacji. Przeżył strąki edamame, przeżyje smażone banany! – Wyprowadź Maksa – mówię do Ugo. W obecności przyjaciół wolę nie używać przezwiska, jakie nadałam Maximilienowi. Zwłaszcza że on sam jeszcze się do niego nie przyzwyczaił. – Dziwny moment na pierwsze spotkanie z twoim nowym facetem – odpowiada Ugo, chwytając prawą rękę Maxou i zakładając ją sobie na ramię. Kilka chwil później stoimy wszyscy na chodniku przed domem, w którym mieszkamy – Ugo na parterze, ja piętro wyżej. Maxou stoi oparty o latarnię i powoli dochodzi do siebie. Patrzę na dym wydostający się z domu. Jestem przemarznięta i całkowicie oszołomiona swoim głupim wyczynem. – Pójdę po gaśnicę – odzywa się Ugo, a jego głos sprowadza mnie na ziemię.
Muszę zareagować, moje mieszkanie idzie z dymem. Stracę wszystkie swoje wspomnienia. – Mógłbyś przy okazji przynieść koc? – pyta Maxou, zerkając w moją stronę. – Tak, przyniosę. I wtedy dociera do mnie, że wprawdzie jestem pogorzelcem, ale pogorzelcem w czarnym biustonoszu z różową koronką. Na chodniku zaczynają gromadzić się gapie, a mój nowy facet zapewne zastanawia się, co on tu robi. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Ugo cudem gasi płomienie. Strażacy, po których zadzwonili sąsiedzi, zostają do czasu, aż stwierdzą, że niebezpieczeństwo minęło. Przed odjazdem strzelają mi gadkę umoralniającą na temat ryzyka, jakie niesie smażenie na oleju w garnku. Następny mój zakup: frytkownica. Po powrocie do domu otwieram wszystkie okna, żeby wypuścić dym. Maxou, jak się zdaje, doszedł już do siebie, bo zbiera swoje rzeczy. – Nie sądzę, że można tutaj dzisiaj spać – mówi. – Chcesz, żebyśmy pojechali do ciebie? – Charlotte, myślę, że lepiej będzie, jak zostaniesz tutaj – mówi po krótkiej chwili milczenia. – Mogłabyś przespać się u Ugo. W razie problemów będziesz w pobliżu. Wrócę do domu taksówką. Muszę przyznać, że ma rację, chociaż łamie mi serce. Wyobraziłam sobie inny scenariusz tej pierwszej kolacji w moim domu. Znacznie bardziej romantyczny niż ogień w garnku. – Okay. Zdzwonimy się jutro? – pytam z nadzieją. – Tak, tak, zdzwonimy się jutro. Całuje mnie w czoło. Pozwalam mu odejść. Czuję, jakusycham od środka. Ugo, który nie uronił ani słowa z naszej rozmowy, patrzy na mnie z litością. I z dezaprobatą. – No dalej, piękna, idziemy. Tu zaczyna się robić strasznie zimno. Bierze mnie za rękę i pomaga wstać z krzesła, na które opadłam. – Nie mogę uwierzyć, że wszystko zepsułam – mówię, chwytając po drodze butelkę z resztką sake, którą natychmiast przykładam do ust w rozpaczliwym geście, całkowicie pozbawionym klasy. – Dobra, dość tego – nakazuje Ugo, wyjmując mi sake z rąk. Ugo od zawsze jest moim aniołem stróżem. To on pomógł mi się pozbierać, gdy Jean- François rzucił mnie dla tancerki z Les Grands Ballets Canadiens. To samo zrobił, gdy Étienne spakował walizki zaledwie miesiąc po wprowadzeniu się do mojego mieszkania i zabrał ze sobą maszynkę do espresso. Wtedy Ugo naprawdę się wściekł. To on dał mi ten ekspres na trzydzieste urodziny. Próbował go odzyskać i poszedł do Étienne’a, ale blondynka przy kości, która otworzyła drzwi, nie wpuściła go do mieszkania. Odtąd częstuję Ugo zieloną herbatą. Do czasu aż będę miała wystarczająco dużo pieniędzy i kupię sobie nowy ekspres. – Zaczekaj, zanim wyjdę, wezmę jeszcze ostatnią rzecz.
Wracam do sypialni. Łóżko, posypane sztucznymi płatkami róż, przypomina mi boleśnie o tym, co taknaprawdę powinnam teraz robić. – Charlotte, na dole mam wszystko, co trzeba. Ostatnio zostawiłaś u mnie nawet piżamę. Wiesz, tę z Kubusiem Puchatkiem. Tak, ale dziś w nocy nie mam ochoty jej wkładać. Nie będę spać w piżamie dla dzieci. Chcę przekonać samą siebie, że ten wieczór nie jest takdo końca stracony. *** Siedzę na łóżku Ugo, przed sobą mam tabliczkę gorzkiej czekolady z solą. Patrzę czule na przyjaciela. – Przepięknie wyglądasz, Charlotte – zauważa. – To kimono świetnie ci pasuje. Nie do końca mu wierzę. Tak, kimono jest przepiękne, ale nie można tego powiedzieć o moich rozwichrzonych włosach, podpuchniętych oczach i policzkach uczernionych tuszem do rzęs. Wiedziałam, że powinnam kupić wodoodporny, bo jestem płaczliwa. Ale przyjaciele w końcu od tego są, żeby nas pocieszać. A kłamstwo jest najlepszą metodą pocieszenia, jaką znam. – Co o tym myślisz? Wyglądał na obrażonego, gdy wychodził? Albo zniechęconego? Albo zdegustowanego całym wieczorem? – Charlotte, skąd ja mam to wiedzieć? Nie znam go, nigdy wcześniej go nie spotkałem. Wydaje mi się dość zdystansowanym gościem, nie? Ale jest jeszcze bardziej przystojny, niż mówiłaś. – Hej, łapy przy sobie! Ach, Ugo, tak strasznie mi smutno. Pomyśli, że jestem złą kucharką. Nigdy nie będę na poziomie, nigdy nie zostanę narzeczoną francuskiego dyplomaty, rozumiesz to? One potrafią podejmować gości. – Ale ty to potrafisz. Przejechałbym pół świata dla twojego ossobuco. A Aïsha nie może wziąć do ust tadżinu swojej matki, odkąd spróbowała twojego. Charlotte, dziś wieczorem byłaś po prostu zbyt zdenerwowana. – I zbyt wstawiona. – I zbyt wstawiona. Zasada dwóch kieliszków, Charlotte, dwóch. Zresztą liczą się przecież intencje – kończy Ugo pocieszająco. Słowa przyjaciela działają na mnie jakzimny prysznic i wyrywają ze stuporu. On ma rację. Zrobiłam wszystko, żeby było dobrze. Biegałam po całym Montrealu, bo chciałam przyrządzić udaną japońską kolację. Wydałam majątek. Mam zresztą wrażenie, że przekroczyłam limit na swojej karcie kredytowej, ale nie śmiałam tego sprawdzić w Internecie. Pomimo tego, co się stało, nie zasługiwałam, by porzucono mnie w zadymionym mieszkaniu, ze starym kocem na grzbiecie i z resztką sake. Niech sobie wraca na swoje bogate przedmieście! Niech wraca do Francji, do swojej Béatrice de coś-tam-coś-tam. Wściekła, podnoszę kołdrę Ugo i wsuwam się pod nią. Lubię u niego spać – ma zawsze świeżo wypraną pościel, która pachnie lawendą. A ja śmierdzę dymem i alkoholem.
– Idziesz spać? Patrzę, jak powoli zdejmuje ubranie. Ma trzydzieści pięć lat i jest naprawdę przystojny. Plecy umięśnione dzięki częstym wizytom na siłowni, gładka skóra i dyskretny, celtycki wzór, wytatuowany na lewym ramieniu – wszystko mi się w nim podoba. – Ugo, nie kusi cię zmiana orientacji? Faceci i tak wiecznie cię rozczarowują. Bylibyśmy piękną parą. – Pytasz mnie o to już dziesiąty raz, a ja po raz dziesiąty mówię, że nie. Przebolej to, kochanie – odpowiada Ugo i kładzie się obokmnie. – Co robiłeś sam w domu w sobotę wieczorem? Nigdzie nie wyszedłeś? – Nie. Chciałem być w pobliżu na wypadek, gdybyś mnie potrzebowała. Czuwałem nad tobą. Kładę głowę na jego piersi i natychmiast zasypiam.
C Więcej na: www.ebook4all.pl 2 „Doskonała prezenterka to taka, która pozostaje na usługach swojego programu. A nie na odwrót”. Producent nieustannie poszukujący ideału harlotte, zaczyna się spotkanie – przypomina mi Dominique, realizatorka, przebiegając jaktornado przez mój boks w drodze do sali konferencyjnej. – Już idę. Jak w każdy poniedziałkowy poranek ekipa programu Totalement Roxanne zbiera się, by zaplanować tydzień. Zanim tam pójdę, chcę po raz kolejny przeczytać mail, jaki Maxou wysłał mi wczoraj, dzień po naszej kolacji-katastrofie. Setny raz próbuję rozszyfrować prawdziwe znaczenie tej wiadomości, ale ciągle mi się to nie udaje. Od: Maximilien Lhermitte Do: Charlotte Lavigne Temat: Dzięki za kolację Dzień dobry, Charlotte, dziękuję za wczorajszą kolację, była bardzo smaczna. Dziś chcę spędzić spokojny dzień w domu. Muszę skończyć pracę na jutro i czekam na fachowca, któryma naprawić mój system alarmowy. Zdzwonimysię na początku przyszłego tygodnia. Maxxx Po pierwsze: jest zbyt uprzejma. „Dziękuję za kolację, była bardzo smaczna”, pisze Max. Ale my właściwie nic nie jedliśmy... Po drugie: który fachowiec od systemów alarmowych pracuje w niedzielę? Zwłaszcza w Saint-Lambert, na zamożnym przedmieściu, gdzie skargi na sąsiadów, którzy w niedzielę koszą trawniki, są częstsze niż zgłoszenia włamań. I dalej: „Zdzwonimy się na początku przyszłego tygodnia”. Czyli kiedy? W poniedziałek? We wtorek? To zbyt nieuchwytne, niejasne. Tekst kogoś, kto chce się wykręcić. Znam tę technikę: gwiazdy, które nie chcą przychodzić do programu, bo nie umieją przyrządzać hiszpańskiego omletu i nie rozróżniają lilii od irysa, stosują ją regularnie. I te dwa iksy na końcu – nie wiem, co o nich myśleć. Dwa iksy – dwa całusy w policzki, to dla przyjaciół, prawda? Kochankowie piszą sobie raczej trzy iksy: xxx.
– CHARLOTTE! – krzyczy Dominique. – Zaczynamy. Wpadam do sali konferencyjnej, w której siedzą już moi współpracownicy. Realizatorce, która prowadzi spotkanie, towarzyszy Martin, mój kolega researcher, i Justin, redaktor działu ogrodniczego. Ma się rozumieć, miejsce Roxanne jest puste. Gospodyni programu, która lubi udawać wiecznie zajętą, zawsze spóźnia się o dwadzieścia minut. – A gdzie kawa? – pyta Dominique. Cholera, całkiem zapomniałam! To mój „kawowy” tydzień. Co poniedziałek inna osoba podaje wszystkim kawę. – Zaraz wracam, przyniosę – mówię i ruszam ku windzie, żeby zjechać do kafeterii. – Daj spokój, nie mamy czasu – rzuca Dominique. Od razu widać, że to nie jest jej najlepszy dzień. Pewnie znów spędziła weekend na szukaniu faceta w internetowych serwisach randkowych i robiła wszystko, by nie sięgnąć po chipsy z solą i octem, schowane w bieliźniarce. W opakowaniu XXL, które ostatecznie pochłonęła wczoraj wieczorem, pocieszając się po bezowocnych poszukiwaniach. I dlatego dziś rano ma wyrzuty sumienia, a jej zły humor skrupia się na mnie. To takie klasyczne i przewidywalne. Wiem o tym wszystkim, ale nie od samej Dominique. W mojej obecności milczy jak grób. Ale mam dobrze poinformowanych szpiegów. – Zaczniemy bez Roxanne, która zapewne przyjdzie lada moment – ciągnie Dominique, rozdając grafikna cały tydzień. Uff! Szczegółowy plan. Cztery programy do nagrania jutro, cztery w czwartek. Codzienny rytm emisji. Po pewnym czasie człowieksię przyzwyczaja. Już od dwóch lat pracuję przy Totalement Roxanne, programie o jedzeniu, dekoracji wnętrz, roślinach doniczkowych, jodze i seksie. Uwielbiam swoją pracę, bo dzięki niej codziennie dowiaduję się czegoś nowego: jak zrobić majonez z limonką, nadać nowy wyraz starym poduszkom, sprawić, by namiętność w związku nie osłabła... To akurat łatwa i przyjemna część. Najtrudniejsze w tej pracy są relacje międzyludzkie. – Charlotte, streść nam jutrzejsze programy – rozkazuje Dominique. – Cóż... zatem pierwszym gościem będzie autor książki Sto potraw z cytryn. Przyrządzi nam zresztą konfitury ze skórki cytrynowej. Próbowałam zrobić je w domu, to jest... hm... jak to powiedzieć... oryginalne. Ale zdrowe, więc chwyci. Następnie mamy... – Wiecie, co się stało? – przerywa mi Roxanne, wchodząc z rumorem do sali konferencyjnej. – Dzień dobry, Roxanne – mówimy chórem wszyscy czworo. Nasza prowadząca skończyła w tym roku czterdzieści pięć lat, ale wygląda na trzydzieści dziewięć. Ma rude włosy o pięknym mahoniowym odcieniu, ogromne niebieskie oczy o gęstych, długich rzęsach, biust, o jakim fantazjują wszyscy mężczyźni, i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Ale dziś się nie uśmiecha. Wygląda takjakzwykle, gdy czymś się bardzo przejmuje. – Mój trener osobisty mnie rzucił – oświadcza nam tonem, jakim prezenter telewizyjny
ogłasza śmierć papieża. – Hę? Jakto? – pytam. Roxanne z takim samym przejęciem opowiada nam o wszystkich swoich niemiłych przygodach. – Przeprowadza się do Las Vegas. Będzie trenował akrobatów z Cirque du Soleil. Cóż, wiedziałam, że jest świetny, zresztą dlatego go wybrałam, ale nie sądziłam, że jest świetny aż takbardzo! – To nic, Rox, znajdziesz sobie innego – zapewnia ją Justin, redaktor działu ogrodniczego. – Tak, ale to nie będzie to samo. On znał mnie naprawdę dobrze. Poza tym nie mogę mieć zbyt długiej przerwy w treningach. Przybiorę na wadze. Muszę załatwić to jeszcze dziś – postanawia, siadając obokmnie. – Gdzie moja kawa z mlekiem? – dodaje, wyjmując z torby iPhone. – Eeee... zapomniałam, przykro mi. Roxanne robi minę ofiary, a ja szybko wracam do treści programów. – Zanim przyszłaś, mówiłam, że będziemy przyrządzać potrawy z cytryn. – Ach tak, będzie ten młody kucharz, który wydał książkę o cytrynach. Masz jego zdjęcie? Po raz drugi pokazuję jej tygodniowy raport z poszukiwań. Roxanne ma dar zapominania dokumentów z domu, a zwłaszcza – zapominania o ich przeczytaniu. – Jego zdjęcie jest tu, na czwartej stronie – mówię, przewracając za nią kartki. – No tak, ładny chłopiec. Ma dziewczynę? – pyta zachłannie. – Eeee, nie wiem. – Nie zapytałaś go o to? – No... raczej nie. Wiem, że powinnam była to zrobić. Gdy któryś z gości jest przystojny, Roxanne natychmiast chce wiedzieć, czy ma żonę i dzieci i czy dużo zarabia. Jak mam zdobywać dla niej wszystkie te osobiste informacje, jeśli nie chcę, aby ktoś pomyślał, że są dla mnie? Poza tym za bardzo lubię faceta Roxanne, żeby ułatwiać jej romansowanie. Już i tak zbyt dużo wiem o jej rozwiązłym charakterze. – Dobra, dziewczyny, możemy kontynuować spotkanie? – interweniuje Dominique. – Jutro zatem nagranie czterech programów. Justin, co z twoją działką? – Chciałbym pomówić o pielęgnowaniu roślin doniczkowych, zwłaszcza zimą, o tym, co zrobić, żeby nie chorowały na... – A może zapiszę się na gimnastykę? – pyta nagle Roxanne, wchodząc Justinowi w słowo. – Mogłabym pójść do jakiegoś prywatnego klubu, gdzie ćwiczą tylko ludzie tacy jak my... to znaczy ludzie o podobnym do mojego statusie. „Ludzie o podobnym do mojego statusie” – cóż to dokładnie znaczy? To ludzie, którzy występują w telewizji? Ludzie sławni i bogaci? – Ale i tak znaleźliby się ciekawscy, którzy gapiliby się na mój tyłek. Niektórym fanom udaje się kupić karnety do takich klubów – ciągnie prezenterka.
– Na twoim miejscu – proponuje Justin – próbowałbym znaleźć kogoś, kto przychodzi do domu. Zadzwonię w kilka miejsc. Lizus, myślę, patrząc na Martina z porozumiewawczym uśmiechem. Justin jest naprawdę gotowy na wszystko, byle tylko jego ogrodowe wstawki ukazywały się w każdym odcinku. Teraz ukazują się dwa razy w tygodniu. Moją uwagę przyciąga stukanie ołówka o blat stołu. Dominique zaczyna się niecierpliwić. – Justin, będziesz mówił o roślinach doniczkowych. Przyniesiesz jakieś? – Tak, dracenę smoczą, hibiskusa... – Dominique, nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli pójdę z Justinem do jego biura i wykonam kilka telefonów? – błaga Roxanne, podnosząc się nagle z krzesła. – Później od razu wrócimy. Justin biegnie za Roxanne jakmały piesek, a my patrzymy na to bezradnie. – Na razie mogłabyś uprawiać jogging – sugeruje Justin, zamykając drzwi sali konferencyjnej. – Nie, ja potrzebuję trenera. Sama nigdy sobie nie poradzę – odpowiada Roxanne zrozpaczonym tonem. Słychać ją nawet zza drzwi. Martin i ja patrzymy po sobie, zniechęceni. – Dominique, nie mogłabyś po nią pójść? Nigdy z tym nie skończymy, jutro nagrywamy cztery odcinki, ona musi wiedzieć, o czym będziemy mówić. – Dobrze wiesz, Charlotte, że nie można nic zrobić, gdy Roxanne jest w tym stanie. Dajmy im dziesięć minut, a potem po nich pójdę. Kontynuujemy spotkanie we troje. Dominique postanowiła, że później zdam Roxanne ustny raport. Po kilku minutach drzwi sali konferencyjnej otwierają się i wchodzi Justin. Wygląda żałośnie. – Eeee... ona wyszła. – Jakto: wyszła? Dokąd wyszła? Kiedy wróci? – pytamy wszyscy troje. – Znalazłem jej nowego trenera, a ona postanowiła natychmiast się z nim spotkać. Charlotte, możesz wysłać jej całą dokumentację kurierem? Przeczyta ją w domu. – Tak – mówię, przeglądając papiery, które Roxanne zostawiła na stole. – To dobrze wróży na jutro. *** Nieco przed południem idę to małej kuchni na piętrze, tam gdzie zespoły różnych programów spotykają się nieformalnie na lunch. Jadam tam czasami, ale są takie chwile, gdy wolę zostać w swoim boksie. Zwłaszcza wtedy, gdy kuchnię okupuje ekipa programu o sporcie. Po pierwsze, te żarłoki serwują sobie często pizzę z dodatkowym bekonem, na której widok cieknie mi ślinka i mam ochotę wyrzucić swoją kanapkę z hummusem i lucerną do kosza.
Po drugie, są zawsze smutni, bo Canadiens znów wczoraj przegrali. Nie rozumiem, dlaczego upierają się, by kibicować tej drużynie hokejowej, skoro nie są zadowoleni z jej wyników. Niech kibicują klubowi, który zawsze wygrywa, a ich życie będzie znacznie przyjemniejsze. To proste, prawda? Dziś w kuchni jest spokojnie, a ja właśnie tego potrzebuję. Nawet specjalnie przyszłam tu przed godziną szczytu. Bo muszę złamać regulamin: podgrzać rybę w mikrofalówce, co jest surowo zabronione przez wielkiego dyrektora programowego. Rok temu pan Samson – nikt nigdy nie pamięta jego imienia – wysłał do nas mail pod tytułem „Ryba zakazana na piętrze”. Z początku myśleliśmy, że chce się pozbyć Pichou, naszej złotej rybki, maskotki programu. Ale czytając jego wiadomość, uświadomiliśmy sobie, że sprawa jest znacznie poważniejsza. Dzień wcześniej pan Samson oprowadzał po naszym piętrze rodzinę bogatego przedsiębiorcy z Quebecu, zmarłego przed kilkoma laty. Celem akcji było przekonanie wdowy po rzeczonym biznesmenie, by zgodziła się na serię filmów dokumentalnych o życiu jej męża. Potężny projekt, który miał przynieść miliony dolarów z reklam. Pan Samson czarował ją przez całą wizytę i wszystko odbywało się w miłej atmosferze. Aż do momentu, w którym wesoła grupka zbliżyła się do naszej kuchni. Ktoś – nigdy nie dowiedzieliśmy się kto – przed chwilą odgrzał w niej łososia z musztardą Dijon. Gdy starsza pani poczuła – ciągle jeszcze silny – rybny zapach, jej twarz momentalnie spuchła i stała się purpurowa. Na oczach naszego przerażonego dyrektora upadła jak martwa na brudną podłogę korytarza, razem ze swoją torebką od Gucciego. Biedna paniusia zaczęła się dusić, a potem kompulsywnie drapać po policzkach. „Silna alergia na ryby i owoce morza”, oświadczył wówczas syn, który jej towarzyszył. Poszkodowana osiemdziesięciolatka została przewieziona do szpitala i podłączona do respiratora. Doszła do siebie dopiero po trzech dniach – i wtedy mogła normalnie oddychać. Urażona wdowa nie wydała zgody na realizację filmu i projekt spełzł na niczym. Żegnajcie, miliony. Od tego czasu dyrekcja nie chce ryzykować i całkowicie zakazała podgrzewania ryb na piętrze. Ale dziś nie miałam wyboru. Przecież nie zmarnuję wszystkich tych pięknych okazów kupionych pod koniec zeszłego tygodnia. Staję naprzeciw mikrofalówki, patrzę w lewo, potem w prawo, po czym wkładam plastikowe pudełko do urządzenia, włączam je i uciekam do toalety. Dwie minuty później wychodzę z kryjówki, niosąc buteleczkę toaletowego odświeżacza powietrza. Zapach makreli w miso roznosi się po głównym korytarzu. Smakowity! Wchodząc do kuchni, zastygam. Dominique otworzyła drzwiczki mikrofalówki i podnosi przykrywkę pudełka. Szybko chowam za plecami buteleczkę odświeżacza. – Czy to ty, Charlotte, podgrzewasz rybę? Czuć ją nawet w moim biurze. – Nie, nie, to nie ja. Mówiąc to, mam wrażenie, że jestem pięcioletnią dziewczynką, która zbiła wazon i próbuje