Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Zaslepienie - Aga Lesiewicz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Zaslepienie - Aga Lesiewicz.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

Mojej Mamie

Prolog Dostałam nowego e-maila. Ogarnia mnie fala niepokoju. Zdaję sobie sprawę, że nie ma już powodu, bym reagowała w taki sposób, ale wciąż napawa mnie to lękiem. Klikam w ikonkę poczty i z niedowierzaniem wpatruję się w listę wiadomości. „Odsłona 5”. A więc najgorszy z moich koszmarów wcale się nie skończył. Mogłabym zignorować ten e-mail, mogłabym go skasować, ale wiem, że dostanę kolejny. I kolejny. Wiem też, że nie ma sensu próbować ustalić, kim jest jego nadawca. Osoba, która go wysłała, nie chce, żebym poznała jej tożsamość, i nie jest zainteresowana moją odpowiedzią. Biorę głęboki oddech i otwieram załącznik. Tym razem do e-maila dołączono zdjęcie. Jest fascynujące. Widziałam już gdzieś taką technikę. Fotografia składa się z dwóch przenikających się obrazów: miejskiego pleneru i jakiegoś pokoju. Plenerowy obraz jest odwrócony do góry nogami i nałożony na widoczną w tle drugiego obrazu ścianę. Obracam fotografię na ekranie komputera i przyglądam się jej uważnie. To fragment miejskiego nabrzeża rzeki: nad ciemną taflą wody wznosi się okazały rząd cztero- i pięciopiętrowych budynków. Na schludnych fasadach z brązowych i beżowych cegieł tu i ówdzie widoczne są kolorowe akcenty – deweloper wykazał się fantazją i pomalował niektóre z maleńkich balkonów na biało i na niebiesko. Ceglaną monotonię przełamuje wbudowana w ścianę jednego z budynków osobliwa konstrukcja ze szkła i stali, zwieńczona szyldem „Na sprzedaż”. Poniżej rzeka obmywa nadgniłe drewniane pale i betonowe mury porośnięte koloniami jasnozielonych alg. Uświadamiam sobie, że znam ten widok, i serce zaczyna mi bić szybciej. Wiem, gdzie zrobiono to zdjęcie. Ponownie obracam fotografię i skupiam się na widocznym na niej pomieszczeniu. To sypialnia z dużym łóżkiem, dominującym nad całym wnętrzem. Jego ciężka, drewniana rama wypełnia niemal całą szerokość kadru, a staroświeckie, rzeźbione wezgłowie kontrastuje z widocznym na nim zdjęciem nabrzeża. Na łóżku panuje nieład: porozrzucane poduszki i kołdra, splątana z ciemnoczerwonym, niemal szkarłatnym prześcieradłem. Po lewej stronie niewielka nocna szafka, a na niej mosiężna lampka. Na podłodze rzucone niedbale książki; większość z nich to poświęcone sztuce albumy w twardej oprawie. Mój wzrok uparcie powraca do leżącej na łóżku kobiety. Jej ciało jest częściowo zakryte szkarłatnym prześcieradłem, a fala ciemnych włosów spływa poza krawędź materaca. Jedna ręka wykręcona pod dziwnym kątem; nad nadgarstkiem mały tatuaż. Rozpoznaję go. I wiem, że kobieta na łóżku jest martwa. Zamykam załącznik i wstaję z krzesła. Jest mi słabo i kręci mi się w głowie,

moja skóra jest lepka, a cienka koszula – przesiąknięta zimnym potem. Nie mogę pozwolić, by panika wzięła nade mną górę. Muszę myśleć i działać. Idę do zlewu i nalewam sobie szklankę wody. Piję łapczywie, rozpryskując wodę po podłodze. Trochę mi to pomaga, ale uczucie dławienia w gardle nie ustępuje. Wracam do komputera i raz jeszcze klikam w ikonkę załącznika. Zmuszam się, by ponownie spojrzeć na fotografię. Tak, nie mam już żadnych wątpliwości. To ja jestem tą martwą kobietą. I wiem, kto mnie zabił.

1 Trzy tygodnie wcześniej Jest pochmurny i nieznośnie upalny letni dzień, a utrzymująca się w powietrzu wilgoć sprawia, że wszystko, czego dotykam, wydaje się mokre. Od rana kręcimy zdjęcia w Shepperton Studios w Surrey i mam przeczucie, że posiedzimy tu aż do późnego wieczora. Pracujemy w ciasnym studiu, które kiedyś pełniło funkcję magazynu; pozbawione porządnej wentylacji pomieszczenie odpicowano i zaczęto wynajmować na potrzeby różnych niskobudżetowych produkcji. Budynek usytuowany jest w rzadko uczęszczanej części kompleksu studyjnego, na tyłach hali zdjęciowej D. W dni takie jak ten wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie i wszyscy są w podłym nastroju. Tropikalna temperatura daje się we znaki nawet Milo, naszemu sprzętowi do kręcenia zdjęć w technologii motion control. W środku maszyny coś się przegrzewa i Milo zaczyna szwankować, a nikt nie ma pojęcia, gdzie dokładnie tkwi usterka. W czasie gdy pracownicy studia próbują naprawić sprzęt, większość ekipy wyrusza w poszukiwaniu klimatyzacji do kantyny. Mówiąc „ekipa”, mam na myśli Jasona – naszego reżysera, asystentkę produkcji Lucy, kilku modelarzy oraz mnie, czyli operatorkę zdjęć. Zajmuję się głównie fotografią i rzadko zdarza mi się pracować na planie filmowym; z Jasonem łączy mnie jednak stara znajomość i nigdy nie odmawiam współpracy przy jego drobnych projektach. Po kilku chwilach docieramy do kantyny i stajemy bezradnie przed zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Oczywiście, minęła już osiemnasta i lokal jest nieczynny. Kompleks studyjny, który normalnie tętni życiem, o tej porze wydaje się zupełnie opustoszały. Kiedy wleczemy się z powrotem do studia, rozlega się brzęczyk w moim iPhonie. Ponieważ uprzedzono nas, że naprawa Milo może trochę potrwać, zostaję w tyle za resztą grupy i sprawdzam skrzynkę e-mailową. Oprócz spamu – na który składają się między innymi oferty zakupu okularów Ray-Ban i propozycje zawarcia bliższej znajomości z „piękną Rosjanką o imieniu Irina” – znajduję tam także kilka e-maili od mojej księgowej oraz wiadomość od nieznanego nadawcy, zatytułowaną „Odsłona 1”. Mój palec na moment zawisa nad przyciskiem „Usuń”, ale zmieniam zdanie i otwieram e-maila. Nadawca dodał do niego załącznik, który najprawdopodobniej zawiera jakiegoś wirusa, ale moja ciekawość okazuje się silniejsza od ostrożności. Cóż warte jest życie bez odrobiny ryzyka, myślę i klikam w ikonkę załącznika. To policyjne zdjęcie miejsca zbrodni, na widok którego natychmiast wracam myślami do czasów, gdy byłam początkującym fotografem i pracowałam jako wolny strzelec dla londyńskiej policji. Była to moja pierwsza poważna praca, ale

szybko z niej zrezygnowałam. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię znieść codziennego obcowania z okrucieństwem. Zdecydowałam się spróbować swoich sił w fotografii koncertowej; spędziłam mnóstwo czasu w małych, zapyziałych klubach i wydałam fortunę na zatyczki do uszu. Spragniona świeżego powietrza i otwartych przestrzeni postanowiłam przerzucić się na fotografię plenerową. Zadłużyłam się, żeby wyposażyć mojego canona 5D w zestaw obiektywów – szerokokątnych, średnich, a także teleobiektywów, spakowałam do torby solidny statyw i wyjechałam do Ameryki. Wróciłam stamtąd z antypatią do wiewiórkowatych gryzoni i jeszcze większymi długami. No i pytaniem: jak zarobić na życie? Na samą myśl o fotografowaniu ślubów i firmowych imprez przechodziły mnie ciarki. Może więc fotografia podróżnicza? Po pełnym rozczarowań pobycie w Ameryce wiedziałam, że nie mam ochoty wstawać o trzeciej nad ranem i wspinać się na śliskie zbocze jakiejś góry, uginając się pod ciężarem tony sprzętu, tylko po to, by uwiecznić idealny wschód słońca. Któregoś dnia moja przyjaciółka Sophie, przeglądająca akurat najnowszą książkę kucharską Jamiego Olivera, wpadła na pomysł, żebym wzięła się za fotografię kulinarną. Łatwo jej było mówić. Sophie prowadzi dobrze prosperującą firmę cateringową, podczas gdy ja nie potrafiłabym odróżnić pietruszki od marchewki. Ostatecznie nie pozostało mi nic innego, jak tylko zająć się fotografią stockową oraz produktową i modlić się, by od czasu do czasu trafiło mi się jakieś zlecenie z agencji reklamowej. I właśnie tak wygląda obecnie moje życie: staram się chwytać rzadkie okazje w postaci zleceń na fotograficzne sesje reklamowe, a na co dzień głównym źródłem utrzymania są dla mnie zdjęcia produktów, które najczęściej robię w moim domowym studiu w Shoreditch. Tyle zostało z ambitnych planów pełnej zapału absolwentki akademii sztuk pięknych, która wyobrażała sobie, że będzie paradować z zawieszonym na szyi aparatem hasselblad DSLR za czterdzieści tysięcy dolarów, otoczona świtą asystentów. Mimo to nie mogę narzekać. Spłaciłam długi. Jestem właścicielką cudownego loftu z widokiem na sex shop nieopodal Hoxton Square. Mam swojego wiernego canona 5D mark III, imponujący zestaw obiektywów, a także grono stałych klientów. Mam też Antona. Jestem szczęśliwa. Pogrążona w myślach wpatruję się nieobecnym wzrokiem w fotografię na ekranie telefonu. Ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że popadam w zadumę, zapominając o otaczającym mnie świecie. Jest to dość typowa przypadłość wolnych strzelców, pracujących w zaciszu własnego domu i spędzających większość czasu w odosobnieniu. Kiedy Anton wyjeżdża, co zdarza się bardzo często, mogę liczyć jedynie na towarzystwo Pixela i Voxela. Niestety koty, zwłaszcza te rude, to dość kapryśni towarzysze, dlatego zazwyczaj skazana jestem na pracę w samotności. Oczywiście za wyjątkiem dni takich jak ten, kiedy

biorę udział w sesji zdjęciowej poza domem. – Kris, zaczynamy! Zamykam skrzynkę pocztową i szybkim krokiem ruszam w kierunku studia. Jason czeka na mnie na progu, przytrzymując ciężkie drzwi. – Milo działa, możemy brać się do roboty. Przy odrobinie szczęścia skończymy przed północą. Zdążyłam się już przyzwyczaić do pracy po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. To nic nadzwyczajnego w dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy walczą o dobre zlecenia i na rynku panuje zacięta konkurencja. Tym razem chętnie godzę się na nadgodziny. Lubię pracować z Jasonem – cichym mężczyzną o uśmiechu szczęśliwego dziecka i twórczej wyobraźni nastoletniego geniusza. Przygotowujemy zwiastun nowego serialu kryminalnego. Ponieważ materiał nakręcony przez twórców serialu jest na razie niedostępny, Jason wpadł na pomysł, by zaaranżować sceny zbrodni przy użyciu miniaturowych modeli. Modelarze kończą je właśnie rozmieszczać, a podekscytowany Jason przypomina nam, co dokładnie chcemy osiągnąć. – …ustawiamy ostrość tak, żeby wyodrębnić centralny fragment sceny, czyli otwarte drzwi i stojącą przy nich kobietę, która kryje twarz w dłoniach. Jest wyraźnie przerażona, sparaliżowana strachem. Widoczna w tle ciemna postać jest tymczasem łagodnie rozmyta. Potem stopniowo, delikatnie zmieniamy głębię ostrości… Po chwili przestaję go słuchać i skupiam się na obrazie. Instynktownie wiem, o co mu chodzi. Zawsze rozumieliśmy się bez słów – było tak zarówno przed krótkim romansem, który łączył nas wiele lat temu, jak i po nim. Jason jest żonaty i ma trójkę wspaniałych dzieciaków; wszystkie chodzą już teraz chyba do szkoły średniej. Jest oddanym ojcem i mężem, a zdarzające mu się sporadycznie skoki w bok są, jak mawia, jedynie euforycznymi epizodami, stanowiącymi ujście dla jego wybujałej kreatywności. Może i brzmi to jak wierutna bzdura, ale chyba rozumiem, o co mu chodzi. Zgodnie z przewidywaniami Jasona kończymy pracę dziesięć minut przed północą. Chłopaki zabierają się za pakowanie scenografii i modeli, a ja starannie chowam mój aparat oraz obiektywy do twardych futerałów. Może się wydawać, że to przesadna ostrożność, ale dzięki niej uniknęłam przez te wszystkie lata sporych wydatków. Nie ma nic gorszego niż odgłos uderzającego o podłogę niezabezpieczonego obiektywu, który kosztował dwa tysiące funtów. Wszyscy śpieszą się do domów. Rozchodzimy się szybko, każdy w swoją stronę. Żegnam się z Jasonem i Lucy, którzy kierują się na główny parking przy recepcji. Ja zostawiłam samochód na placyku za halą zdjęciową A, po drugiej stronie kompleksu studyjnego. Czeka mnie krótki spacer, ale nie mam nic przeciwko temu. Wciąż jest bardzo ciepło, a do tego wieje przyjemny, lekki wiatr.

Przemierzam puste alejki, ciągnąc za sobą walizkę ze sprzętem, i czuję, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało. Uwielbiam to uczucie, zmęczenie pomieszane z satysfakcją, ogarniające mnie po długim, ale owocnym dniu pracy. Noc jest bezchmurna. Przystaję, by przyjrzeć się jasnej, niemal idealnie okrągłej, tarczy księżyca. To chyba pełnia. Mam szczęście, że mogę być świadkiem tej cudownej chwili, kiedy świat skąpany jest w srebrzystej poświacie i wszystko wokół wydaje się czyste i spokojne. Gdzieś w oddali rozlega się świergot ptaków – biedaczyska są zapewne zdezorientowane z powodu wyjątkowo jasnej nocy. Przed sobą widzę już plac, na którym zaparkowany jest tylko jeden samochód: mój stary, wierny kabriolet marki MG, rocznik 1996. Dobiegający z iPhone’a dźwięk informuje, że właśnie otrzymałam nowego e-maila. O tej porze może to być tylko spam albo wiadomość od Antona, który wyjechał do Buenos Aires, gdzie pracuje nad jakimś projektem. Mam nadzieję, że to właśnie on do mnie napisał – byłoby to idealne zakończenie udanego dnia. Wciskam walizkę na tylne siedzenie, po czym wsiadam do samochodu i zaczynam się zastanawiać, czy nie wyruszyć w drogę z otwartym dachem. Jest środek nocy i taki pomysł może się wydawać nieco ekscentryczny, ale powietrze jest tak ciepłe, że nie umiem oprzeć się pokusie. Odpinam zatrzaski i powoli składam dach kabrioletu. Jeżdżę tym wozem już od wielu lat; z biegiem czasu zamienił się w wysłużonego gruchota z porysowaną karoserią, jednak wciąż potrafi wprawić mnie w ekscytację nastolatki – wystarczy, że opuszczę dach i poczuję nad głową otwartą przestrzeń. Po chwili siedzę już za kierownicą pod rozgwieżdżonym niebem. Możliwość podziwiania takich idyllicznych widoków to jedna z zalet pracy na prowincji – daleko od domu, ale jednocześnie daleko od wielkomiejskiego zgiełku i zamętu. Jeśli chodzi o zgiełk i zamęt, niewiele miejsc może się równać z Shoreditch. Podróż z Surrey do domu zajmie mi parę godzin, ale to nic. Lubię nocną jazdę samochodem, zwłaszcza z otwartym dachem. Zanim włączę silnik, sięgam po telefon, żeby sprawdzić pocztę. Zamiast e-maila od Antona otrzymałam nową wiadomość od rosyjskiej piękności Iriny, a także kilka reklam internetowego kasyna. W mojej skrzynce odbiorczej pojawił się też ponownie e-mail zatytułowany „Odsłona 1”. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówi. Od razu klikam w ikonę załącznika. Okazuje się, że zawiera to samo zdjęcie co poprzednio: wykonaną w miejskiej scenerii fotografię, która przedstawia miejsce zbrodni noszące ślady oględzin przeprowadzonych przez ekipę kryminalistyczną. W przeszłości wykonałam setki podobnych zdjęć. To, na które teraz patrzę, różni się od nich jednym szczegółem: widać na nim postać ubraną w jasnoniebieski kombinezon z kapturem, który ciasno opina jej głowę. Niebieskie ochraniacze na butach, twarz zakryta białą maską, a dłonie, w których trzyma aparat fotograficzny, obleczone w niebieskie nitrylowe rękawiczki. Normalnie na zdjęciach przedstawiających miejsce zbrodni nie widać fotografa – z tej prostej

przyczyny, że znajduje się on po drugiej stronie obiektywu. Ale w tym przypadku fotograf wydaje się najważniejszym punktem całego zdjęcia, tak jakby miejsce zdarzenia było zaledwie tłem. Rozpoznaję uwiecznioną na fotografii scenę i przechodzi mnie dreszcz. Nocne ptasie trele ucichły, wokół panuje cisza. Temperatura spadła i chłód zaczyna dawać mi się we znaki. Wyskakuję z samochodu i zabieram się za naciąganie dachu. Kiedy rozlega się szczęknięcie zatrzasków, wsiadam do wozu, zamykam szyby i rygluję drzwi. Następnie przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam z miejsca tak gwałtownie, że w walizce na tylnym siedzeniu coś niepokojąco grzechoce. Przy wyjeździe z kompleksu studyjnego hamuję ostro i niecierpliwie bębnię palcami w kierownicę, obserwując, jak ramię szlabanu powoli podnosi się do góry. W końcu wyjeżdżam na wąską drogę i kieruję się w stronę prowadzącej do Londynu autostrady M3. Jadę brawurowo, przekraczając dozwoloną prędkość, a w żyłach buzuje mi adrenalina.

2 Fotografowanie zwłok. Kiedy jeszcze parałam się tym zajęciem, pakowałam swój sprzęt do białego nieoznakowanego peugeota experta, po czym jechałam na wyznaczony komisariat i tam czekałam na wezwanie. Czasem przez cały dyżur nie byłam potrzebna ani razu. Londyn miał wtedy dobry dzień. Innymi razy wezwania przychodziły jedno za drugim, zwłaszcza gdy w całym mieście dyżurowało, łącznie ze mną, tylko dwoje fotografów policyjnych. Gdy zaczynałam tę pracę, wzywano nas nie tylko do naprawdę poważnych przestępstw, ale także do zwykłych napaści – nasze zadanie polegało między innymi na robieniu zdjęć ofiarom pobić. Potem zawężono zakres naszych obowiązków i od tamtej pory zajmowaliśmy się już tylko najpoważniejszymi przestępstwami. Gdyby ktoś przejrzał moje zdjęcia z tamtego okresu, zobaczyłby niemal wyłącznie martwe ciała, miejsca krwawych porachunków oraz zimne stoły sekcyjne. W tamtym czasie nałogowo paliłam papierosy; zaciągałam się głęboko i wypuszczałam dym nosem, żeby zabić zapach tej roboty. Ale on i tak stale mi towarzyszył; czułam go we włosach, na skórze i w ustach – słodkawy, przyprawiający o mdłości smród rozkładającej się krwi. Nawet dziś, kiedy wchodzę do sklepu mięsnego i czuję zapach surowego mięsa, zbiera mi się na wymioty. Paradoks polegał na tym, że gdy tylko gasiłam papierosa, od razu dopadał mnie głód i zaczynałam rozglądać się za czymś do jedzenia. Najlepiej słonawym i tłustym. Zupełnie jakby obcowanie ze śmiercią rozbudzało we mnie apetyt na życie. Zatrzymuję się na czynnej całą dobę stacji benzynowej, żeby kupić paczkę marlboro i zapałki. Potem wracam do samochodu i zapalam papierosa, patrząc na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia” na budynku stacji. Podświadomie oczekuję fajerwerków, eksplozji, która zmiecie mnie z powierzchni ziemi, ale nic takiego się nie wydarza. Dym, który wypełnia usta i płuca ma nieprzyjemny smak, ale po chwili nikotyna dociera do mózgu i zaczyna mi się kręcić w głowie. Zawroty szybko jednak ustępują i ogarnia mnie błogi spokój. Właśnie tego było mi trzeba. W końcu mogę spokojnie pomyśleć. „Odsłona 1”. Pamiętam tamtą sprawę. Była zimna i wilgotna noc. W taką pogodę zawsze zakładałam służbowy papierowy kombinezon; nosiłam go nawet jeśli nie było to konieczne, ponieważ zapewniał dodatkową ochronę przed chłodem. Tamtej nocy wezwano mnie do betonowych pasaży pod londyńskim kompleksem kulturalnym Southbank Centre. Miejsce było zupełnie opustoszałe; koncerty dawno się skończyły, a widzowie i szalejący w ciągu dnia po pasażach skejterzy rozeszli się do domów. Dowodzący akcją policjant zaoferował się, że poniesie mój statyw, a następnie poprowadził mnie przez rozbrzmiewający echem betonowy labirynt, którego ściany pokrywały graffiti i rysunki wykonane za

pomocą szablonów. Pokonaliśmy drugi pierścień policyjnych taśm i podeszliśmy do jasno oświetlonego, otoczonego nylonowymi parawanami miejsca zbrodni. W powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. Zrozumiałam dlaczego, gdy tylko zobaczyłam zwłoki. Pozbawione głowy i ramion ciało, upchnięte do białego futerału na kontrabas. Było to trzecie morderstwo popełnione przez zabójcę, którego dziennikarze nazwali „Skrzypkiem”. Ten sensacyjnie brzmiący pseudonim był mylący. Ludzkie ciało, nawet zdekapitowane i mocno okaleczone, nie zmieściłoby się w żadnym futerale na skrzypce. Morderca umieszczał ciała swoich ofiar w futerałach na kontrabasy – za pierwszym razem użył miękkiego pokrowca, potem przerzucił się na futerały wykonane ze sztywnego tworzywa. Dziennikarze doszli jednak zapewne do wniosku, że pseudonim „Kontrabasista” brzmi gorzej niż „Skrzypek”. Osobliwy sposób pozbywania się zwłok wzbudził oczywiście żywe zainteresowanie mediów i wywołał falę spekulacji. Futerały na kontrabasy nie są łatwo dostępne i z pewnością nie należą do tanich. Mimo to policja okazała się bezradna: śledczym nie udało się ustalić, skąd pochodziły futerały ani kim były zamordowane osoby. Chociaż Londyn opleciony jest orwellowską siecią miejskiego monitoringu, ani jedna kamera nie uchwyciła Skrzypka transportującego swój upiorny ładunek. Przeglądający taśmy policjanci nie natrafili na żaden ślad mordercy; ani razu nie mignęła im przygarbiona sylwetka człowieka taszczącego ciężki futerał. Mogłoby się wydawać, że to niemożliwe, nie w Londynie – jednym z najbardziej naszpikowanych kamerami miast na świecie, którego przeciętny mieszkaniec filmowany jest ponad trzysta razy dziennie – a jednak, ku frustracji funkcjonariuszy policji, tak właśnie było. Tamtej nocy stałam i patrzyłam na trzecią ofiarę nieuchwytnego mordercy, który tym razem zapakował zwłoki w lśniący biały futerał z włókna szklanego. Podskakuję przestraszona, słysząc pukanie w szybę. Kasjer z nocnej zmiany wskazuje wymownie na tabliczkę z napisem „Zakaz palenia”. Przepraszam na migi i odjeżdżam. Na pierwszych czerwonych światłach otwieram okno i wyrzucam papierosa. Niesmak po paleniu utrzymuje się jednak w ustach i czuję go nawet wtedy, gdy wchodzę do loftu, witana przez Pixela i Voxela. Kocury miauczą głośno i krążą wokół moich nóg, a ich ogony drżą niespokojnie. – Przepraszam, chłopaki. Wiem, jest późno. Idę prosto do lodówki i nakładam im podwójne porcje ulubionej karmy, Lily’s Kitchen z ekologiczną jagnięciną. Moi chłopcy zasługują na to, co najlepsze. Pixel i Voxel rzucają się do misek i momentalnie przestają zwracać na mnie uwagę. Kocie uprzejmości zakończone. Loft, w którym mieszkam, niemal w całości stanowi jedną, otwartą przestrzeń; jej część wykorzystałam na biuro, w którym znajdowały się stół ze szklanym blatem, monitor eizo oraz podłączony do niego komputer mac pro

z sześciordzeniowym procesorem i dwiema kartami graficznymi. Pozostałą powierzchnię zajmuje studio fotograficzne, część sypialna – czyli duże łóżko oraz parę schowków na ubrania – a także kuchnia i łazienka, będąca jedynym wydzielonym pomieszczeniem w całym mieszkaniu. W sumie 145 metrów kwadratowych, które agent nieruchomości opisałby jako „przestrzeń mieszkalną w układzie otwartym, idealną do odpoczynku i rozrywki, z sięgającymi od podłogi do sufitu oknami zapewniającymi mnóstwo naturalnego światła”. Sama nigdy nie mogłabym pozwolić sobie na kupno takiego mieszkania – odziedziczyłam je po mojej ciotce Stelli. Stella miała duszę pioniera i zupełnie nie przypominała pod tym względem swojej starszej siostry, a mojej matki; różniły się od siebie tak bardzo, że czasami zastanawiałam się, czy jedna z nich nie została adoptowana. Stella przeprowadziła się do Hoxton na długo przed tym, jak Peter Ind otworzył tam swój klub jazzowy Bass Clef, a Jay Jopling urządził w dawnej fabryce fortepianów galerię sztuki White Cube. Dzielnica Hoxton była w przeszłości ważnym ośrodkiem handlu meblami i ciotka Stella postanowiła kultywować te tradycje. Kupiła górne piętro opuszczonego budynku, w którym wcześniej mieścił się magazyn, a jeszcze wcześniej warsztat stolarski, następnie otworzyła tam pracownię meblarską. Zajmowała się głównie wyrobem krzeseł, czerpiąc inspiracje z dokonań Jacobsena i Wegnera, pierwszych skandynawskich mistrzów wzornictwa; jej projekty łączyły modernistyczne kształty z typowym dla lat pięćdziesiątych eklektyzmem. Do dziś mam zrobione przez nią krzesło z drucianej siatki – prawdopodobnie pierwszy taki mebel, jaki pojawił się w Londynie. Uwielbiałam Stellę, zresztą z wzajemnością. Nigdy nie dogadywałam się zbyt dobrze z rodzicami i gdy tylko mogłam samodzielnie o sobie decydować, wyprowadziłam się z rodzinnego domu w Southgate i przeniosłam do ciotki. Wywołałam w ten sposób rodzinny skandal, ponieważ Stella mieszkała ze swoją kochanką Veronicą. Ku przerażeniu i oburzeniu mojej matki ciotka Vero i ja szybko się zaprzyjaźniłyśmy. To właśnie ona zachęcała mnie do podjęcia studiów w akademii sztuk pięknych, a także okazywała wsparcie w moich twórczych i emocjonalnych dolach i niedolach. Po śmierci Stelli Vero nie chciała dłużej mieszkać w Londynie. Przepisała na mnie swoją część mieszkania i przeprowadziła się do Whitstable. Teraz, będąc już na emeryturze, zajmuje się swoim ulem i wyrabia własny miód; działa też aktywnie w lokalnym klubie dzwonników. Odwiedzam ją, gdy tylko mogę, a ona za każdym razem zaprasza mnie na lunch do Wheelers Oyster Bar, którego specjalnością są ostrygi. Zdaniem ciotki Vero ostrygi mają dobroczynny wpływ na ciało i duszę. Być może coś w tym jest. Przechodzę do biurowej części loftu i otwieram dużą czarną szafkę na dokumenty. Przez chwilę szperam w teczkach i segregatorach, aż w końcu znajduję to, czego szukałam: mój notes z czasów, gdy pracowałam dla policji. Zawsze nosiłam go przy sobie i sporządzałam skrupulatne notatki z każdej sprawy –

począwszy od treści wezwania z centrum operacyjnego, zawierającego szczegóły czekającego mnie zadania, poprzez precyzyjny opis miejsca zdarzenia, aż po końcowe uwagi do albumu fotograficznego, który przygotowywałam na tyłach mojego vana, obok duplikatora kart pamięci. Notes jest sfatygowany i spłowiały, ale wciąż pełen istotnych informacji. Przerzucam kartki w poszukiwaniu notatek dotyczących sprawy Skrzypka. Okazuje się, że fotografowałam tylko dwa miejsca zdarzeń związane z tą sprawą: wejście do jednego z wieżowców na terenie osiedla Barbican Estate, przy którym znaleziono zapakowane do sztywnego czarnego futerału ciało drugiej ofiary, i pasaż w Southbank Centre, gdzie Skrzypek pozostawił trzecie zwłoki. Siadam na podłodze obok szafki i zabieram się za czytanie sporządzonych przed laty zapisków. Zawierają zwykłe, suche opisy miejsca i zbrodni, a także dokładny wykaz wszystkich wykonanych przeze mnie zdjęć. Nie znajduję w nich niczego, co sprawiłoby, że zerwałabym się na równe nogi i wykrzyknęła „Eureka!”. Ale jedno nie ulega wątpliwości: w obu przypadkach byłam jedynym fotografem na miejscu zbrodni i nikt poza mną nie robił wówczas żadnych zdjęć. O co tu do cholery chodzi?… Odkładam notatnik i zaglądam do komputera. Wśród wielu nieprzeczytanych e-maili dostrzegam zatytułowany „Odsłona 1”. Są już trzy identyczne e-maile o takim tytule. Klikam w zdjęcie z załącznika; idealnie klarowny obraz wypełnia cały ekran komputera. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to fakt, że zdjęcie nie jest ziarniste, tak jak można by się tego spodziewać po fotografii wykonanej nocą. Miejsce zbrodni było oczywiście dobrze oświetlone, ale mimo to… Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w formacie RAW, który umożliwia zapis nieskompresowanych danych z matrycy aparatu i zapewnia najlepszą jakość; fotograf posłużył się też zapewne statywem, by uniknąć rozmazania obrazu, dość częstego w przypadku dłuższego czasu otwarcia migawki. Wygląda na to, że nie jest to robota dyletanta. W tle widoczny jest miły dla oka akcent w postaci rozszczepionego światła lamp, które przypominają gwiazdy; taki efekt osiąga się zazwyczaj poprzez zawężenie przesłony, co pozwala także uzyskać większą głębię ostrości. Nie ulega wątpliwości, że zdjęcie zrobił zawodowiec. Byłam jedynym fotografem policyjnym obecnym wówczas na miejscu zdarzenia – kim zatem był autor tego zdjęcia? Czyżby paparazzo? Jestem prawie pewna, że tamtej nocy nie było w okolicy żadnych fotoreporterów. Mój wewnętrzny radar wykrywa ich z odległości kilometra. A może to dzieło przechodzącego tamtędy przypadkiem fotoamatora? Nie, zdjęcie jest zbyt starannie zaplanowane i wykonane. A więc kto je zrobił? I dlaczego pojawiło się na ekranie mojego komputera właśnie teraz, po tylu latach od tamtej nocy? Co to oznacza? I co najważniejsze, dlaczego na jego widok ogarnia mnie panika? Przecież to tylko zwykła fotografia. Wstaję z podłogi, podchodzę do kuchennego blatu i sięgam po otwartą

butelkę wina. Nalewam sobie kieliszek. Staję przy oknie i upijam niewielki łyk. Rozświetlone wieżowce wokół biurowca nazywanego potocznie Korniszonem tworzą niemal ornamentalną kompozycję na tle fioletowoczarnego nieba. Dawno minęły już czasy, gdy na terenie londyńskiego City obowiązywał zakaz wznoszenia budynków wyższych od długości strażackiej drabiny. Najnowsze elementy architektury Londynu mają osobliwe, kulinarne konotacje – pomiędzy Korniszonem a drapaczem chmur zwanym Tarką do Sera powstaje właśnie wieżowiec, któremu londyńczycy zdążyli już nadać przydomek Puszka Szynki. Ale ja uwielbiam ten widok, elegancki bezlik świateł, który sprawia, że miasto wydaje się niewinne i przyjazne. W takim świecie nic złego nie może się wydarzyć. Mój wzrok pada na budynek stojący naprzeciwko. Jest podobny do tego, w którym mieszkam; to dawna wiktoriańska manufaktura, którą deweloper przerobił na „unikalne i niebanalne miejsce do życia i pracy”. Wszystkie duże okna są ciemne za wyjątkiem jednego, na najwyższym piętrze, niemal dokładnie na wysokości moich własnych okien. Za szybą widać duże, oszczędnie umeblowane mieszkanie z wysokim sufitem, odsłoniętymi ceglanymi ścianami i podłogą z surowego drewna. Przy oknie, na tle przytłumionego światła, stoi nieruchomo mężczyzna. Patrzy na mnie. Instynktownie cofam się w głąb mieszkania, kryjąc się w cieniu. Nigdy dotąd nie zauważyłam mężczyzny z naprzeciwka. Czy naprawdę mi się przyglądał? Ponownie zbliżam się do okna i znowu go widzę. Stoi dokładnie tam, gdzie poprzednio, jego twarz spowija półmrok, a sylwetka wydaje się niemal dwuwymiarowa. Wiedziona nagłym impulsem opuszczam roletę, która zakrywa całe okno. Już po wszystkim. Nieznajomy zniknął. Po raz kolejny napełniam kieliszek i kładę się do łóżka. Dziwnie się czuję, jestem zmęczona, ale nie senna; mam nadzieję, że wino pomoże mi zasnąć. Sprawdzam telefon. Wciąż żadnych wieści od Antona. Wysyłam mu SMS-a: Gdzie jesteś? Chcę, żebyś już wrócił. i odkładam komórkę. Niemal natychmiast rozlega się sygnał informujący o nadejściu nowej wiadomości. Sięgam po telefon, spodziewając się paru słów od Antona. Ale to nie on jest nadawcą SMS-a. Świetnie było znowu cię zobaczyć. Musimy się wkrótce spotkać. Xx To wiadomość od Jasona. Od Jasona? Wiem, że mieliśmy ciężki dzień, ale co to za pomysł, żeby SMS-ować do mnie o trzeciej w nocy? Kasuję wiadomość, składając jej sentymentalny ton na karb łagodnej formy kryzysu wieku średniego.

3 Zwlekam się z łóżka dopiero o dziesiątej ze świadomością, że czeka na mnie cała sterta zabawek, które muszę dziś sfotografować. Bycie panem, albo panią, własnego czasu to błogosławieństwo, a zarazem przekleństwo każdego, kto wykonuje wolny zawód. Błogosławieństwem jest możliwość wylegiwania się w łóżku aż do południa: nikt was nie pogania, a wy wiecie, że wyrobicie się z wykonaniem zadania, jeśli tylko będziecie pracować do północy. Przekleństwem jest natomiast to, że musicie trzymać bat nad własną głową i samemu zapędzać się do roboty. Prędzej czy później nauczycie się, że jeśli nie będziecie pracować, to nic nie zarobicie. I wasza księgowa będzie wami głęboko rozczarowana. Umawiam się sama ze sobą, że o jedenastej zabiorę się za robienie zdjęć, ale najpierw poczłapię do pobliskiej kafejki Curious Yellow Kafé i zamówię chai latte oraz croissanta. Kiedy zajmuję miejsce przy stoliku w kawiarnianym ogródku, odzywa się telefon. Tym razem to Anton. Niedługo wracam. Trzymaj się. Krótko i rzeczowo, cały Anton. Albo Dziki, jak sam siebie nazywa, robiąc aluzję do swojego nazwiska: Sauvage. To zabawne, jak bardzo pasuje ono do Antona – nieokiełznanego, ale łagodnego olbrzyma, który zawrócił mi kiedyś w głowie; dokładnie mówiąc, zagadnął mnie podczas nocnego pokazu filmowego na dachu kina Queen of Hoxton. Nie pamiętam, jaki film wtedy wyświetlano – może był to Trainspotting, a ­może Pulp Fiction. Pamiętam za to doskonale, że siedziałam na składanym reżyserskim krzesełku, otulona kocem, a na szyi miałam zawieszone bezprzewodowe słuchawki – nie były mi potrzebne, bo zamiast słuchać ścieżki dźwiękowej filmu, przysłuchiwałam się wywodom bardzo męskiego Francuza, który opowiadał mi o tym, że jego nazwisko to typowy przykład nazwiska znaczącego. – Carl Jung był przekonany, że istnieje związek pomiędzy nazwiskiem a noszącą je osobą. – Anton przesunął się na swoim krześle, by móc szeptać mi prosto do ucha. – Nazywał to groteskową koincydencją. Takie związki istniały już za dawnych czasów, kiedy rzeźnika nazywano panem Butcherem, a piekarza – panem Bakerem. Weźmy moje nazwisko, Sauvage. Mój ojciec był nieokrzesanym draniem, mój dziadek był brutalem… – A ty? Kim ty jesteś? – zapytałam, świadoma toczącego się między nami flirtu. – Ja? – Anton spojrzał na mnie swoimi niewinnymi błękitnymi oczami i zdałam sobie sprawę, że zaczynam się w nim zakochiwać. – Jestem łagodnym barbarzyńcą. Za to ty na pewno nazywasz się… – Dla lepszego efektu zrobił krótką pauzę –… Sen Oceanu, bo masz takie zielononiebieskie oczy…

Skrzywiłam się. – Nic nie zyskasz tanimi komplementami. – Nie wiesz, czym jest Sen Oceanu, prawda? Uniosłam pytająco brwi. – To jedyny naturalny zielononiebieski diament na świecie. No i stało się. Wyszliśmy przed końcem filmu i poszliśmy na drinka do Electricity Showrooms, a po północy wylądowaliśmy u mnie. Było to siedem lat temu, kiedy jeszcze wydawało mi się, że jestem wybranką losu, prawdziwą artystką. Od tamtego czasu wiele się wydarzyło. Szczęście to uśmiechało się do nas, to odwracało plecami, ale my wciąż byliśmy razem. Przemierzyliśmy wspólnie Stany Zjednoczone, podróżując od wschodniego do zachodniego wybrzeża, spędziliśmy kilka miesięcy w Argentynie, a potem pół roku w Brazylii, wybraliśmy się do Australii, skoczyliśmy do Tajlandii i objechaliśmy Europę Wschodnią. Nie, Anton nie pracuje w biurze podróży. Jest streetartowcem, który postanowił sobie, że dotrze ze swoją sztuką w każdy zakątek świata. I konsekwentnie dąży do osiągnięcia tego celu – prace jego autorstwa coraz częściej pojawiają się w antologiach sztuki ulicznej, a druki sprzedają się całkiem nieźle w kilku galeriach w Paryżu i Londynie. Nie jest jeszcze tak znany, jak na to zasługuje, ale myślę, że za parę lat znajdzie się na szczycie, razem z takimi sławami street artu jak Banksy, ROA czy JR. Póki co utrzymuje się z wykonywania płatnych zleceń, otrzymywanych od władz miast i fundacji sztuki z całego świata – a ja zajmuję się fotografią produktową. A skoro o tym mowa… Reguluję rachunek za latte i croissanta, po czym wyruszam w drogę powrotną do domu. Kiedy czekam na zmianę świateł na skrzyżowaniu, za moimi plecami rozlega się czyjś głos: – Uwaga! Odwracam się i widzę starszą kobietę pouczającą surowo dwoje małych dzieci, chłopca i dziewczynkę. – Jak wybiegniecie na jezdnię przed nadjeżdżający autobus, to was potrąci i umrzecie – oznajmia suchym tonem kobieta. – A wcale że nie – protestuje chłopiec. – Kiedy potrąci cię autobus, to nie zawsze umierasz. Koleżanka mojej mamy została potrącona i nie umarła. Po prostu… po prostu… – chłopiec szuka właściwych słów – po prostu trzeba wtedy siedzieć długo w szpitalu. Zapala się zielone światło i wszyscy ostrożnie przechodzimy na drugą stronę ulicy, pokrzepieni świadomością, że tym razem nic złego nam się nie przydarzy. W domu przez kilka minut bawię się z Voxelem, machając mu przed nosem zabawką w kształcie węża perfumowaną kocimiętką. Pixel udaje brak zainteresowania, ale obserwuje nas ze swojego stanowiska na półce z książkami.

Kiedy zabawa dobiega końca, niechętnie zabieram się za ustawianie oświetlenia do sesji zdjęciowej. Mam zrobić zdjęcia do katalogu drewnianych zabawek edukacyjnych dla małych dzieci. Wyjmuję zabawki z pudełek i podziwiam pomysłowość, z jaką zaprojektowano te wszystkie puzzle, miniaturowe stoły warsztatowe i kostki edukacyjne. Zabawki są dziś o wiele ciekawsze niż wtedy, gdy sama byłam dzieckiem. Postanawiam, że zacznę od klocków z literami. Buduję z nich wieżę, uważając przy tym, by litery przez przypadek nie ułożyły się w jakieś brzydkie słowo. W branży reklamowej nigdy za wiele ostrożności. Pamiętam, jak kiedyś mój kolega grafik nieumyślnie zaprojektował logo ciasteczek Minge Pies*, ponieważ wybrał zbyt ozdobną czcionkę. W sezonie bożonarodzeniowym ciasteczka sprzedawały się niczym świeże bułeczki. Po południu robię sobie przerwę na kawę. Zdjęcia ciężarówki, wózka dla lalek oraz pociągu są już gotowe. Do sfotografowania został mi jeszcze konik na biegunach, zestaw kaczek na kółkach oraz arka Noego wraz z dołączonymi do niej dwunastoma parami zwierząt, a także panem i panią Noe. Jeśli utrzymam dotychczasowe tempo, wyrobię się ze wszystkim przed końcem dnia. Ale gdy tylko wracam do rutynowych czynności – ustawiania obiektów, przygotowywania oświetlenia i pstrykania kolejnych fotek – moje myśli zaczynają dryfować w kierunku „Odsłony 1”. Zostawiam pana Noego z jego arką i wybudzam z uśpienia komputer. Na ekranie pojawia się znajome zdjęcie wykonane w pasażu pod Southbank Centre. Zamykam oczy i próbuję odtworzyć w wyobraźni miejsce zbrodni. Przepisy zabraniały nam zachowywania kopii zrobionych przez nas zdjęć, dlatego jestem zdana wyłącznie na mój stary notatnik oraz na własną pamięć. Po chwili zaczynają do mnie wracać wspomnienia. Zapach wilgoci zmieszany z unoszącą się w powietrzu wonią hot dogów. Niemal grobowe milczenie, jedynie od czasu do czasu przerywane przez porozumiewających się półgłosem członków ekipy kryminalistycznej. Cichy plusk wody uderzającej o brzeg rzeki. Niski warkot silnika łodzi policji rzecznej patrolującej Tamizę. Czyjeś pogwizdywanie. Pogwizdywanie!? Otwieram oczy. Czy ktoś faktycznie tam gwizdał, czy to mój umysł fabrykuje nowe wspomnienia, zafałszowując rzeczywistość? Nie potrafię sobie przypomnieć, jak było naprawdę. Po raz kolejny spoglądam na zdjęcie. Jeśli jest autentyczne, to gdzie znajdował się fotograf, który je zrobił? Na przepływającej rzeką łodzi? To niemożliwe, poziom wody w Tamizie jest zbyt niski. Na moście Waterloo? Nie, bo w takim przypadku zdjęcie zostałoby wykonane pod innym kątem. W hotelu Savoy? Zrobienie stamtąd zdjęcia wymagałoby niedorzecznie ogromnego teleobiektywu. Na molo Festival Pier? Teoretycznie ktoś mógł ukrywać się w tej szkaradnej konstrukcji ze szkła i pomalowanej na niebiesko stali. Ale czy molo nie jest przypadkiem zamykane na noc? Nagle mój wzrok pada na betonowy filar górujący nad futerałem

zawierającym okaleczone ciało. Powiększam zdjęcie i przyglądam mu się uważnie. Na filarze widnieje spore, krwistoczerwone graffiti: duże, pogrubione litery układają się w napis: „DO KRAINY SKRZYPIEC”. Całości przydają dramatyzmu strużki czerwonej farby ściekające z litery O. Nie przypominam sobie, bym wcześniej widziała to graffiti. Gdyby było tam w czasie dokonywania przez nas oględzin miejsca zbrodni, z pewnością bym je zauważyła. Sięgam po notatnik i ponownie przeglądam listę zdjęć wykonanych przeze mnie tamtej nocy. Nie znajduję żadnej wzmianki na temat graffiti. Czy to możliwe, że po prostu nie zwróciłam na nie uwagi? Jeśli tak, to mogłam przeoczyć ważny dowód rzeczowy. Nie, tego graffiti na pewno tam wtedy nie było. Wstaję i podchodzę do okna. Czuję, że muszę zapalić. Rzuciłaś palenie całe wieki temu, napominam się w myślach. Wracam do pana Noego i jego arki. Ustawianie drewnianych zabawek działa na mnie uspokajająco. Wszystko wskazuje na to, że zdjęcie to fałszywka. Całkiem niezła, trzeba to przyznać, ale ktoś biegły w obsłudze Photoshopa potrafiłby coś takiego wykonać. Wiem co nieco na ten temat. Photoshop nieraz ratował mi skórę, kiedy podczas sesji zdjęciowej coś poszło nie tak i jedynym sposobem na uzyskanie zdjęcia było spreparowanie go przy pomocy programu. Problem z Photoshopem polega na tym, że efekty jego zastosowania bywają tak realistyczne, że nikt nie jest w stanie odróżnić spreparowanej fałszywki od prawdziwej fotografii. No, prawie nikt. Nagle przychodzi mi na myśl Cyrkonia; nazwa ta nawet dziś wywołuje uśmiech na moich ustach. Cyrkonia, czyli „fałszywy diament” – tak nazywał się dwuosobowy kolektyw, który założyłam na studiach z moją najlepszą przyjaciółką Erin. Uważałyśmy się za kobiecy odpowiednik artystycznego duetu Gilbert & George i zamierzałyśmy podbić świat sztuk wizualnych. Miałyśmy wszystko, co niezbędne, począwszy od antyelitarystycznego manifestu, aż po plan stworzenia zmodyfikowanej rzeczywistości, która byłaby najwyższą formą dzieła sztuki. Miałyśmy także talent, umiejętności i urodę – obie byłyśmy szczupłe, wysokie i ciemnowłose. Obie nosiłyśmy tanie podróbki ciuchów Vivienne Westwood i wyglądałyśmy tak podobnie, że ludzie często mylili nas ze sobą. Zachęcane przez naszego opiekuna naukowego z wydziału sztuki cyfrowej wkroczyłyśmy w rzeczywistość rozszerzoną na długo przed tym, zanim pojęcie to stało się modne. Naszą pierwszą instalacją była wielka, długa na prawie dwa metry szklana probówka połączona z interaktywnym systemem projekcji optycznej. Wewnątrz probówki wyświetlana była trójwymiarowa holograficzna projekcja rozwijającego się płodu, od chwili poczęcia aż do momentu narodzin. Dzięki zastosowaniu technologii śledzenia ruchu widzowie mogli wpływać na cykl rozwojowy płodu, poruszając rękami przed ścianą probówki. Mogli stworzyć hybrydę, potwora albo spowodować poronienie. Nie muszę chyba dodawać, że nasza instalacja wzbudziła ogromne emocje. Ktoś powybijał szyby w galerii sztuki, w prasie ukazywały się na

przemian peany i ociekające jadem recenzje, grożono nam śmiercią. Sława pukała do naszych drzwi. Miałyśmy na swoim koncie pierwszą kontrowersyjną wystawę, byłyśmy na dobrej drodze do zrobienia furory na artystycznej scenie Nowego Jorku, zaczynałyśmy być rozpoznawalne – a wszystko to w wieku niespełna dwudziestu pięciu lat. Byłyśmy Cyrkonią. A potem dała o sobie znać proza życia i uświadomiłyśmy sobie, że są sprawy, od których nie można uciec do rozszerzonej rzeczywistości. Rachunki bankowe, długi, obowiązki, oczekiwania ze strony innych, czyli wszystko to, co nudne i pospolite. Najbardziej jednak dawała nam się we znaki presja, jaka ciąży na młodych, obiecujących artystach. Nie byłyśmy przygotowane na zażartą rywalizację w światku sztuki, w którym trzeba bezwzględnie walczyć o sławę. W naszym duecie to ja byłam mniej odporna i pierwsza ugięłam się pod tym ciężarem. To właśnie wtedy poznałam Antona i urzekły mnie jego buntownicza postawa, prostolinijność i poczucie wolności. Oraz to, że znał się na naturalnych diamentach… Wycofałam się z Cyrkonii, zerwałam kontakty z moimi „artystycznymi” znajomymi i zanurzyłam się w świecie Antona. Erin wytrzymała nieco dłużej, ale w pojedynkę nie miała żadnych szans. Myślę, że nigdy nie wybaczyła mi, że to przeze mnie prysły nasze piękne marzenia i że to ja namówiłam ją, by porzuciła życie artystki i wprzęgła się w kierat obowiązków fotografa policyjnego. Uznałam, że skoro nadarzyła się okazja, by podjąć pracę w tym zawodzie, powinnyśmy z niej skorzystać. I tak też zrobiłyśmy. Nasze nowe zajęcie w niczym nie przypominało tego, o czym fantazjowałyśmy w czasach Cyrkonii. Na szczęście dla Erin jej kariera fotografa policyjnego nie trwała długo i zanim się obejrzałam, moja przyjaciółka wkroczyła w pełen splendoru świat fotografii portretowej. Dziś to ona paraduje z zawieszonym na szyi aparatem hasselblad za czterdzieści tysięcy dolarów, otoczona świtą asystentów. Większość czasu spędza w luksusowych salonach na lotniskach oraz w samolotach, podróżując pierwszą klasą między Londynem, Nowym Jorkiem i Los Angeles; od czasu do czasu odwiedza też bardziej egzotyczne miejsca. Każdy, kto jest kimś, pragnie stanąć przed obiektywem Erin Perdue i pozwolić, by uchwyciła to, co w nim najważniejsze. Czy Erin mogłaby rzucić jakieś nowe światło na sprawę „Odsłony 1”? O ile mnie pamięć nie myli, to ona była fotografem, którego wezwano do Royal Albert Hall po znalezieniu tam ciała pierwszej ofiary Skrzypka. Być może powinnam ją o to zapytać? Ale jak właściwie mogłaby mi pomóc? Poza tym prawdopodobnie jest zbyt zajęta, by w ogóle odebrać telefon. „Ona osiągnęła sukces, a ty nie” – ta myśl sprawia, że czuję się gorsza. To zabawne: zazwyczaj jestem całkiem zadowolona ze swojego życia, a nawet odczuwam dumę z tego, co udało mi się osiągnąć. Ale kiedy porównuję się z Erin, wszystko, na co tak ciężko pracowałam, zaczyna mi się wydawać żałośnie błahe.

Rozlega się dzwonek telefonu. Poruszam się nerwowo, przewracając starannie ustawioną kolumnę drewnianych zwierząt czekających w kolejce przed wejściem do arki Noego. Na ekranie mojej komórki wyświetla się długi numer, zaczynający się od +54. – Anton! – Cześć, kotku. Tęskniłaś za mną? – Okropnie. Kiedy wracasz? – Niedługo, kotku. Możliwe, że już w przyszłym tygodniu. Kończę projekt, ale nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa. – Bierz tyłek w troki i wracaj tu jak najprędzej. – Aż tak ci źle beze mnie? – pyta ze śmiechem. – Co się stało? – Och, nic takiego, to głupie… – Co się dzieje? – Anton nauczył się już rozpoznawać po moim tonie głosu, że coś mnie trapi. – Przychodzą do mnie e-maile, właściwie to jeden e-mail, ze zdjęciem miejsca zbrodni. Wiesz, z czasów, kiedy pracowałam dla policji. – Kto ci to przysłał? – Nie mam pojęcia… – Próbowałaś odpisać i zapytać, o co chodzi? – Nie… Może powinnam to zrobić. – Jeśli to fotografia z policyjnego archiwum, mogłabyś zgłosić to na policję. – Nie, ktoś po prostu sfotografował mnie z aparatem w ręku na miejscu zbrodni. Pracowałam wtedy przy sprawie Skrzypka. Opowiadałam ci o tym, pamiętasz? – Ach tak. Złapali go, prawda? – Chyba tak… – To pewnie tylko głupi dowcip. Dopóki ktoś nie próbuje cię szantażować, nie ma się czym martwić. – Anton wybucha śmiechem, ale ja nie widzę w tym nic zabawnego. – Przy okazji, kochanie, chciałem prosić cię o przysługę. Przy moim biurku stoi duża czarna teczka formatu A2. W środku są sygnowane druki z mojej praskiej wlepy. Chyba dziesięć sztuk. Czy mogłabyś zanieść je do galerii? To niedaleko Brick Lane, na Sclater Street. Galeria nazywa się Fugitives. Byłoby świetnie, gdyby udało ci się podrzucić tam odbitki przed końcem tygodnia. – Mam sporo pracy, ale spróbuję. – Wciąż czuję się urażona, że tak beztrosko zbył moje obawy. – Jesteś cudowna. Muszę lecieć. Wrócę niedługo, obiecuję. Dobrze, kochanie? – Dobrze. Kocham cię – dodaję, ale nie doczekam się odpowiedzi, bo Anton już się rozłączył. Taki właśnie jest mój Anton, gwałtowny, wspaniały i beznadziejnie

nieromantyczny. Odkładam telefon i dochodzę do wniosku, że prawdopodobnie miał rację w kwestii tego głupiego e-maila. Siadam przed komputerem, ponownie otwieram wiadomość zatytułowaną „Odsłona 1” i klikam w ikonę „Odpowiedz”. Kim jesteś i o co ci chodzi? Klikam „Wyślij” i od razu czuję się lepiej. Wpisuję do Google’a hasło „Skrzypek”, po czym przedzieram się przez długą listę wyników wyszukiwania: grupy dyskusyjne na temat skrzypiec, reklamy skierowane do muzyków, kilka stron o Paganinim i stronę serwisu IMDB z informacjami o filmie z 2009 roku. W końcu natrafiam na hasło w Wikipedii. Karel Balek – obywatel Czech mieszkający w Wielkiej Brytanii, który w okresie od stycznia 2009 do marca 2011 roku porwał i zamordował w Londynie cztery kobiety. Balek odcinał swoim ofiarom głowy i ramiona, a następnie umieszczał okaleczone zwłoki w futerałach kontrabasowych, które podrzucał w pobliże słynnych sal koncertowych. Powiedzcie mi coś, czego nie wiem – myślę i przewijam stronę. Nie udało się ustalić tożsamości żadnej z jego ofiar, jednak przypuszcza się, że były to nielegalne imigrantki z byłych republik radzieckich, sprowadzone do Wielkiej Brytanii przez gangi specjalizujące się w zmuszaniu kobiet do prostytucji. Balek był zawodowym kontrabasistą. Grał w filharmonii w Ostrawie, a po przeprowadzce do Wielkiej Brytanii występował przez krótki czas w czołowych londyńskich orkiestrach. W 2008 roku uległ wypadkowi, w wyniku którego stracił dwa palce prawej dłoni i musiał zakończyć karierę muzyczną. Balek zasłynął tym, że pozostawiał ciała zamordowanych kobiet w miejscach publicznych, a mimo to nigdy nie został uchwycony przez kamery miejskiego monitoringu. Aresztowano go w 2011 roku, po anonimowym donosie. Powiesił się w celi, w której czekał na rozpoczęcie procesu. O tym nie miałam pojęcia. Podczas mojej krótkiej przygody z fotografią policyjną szybko nauczyłam się postępować w myśl zasady „zapomnij lub zgiń”. Robisz zdjęcia wszystkich śladów i dowodów rzeczowych, wypełniasz papiery, podpisujesz oświadczenie, dostarczasz to komu trzeba i natychmiast zapominasz o całej sprawie. No chyba że musisz stawić się w sądzie i złożyć zeznanie – w takim przypadku zapominasz o wszystkim nieco później. Ktoś mógłby powiedzieć, że taka postawa to dowód bezduszności, ale tak naprawdę to zwykły instynkt samozachowawczy. Jeśli zaczniesz współczuć ofiarom przestępstwa, pozwolisz sobie na empatię albo – uchowaj Boże – zaczniesz śledzić dalszy bieg sprawy, to już po tobie. Moja poprzedniczka zafiksowała się na pewnej sprawie do tego stopnia, że zaczęła bawić się w detektywa i w rezultacie wylądowała w szpitalu psychiatrycznym Maudsley z objawami zaburzeń urojeniowych. Jeśli o mnie chodzi, zawsze trzymałam się swojej zasady i nie interesowałam się tym,

jak potoczyły się sprawy, przy których pracowałam. Nie próbowałam wyszukiwać w internecie żadnych wiadomości na ich temat, z nikim o nich nie rozmawiałam i trzymałam się z dala od artykułów, których tytuły sugerowały, że mogą mieć cokolwiek wspólnego z daną sprawą. Dzięki temu udało mi się nie zwariować. Udało mi się też uniknąć informacji na temat spraw, które dokumentowałam. A zatem Skrzypek nie żyje. Nie uciekł z więzienia o zaostrzonym rygorze, by mnie prześladować, ani nie wyszedł na wolność w wyniku jakiejś błahej pomyłki sądowej – popełnił samobójstwo i leży w zimnym grobie, sześć stóp pod ziemią. O co w takim razie chodzi z „Odsłoną 1”? Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk przychodzącego e-maila. Mój puls przyspiesza. Otwieram otrzymaną wiadomość. Błąd 553. Użytkownik nieaktywny/niepoprawna nazwa użytkownika. Czy naprawdę spodziewałam się czegoś więcej? Uprzejmych przeprosin? Wyrazów skruchy i wyjaśnień? Nie. Zdaniem Antona to tylko głupi dowcip. Dlaczego w takim wydaje mi się to tak prawdziwe? Chciałabym móc z kimś o tym porozmawiać; chociażby po to, aby przekonać samą siebie, że zupełnie niepotrzebnie się denerwuję. Ale Sophie jest w Bretanii – pojechała tam, by zaopatrzyć swoją firmę cateringową w zapasy crêpes i galettes. Większość moich pozostałych przyjaciół wkroczyła już w fazę tarła i jest teraz zajęta walką o miejsca w najlepszych żłobkach albo organizowaniem przeprowadzki do nowego domu, położonego w rejonie jakiejś dobrej szkoły. Erin – mój umysł ponownie podsuwa mi jej imię. W porządku, zadzwonię do niej, chociaż po raz ostatni rozmawiałyśmy ze sobą całe wieki temu. Jeśli jest zbyt zajęta, po prostu zignoruje mój telefon. Przetrząsam pudła z Ikei w poszukiwaniu starej komórki. Kiedy udaje mi się ją odnaleźć, podłączam ładowarkę do prądu i po kilku minutach telefon ożywa. Tak, Erin wciąż widnieje na liście kontaktów. Wybieram jej numer, spodziewając się, że w słuchawce rozlegnie się komunikat poczty głosowej. Ale Erin odbiera niemal natychmiast. – Erin, mówi Kristin Ryder… – Ryder! – Erin zwraca się do mnie po nazwisku i od razu przypominają mi się czasy Cyrkonii. Wtedy wszyscy mówili do mnie Ryder. Starając się nie wchodzić w szczegóły, wyjaśniam niezręcznie, że mam dość niedorzeczny problem i przydałaby mi się jej pomoc. Nie zdziwiłabym się, gdyby Erin odparła, że jest zbyt zapracowana, by się ze mną spotkać, ale ona ponownie mnie zaskakuje. Realizuje właśnie sesję zdjęciową na ostatnim piętrze The Shard, najwyższego londyńskiego drapacza chmur, ale do dziewiątej wieczorem powinna skończyć i jeśli tylko odpowiada mi ta godzina, to chętnie spotka się ze mną w restauracji Oblix, która mieści się w tym samym wieżowcu. Będzie czekał na nas

stolik zarezerwowany na jej nazwisko. Jakżeby inaczej, myślę sobie, odkładając telefon. Przypuszczalnie jeden z jej pomagierów dzwoni właśnie do restauracji i robi rezerwację, upewniając się, że panna Perdue otrzyma najlepszy stolik przy oknie. Sesja zdjęciowa na siedemdziesiątym drugim piętrze The Shard, w jedynym z tych niesamowitych apartamentów, które można wynająć za trzydzieści tysięcy funtów za godzinę. Wow. Oczami wyobraźni widzę, jak Erin w towarzystwie gromadki wychudzonych modelek, a może jakiejś kapryśnej gwiazdy popu, strzela kolejne fotki na tle panoramy Londynu. Fotki, które trafią na okładkę magazynu „Rolling Stone”. Albo na strony jednego z numerów „Wallpaper”. Spoglądam na ustawione w namiocie bezcieniowym zwierzęta pana Noego i uznaję, że na dziś wystarczy. Nie muszę się śpieszyć z dokończeniem zdjęć – mam na to czas do końca tygodnia. Wyłączam lampy i zdejmuję aparat ze statywu. Wszystko musi zostać spakowane i schowane. Zdążyłam już przekonać się w bolesny i kosztowny sposób, że podatny na uszkodzenia sprzęt fotograficzny przyciąga Pixela i Voxela niczym magnes. Moje koty nie potrafią przejść obojętnie obok lśniącego reflektora, delikatnego softboksu, a nawet leżącego luzem trzpienia mocującego. Każda z tych rzeczy jest potencjalnym wrogiem, którego trzeba zaatakować i unicestwić. Pakuję również zwierzyniec pana Noego oraz pozostałe zabawki. Drewniane klocki grzechocą przygnębiająco w tanich kartonowych pudełkach. I pomyśleć, że mogłabym spędzać ten wieczór w otoczeniu pięknych i sławnych na siedemdziesiątym drugim piętrze The Shard. * W języku angielskim słowo minge jest wulgarnym określeniem kobiecych genitaliów. Właściwa nazwa wspomnianych przez autorkę ciasteczek to „Mince Pies”.

4 Panna Perdue się spóźnia, ale nasz stolik już czeka. Piękna hostessa o nienagannej cerze i niesamowicie pełnych ustach prowadzi mnie przez otwartą kuchnię do sali jadalnej. Tak jak przypuszczałam, dostałyśmy stolik w najlepszym miejscu, w zacisznym narożniku sali, tuż przy szklanej tafli okna. Restauracja mieści się na trzydziestym drugim piętrze The Shard; nie jest to aż tak zawrotna wysokość jak w przypadku górnych kondygnacji wieżowca, ale widok i tak zapiera dech w piersiach. W dole błyszczą światła Londynu, nieruchome, a jednak pełne życia. Tej nocy Tamiza wydaje się wyjątkowo spokojna; w gładkiej wstędze wody odbijają się czerwone, żółte, zielone i błękitne światła iluminacji. Rzeka dzieli panoramę miasta na dwie części, odseparowując harmonijną, regularną zabudowę City od urbanistycznego chaosu Southwark i Borough. Pomiędzy nimi rozpięty jest most London Bridge, po którym niczym gąsienice pełzną pociągi. Wpatrzona w widok za oknem nie zwracam uwagi na leżące przede mną menu i kartę win. Gdyby tylko Cyrkonia okazała się czymś więcej niż nierealistyczną mrzonką… Moje rozmyślania przerywa sygnał SMS-a. Zgadnijcie państwo, kto do mnie napisał: Jason. Poirytowana odkładam telefon. – Wiadomość od tajemniczego wielbiciela? Uśmiecham się, słysząc znajomy głos. – Erin! – Ryder! Stoi tuż obok mnie, elegancka, szczupła i długonoga, z burzą czarnych włosów okalających bladą twarz. Bez słowa zrywam się na równe nogi. Obejmujemy się, a kelner przygląda się nam dyskretnie. – Ładnie pachniesz – wypalam bez zastanowienia. To pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Po dziesięciogodzinnej sesji zdjęciowej? Wątpię. Erin bezceremonialnie przytyka nos do swojej pachy i obie zaczynamy chichotać. Nie widziałyśmy się prawie sześć lat, a mimo to mam wrażenie, jakbyśmy spotkały się po krótkiej przerwie. – Chodziło mi o perfumy. – To Patchouli Absolu Toma Forda. Bezbłędne, prawda? Erin podchodzi do okna i przykłada dłonie do szyby, rozstawiając szeroko palce. – Patrzyłam na to przez cały dzień i wciąż nie mam dosyć tego widoku. Kocham tę rzekę. – Jak udała się sesja? – Kolejny dzień na targowisku próżności – odpowiada, wzruszając