Katarzyna Berenika Miszczuk
GWIEZDNY WOJOWNIK
Działko, szlafrok i księżniczka
1.
Był wysokim, postawnym mężczyzną o ramionach szerszych niż framuga drzwi. Jego postura, wyraz
twarzy oraz rozkołysany krok sprawiały, że wielu schodziło mu z drogi.
Robert Misianowski, alias Misiek, był piątym śmiałkiem przyjętym na pokład Gwiezdnego
Wojownika, pojazdu kosmicznego, którego imię wymyśliła pięcioletnia córka prezydenta. Zmusiła ona
ojca do ochrzczenia tym idiotycznym imieniem maszyny, która miała uratować świat. Nikt nie uważał,
że nazwa Gwiezdny Wojownik pasuje do nadgryzionego zębem czasu wehikułu, od którego powoli
odpadały kolejne części. Na pewno nie uważał tak Misiek – główny mechanik.
Po raz ostatni spojrzał przez brudną szybkę na pas startowy. Wysyłali go na pewną śmierć. Za karę,
rzecz jasna. Generał Borowik nie chciał wybaczyć mu rozbicia najnowocześniejszego śmigacza. A raczej
pewnie by wybaczył, gdyby nie to, że Misiek rozbił go o wieżę Eiffla.
Misiek nie wiedział, o co cała afera. Nadrdzewiały symbol Francji powoli rozpadał się już od 2456
roku. Teraz, siedem lat później, w jednym kawałku utrzymywał się tylko dzięki jakimś japońskim
robotom, tak małym, że nie było ich widać.
Robert nie wierzył w to, czego nie widział.
– Siadaj, Misiek – ponaglił go zmęczony głos za jego plecami.
– Pieprzony Armagedon – mruknął jeszcze mężczyzna, żeby ostatnie słowo należało do niego, a nie
do komandora Wysockiego.
Jerzy Wysocki w rzeczywistości był niskim, zmęczonym życiem i alkoholem mężczyzną. Doświadczył
w swoim krótkim życiu wielu pożegnań. Najpierw pożegnała go żona (teraz była żona), potem
pożegnał go awans, a teraz żegnała go ta cholerna planeta. Co gorsza, żegnał go też alkohol. Obsługa
stacji, z której startowali, kilka razy przeszukała pokład, żeby odnaleźć wszystkie starannie
chomikowane przez niego butelki i puszki.
Chwała Bogu, przegapili zapasowy kanister paliwa ukryty w ładowni. Wysocki miał nadzieję, że
podczas misji nie będą potrzebowali zapasowego paliwa. Wiedział natomiast, że on będzie
potrzebował zapasowego kanistra wódki.
Już go trzęsło, ale musiał stawić się do odlotu trzeźwy, bo kazali mu dmuchnąć w jakiś cholerny
balonik.
Myślałby kto, że nie pozwoliliby mu lecieć na rauszu. Ktoś przecież musiał uratować planetę. Tym
kimś był właśnie on.
I oczywiście jego załoga.
Jeszcze raz zerknął na Miśka. Na szczęście olbrzym posłusznie zajął swoje miejsce. Jego skafander
zaskrzypiał, napinając się na olbrzymim cielsku, gdy wepchnął się w zdecydowanie za mały jak na
niego fotel.
Wysocki poruszył nogami, przyglądając się nowoczesnej (dwadzieścia lat temu…) materii, z której
były uszyte ich stroje. Zdecydowanie mu się nie podobała. Uważał, że skafandry są gówniane.
Częściowo dlatego, że były właśnie w takim kolorze.
Jeszcze raz pomyślał o okolicznościach, które sprawiły, że siedział w kapitańskim fotelu. Generał
Borowik przedstawił mu sprawę jasno. Gdyby Jerzy odmówił skierowania na misję ratowania Ziemi,
zostałby pozbawiony odznaczeń i karnie wydalony z wojska. Zjednoczona Armia Gwiezdna Ziemi
miała już dość jego pijackich wyskoków.
Komandor nie zgadzał się z oskarżeniami, które kierowano pod jego adresem. Połowy występków,
które usiłowano mu wmówić, nie pamiętał.
To powinno świadczyć na jego korzyść. A w każdym razie on tak uważał (sąd wojskowy uważał
jednak zupełnie inaczej).
– Miło mi powitać was na pokładzie Gwiezdnego Wojownika – odezwał się do ludzi siedzących za
jego plecami.
Nawet w jego uszach słowa te nie zabrzmiały szczerze. Nie zdziwił się, że nikt nie zareagował.
Kokpit nie był duży. Ledwo mieściło się tam siedem foteli. Komandor siedział z samego przodu, tuż
przy panelu pełnym przycisków i wajch. Za jego plecami w dwóch rzędach stało sześć foteli. Obok
siebie, po prawej ręce, miał nawigatora, który czujnie śledził monitory pokazujące trajektorię lotu
i warunki pogodowe. Reszta załogi nie była mu potrzebna do pilotowania Gwiezdnego Wojownika.
– Startujemy na mój sygnał. – Wysocki władczo objął dżojstik. – Zaczynam odliczanie.
– Tak jest! – posłusznie odpowiedziała tylko jedna osoba.
Komandor obejrzał się zaskoczony, żeby spojrzeć na swoją pięcioosobową załogę: Jose Pikadło –
nawigatora, Roberta Misianowskiego – mechanika, Natalie Bullet – strzelca, Sandrę Gelee – naukowca,
i Stefana Strzykawkę – lekarza pokładowego, zwanego Dokiem. Byli to ludzie, od których miał
otrzymać wsparcie. Którzy ryzykowali swoje życie, aby ocalić wiele istnień.
Westchnął ciężko.
Ci ludzie w żadnym wypadku nie mieli ochoty tego robić.
A w każdym razie nie chciał tego robić nikt oprócz pewnej farbowanej na ciemny brąz blondynki,
której twarz ukryta była za grubymi szkłami okularów osadzonych na perkatym nosie. Sandra Gelee,
jedyny ochotnik. Z pochodzenia Niemka, której nazwisko oznaczało galaretkę albo kisiel. Wysocki
przyjrzał się jej uważnie. Mająca prawie dwa metry wzrostu kobieta wyglądała, jakby wylewała się ze
zbyt ciasnego kombinezonu. Poza tym była podejrzanie… miękka.
Nazwisko idealnie do niej pasowało.
Sandra była na Ziemi naukowcem badającym rozmnażanie owadów. Komandor nie miał zielonego
pojęcia, po jaką cholerę zgłosiła się na tę misję. W przestrzeni kosmicznej nie było owadów. Dałby
nawet głowę, że na asteroidzie lecącej prosto na naszą planetę też nie było owadów. A jeśli nawet
były, to i tak zostaną zniszczone za pomocą działka nuklearnego zamontowanego na dachu
Gwiezdnego Wojownika.
Wysocki pomyślał, że ta biedna kobieta naprawdę musiała nienawidzić swojego życia, skoro zgłosiła
się na samobójczą misję. Wszyscy członkowie załogi wiedzieli, że jeżeli nie uda się zestrzelić asteroidy,
to będą zmuszeni wejść z nią w kurs kolizyjny. Musieli za wszelką cenę uratować Ziemię.
Potężna Niemka wzbudzała ogólne zainteresowanie. Przyglądała jej się też Natalie. Poza nią tylko
Sandra była kobietą na pokładzie Gwiezdnego Wojownika. Pani strzelec miała jednak poważne
wątpliwości, czy znajdzie z Gelee wspólny język. Spod nieudolnie ufarbowanych włosów przeświecały
blond odrosty.
Tak… Natalie i Sandra zdecydowanie nie zdołają się za-przyjaźnić.
– Pięć… – zaczął odliczanie komandor.
Statek zatrząsł się. Coś z niego odpadło.
Misiek zapiął pas i naburmuszony wsadził ręce do kieszeni, żeby okazać swoją dezaprobatę wobec
całej akcji. Wcześniej, w czasie wykonywania pamiątkowego zdjęcia na pasie startowym (potrzebnego
zapewne wyłącznie do zamieszczenia w nekrologu), pokazał fotografowi język. Miał ochotę pokazać
coś innego, ale kombinezon astronauty nie uwzględnia nagłej potrzeby zsunięcia spodni.
Zaskoczony pogmerał chwilę dłonią w kieszeni. Coś zabrzęczało. Wyjął tajemnicze przedmioty
i przyjrzał się im, przysuwając je pod sam nos. Podrapał się po kilkudniowym zaroście. Na dłoni miał
kilkanaście śrubek.
Hm… czy to aby nie śrubki, którymi miał przykręcić działko nuklearne?
Niektórzy informatycy po tym, jak naprawią komputer i założą z powrotem obudowę na
mechanizm, znajdują kilka śrubek, które nie wiadomo gdzie wcześniej były zamonto-wane.
Misiek miał to samo z maszynami. Zawsze zostawało mu dużo dodatkowych śrubek i zabezpieczeń.
Oficjalnie uważał, że to bardzo oszczędne z jego strony. Nieo cjalnie zwyczajnie nie miał zielonego
pojęcia, gdzie należało je wkręcić.
– Cztery…
Siedząca po lewej stronie Wysockiego Natalie przejrzała się w kieszonkowym lusterku. Zadowolona
z efektu posłała całus swojemu odbiciu. W każdej sytuacji musiała mieć perfekcyjny makijaż. Zwłaszcza
gdy ostrzeliwała wroga. Niech też ma coś z życia, gdy będzie konał pod gradem jej kul.
Nawigator zajmujący krzesełko obok Natalie stracił zain-teresowanie monitorami, przenosząc
spojrzenie na głęboki dekolt podporucznik Natalie Bullet. Przepisowe kombinezony były według niej
obrzydliwe. Nie pozwolono jej stworzyć własnego projektu. Jedyne, co mogła zrobić, to odpiąć suwak
na tyle głęboko, aby było widać rąbek koronkowego stanika o miseczce D.
W talii panią strzelec ściskał gorset, sprawiając, że można by ją objąć męskimi dłońmi. Natalie nie
była w stanie od-dychać zbyt głęboko, ale przecież nie o to chodzi, gdy nosi się gorset, nieprawdaż?
Jej matka, niedoceniona przez publiczność trzeciorzędna aktorka, chciała z córki zrobić projektantkę
mody. Jednak pani strzelec, od dziecka mordująca gołębie za pomocą procy, nie poszła wytyczoną
przez rodzicielkę ścieżką życia.
Przeciągnęła krwistoczerwoną szminką po pełnych wargach. Była wściekła, że zmuszono ją do tej
misji. Nie chciała jeszcze umierać. Miała wiele planów. Także matrymonialnych.
Zmarszczyła brwi. Dowie się, kto ją w to wszystko wplątał. Miała już pewne podejrzenia. Na razie
wszystko wskazywało na jej niedoszłego kochanka, generała Borowika. Nigdy nie była szczególnie
cnotliwa, ale przecież kobieta powinna się szanować. Nie pójdzie do łóżka z niskim, zakompleksionym
i na dodatek (o zgrozo!) kompletnie łysym generałem, jeśli na skinienie palca może załatwić sobie
towarzystwo znanego piłkarza czy aktora.
Już dobierze się do tyłka temu pokurczowi. Wysłać JĄ na pewną śmierć! JĄ! Kto to słyszał?!
– Trzy… dwa… jeden… start! – Wysocki szarpnął wajchą i mocno przywarł do oparcia, zupełnie
jakby siła odrzutu wepchnęła go w fotel.
W rzeczywistości żadna siła go nie rzuciła, bo statek nie ruszył z miejsca. Powoli zgasły wszystkie
światła. Komputer pokładowy zaszumiał i się wyłączył.
– Dojechaliśmy? – zapytał przebudzony z drzemki Dok.
Przed wejściem na pokład Gwiezdnego Wojownika zażył prawie całe opakowanie środków
uspokajających. Nie doczekał się odpowiedzi dowódcy. Zapadł w kolejny narkotyczny sen, ośliniając
sobie przód skafandra.
Komandor Wysocki ze złości zazgrzytał zębami. W przeciwieństwie do niego reszta załogi odetchnęła
z ulgą. Była jeszcze szansa na to, że zardzewiały rzęch nie poleci.
Dowódca odwrócił się do nich. Sam też nie miał ochoty lecieć, ale za punkt odrobinę
wyolbrzymionego wojskowego honoru obrał wykonanie powierzonej mu misji.
Skierował swoje pełne podejrzeń spojrzenie na Miśka, który niewinnie się uśmiechał. Był pewien, że
każdy z pasażerów miał powód, aby sabotować akcję. Zwłaszcza główny i – co najgorsze – jedyny
mechanik.
Nagle statek przeraźliwie zarzęził. Kontrolki na desce rozdzielczej mostka się rozjarzyły. Zagrała
wesoła muzyczka oznajmująca ponowne włączenie systemu. Komputer pokładowy pomyślnie się
zrestartował.
Niespodziewanie Gwiezdny Wojownik ruszył. Siła, z jaką się wzbił, wepchnęła wszystkich w fotele.
2.
Gwiezdny Wojownik stał się tylko małym punktem na bezchmurnym niebie. Zgromadzeni za pancerną
szybą żołnierze Zjednoczonej Armii Gwiezdnej Ziemi oraz przedstawiciele największych państw naszej
planety, a raczej tych, które po ostatnim kryzysie było stać na przyjazd na Florydę, odetchnęli z ulgą.
Istniała jeszcze nadzieja, że Ziemianie przeżyją. Co prawda załoga Gwiezdnego Wojownika nie
wzbudzała zbyt dużego zaufania, lepszej jednak nie było.
Generał Borowik podrapał się po łysej głowie. To on wybrał żołnierzy do tej misji i na nim
spoczywała cała odpowiedzialność. Uśmiechnął się pod nosem. Na każdego z nich miał jakiegoś haka.
Nie zawiodą. Był o tym święcie przekonany.
Generał był mężczyzną bardzo… specy cznym. Nie bez powodu podporucznik Natalie Bullet
odrzuciła jego zaloty. Dobrze znała się na mężczyznach.
Zygmunt Borowik znany był ze swojego niezłomnego charakteru. Gdy coś sobie postanowił, szedł do
celu po trupach. Tak naprawdę do trupów miał stosunek bardzo liberalny. Gdyby to tylko było
dozwolone, sam zamieniłby w umarlaki większość z otaczających go osób, które nie były mu do
niczego potrzebne.
Gdy generał był dzieckiem – o bardzo rzadkich włosach – nic nie zapowiadało jego błyskotliwej
kariery wojskowej. Wychowany w slumsach na zanieczyszczonym odpadami radioaktywnymi terenie
dawnej Rosji szybko zrozumiał, że aby do czegoś dojść, musi najpierw uniknąć promieniowania.
Szybko przedostał się za granicę do Polski i przyjął polskie nazwisko. Polska była jednym
z nielicznych europejskich państw, któremu udało się przetrwać Wielką Wojnę Religijną, która
spustoszyła prawie całą planetę. Borowikowi nie było łatwo zdobyć wykształcenie i stopień wojskowy,
jednak wrodzone zdolności do machlojek i manipulacji zapewniły mu powodzenie. Był dumny z drogi,
jaką przeszedł od niedożywionej o ary wojny nuklearnej do niskiego wzrostem, ale wysokiego rangą
wojskowego.
Obawiał się tylko wpływu, jaki miało na niego promieniowanie. Do dzisiaj sikał na zielono.
Generał Zjednoczonej Armii Gwiezdnej Ziemi trochę niepokoił się powodzeniem misji. Nie do końca
dowierzał załodze, choć był przekonany, że zrobi ona wszystko, co im kazał. Żołnierze dobrze
wiedzieli, co się stanie z nimi, ich bliskimi, sąsiadami czy nawet zwierzątkami domowymi sąsiadów
i listonoszem z sąsiedniej dzielnicy, gdy zawiodą.
Bał się, że mogą w którymś momencie po ewentualnym wykonaniu zadania (co w jego mniemaniu
było zupełnie niemożliwe) wyrwać się spod kontroli. W końcu tylko jedna osoba sama chciała pojechać
na tę misję. Resztę musiał nakłonić, używając dość przekonujących argumentów.
Nie należało im ufać.
Niemniej jednak przezorny człowiek, a taki był właśnie generał Borowik, zawsze jest podwójnie
ubezpieczony. Gdyby coś się nie udało, miał plan awaryjny. Pierwszą jego składową był prywatny
wahadłowiec, który miał zaprogramowaną trasę do tajnej kryjówki. Drugi ważny punkt to szpieg,
którego umieścił na pokładzie. Będzie mu zdawał relacje z postępu misji i nastrojów panujących wśród
sześciu członków załogi.
Generał Borowik z zadowoleniem poklepał się po wystającym brzuchu. Na razie cała akcja
przebiegała tak, jak zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Uwielbiał czuć, że ma kontrolę nad
wszystkim. Sterowanie ludźmi było jego ulubionym zajęciem.
Zerknął na swój telefon międzyplanetarny. Mogły przychodzić na niego połączenia tylko z dwóch
numerów. Teraz aparat milczał jak zaklęty. To ucieszyło Borowika. Nie chciał żadnych komplikacji.
Nagle drzwi do pomieszczenia kontroli lotów, w którym znajdował się generał i co najmniej tuzin
wojskowych oraz emisariusze różnych państw Ziemi, otworzyły się, z głośnym trzaskiem uderzając
o ścianę. Wiekowy już tynk odpadł i uderzył w podłogę, wzniecając tuman kurzu.
Do środka wbiegł zdyszany technik.
– Generale! – zawołał pomiędzy spazmatycznymi oddechami. – Jest problem!
Borowik poczuł ukłucie niepokoju. Przecież miał ich wszystkich w garści. Nie mogli zawieść!
Zerknął szybko na pas startowy, na którym niczego nie było widać zza kłębów białego dymu, który
pozostawił po sobie Gwiezdny Wojownik.
– Jaki?! – warknął.
– Działko nuklearne – wydusił technik, który nagle skurczył się pod miażdżącą siłą spojrzenia
generała.
– Co działko nuklearne?! Przecież statek odleciał! – wycedził dowódca.
– Ale działko zostało… – Technik wskazał przez szybę na pas startowy.
Biały dym wypuszczony z potężnych silników statku kosmicznego powoli opadał.
Oczy wszystkich skierowały się na niewielki przedmiot leżący pośrodku pasa startowego, nad
którym pochylało się kilku techników. Malutkie sylwetki pracowników ubranych w białe kombinezony
miotały się we wszystkich kierunkach, usiłując ustalić, czy działko nie zostało uszkodzone.
Gwiezdny Wojownik stał się tylko małą błyszczącą kropką na bezchmurnym niebie. Poleciał na
swoją najważniejszą misję. Miał uratować Ziemię.
Tyle że nie zabrał broni…
3.
Piąta doba lotu przebiegała spokojnie. Owszem, zapanowało niewielkie zamieszanie, kiedy generał
Borowik postanowił przeprowadzić wideokonferencję akurat w momencie, kiedy otworzyli zapasowy
kanister paliwa, ale Misiek szybko rozwiązał problem, przecinając odpowiedni kabelek.
Teraz w kokpicie możliwy był tylko przekaz audio.
Co prawda, mogli jeszcze użyć wyświetlacza zamontowanego na środku stołu konferencyjnego na
głównym pokładzie i przekazywać obraz hologra czny, ale jakoś zapomnieli wspomnieć generałowi
o takiej możliwości.
Kolejna usterka na Gwiezdnym Wojowniku nikogo nie zdziwiła. Jak do tej pory popsuł się już jeden
silnik, chłodnica, panel kontrolny w kokpicie (Misiek uważał, że to akurat od nieużywania),
oczyszczalnia ścieków, główny wentylator oraz automat do kawy.
Największy niepokój wzbudziła awaria automatu do kawy. Komandor musiał użyć gaśnicy, aby
stłumić krwawe zamieszki w kuchni spowodowane znalezieniem słoika kawy rozpuszczalnej w szafce
nad zlewem.
Gwiezdny Wojownik majestatycznie przemierzał przestrzeń kosmiczną, a raczej dryfował, biorąc pod
uwagę stan drugiego silnika, w stronę stacji międzyplanetarnej krążącej na orbicie Marsa.
Ku zaskoczeniu wszystkich członków załogi działko nuklearne, niezbędne do zniszczenia asteroidy,
zostało na Ziemi. Misiek po odkryciu w swojej kieszeni śrubek i połączeniu ich obecności z brakiem
działka szybko udał się do łazienki i przypadkiem spuścił je w toalecie.
Od tamtej pory jedna z łazienek przestała nadawać się do użytku.
Statek transportowy miał podrzucić działko na Satelę, jedną ze starszych stacji zdolnych jeszcze do
wykorzystania.
Kilkadziesiąt lat temu, tuż po Wielkiej Wojnie Religijnej, ludzkość opanowała szaleńcza moda na
życie w kosmosie. Mogło mieć to związek ze zniszczeniem siedemdziesięciu ośmiu procent powierzchni
planety, jednak do dzisiaj psycholodzy i naukowcy się spierają.
Na innych planetach zbudowano wiele stacji międzyplanetarnych, a także kolonii. Niezmiennie
najpopularniejszym kawałkiem skały dryfującym w pustce był Mars. Prawdopodobnie dlatego, że była
to jedyna planeta, na której temperatura nie wahała się w okolicy zera absolutnego lub przeciwnie,
w okolicach poziomu zdolnego do spalenia wszystkiego na popiół, ale nie było na to ostatecznych
dowodów.
Popularność Marsa mogła być też spowodowana ogromnymi pokładami ropy naftowej, którą
odkryto podczas poszukiwania wody.
Późniejszy kryzys został spowodowany tym, że po zainwestowaniu miliardów dolarów w wydobycie
okazało się, że marsjańska ropa w ziemskiej atmosferze rozpływa się w powietrzu. Powstało nawet
w związku z tym dość popularne powiedzenie: „być pewnym jak marsjańska ropa”.
Odkrycie ropy wywołało wielkie kontrowersje. Rabunkowe wydobycie spowodowało zniszczenie
dopiero rodzącego się środowiska na Marsie.
Tak naprawdę nikt do końca nie widział, skąd na Marsie wzięły się pokłady tego tajemniczego
czarnego paliwa. Mogło to sugerować, że na czwartej planecie od Słońca istniało kiedyś życie. Wciąż
jednak jedynym dowodem na to była bezużyteczna wszędzie poza Marsem ropa.
Ciekawostką dotyczącą tej planety było również to, że jako jedyna była wolna i… niczyja. Jeszcze
przed Wielką Wojną Religijną powstały na niej pierwsze stacje naukowe, w których pracowali ludzie
różnych narodowości. Był to jeden z nielicznych dowodów na to, że wszystkie państwa Ziemi potra ły
się zjednoczyć w imię wspólnego dobra. Solidarnie usiłowały przystosować Czerwoną Planetę do
zamieszkania. Pierwsza kolonia zbudowana na tej planecie została nazwana Czerwoną Ziemią.
Obecnie w rządzie zasiadał prezydent i senatorowie. Każdy mógł stać się obywatelem Czerwonej
Planety. Wystarczyło wypełnić dziesiątki czerwonych papierów w tamtejszym Urzędzie Imigracyjnym.
Niestety, spowodowało to bardzo duży, a raczej niekontrolowany napływ ludności. Mars stał się
przeludnioną, dość biedną planetą.
W przeciwieństwie do Marsa większość planet naszego Układu Słonecznego została skolonizowana
i zaludniona nieprzypadkowo. Pęd do zdobywania nowych ziem i terytoriów rozpoczął się od
samowolki pewnego koncernu, który na białej, dziewiczej tarczy ziemskiego Księżyca umieścił napis:
Koka-Kola.
Niedługo później rozpoczął się wyścig technologiczny. Oczywiście większość państw zniszczonych
albo chociaż zbankrutowanych po Trzeciej Wojnie Światowej nie mogła sobie na to pozwolić. Nie to co
koncerny słynne już na początku XXI wieku. One miały potencjał i – co najważniejsze – dużo
„zielonych” do zdobycia kosmosu.
W wyniku ich strategicznych posunięć i dobrego marke-tingu w naszym starym Układzie Słonecznym
pojawiło się kilka nowych monarchii.
Z czystym sercem można powiedzieć, że najpiękniejszym i najchętniej odwiedzanym przez turystów
był księżyc Saturna – Tytan. Samej planety nie udało się przystosować do zamieszkania, ponieważ
okazała się dość niesympatyczną mieszaniną gazów i pyłów. Idealne do kolonizacji były jednak
księżyce Saturna, znane obecnie jako Księstwo Macrosoft. Rodzina królewska oraz poddani mieszkali
na Tytanie. Pozostałe księżyce zostały przekształcone w fabryki i magazyny. Nie były zamieszkane.
Sztucznie wytworzona atmosfera podtrzymywana była na Tytanie przez olbrzymią powłokę
interkwantowostrukturalną (do dziś nikt poza naukowcami nie wie, co to do końca znaczy).
Zapewniała umiarkowany klimat pozwalający na hodowlę wielu gatunków roślin i zwierząt.
Pokrywające większość planety wspaniałe ogrody były znane z oswojonych stad saren i zajączków.
Księstwo Macrosoft przez lata walczyło o dominację z Królestwem Epple znajdującym się na
księżycach Jowisza. Dopiero niedawno po latach waśni i sporów postanowiły się zjednoczyć poprzez
związek małżeński księżniczki Macrosoft i księcia Epple.
Miało to być największe widowisko od stu lat. Portale plotkarskie międzyplanetarnej sieci informacji
aż huczały od pogłosek dotyczących sukni ślubnej pięknej księżniczki i listy gości. Jedno
z najważniejszych wydarzeń towarzyskich tego stulecia miało się odbyć już za dwa tygodnie!
Załoga Gwiezdnego Wojownika nie zmierzała jednak w kierunku tych planet. Celem ich podróży
była Satela – stacja krążąca po orbicie Marsa.
Szóstego dnia podróży ukazała się oczom załogi w pełnej okazałości. Gwiezdny Wojownik pasował
do niej idealnie. Oboje wyglądali tak, jakby potrzebowali gruntownego remontu bądź wizyty na
złomowisku.
– Pamiętajcie, ma być bez wygłupów! – powtórzył po raz trzeci komandor.
Żołnierze stali przed nim w nierównym rządku. Każdy zajmował się swoimi sprawami. Misiek
uważał na przykład, że to świetny moment, żeby podłubać w nosie.
Jedynie Sandra Gelee, naukowiec, chłonęła każde słowo Wysockiego, jakby od tego zależało jej
życie. Kiwała gorliwie głową, przez co okulary co chwila zsuwały się jej z perkatego nosa.
– Macie być przykładem dla innych – produkował się dowódca. – To wy jesteście chlubą całej
ludzkości. To od was zależy życie milionów istnień. To o was będą pisali w podręcznikach.
Misiek zarechotał i stuknął w bok nawigatora, który skręcał właśnie blanta.
– To będą najciekawsze podręczniki, z jakich mogą się uczyć te przeklęte bachory.
Robert Misianowski nie lubił dzieci. Po głębszym zastanowieniu stwierdził, że dorosłych też nie lubi.
Lubił natomiast siebie i szybkie samoloty. To wystarczało mu do szczęścia.
– Statek transportowy doleci najpóźniej jutro wieczorem – kontynuował Wysocki. – Wyruszył od
razu po nas, ale jest wolniejszy. Macie jakąś dobę, żeby się zabawić, ale pamiętajcie, że jutro macie być
trzeźwi i czyści.
Swoje ostatnie słowa kierował do Doka, w rzeczywistości Stefana Strzykawki, lekarza pokładowego.
Jego zadaniem by-ło utrzymanie załogi w stanie względnej używalności bądź w pionie, jak żartowali
niektórzy z jej członków. Na przodzie lekarskiego fartucha (który komandor po wielu prośbach
i pisemnej petycji pozwolił mu nosić zamiast skafandra w niezbyt apetycznym kolorze) miał czerwone
plamy upodabniające go do rzeźnika.
Tak naprawdę był to syntetyczny ketchup ze śniadania.
Dok, Misiek i nawigator Jose Pikadło byli najlepszymi kumplami, pomimo że poznali się dopiero
w dniu odlotu Gwiezdnego Wojownika. Zamierzali nieźle się zabawić z okazji nieoczekiwanej
przepustki.
Komandor Wysocki też mógłby być dobrym kompanem, ale najpierw musiałby wypić pół kanistra
wódki. Inaczej po-zostawał sztywnym służbistą, czyli idealnym dowódcą.
Pikadło żartował, że komandor zamierza tą misją odkupić wszystkie swoje wcześniejsze pijackie
przewinienia, które doprowadziły go do tego miejsca. Ironią losu było to, że wszelkie nagrody i ordery
dostanie najprawdopodobniej pośmiertnie.
Załoga wyszła przez śluzę do rękawa łączącego Gwiezdnego Wojownika z jednym z dziesiątek
portów Sateli powyciąganych na boki jak macki ogromnej ośmiornicy.
W założeniu konstruktorów stacji miała przypominać jeżozwierza. W założeniu budowniczych miała
trzymać się w jednym kawałku. A w założeniu mieszkańców miała być wygodna i doskonale
wyposażona.
Żadnych założeń nie udało się zrealizować.
Oprócz dobrej zabawy członkowie załogi mieli jeszcze kilka zadań do wykonania. Między innymi
powinni odebrać narzędzia dla Miśka. Robert był mechanikiem, i to nawet całkiem zdolnym. Na nic
jednak zdały się jego zdolności i dobre chęci, kiedy po wykrytych usterkach okazało się, że Gwiezdnego
Wojownika zaopatrzono co prawda w mechanika, ale zapomniano dać mu narzędzia.
Ziemia chyliła się ku upadkowi i według Doka nie mogło temu zapobiec nawet zatrzymanie
asteroidy. Stefan Strzykawka nie narzekał jednak za bardzo. A raczej za głośno.
Szedł wolnym krokiem za Miśkiem, swoim kolegą, który był niemal dwa razy większy od niego,
i żwawym krokiem prze-mierzał hangary Sateli. Dok nie miał kompleksów na punkcie wzrostu.
Znajdował się idealnie pośrodku siatki centylowej.
To mechanik był za wysoki.
Lekarz ciężko westchnął, idąc przez hangar załadunkowy i rząd magazynów. Nie chciał lecieć na
pomoc ludzkości, ale nie miał wyboru. Kilka tygodni temu zmarł bowiem pod jego opieką pewien
ważny generał (notabene poprzednik Borowika, który dzięki temu mógł zająć jego miejsce).
Kredyt zaufania, jaki dostaje każdy medyk, zniknął w jednej chwili. Nagle nikt nie chciał wyciąć
sobie choćby wyrostka u Stefana Strzykawki.
Dok uważał, że nie popełnił błędu lekarskiego – jego pacjenta nie dało się poskładać. Generał
uwielbiał skakać ze spadochronem. Pech chciał, że na dzień przed wyborem załogi Gwiezdnego
Wojownika wyskoczył… ale bez spadochronu. Nie udało się wyjaśnić, jak mogło do tego dojść.
Jego następca Borowik nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo wysłać na misję w charakterze
medyka pokładowego. Stefan przypomniał sobie rozmowę, którą odbyli.
– A więc generał Heinlich nie żyje? – rzeczowym tonem zapytał Borowik, drapiąc się w zamyśleniu
po łysej głowie.
– Nie da się ukryć…
Strzykawka zerknął na ciało schowane w nieprzezroczystym worku na suwak i dodał z właściwym
dla siebie poczuciem humoru:
– Te worki są całkiem szczelne. Gdyby żył, to i tak szybko by się udusił.
– Chce pan powiedzieć, że wsadził pan tam żywego generała?
Borowik znany był ze swojej zerowej tolerancji na dowcipkowanie. Niestety, Stefan o tym nie
wiedział.
– Nie! – szybko zaprotestował. – Już wcześniej był martwy!
– Nie jestem tego do końca pewien.
– Na litość boską! Nie miał spadochronu! Ludzie to nie koty. Nie spadają na cztery łapy i nie
przeżywają upadków z wysokości… Zresztą uważam to za dziwne, że skoczył ze spadochronem bez
spadochronu…
– Co pan insynuuje?
– Nic. Wydaje mi się to tylko podejrzane. Czy przypadkiem pan pułkownik nie leciał wtedy
z generałem?
– Wydaje mi się, że zachowuje się pan protekcjonalnie wobec mnie, panie doktorze. Chyba
zapomina pan, kto jest pańskim przełożonym. – Głos Borowika ociekał jadem.
Stefan nie wiedział, co ma odpowiedzieć czepliwemu konusowi. Postanowił, że nie będzie z nim
dyskutował. Podszedł do worka i rozsunął suwak. Kilka części ciała generała wypadło i uderzyło
z plaśnięciem o białe kafelki, którymi wyłożona była podłoga.
– Naprawdę uważa pan, panie pułkowniku, że dałoby się go poskładać? Karetka przywiozła mi
dokładnie trzydzieści siedem części pana generała Heinlicha, z czego jedną z nich była głowa.
Borowik nie spodziewał się takiego przedstawienia. A tym bardziej nie spodziewał się, że poczuje
mdłości i puści pawia na kawałek ręki generała, który leżał tuż obok jego stóp.
To przypieczętowało los Strzykawki. Nikt bezkarnie nie mógł być świadkiem słabości Borowika.
– Wydaje mi się, że jednak jest pan protekcjonalny, doktorze – wycedził. – To niedobrze. Niedobrze
dla pana.
Stefan minął Miśka, który oniemiały z zachwytu zatrzymał się w bramie prowadzącej do części
mieszkalnej Sateli. Na Strzykawce nie robiło to wrażenia. Był tu kiedyś na wakacjach i nie wspominał
tego dobrze. Zatruł się wtedy potrawką z wodorostów marsjańskich i przez tydzień nie schodził z kibla.
Znał lepszą stację – Oriona, który krążył po orbicie Wenus. Przed wylotem na ratunek świata wysłał
tam swoją żonę i dwie rozkapryszone córki. Gdyby nie udało mu się powstrzymać asteroidy, i tak będą
bezpieczne.
Poza tym Dokowi popsuł się humor, kiedy przypomniał sobie okoliczności, w jakich tra ł na
Gwiezdnego Wojownika.
A mama mówiła, żeby nie pyskować wojskowym…
Misiek cały czas pochłaniał wzrokiem widoki. Tak naprawdę nigdy dotąd nie opuścił Ziemi. To była
jego pierwsza podróż międzyplanetarna.
Satela uwodziła przybyszów niebanalną architekturą. Kilkunastu konstruktorów nie potra ło
dogadać się w kwestii jednego stylu, więc stacja była ich chaotycznym zlepkiem. Cała budowla
przypominała ogromną przepołowioną kulę. Na płaskiej powierzchni znajdowały się uliczki biegnące
bezładnie pomiędzy pięknymi domami i rozwalającymi się budkami z piwem. Kicz mieszał się tu
z elegancją, piękno z brzydotą, bogactwo z ubóstwem.
To było miejsce jedyne w swoim rodzaju. Nie było takiego drugiego w całym Układzie Słonecznym.
– To jak, panowie? – Misiek zatarł ręce z uciechy. – Najpierw na piwo czy na panienki?
4.
W ładowni cuchnęło. I to tak bardzo, że księżniczka Macrosoft miała ochotę zwymiotować – i to
natychmiast. Nie podejrzewała, że ucieczka okaże się tak mało ekscytująca i nieprzyjemna.
A zwłaszcza tak śmierdząca… W powieściach, którymi zaczytywała się od dzieciństwa, wszystko
wyglądało zupełnie inaczej.
Księżniczka Sisi zasłoniła sobie usta drobną dłonią. Z misternej fryzury składającej się na dwa grube
pasma brązowych włosów zawiniętych po obu stronach głowy w dwa preclopodobne twory
przypominające olbrzymie słuchawki powysypywały się włosy i opadły na jej spocone czoło. Piękna
niegdyś suknia z najpyszniejszego jedwabiu produkowanego na Wenus była pognieciona i ubrudzona
smarem.
Sisi jak każda księżniczka była próżna. Jednak nie ze swojej winy. Tak została wychowana. Znała
swoją wartość i odpowiednio wysoko się ceniła. Na szczęście ładownia międzyplanetarnego statku
kosmicznego przewożącego sprzęt elektroniczny nie była zaopatrzona w lustra. W innym wypadku
istniałoby dość duże prawdopodobieństwo panicznego wrzasku księżniczki i udawanego omdlenia.
Sisi jak wiele księżniczek była również samolubna. Nie in-teresowała jej przyszłość planety, sojuszu,
a tym bardziej dobrego imienia ojca. Sam był sobie winien. Nie musiał kazać jej wychodzić za mąż za
starszego o dwadzieścia lat księcia Epple. Jednak to nie wiek był przeszkodą. Książę miał brzydkie
zęby i śmierdzący oddech. To był chyba wystarczający argument przeciwko temu związkowi,
nieprawdaż?
Ojciec Sisi nie rozumiał jednak tej jakże prostej przyczyny.
Z tego powodu Sisi musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Nie myśląc wiele (a jak napisali
w porannych dziennikach redaktorzy – wcale), wyszła z pałacu pod pretekstem spaceru z sarenkami
i udała się do portu lotniczego.
Kazała swojej służącej odegrać rolę życia – czyli udawać histerię w hali odlotów, aby ona spokojnie
weszła do luku bagażowego statku lecącego na stację kosmiczną Satela. Następnie ułożyła się
wygodnie na kartonach ze sprzętem elektronicznym i usnęła. Zawsze o tej godzinie spała dla urody.
Teraz przeklinała swoje położenie. Podróż w luku bagażowym nie była spełnieniem jej marzeń. Bo
w marzeniach Sisi pojawiał się romantyczny bohater z pistoletami laserowymi, który ocali ją od
małżeństwa z księciem i zabierze na skraj kosmosu, gdzie będą przeżywać przygody.
Westchnęła ciężko. Nie pozostawało jej nic innego, jak czekać na przylot na Satelę. Tam wymarzony
bohater na pewno ją odnajdzie.
Księżniczka miała szczęście. Nowoczesne statki transportowe takie jak ten, którym podróżowała,
były zaopatrzone w silniki hiperprzestrzenne, które umożliwiały bardzo szybki przelot. Zwykłe pojazdy
nie miały takich rozwiązań technicznych. Najprawdopodobniej z tego powodu, że napęd
hiperprzestrzenny u sporej liczby ludzi powodował silne i niekontrolowane wymioty.
Sisi należała do tego niewielkiego procentu ludzi, którzy świetnie radzili sobie przy dużych
przeciążeniach. Gdyby jednak tak nie było, z całą pewnością musiałaby wyrzucić jedwabną suknię.
5.
Wysokie obcasy Natalie Bullet wystukiwały głośny rytm na nierównych płytkach chodnikowych. Na
Sateli nikt nie dbał o porządek. Szare płyty nie pasowały do siebie, a przerwy pomiędzy nimi
stanowiły istne pułapki dla szpilek. Pani strzelec była jednak perfekcjonistką i nie mogła przewrócić
się na nierównym chodniku.
Poza tym ulica nie należała do najbogatszych. Nie zauważyła, aby w okolicy był ktoś interesujący,
kto mógłby pomóc jej wstać. Nie opłacało się przewracać.
Podczas swojej przepustki zamierzała zrobić krótkie zakupy i spotkać się ze starym znajomym.
Wiedziała, że nie uda jej się zdezerterować. Możliwe, że uniknęłaby śmierci na Gwiezdnym
Wojowniku, ale potem spotkałby ją równie smutny koniec. Wojsko nie tolerowało ucieczek.
Skafander w nieapetycznym kolorze skutecznie odstraszał od Natalie kieszonkowców i morderców.
Wiedzieli, że nie znajdą niczego ciekawego w jej kieszeniach.
Bullet zmarszczyła zgrabny nos. Najgorsze było to, że mieli rację.
Ze złością pchnęła krzywe drzwi prowadzące do jakiejś speluny. Jej przyjaciel z dziecięcych lat
siedział w najdalszym kącie i sączył piwo. Podeszła do niego i usiadła obok.
Niezadowolona wydęła usta. Panująca w barze duchota i ciemnoszary, papierosowy dym na pewno
dobrze nie wpłyną na jej włosy. Już czuła, jak jej loki powoli się rozprostowują.
– Nie wiem, co ty widzisz w takich miejscach – powiedziała.
– Tu jest klimat. – Siedzący obok niej mężczyzna radośnie wyszczerzył zęby. – Napijesz się czegoś?
– Nie, dziękuję. – Zaszczyciła go uśmiechem.
Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Wychował się razem z Natalie i znał wszystkie jej
sztuczki na wylot. Wiedział, że kobieta tylko udaje słodką idiotkę. W rzeczywistości była mądrzejsza od
niejednego faceta.
Gdyby było inaczej, nie dochrapałaby się stopnia sierżanta bez uczestnictwa w ćwiczeniach czy
manewrach, nie mówiąc nawet o zbrojnych operacjach.
Natalie umiała sobie radzić w życiu.
– Jak twoja misja? – zapytał.
Bullet zgromiła go spojrzeniem. Jej przyjaciel Mark nic się nie zmienił. A może wyprzystojniał?
Wśród swoich przodków miał Indian z plemienia Czirokezów. Można to było poznać po jego wysoko
osadzonych kościach policzkowych i kruczoczarnych włosach, w których zaczęły się pojawiać pierwsze
nitki siwizny.
Połowę jego twarzy zasłaniał plemienny tatuaż mający przynieść mu bogactwo. Wyglądał jak
maska. Spełnił swoje zadania. Służył za doskonałą maskę, no i dał mu bogactwo.
Mark był szmuglerem. To dzięki niemu Natalie posiadała w swojej kolekcji biżuterii najdroższe
diamenty świata. Za to on dzięki przyjaciółce mógł bezkarnie pokonywać granice.
– Czego potrzebujesz? – zapytał.
– Chcę uciec – powiedziała.
– To będzie trudne.
– Wiem.
Mark dopił piwo i analizował przez chwilę sytuację.
– Wiesz, jakie jest prawo? – zapytał. – Nieważne, z której armii uciekniesz, wszystkie będą cię ścigać.
Zasada ogólnego pokoju. Nikt nie chce niebezpiecznych renegatów.
– Ja? Niebezpieczna? – żachnęła się i spojrzała na swoje tipsy. – Mogę komuś najwyżej oko
wydrapać…
Szmugler zaśmiał się i odsunął kufel. Lubił Natalie. Może nawet ją kochał, choć nigdy nie pożądał.
Była dla niego jak siostra.
– Mój statek zawsze będzie twoim – zapewnił. – Myślę, że mogę przerzucić cię na Wenus. Tam jest
sporo zamieszania. Jeśli zdobędziemy ci dobre ID, a ty przefarbujesz włosy i nie będziesz się rzucać
w oczy, to może się uda.
Natalie zmarszczyła czoło, ale zaraz się rozpogodziła. Mimika powoduje zmarszczki.
Nie podobało jej się, że miałaby przestać rzucać się w oczy. Żyła przecież po to, żeby być zauważana.
Uwaga, zwłaszcza mężczyzn, była jej potrzebna jak powietrze.
– Do naszego statku przymocowano kapsuły ratunkowe – powiedziała. – Wszyscy i tak się do nich
nie zmieścimy.
Mark pokiwał głową ze zrozumieniem. Wojsku nie zależało, żeby żołnierze przeżyli. Mieli tylko
wykonać swoją misję.
– Jedna jest prezentem ode mnie. – Uśmiechnął się.
– Słucham?
– Powiedzmy, że dopóki nie zainterweniowałem, była podczepiona do innego wahadłowca –
powiedział oględnie. – Dbam o moją dziewczynkę.
– Nie wiem, czy jeszcze długo będziesz mógł się mną cieszyć – mruknęła.
Szmugler sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zauważyła na jego dłoni kolejny tatuaż. Ostatnim
razem, kiedy się widzieli, jeszcze go nie miał.
– Plan jest prosty. Zanim zaatakujecie asteroidę, wchodzisz do kapsuły i uciekasz. Odczekam chwilę
i podlecę po ciebie. Obiecuję.
Spojrzała prosto w jego czarne jak noc oczy.
– Dziękuję.
– Nie ma sprawy. Tylko czy dasz radę?
– Jak to?
– Zostawisz ich?
Natalie zmarszczyła brwi, zapominając, że to niezdrowe dla jej cery. Wcześniej się nad tym nie
zastanawiała. Czy zostawi członków załogi idących na śmierć?
Nie była im przecież nic winna.
– Dam sobie radę – odparła twardym tonem.
Mark nie odezwał się, ale w myślach odmówił krótką indiańską modlitwę do duchów przodków, aby
zaopiekowali się dziewczyną, kiedy umrze. Natalie zgrywała twardą babę, ale tak naprawdę płakała
na widok małych kotków.
Bał się, że już nigdy więcej jej nie zobaczy.
Sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej mały czerwony telefon międzyplanetarny.
– Ma zaprogramowany mój numer. Jeżeli zmienisz zdanie i będziesz chciała zostać z resztą załogi, to
do mnie zadzwoń. Nie pozwolę ci odejść bez pożegnania.
Bullet zabrała telefon, ale postanowiła, że z niego nie skorzysta. Zaśmieje mu się w twarz, kiedy ją
uratuje.
Nie będzie mięczakiem. Zdradzi innych…
Nagle drewniane drzwi speluny otworzyły się z trzaskiem. Bullet ponad ramieniem Marka dostrzegła
niską sylwetkę mężczyzny, który wszedł do środka. Miał ze sobą dwa puste kanistry.
Wysocki.
Natalie zanurkowała pod stół i złapała szmuglera za kolana. Mężczyzna poczuł się nieswojo. Nie
chciał, żeby jego siostra, choć z nim niespokrewniona, dotykała go w taki sposób.
– Co się stało? – zapytał, wsuwając głowę pod blat.
– To komandor Wysocki – syknęła. – Mój przełożony. Będę tu siedziała, dopóki nie wyjdzie.
– Jak chcesz. – Mark usiadł wygodnie i zaczął niby od niechcenia obserwować Jerzego.
Tymczasem Wysocki podszedł do brudnego baru i skinął na właściciela knajpy, który brudną ścierką
wycierał jeszcze brudniejsze szklanki.
– Witaj, dobry człowieku – przywitał go.
Barman zgromił go spojrzeniem, w żadnym razie nie uznając przymiotnika „dobry”.
– Czego?! – warknął.
– Szukam miejsca, gdzie mógłbym kupić trochę dobrego, taniego alkoholu – powiedział szeptem
komandor i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu członków swojej załogi.
Wolał nie spotkać ich podczas kupowania wódki.
– Zdecyduj się – poradził mu barman. – Szukasz dobrego czy taniego alkoholu?
Jerzy zamrugał kilka razy. Sięgnął do kieszeni i wyjął portfel. Oczy wszystkich rzezimieszków
siedzących przy stolikach w jednej chwili skierowały się na niego. Wysocki wywrócił na drugą stronę
swój portfel i na blat wypadł jeden banknot i groszowa moneta.
Wszyscy pijacy wrócili do swoich spraw. Jerzy nie był wart tyle, aby zaprzątać sobie nim głowę.
– To chyba taniego – ocenił barman. – Ile?
Komandor postawił na ladzie dwa kanistry.
– Na dworze są jeszcze cztery na taczce – powiedział.
Barman jednym ruchem zgarnął pieniądze i skinął na Jerzego, aby się do niego pochylił. Rozejrzał
się na boki i szepnął mu prosto do ucha:
– Kiedy będziesz to pił, uważaj.
– Na co?
– Tak naprawdę to nie jest alkohol spożywczy.
– Tego akurat domyśliłem się po cenie…
Ponury mężczyzna zmierzył go jeszcze bardziej ponurym spojrzeniem.
– Nie żartuję. Stworzyli go przypadkiem w szpitalu. To miał być lek na otyłość. Mój człowiek zdobył
całkiem duży transport tego, kiedy się okazało, że daje niezłego kopa.
– Zdobył? – Komandor się skrzywił.
Wolałby kupić pędzony przez kogoś bimber, a nie kradzione chemikalia. Sprzedawca zauważył jego
minę i szybko dodał:
– Nigdzie na Sateli nie znajdziesz tańszego alkoholu.
Wysocki nie miał dużo pieniędzy. Po złamaniu warunków odwyku wojsko przestało wypłacać mu
pensję. To były jego ostatnie oszczędności. Następną wypłatę miał dostać dopiero po uratowaniu
Ziemi.
– No dobra, biorę – westchnął. – Ale daj kieliszek na spróbowanie. Kota w worku nie będę kupował.
– Kiedy będziesz pił, musisz pamiętać o tym, żeby jak najwięcej jeść. W innym wypadku możesz
umrzeć z wyczerpania.
– Dam sobie radę. – Wysocki machnął ręką.
– Ta wóda naprawdę wyciąga życie, bracie.
– Daj kieliszek.
Jerzy przechylił szybko brudne naczynko, wlewając sobie do gardła bursztynowy płyn. Smakował
trochę jak whisky.
Od razu poczuł silne pieczenie w gardle. Humor natychmiast mu się poprawił.
– Dobre! Biorę sześć kanistrów.
– Gdzie zawieźć?
– Dam sobie radę. – Jerzy wolał nie mieć żadnych świadków.
Teraz jeszcze tylko musiał wymyślić jakąś dobrą skrytkę. Nie chciał, żeby załoga znowu wychlała mu
wszystkie zapasy.
Gdy komandor wyszedł, Natalie wypełzła spod stolika. Przytuliła Marka na pożegnanie, schowała
mały czerwony telefon do torebki i pobiegła na zakupy.
6.
Reszta załogi Gwiezdnego Wojownika oddawała się rozrywkom… to znaczy pracy. O cjalna
przepustka nie trwała, niestety, długo. To był ich ostatni wieczór wolności i względnego
bezpieczeństwa. Żaden z członków załogi nie wspominał o asteroidzie zmierzającej w stronę Ziemi. Był
to temat tabu. Wszyscy bali się, że zginą podczas misji ratunkowej.
Misiek nie był wyjątkiem od reguły. Uważał, że jeżeli o czymś się nie mówi, to tego na pewno nie
ma. Dla niego do końca wieczoru, czyli do odebrania działka nuklearnego ze statku transportowego,
asteroida w ogóle nie istniała.
Misiek, Dok i Jose siedzieli w podejrzanym barze na jednej z mało uczęszczanych uliczek Sateli.
W poszukiwaniu dobrej zabawy zostawili za sobą centrum i skierowali się tam, gdzie uważali, że
komandor Wysocki ich nie znajdzie.
Mylili się.
Komandor Wysocki długo rozważał możliwość ucieczki całej załogi. Było mu to wybitnie nie na rękę.
Wiedział, że Sandra Gelee nie ucieknie. Wątpił jednak, że zdoła tylko przy jej po-mocy ocalić Ziemię.
Z tego też powodu podczas wydawania porannej, rozwodnionej ze względów ekonomicznych kawy,
wrzucił każdemu członkowi załogi do szklanki kilkumilimetrowy GPS. Zmusił wszystkich, żeby wypili
kawę do ostatniej kropli. Powiedział im, że specjalnie przygotował dla nich ten zacny napitek (w tym
momencie Natalie puściła do Sandry oko i udała, że wymiotuje), żeby przyjemniej spędzili przepustkę
na Sateli.
Zaśmiał się w duchu, patrząc, jak posłusznie osuszają swoje kubki. Gdy tylko opuścili pokład
Gwiezdnego Wojownika, sprawdził naczynka, czy nikt przypadkiem go nie oszukał.
Znajdzie ich, choćby schowali się pod ziemię.
Jedynie szklanka Gelee została pozbawiona instrumentu namierzającego. W ciągu ostatnich dni lotu
komandor zauważył, że pani naukowiec darzy go pewnym afektem. Był przekonany, że szalona
kobieta robi do niego maślane oczy.
Ostatecznie upewnił się o jej skrywanej miłości, gdy pew-nego wieczoru znalazł ją w swoim łóżku
w koszulce nocnej z olbrzymim pająkiem na piersi. Uśmiechnęła się do niego zalotnie, mrugając zza
okularów o szkłach grubości denek od butelek.
– Cześć, przystojniaku – zagruchała, machając dłonią. Wymownie oblizała usta i wysunęła spod
kołdry gołą nogę. – Mam na ciebie ochotę – dodała.
Komandor był już po kilku głębszych. Początkowo bardzo wzruszony uczuciem Sandry ruszył śmiało
do przodu i nawet rozpiął suwak swojego kombinezonu. W końcu raz się żyje, prawda? No i poza tym
jego życie nie miało być szczególnie długie.
Niestety, w pewnym momencie pająk narysowany na przodzie nocnej bielizny Sandry wydał mu się
żywy, przez co Wysocki wybiegł ze swojej kabiny z krzykiem.
Noc musiał spędzić w kokpicie, przez co się nie wyspał. Następnego dnia zamontował zamek
w drzwiach kajuty. Nie chciał znowu zobaczyć pająka na koszulce.
Koszulkę mógł nawet oglądać. Ale nie pająka…
Z tego też prostego powodu nie podał jej urządzenia w kawie. Miał nadzieję, że Sandra zgubi się na
Sateli i z wielkim smutkiem będą ją musieli tu zostawić.
Tylko dzięki urządzeniom GPS Wysocki nie musiał martwić się o załogę i ostatniego wieczoru mógł
spokojnie udać się do sektora handlowego stacji kosmicznej, aby napełnić zapasowy kanister.
Rzecz jasna, nie zamierzał napełniać go paliwem. Powinno im go wystarczyć na samobójczy lot
w stronę asteroidy, za to alkohol już się skończył.
Uznał, że zapasowe kanistry pełne tajemniczej substancji ukradzionej z kliniki to za mało.
Potrzebował jeszcze zapasowego zbiornika do paliwa. Całe szczęście, przed wylotem z Ziemi dostał
pieniądze na tankowanie.
Członkowie jego załogi mieli zdecydowanie zbyt mocne głowy. Gdy wrócą na pokład, powie im, że
napełnił zbiornik dość toksycznym dla zdrowia paliwem rakietowym. Była nadzieja, że go nie
wychleją, a nawet jeżeli to zrobią, to wciąż miał sześć kanistrów kupionego rano trunku, sprytnie
ukrytych w kapsule ratunkowej.
Robert Misianowski nie przeczuwał, że komandor wprowadził do ich organizmów urządzenia
namierzające, a tym bardziej, że zechce im zabronić dostępu do alkoholu na statku. Zadowolony
z siebie odstawił z głośnym stukiem ósmy kufel piwa i otarł pianę z ust. Podobał mu się bar Pod
Zgniłym Marsjaninem, w którym właśnie się znajdowali. Przypominał mu ulubione speluny na Ziemi.
Dok sączący dopiero trzeci kufel zaniepokoił się. Jego kompan był wyraźnie zbyt wesoły. Misiek
lekko się zachwiał, a z kieszeni zaczęły mu wypadać śrubki i nakrętki. Skafander w nieapetycznym
kolorze wydął się na potężnym piwnym brzuchu.
Mechanik zauważył karcące spojrzenie kompana skierowane na rządek kufli.
– Popłuczyny – wytłumaczył się, a głośniej dodał: – Rozwadniają je najwyraźniej!
Właściciel knajpy zmierzył go ponurym spojrzeniem i cisnął brudną ścierkę, którą wycierał szklanki,
na równie brudny kontuar.
– Co za parszywa knajpa – dalej narzekał Misiek. – Dają jakieś siki Weroniki i jeszcze każą sobie za
to płacić.
Barman będący podobnej postury co mechanik zacisnął pięści i ruszył w ich kierunku.
– Masz rację – cicho powiedział nawigator i wstał. – Lepiej stąd chodźmy. Bierz swoją skrzynkę
z narzędziami i idziemy szukać statku transportowego z działkiem.
Jose tak jak Stefan dostrzegł zamiary właściciela baru Pod Zgniłym Marsjaninem. Doszedł też do
podobnych wniosków. To był ostatni moment na szybką ewakuację.
– Co? – jęknął Misiek. – Teraz? Przecież zabawa dopiero się rozkręca.
– Wydaje mi się, że aż za bardzo. – Jose poprawił swoją skórzaną kurtkę, spod której wystawała
kabura z laserowymi pistoletami.
Barman zerknął na niego i się uśmiechnął. Małe pistoleciki Pikadły nie zrobiły na nim najmniejszego
wrażenia. Widział większe.
Jose Pikadło nie wyobrażał sobie wyjścia na Satelę w skafandrze Gwiezdnego Wojownika. Na
pokładzie musiał ubierać się jak wieśniak, ale na mieście wolał nie afiszować się swoim pochodzeniem.
W dzisiejszych czasach bycie Ziemianinem było passé. Oznaczało, że przodkowie nie mieli
wystarczająco dużo pieniędzy lub rozsądku, aby uciec z ginącego świata. Młody mężczyzna nie
zamierzał się przyznawać do żadnej z tych rzeczy.
Ojcem Jose był Polak – Ignacy Pikadło. Jeden z najznamienitszych nawigatorów w historii Ziemi.
Potra ł namierzyć niemal wszystko. Sonary, radary oraz hiperhiposonaroradary jego autorstwa
i produkcji zdominowały rynek w całym Układzie Słonecznym.
Mimo sławy i zarobionych na sprzęcie pieniędzy ojciec nie chciał opuścić planety. Nie przekonały go
do tego nawet wielomilionowe kontrakty podsuwane mu z innych planet.
Ignacy poznał pewną gorącą Hiszpankę, która złamała mu serce i zostawiła syna – czarnookiego
i czarnowłosego diabełka. Ojciec postanowił wychować go w ojczyźnie, aby wyplenić pełną
temperamentu Carmen z jego duszy.
Nie udało się. Jose był jak czystej krwi Latynos. Uwielbiał się podobać i uwodzić piękne kobiety.
A jak powszechnie wiadomo, uwodzenie nie wychodzi zbyt dobrze, gdy ma się na sobie niekształtny
skafander w kolorze, kolokwialnie mówiąc, gównianym, z wyszytą nazwą Gwiezdny Wojownik…
Znacznie lepiej działała skórzana kurtka i laserowe pistolety. Nie trzeba było nawet umieć nimi
strzelać.
I Jose nie umiał.
Był za to zafascynowany bardzo starą serią filmów. Powstały jeszcze przed wojną. Cały jego strój był
wzorowany na stylu jednego z głównych bohaterów. Gwiezdne Wojny były jedyną niemodną
w nowożytnych czasach rzeczą, bez której nie mógł żyć Jose. Okleił on swoją kabinę na statku
zdobytymi cudem plakatami przedstawiającymi Harrisona Forda przebranego za Hana Solo.
Nawigator zauważył, że jego wygląd nie robi wrażenia na barmanie.
Westchnął ciężko, ale ani trochę się nie zdziwił. Można nawet powiedzieć, że był do tego
przyzwyczajony.
Barman był co najmniej metr od niego wyższy. Jose postanowił nie mieszać się więcej do kon iktu
pomiędzy dużym barmanem a dużym mechanikiem. Złapał za skrzynkę z narzędziami Miśka
i skierował się w stronę drzwi.
– Poczekam na zewnątrz! – krzyknął przez próg i tyle go widzieli.
Dok zbaraniał. Nie sądził, że kolega ich zostawi. A raczej, że zostawi go na pastwę wściekłego
barmana i pijanego Miśka. Złapał Roberta za ramię i lekko ścisnął.
– Może już pójdziemy? – zaproponował.
– Nie przesadzaj – zbył go Misiek. – Panie barmanie! Składam reklamację. Pana piwo było
rozcieńczone. Nie zapłacę za nie.
– Taaak? A mnie się wydaje, że pan astronauta mi zapłaci. I to nie tylko za swoje piwo, ale też za
piwo kolegi, który uciekł za drzwi.
Dok wyjął z kieszeni portfel.
– Ja zapłacę za wszystkich – zaoferował.
Misiek lekko go odepchnął.
– Spokojnie, Dok, dam sobie radę.
Barman zatarł ręce wielkości bochnów chleba.
Piwo rzeczywiście było rozwodnione. Jednak nie aż tak bardzo, aby lekko odurzony Misiek dał radę
pokonać barmana. Nie minęło kilka chwil, a wywalono go za drzwi baru. Na pamiątkę zostało mu
podbite oko i kilka siniaków. Dok zapłacił za wszystkie piwa oraz dodatkowo odszkodowanie za
zniszczone podczas walki stoły i krzesła i podążył za kolegą. Nie martwił się stratą pieniędzy.
Pesymistycznie uznał, że i tak nie będą mu potrzebne po śmierci, a spelunie Pod Zgniłym Marsjaninem
przydałby się generalny remont.
Dok i Misiek spotkali na ulicy Jose, który flirtował z jakąś skąpo odzianą dziewczyną.
– Wracamy na statek – oznajmił niezadowolony Stefan.
– Z tobą w ogóle nie ma zabawy. Po co mu płaciłeś? – dziwił się Robert, pocierając posiniaczoną
brodę.
– Wolałem, żeby mnie nie bił – wyznał w odpowiedzi lekarz.
– Jose! – wrzasnął Misianowski, nie zwracając na niego uwagi. – Ta pani będzie chciała
rekompensaty za swój czas!!!
Dok zdziwił się słownictwem kolegi. Nie podejrzewał go o używanie takich skomplikowanych słów
jak „rekompensata”. Może jeszcze będą z niego ludzie?
– To kurwa!!! – dokończył mechanik.
Kobieta wykrzywiła usta, machnęła na nich ręką i odwróciła się na pięcie. Jej ciało chwiało się
niebezpiecznie w wysokich szpilkach na krzywych płytach chodnika. Trzech mężczyzn przez chwilę
podziwiało jej balansujący krok i króciutką spódniczkę, spod której wyłaniały się przy każdym kroku
krągłe pośladki.
– Naprawdę to była prostytutka? – zdziwił się Jose, podchodząc do kolegów.
– Masz jeszcze mleko pod nosem, chłopaku. Jasne, że to prostytutka. Uwierz mi, nie na jednej
ciemnej uliczce piwo piłem. One wszędzie wyglądają tak samo.
– Chodźmy po to działko nuklearne i wracajmy na statek – poprosił Strzykawka, mając już
wszystkiego dość.
Był w tak podłym nastroju, że nawet podziwianie uroków prostytutki nie zdołało poprawić mu
humoru.
– Daj spokój, Dok. Jose zwrócił nam uwagę na to, że jesteśmy w dzielnicy rozkoszy. Żal byłoby
z tego nie skorzystać.
– Misiek, jesteś pijany w sztok…
– No i co z tego?
Robert ruszył żwawym krokiem w ciemność. Nie chcąc go zgubić, pobiegli za nim.
Nagle tuż przed nimi przemknęła jakaś kobieta. Jedwabny czerwony materiał w kwiaty unosił się za
nią na wietrze. Misiek gwałtownie się zatrzymał.
– Widzieliście? – zapytał.
– Ktoś przebiegł. – Jose wzruszył ramionami.
– Nie ktoś. – Robert złapał go za poły skórzanej kurtki i uniósł pół metra w górę. – To była ONA!
– Jaka ona? – pisnął mężczyzna.
Nikt nie wiedział, że Misiek miał swój mały sekret. Gdy był młody, na swojej drodze spotkał
Cygankę. Wywróżyła mu z ręki, że pozna piękną kobietę, która będzie miała na sobie czerwony
szlafrok. Ta kobieta miała mu być przeznaczona. Misiek podczas wróżenia nie był zbyt trzeźwy, ale
słowa Cyganki wydały mu się prorocze. Uwierzył w nie głęboko i od tamtej pory poszukiwał kobiety
w czerwonym szlafroku.
Jak łatwo zgadnąć, wiele kobiet ma w swoich garderobach czerwone szlafroki. Mimo to Misiek
uważał, że każda może być NIĄ.
W tym czasie leczył się z seksoholizmu w klinice uzależnień, ale to już inna opowieść.
– To ONA – powiedział wstrząśnięty i beknął. – To kobieta w czerwonym szlafroku. Musimy ją
dogonić!
7.
Przez pierwsze kilkanaście metrów Misiek biegł, trzymając Jose za przód kurtki. Dopiero potem
zorientował się, że coś chyba jest nie tak, i rzucił nim o ziemię.
– Szybciej! – ryknął głębokim basem.
Biegli jeszcze kilka chwil. Robert rozpędził się, pochylając do przodu głowę. Przypominał
rozwścieczonego byka atakującego toreadora.
Niespodziewanie czerwony szlafrok zniknął z pola ich widzenia. Wyhamowali gwałtownie,
rozglądając się na boki po za-tłoczonej ulicy. Przechodnie przyglądali się im zaciekawieni.
Zasapany Dok zatrzymał się tuż obok Misianowskiego i zapytał:
– Za kim biegniemy?
– Za kobietą w czerwonym szlafroku – wyjaśnił Misiek, któremu w trakcie biegu wywietrzało już
trochę alkoholu z głowy. – Musimy ją dogonić!
– Dlaczego?
– Bo… – Robert nie chciał ośmieszyć się przed kolegami. – Bo tak.
– Misiek, chodźmy odebrać działko i wracajmy na statek. Proszę. – Stefan Strzykawka nie miał już
siły do większego od siebie kolegi.
– Pobiegła chyba w tamtą stronę. – Jose wskazał kierunek. – Tam są hale przylotów dla statków
transportowych. To akurat po drodze.
– W takim razie w drogę, panowie! – zakomenderował Misiek.
Pikadło puścił oko do Strzykawki. Tak naprawdę nie miał pojęcia, w którą stronę pobiegła
tajemnicza kobieta.
Niemniej jednak dzięki temu wszyscy byli szczęśliwi.
***
Tymczasem księżniczka Sisi ocknęła się ze swojej drzemki dla urody. Zdziwiła się, bo statek się nie
poruszał. Była pewna, że gdy zamykała oczy, podskakiwał jak zając i wszystko wywracało się do góry
nogami.
Coś było nie tak.
Wstała z kartonowych pudeł i przeciągnęła się. Przez całą podróż coś ją uwierało. Zmartwiła się, że
będzie miała od tego siniaki. Szarpnęła za karton, żeby zobaczyć, co wywożono z jej księstwa.
Bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła, że pudło podpisane jako monitory ciekłokrystaliczne kryło
w sobie kilkanaście karabinów maszynowych. Wzięła jeden z nich do rąk i wycelowała w rządek
kartonów. Celownik był bardzo precyzyjny.
– Dziwne – mruknęła. – Chyba musieli pomylić się w fabryce.
Odłożyła na miejsce karabin i rozejrzała się po innych towarach eksportowych. Nie znalazła
żadnego telewizora, komputera ani odtwarzacza, pomimo że wszystkie pudła były tak oznaczone.
Podeszła do wyjątkowo starannie opakowanego kartonu. Unosił się w powietrzu. Dookoła niego
rozpięta była przenośna sieć nieważkości. W taki sposób przewożono tylko bardzo drogie rzeczy.
Przenośna sieć nieważkości zżerała strasznie dużo prądu.
To musiało być coś niezwykle wartościowego i delikatnego.
Żeby wydobyć tak zapakowany i zapieczętowany przedmiot, należało mieć specjalną kartę dostępu,
którą przykładało się do wytworzonej sieci. Wtedy sieć odblokowywała się i można było bezpiecznie
wyjąć zawartość przesyłki.
Sisi tupnęła kilka razy, zastanawiając się, jak się dowiedzieć, co jest w środku. Nie miała zbyt wielu
pomysłów. Wzruszyła ramionami i podeszła bliżej, a następnie nie przejmując się zasadami BHP,
wyszarpnęła wtyczkę z sieci. Karton wielkości pudełka na buty uderzył z łoskotem o podłogę.
Ukucnęła przy nim i podniosła pokrywkę. W środku leżał złoty przedmiot przypominający
miniaturowe berło. Tuż pod gałką na jego szczycie umieszczono mały czerwony przycisk. Księżniczka
nie wiedziała, czym jest tajemniczy przedmiot. Spodobał się jej. Postanowiła go zatrzymać, żeby
przypominał o Tytanie i księstwie, które opuściła.
Wsunęła błyskotkę do kieszeni sukni.
Statek się nie poruszał. Wyglądało na to, że dolecieli do Sateli. Poczuła przyjemne podniecenie. Jej
przygoda właśnie się rozpoczynała! Teraz musiała jeszcze tylko znaleźć swojego bohatera.
Skierowała się do drzwi, które były otwarte, gdy wślizgiwała się tu ostatnim razem, teraz jednak
zamkniętych na głucho. Zmarszczyła nos. Jak miała stąd wyjść?
Zaczęła obmacywać ścianę w pobliżu drzwi w poszukiwaniu jakiegoś terminala lub zwykłej klamki.
Niczego takiego nie mogła jednak znaleźć. Uderzyła pięściami kilka razy w metal, ale nie wywołało to
żadnego efektu. Pomyślała, że jeśli będzie tak robić, to połamie sobie paznokcie. Zdecydowanie wolała
tego uniknąć. Postanowiła więc zrobić to, co wychodziło jej najlepiej, i w tym czasie zastanowić się
nad innym rozwiązaniem.
– POMOCY! – krzyknęła. – RATUNKU!
***
Dok poczuł ulgę, gdy pracownik hangaru powiedział mu, gdzie zatrzymał się statek transportowy
z Ziemi. Już niedługo wrócą na Gwiezdnego Wojownika i będzie mógł położyć się w swoim łóżku
w oczekiwaniu na śmierć spowodowaną spotkaniem z asteroidą.
Stefan Strzykawka nie był optymistą. Od zawsze żył w przekonaniu, że zginie w wyjątkowo bolesny
i nieciekawy sposób. Teraz przynajmniej wiedział, kiedy to się stanie. Paradoksalnie przynosiło mu to
pewien rodzaj ulgi.
– Gdzie ona się podziała? – Misiek był niepocieszony.
– Ale o co w zasadzie chodzi z tym czerwonym szlafrokiem? – dopytywał Jose.
– O nic – burknął mechanik.
Jose zrobił kółko palcami przy skroni i uśmiechnął się znacząco do Doka.
Daleko przed nimi, na końcu hangaru, stał statek transportowy z Ziemi. Był to bardzo stary model
nieużywany w całym Układzie od dziesiątków lat. Trzeciej planety od Słońca nie było jednak stać na
lepszy sprzęt. Gdyby było inaczej, nie lecieliby na ratunek planecie rzęchem, jakim niewątpliwie był
Gwiezdny Wojownik.
Hangar był olbrzymi. Jose rozglądał się zaciekawiony. Statki transportowe – w przeciwieństwie do
podróżnych, takich jak ich – nie dokowały do długich macek Sateli. Zajmowały przestronny hangar
dostawczy, z którego łatwo było wypakowywać towary.
Planety, z których przylatywały statki, łatwo było poznać po sygnaturach mocowanych na
kadłubach. Nie używano tablic rejestracyjnych. Pojazdy oznaczano kolorami i symbolami. Na przykład
statki pochodzące z Ziemi miały na niebieskim tle narysowane drzewko. Statki marsjańskie zaś,
zgodnie ze starymi tradycjami, oznaczano humanoidalną postacią zielonego ludzika na czerwonym tle.
Nikt nie obsługiwał ziemskiego transportowca. Widocznie mieli wykupioną tylko miejscówkę
postojową.
Tuż obok był zaparkowany piękny i nowoczesny statek z Tytana. Przewoził głównie sprzęt
elektroniczny, towar eksportowy Księstwa Macrosoft. Przy nim uwijali się spoceni pracownicy, pucując
szyby i opróżniając dziesiątki ładowni.
Co chwila zerkali niespokojnie na zaparkowany zbyt blisko transportowiec z Ziemi. Najwyraźniej
bali się, żeby coś z niego nie odpadło i nie uszkodziło ich statku.
– Zobaczcie, jaki wspaniały. Gdybyśmy my mieli taki sprzęt… – wymruczał basem Misiek.
Zafascynowani, nie zważając na ostrzegawcze spojrzenia obsługi, podeszli bliżej. Robert dotknął
kadłuba. Był gładki niczym szkło. Blacha pokrywająca Gwiezdnego Wojownika miała mnóstwo
wgnieceń od bliskich spotkań ze śmieciami szybującymi w przestrzeni, małymi skałami i odłamkami
asteroid. W przeciwieństwie do tego cudu techniki Gwiezdny Wojownik nie miał specjalnego pola
siłowego, które odpychało wszystko, co znalazło się zbyt blisko ściany statku.
Misiek wyczuł delikatną wibrację metalu. Zupełnie jakby coś uderzało w ścianę. Jose nadstawił ucha.
– Słyszycie coś? – zapytał.
– Jakby jakiś stukot – mruknął Dok.
– Co to? To może być poważna usterka maszyny.
Misiek, trzymając dłoń na metalu, ruszył na tył statku, na którym znajdowały się jeszcze nieotwarte
przez pracowników ładownie.
– Dobiega jakby gdzieś stąd – mruknął.
– Misiek, to nie jest twój statek – usiłował przemówić mu do rozsądku Dok. – Nie powinien w ogóle
cię obchodzić. Zaraz zleci się obsługa i wszystkim nam się przez ciebie dostanie!
Robert, wiedziony nagłym instynktem mechanika, nie zwrócił na te słowa uwagi. Obudziło się
w nim poczucie misji. Musiał znaleźć usterkę i ją usunąć. Nie mógł dopuścić do tego, żeby coś się stało
takiej pięknej maszynie.
– Zaraz ktoś nas zatrzyma za wtargnięcie na teren prywatny. – Dok widział wszystko
w najczarniejszych barwach.
Stukot był coraz donośniejszy.
– To tu! – krzyknął Jose, przykładając ucho do gładkiego metalu.
Misiek zapukał grubymi kłykciami w metal.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Bo zacznę wierzyć, że naprawdę jesteś dobrym mechanikiem – stwierdził szczerze zdziwiony Dok.
Nagle rozległo się stukanie o metal. Trzy krótkie stuknięcia, trzy długie i znowu trzy krótkie.
– Tam ktoś jest i potrzebuje pomocy! – Głos Roberta zadudnił głośnym echem. – To sygnał SOS!
– Chyba nie powinniśmy… – mruknął Dok. – To ładownia statku transportowego. NIE NASZEGO
statku.
– Potrzebują pomocy, to pomożemy. – Trzydniowy za-rost Miśka nie ukrył uśmiechu zadowolenia
z siebie. – Poza tym już usłyszeli, jak stukamy. Głupio by było teraz uciec.
Spojrzał na skomplikowany elektroniczny panel umieszczony obok drzwi. Bardzo szybko postanowił
go nie dotykać. Podszedł do długiej na metr dźwigni służącej do awaryjnego otwierania luku
bagażowego. Przeciągnął się i złapał za wysięgnik mający otworzyć masywne drzwi. Misiek nadął się
i poczerwieniał na twarzy, ale drzwi ani drgnęły.
– Może jakimiś narzędziami? – zaproponował Jose i wskazał na niesioną skrzynkę mechanika.
– Nie. – Misiek się skrzywił. – Za dużo elektroniki. Jeszcze uruchomimy jakiś alarm albo system
eliminujący intruzów. Jest prostszy sposób. Czysta mechanika.
Zaparł się obiema nogami o kadłub i szarpnął dźwignię. Na jego czole żyły pogrubiły się z wysiłku.
Po twarzy zaczęły płynąć krople potu. Jose stał z otwartymi ustami, patrząc, jak olbrzym powoli
porusza dźwignią, którą zapewne otwierało się za pomocą mechanicznego ciągnika.
Ukryte zapadki po kolei zaczęły odskakiwać. Drzwi powoli się otwierały.
Nagle gwałtownie odskoczyły i Robert poleciał z luźnym ramieniem dźwigni na ziemię. Głośny huk
metalowych drzwi uderzających o metalową podłogę musiał zaalarmować pracowników hangaru.
Chmura pyłu uniosła się, zasłaniając wszystkim widok.
Dok zaczął kasłać. Przestraszył się, że dostanie pylicy płuc. Na wszelki wypadek się odsunął.
Gdy kurz opadł, oczom mężczyzn ukazała się drobna, piękna kobieta w różowej jedwabnej wymiętej
sukni. Jej włosy były zwinięte w dwa obwarzanki. Stała na szeroko rozstawionych nogach,
a w dłoniach dzierżyła długi, gruby walec z metalu, przypominający bazookę, którym wcześniej
musiała uderzać o kadłub.
Sisi dostrzegła tylko jednego mężczyznę. Ubrany był w skórzaną kurtkę, spod której wystawały
kabury dwóch pistoletów laserowych. Miał niezwykle interesującą twarz i białe równe zęby.
– Leia – Jose szepnął imię jednej z postaci ulubionej serii science fiction.
– Bohater – szepnęła księżniczka.
– Ochroniarze… – mruknął Dok, unosząc do góry ręce.
Nie chciał, aby go niechcący postrzelono. Wolał od razu wszystkim udowodnić, że nie jest
niebezpiecznym napastnikiem.
Pracownicy hangaru razem ze spanikowanymi przewoźnikami z Tytana przybiegli do drzwi
ładowni. Wszyscy wymierzyli pistolety laserowe w domniemanych złodziei.
– NIE RUSZAĆ SIĘ!!! – ryknął jakiś niski facecik z twarzą ukrytą za odbijającym światło hełmem.
– Hola, hola. – Misiek wstał i uniósł ręce. – My tylko pomagaliśmy tej pani. Usłyszeliśmy jakieś
dziwne dźwięki z wnętrza ładowni. Okazało się, że to sygnał SOS w alfabecie Morse’a.
– Jasne – prychnął mężczyzna w ubraniu z emblematem Księstwa Macrosoft. – To szczelnie
zamknięta ładownia międzyplanetarnego statku. Nikogo żywego nie było w środku.
– Ja tam byłam. – Kobieta zeskoczyła na płytę hangaru i poprawiła włosy. – Jestem księżniczka Sisi
Karolina Julia Wiktoria Margo Macrosoft. Macie natychmiast opuścić broń.
Po chwili ciszy wszyscy ryknęli gromkim śmiechem. Nikt jej nie uwierzył. Było to spowodowane
kilkoma czynnikami. Po pierwsze, jak powszechnie wiadomo, członkowie rodziny królewskiej nie
podróżują statkami transportowymi, po drugie, księżniczka na pewno byłaby czystsza, a po trzecie,
ładownia, w której rzekomo się znajdowała, była zapieczętowana, ponieważ przewoziła pewien bardzo
ważny sprzęt.
Gdy pracownik Księstwa Macrosoft wyjaśnił to dziewczynie, odwróciła się i zerknęła do wnętrza
statku.
– Faktycznie – stwierdziła. – Przez całą podróż zastanawiało mnie, po co ojciec wysłał na Satelę
kilkadziesiąt skrzyń broni i dział. Przecież my produkujemy komputery!
Uniosła wyżej bazookę i przyjrzała się jej dokładniej.
– Cisza – syknął pracownik i wymierzył pistolet w jej głowę. – Jesteście aresztowani. Zostaniecie
przewiezieni do więzienia na jednym z księżyców Saturna. Tam staniecie przed sądem za zdradę
i odpowiecie przed władcą Księstwa Macrosoft.
Księżniczka po dokładnych oględzinach bazooki wycelo-wała właściwy koniec we wściekłego
służbistę. W razie czego wolała nie strzelić za siebie do ładowni pełnej materiałów wybuchowych
i prochu.
– Natychmiast odłóż broń! – rozkazał jej pracownik.
– Zaraz, zaraz – zaprotestował mężczyzna zatrudniony w ochronie hangaru. – Znajdujemy się na
terytorium Sateli. Jeżeli ci przestępcy mają zostać przez kogokolwiek zatrzymani, to tylko przez nas.
– Ta sprawa was przerasta – skwitował pracownik. – Naruszyli naszą tajemnicę państwową. Zostaną
poddani ekstradycji.
– Ale w tym celu to my musimy ich aresztować!
– Nie widzę związku – upierał się pracownik.
Misiek zerknął na Sisi i westchnął. Nie miała na sobie czerwonego szlafroka. Poza tym była dla
niego za młoda. Wolał dojrzałe kobiety, które wiedziały, jak radzić sobie z mężczyznami.
Jose za to nie mógł oderwać od niej wzroku. Była bardzo podobna do głównej bohaterki jego
ulubionego filmu. Miała identyczną fryzurę. No i z tego, co usłyszał, była księżniczką!
Strzykawkę natomiast cieszył rozwój sytuacji. Bardzo mu się spodobało, że zostanie zatrzymany i nie
będzie mógł wrócić na pokład Gwiezdnego Wojownika.
Może jednak nie umrze tak szybko, jak podejrzewał?
Sisi zaczynała się nudzić. Przygoda powoli przestawała jej się podobać. Przez chwilę poczuła nawet
wstyd. Rodzice na pewno się o nią martwili.
Miała co prawda jeszcze młodszą siostrę, którą można było szybko wydać za mąż, ale to Sisi
przysługiwało pierwszeństwo. Ciekawe, czy mama za nią tęskniła? No i co powie prasa na to całe
zdarzenie? Czy przyniesie hańbę swojej rodzinie?
Zmartwiona księżniczka poczuła się jak w nierealnym świecie. Ścisnęła bazookę, jakby była jedyną
rzeczą, która należała do tej rzeczywistości.
– Chcę do domu – szepnęła zasmucona.
Misiek także znudził się sytuacją. Postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. I to dosłownie. Złapał
niskiego ochroniarza hangaru i rzucił nim w pozostałych uzbrojonych pracowników, którzy upadli
niedaleko Sisi. Dziewczyna krzyknęła przerażona i nieopatrznie wcisnęła guzik na bazooce. Pocisk
świsnął nad głowami mężczyzn.
Misiek, widząc lecący pocisk, nie myślał wiele i chwycił swoją torbę z narzędziami, a następnie wziął
nogi za pas, krzycząc:
– Uciekajcie!
Pocisk wbił się w kontenery załadunkowe i nastąpił wybuch. Fala uderzeniowa powaliła wszystkich
na ziemię. Sisi została zdmuchnięta do wnętrza statku transportowego.
Ogłuszeni pracownicy pojękiwali, leżąc na ziemi.
Jose jako pierwszy podniósł głowę i rozejrzał się. Po Miśku nie było śladu. Zdążył uciec, zanim
pocisk wybuchł. Stefan Strzykawka leżał niedaleko i zasłaniając sobie dłońmi oczy, powtarzał pod
nosem:
– Zaraz umrę, zaraz umrę, zaraz umrę…
Pikadło podniósł się niepewnie i podbiegł do księżniczki. Przeskoczył nad mamroczącymi
ochroniarzami i wyciągnął w jej stronę dłoń.
Twarz Sisi promieniała z radości. Najprawdopodobniej jej uśmiech szczęścia był spowodowany dość
mocnym uderzeniem w tył głowy o skrzynię wypełnioną granatami, jednak nie należy teraz skupiać
się na tym nieistotnym szczególe. Najważniejsze, że księżniczka była szczęśliwa.
Jej bohater przybył, aby ją uratować. Szczerze mówiąc, Sisi nie podejrzewała, że aż tak szybko go
spotka. Myślała, że będzie musiała go szukać na Sateli. A tu taka niespodzianka!
Złapali się za ręce i pobiegli za Miśkiem.
Dok był w rozterce. Jeżeli ucieknie, to będzie musiał lecieć i zniszczyć asteroidę. Jeżeli jednak się nie
podniesie i nie pobiegnie przed siebie, to zostanie aresztowany i jako jedyny sprawca zamieszania
wysłany na Tytana. Usilnie starał sobie przypomnieć, czy stosuje się tam karę śmierci.
Na wszelki wypadek postanowił jednak ruszyć w ślady kompanów.
Misiek kierował się okrężną drogą w stronę transportera z Ziemi. Miał nadzieję, że zgubi pogoń
pomiędzy kontenerami z towarami. Jego nadzieje nie okazały się płonne.
Zgubili się wszyscy, łącznie z Miśkiem.
Zatrzymał się zaskoczony. Nikt za nim nie biegł – ani ochroniarze, ani kumple. Dookoła nie było
żywej duszy. Nie miał pewności, ale chyba podczas szaleńczej ucieczki przed pociskiem minął statek
transportowy z Ziemi. Niejeden raz widział takie pociski na lmach poglądowych w wojsku i wiedział,
czego się spodziewać. Wolał nie być w pobliżu wybuchu.
Westchnął ciężko i powolnym krokiem ruszył przed siebie w nadziei, że znajdzie drogę.
Labirynt kontenerów na Sateli był dla niektórych (zwłaszcza złodziejaszków) istnym rajem. Cały
czas dostawiano nowe, a stare zabierano. Były też takie (najbardziej tajemnicze), które wzięły się nie
wiadomo skąd i po które nikt nigdy się nie zjawiał.
O kontenerach w hali transportowej Sateli krążyło wiele legend. Było też kilka opowieści mrożących
krew w żyłach.
Podobno dekadę temu kilku całkiem zdolnych złodziei straciło życie podczas próby kradzieży.
Otworzyli kontener, w którym krył się jakiś dziwny stwór. Czterech złodziei rozszarpał na miejscu.
Piąty ledwo zdołał zbiec, wynosząc ze spotkania tylko kilka szarpanych ran. Kilka tygodni później
podczas popijawy w jednym z okolicznych barów zaczął skarżyć się na niespodziewany ból brzucha.
Można sobie wyobrazić zdziwienie klientów baru, gdy ze środka ciała mężczyzny wyskoczył
miniaturowy potwór!
Od tamtej pory nie widziano ani tajemniczego kontenera, ani równie tajemniczych stworów.
Historia obrosła mianem kosmicznej legendy.
Na szczęście Misiek nie znał tej historii i raźnym krokiem szedł przed siebie po zacienionym
labiryncie.
Nagle niedaleko przed nim ktoś przeszedł pomiędzy kon-tenerami. Robert Misianowski mógłby
przysiąc, że dostrzegł czerwony materiał. Jego tajemnicza kobieta się znalazła!
Przyspieszył, żeby jej nie zgubić. Ufarbowane na oletowo włosy falowały nad jedwabnym
materiałem w kwiaty. Kobieta zdawała się go nie widzieć. Zaaferowana biegła przed siebie.
Ciężkie kroki Miśka dudniły o metalową podłogę hangaru, ale dźwięk znikał we wszechobecnym
hałasie. Jeden ze statków transportowych wzniósł się w górę, wyrzucając z silników wielkie ilości
białego dymu. Robert rozkaszlał się i zatrzymał.
Kobieta ponownie zniknęła.
Katarzyna Berenika Miszczuk GWIEZDNY WOJOWNIK Działko, szlafrok i księżniczka
1. Był wysokim, postawnym mężczyzną o ramionach szerszych niż framuga drzwi. Jego postura, wyraz twarzy oraz rozkołysany krok sprawiały, że wielu schodziło mu z drogi. Robert Misianowski, alias Misiek, był piątym śmiałkiem przyjętym na pokład Gwiezdnego Wojownika, pojazdu kosmicznego, którego imię wymyśliła pięcioletnia córka prezydenta. Zmusiła ona ojca do ochrzczenia tym idiotycznym imieniem maszyny, która miała uratować świat. Nikt nie uważał, że nazwa Gwiezdny Wojownik pasuje do nadgryzionego zębem czasu wehikułu, od którego powoli odpadały kolejne części. Na pewno nie uważał tak Misiek – główny mechanik. Po raz ostatni spojrzał przez brudną szybkę na pas startowy. Wysyłali go na pewną śmierć. Za karę, rzecz jasna. Generał Borowik nie chciał wybaczyć mu rozbicia najnowocześniejszego śmigacza. A raczej pewnie by wybaczył, gdyby nie to, że Misiek rozbił go o wieżę Eiffla. Misiek nie wiedział, o co cała afera. Nadrdzewiały symbol Francji powoli rozpadał się już od 2456 roku. Teraz, siedem lat później, w jednym kawałku utrzymywał się tylko dzięki jakimś japońskim robotom, tak małym, że nie było ich widać. Robert nie wierzył w to, czego nie widział. – Siadaj, Misiek – ponaglił go zmęczony głos za jego plecami. – Pieprzony Armagedon – mruknął jeszcze mężczyzna, żeby ostatnie słowo należało do niego, a nie do komandora Wysockiego. Jerzy Wysocki w rzeczywistości był niskim, zmęczonym życiem i alkoholem mężczyzną. Doświadczył w swoim krótkim życiu wielu pożegnań. Najpierw pożegnała go żona (teraz była żona), potem pożegnał go awans, a teraz żegnała go ta cholerna planeta. Co gorsza, żegnał go też alkohol. Obsługa stacji, z której startowali, kilka razy przeszukała pokład, żeby odnaleźć wszystkie starannie chomikowane przez niego butelki i puszki. Chwała Bogu, przegapili zapasowy kanister paliwa ukryty w ładowni. Wysocki miał nadzieję, że podczas misji nie będą potrzebowali zapasowego paliwa. Wiedział natomiast, że on będzie potrzebował zapasowego kanistra wódki. Już go trzęsło, ale musiał stawić się do odlotu trzeźwy, bo kazali mu dmuchnąć w jakiś cholerny balonik. Myślałby kto, że nie pozwoliliby mu lecieć na rauszu. Ktoś przecież musiał uratować planetę. Tym kimś był właśnie on. I oczywiście jego załoga. Jeszcze raz zerknął na Miśka. Na szczęście olbrzym posłusznie zajął swoje miejsce. Jego skafander zaskrzypiał, napinając się na olbrzymim cielsku, gdy wepchnął się w zdecydowanie za mały jak na niego fotel. Wysocki poruszył nogami, przyglądając się nowoczesnej (dwadzieścia lat temu…) materii, z której były uszyte ich stroje. Zdecydowanie mu się nie podobała. Uważał, że skafandry są gówniane. Częściowo dlatego, że były właśnie w takim kolorze. Jeszcze raz pomyślał o okolicznościach, które sprawiły, że siedział w kapitańskim fotelu. Generał Borowik przedstawił mu sprawę jasno. Gdyby Jerzy odmówił skierowania na misję ratowania Ziemi, zostałby pozbawiony odznaczeń i karnie wydalony z wojska. Zjednoczona Armia Gwiezdna Ziemi miała już dość jego pijackich wyskoków. Komandor nie zgadzał się z oskarżeniami, które kierowano pod jego adresem. Połowy występków, które usiłowano mu wmówić, nie pamiętał. To powinno świadczyć na jego korzyść. A w każdym razie on tak uważał (sąd wojskowy uważał jednak zupełnie inaczej). – Miło mi powitać was na pokładzie Gwiezdnego Wojownika – odezwał się do ludzi siedzących za jego plecami. Nawet w jego uszach słowa te nie zabrzmiały szczerze. Nie zdziwił się, że nikt nie zareagował. Kokpit nie był duży. Ledwo mieściło się tam siedem foteli. Komandor siedział z samego przodu, tuż
przy panelu pełnym przycisków i wajch. Za jego plecami w dwóch rzędach stało sześć foteli. Obok siebie, po prawej ręce, miał nawigatora, który czujnie śledził monitory pokazujące trajektorię lotu i warunki pogodowe. Reszta załogi nie była mu potrzebna do pilotowania Gwiezdnego Wojownika. – Startujemy na mój sygnał. – Wysocki władczo objął dżojstik. – Zaczynam odliczanie. – Tak jest! – posłusznie odpowiedziała tylko jedna osoba. Komandor obejrzał się zaskoczony, żeby spojrzeć na swoją pięcioosobową załogę: Jose Pikadło – nawigatora, Roberta Misianowskiego – mechanika, Natalie Bullet – strzelca, Sandrę Gelee – naukowca, i Stefana Strzykawkę – lekarza pokładowego, zwanego Dokiem. Byli to ludzie, od których miał otrzymać wsparcie. Którzy ryzykowali swoje życie, aby ocalić wiele istnień. Westchnął ciężko. Ci ludzie w żadnym wypadku nie mieli ochoty tego robić. A w każdym razie nie chciał tego robić nikt oprócz pewnej farbowanej na ciemny brąz blondynki, której twarz ukryta była za grubymi szkłami okularów osadzonych na perkatym nosie. Sandra Gelee, jedyny ochotnik. Z pochodzenia Niemka, której nazwisko oznaczało galaretkę albo kisiel. Wysocki przyjrzał się jej uważnie. Mająca prawie dwa metry wzrostu kobieta wyglądała, jakby wylewała się ze zbyt ciasnego kombinezonu. Poza tym była podejrzanie… miękka. Nazwisko idealnie do niej pasowało. Sandra była na Ziemi naukowcem badającym rozmnażanie owadów. Komandor nie miał zielonego pojęcia, po jaką cholerę zgłosiła się na tę misję. W przestrzeni kosmicznej nie było owadów. Dałby nawet głowę, że na asteroidzie lecącej prosto na naszą planetę też nie było owadów. A jeśli nawet były, to i tak zostaną zniszczone za pomocą działka nuklearnego zamontowanego na dachu Gwiezdnego Wojownika. Wysocki pomyślał, że ta biedna kobieta naprawdę musiała nienawidzić swojego życia, skoro zgłosiła się na samobójczą misję. Wszyscy członkowie załogi wiedzieli, że jeżeli nie uda się zestrzelić asteroidy, to będą zmuszeni wejść z nią w kurs kolizyjny. Musieli za wszelką cenę uratować Ziemię. Potężna Niemka wzbudzała ogólne zainteresowanie. Przyglądała jej się też Natalie. Poza nią tylko Sandra była kobietą na pokładzie Gwiezdnego Wojownika. Pani strzelec miała jednak poważne wątpliwości, czy znajdzie z Gelee wspólny język. Spod nieudolnie ufarbowanych włosów przeświecały blond odrosty. Tak… Natalie i Sandra zdecydowanie nie zdołają się za-przyjaźnić. – Pięć… – zaczął odliczanie komandor. Statek zatrząsł się. Coś z niego odpadło. Misiek zapiął pas i naburmuszony wsadził ręce do kieszeni, żeby okazać swoją dezaprobatę wobec całej akcji. Wcześniej, w czasie wykonywania pamiątkowego zdjęcia na pasie startowym (potrzebnego zapewne wyłącznie do zamieszczenia w nekrologu), pokazał fotografowi język. Miał ochotę pokazać coś innego, ale kombinezon astronauty nie uwzględnia nagłej potrzeby zsunięcia spodni. Zaskoczony pogmerał chwilę dłonią w kieszeni. Coś zabrzęczało. Wyjął tajemnicze przedmioty i przyjrzał się im, przysuwając je pod sam nos. Podrapał się po kilkudniowym zaroście. Na dłoni miał kilkanaście śrubek. Hm… czy to aby nie śrubki, którymi miał przykręcić działko nuklearne? Niektórzy informatycy po tym, jak naprawią komputer i założą z powrotem obudowę na mechanizm, znajdują kilka śrubek, które nie wiadomo gdzie wcześniej były zamonto-wane. Misiek miał to samo z maszynami. Zawsze zostawało mu dużo dodatkowych śrubek i zabezpieczeń. Oficjalnie uważał, że to bardzo oszczędne z jego strony. Nieo cjalnie zwyczajnie nie miał zielonego pojęcia, gdzie należało je wkręcić. – Cztery… Siedząca po lewej stronie Wysockiego Natalie przejrzała się w kieszonkowym lusterku. Zadowolona z efektu posłała całus swojemu odbiciu. W każdej sytuacji musiała mieć perfekcyjny makijaż. Zwłaszcza gdy ostrzeliwała wroga. Niech też ma coś z życia, gdy będzie konał pod gradem jej kul. Nawigator zajmujący krzesełko obok Natalie stracił zain-teresowanie monitorami, przenosząc spojrzenie na głęboki dekolt podporucznik Natalie Bullet. Przepisowe kombinezony były według niej obrzydliwe. Nie pozwolono jej stworzyć własnego projektu. Jedyne, co mogła zrobić, to odpiąć suwak na tyle głęboko, aby było widać rąbek koronkowego stanika o miseczce D.
W talii panią strzelec ściskał gorset, sprawiając, że można by ją objąć męskimi dłońmi. Natalie nie była w stanie od-dychać zbyt głęboko, ale przecież nie o to chodzi, gdy nosi się gorset, nieprawdaż? Jej matka, niedoceniona przez publiczność trzeciorzędna aktorka, chciała z córki zrobić projektantkę mody. Jednak pani strzelec, od dziecka mordująca gołębie za pomocą procy, nie poszła wytyczoną przez rodzicielkę ścieżką życia. Przeciągnęła krwistoczerwoną szminką po pełnych wargach. Była wściekła, że zmuszono ją do tej misji. Nie chciała jeszcze umierać. Miała wiele planów. Także matrymonialnych. Zmarszczyła brwi. Dowie się, kto ją w to wszystko wplątał. Miała już pewne podejrzenia. Na razie wszystko wskazywało na jej niedoszłego kochanka, generała Borowika. Nigdy nie była szczególnie cnotliwa, ale przecież kobieta powinna się szanować. Nie pójdzie do łóżka z niskim, zakompleksionym i na dodatek (o zgrozo!) kompletnie łysym generałem, jeśli na skinienie palca może załatwić sobie towarzystwo znanego piłkarza czy aktora. Już dobierze się do tyłka temu pokurczowi. Wysłać JĄ na pewną śmierć! JĄ! Kto to słyszał?! – Trzy… dwa… jeden… start! – Wysocki szarpnął wajchą i mocno przywarł do oparcia, zupełnie jakby siła odrzutu wepchnęła go w fotel. W rzeczywistości żadna siła go nie rzuciła, bo statek nie ruszył z miejsca. Powoli zgasły wszystkie światła. Komputer pokładowy zaszumiał i się wyłączył. – Dojechaliśmy? – zapytał przebudzony z drzemki Dok. Przed wejściem na pokład Gwiezdnego Wojownika zażył prawie całe opakowanie środków uspokajających. Nie doczekał się odpowiedzi dowódcy. Zapadł w kolejny narkotyczny sen, ośliniając sobie przód skafandra. Komandor Wysocki ze złości zazgrzytał zębami. W przeciwieństwie do niego reszta załogi odetchnęła z ulgą. Była jeszcze szansa na to, że zardzewiały rzęch nie poleci. Dowódca odwrócił się do nich. Sam też nie miał ochoty lecieć, ale za punkt odrobinę wyolbrzymionego wojskowego honoru obrał wykonanie powierzonej mu misji. Skierował swoje pełne podejrzeń spojrzenie na Miśka, który niewinnie się uśmiechał. Był pewien, że każdy z pasażerów miał powód, aby sabotować akcję. Zwłaszcza główny i – co najgorsze – jedyny mechanik. Nagle statek przeraźliwie zarzęził. Kontrolki na desce rozdzielczej mostka się rozjarzyły. Zagrała wesoła muzyczka oznajmująca ponowne włączenie systemu. Komputer pokładowy pomyślnie się zrestartował. Niespodziewanie Gwiezdny Wojownik ruszył. Siła, z jaką się wzbił, wepchnęła wszystkich w fotele.
2. Gwiezdny Wojownik stał się tylko małym punktem na bezchmurnym niebie. Zgromadzeni za pancerną szybą żołnierze Zjednoczonej Armii Gwiezdnej Ziemi oraz przedstawiciele największych państw naszej planety, a raczej tych, które po ostatnim kryzysie było stać na przyjazd na Florydę, odetchnęli z ulgą. Istniała jeszcze nadzieja, że Ziemianie przeżyją. Co prawda załoga Gwiezdnego Wojownika nie wzbudzała zbyt dużego zaufania, lepszej jednak nie było. Generał Borowik podrapał się po łysej głowie. To on wybrał żołnierzy do tej misji i na nim spoczywała cała odpowiedzialność. Uśmiechnął się pod nosem. Na każdego z nich miał jakiegoś haka. Nie zawiodą. Był o tym święcie przekonany. Generał był mężczyzną bardzo… specy cznym. Nie bez powodu podporucznik Natalie Bullet odrzuciła jego zaloty. Dobrze znała się na mężczyznach. Zygmunt Borowik znany był ze swojego niezłomnego charakteru. Gdy coś sobie postanowił, szedł do celu po trupach. Tak naprawdę do trupów miał stosunek bardzo liberalny. Gdyby to tylko było dozwolone, sam zamieniłby w umarlaki większość z otaczających go osób, które nie były mu do niczego potrzebne. Gdy generał był dzieckiem – o bardzo rzadkich włosach – nic nie zapowiadało jego błyskotliwej kariery wojskowej. Wychowany w slumsach na zanieczyszczonym odpadami radioaktywnymi terenie dawnej Rosji szybko zrozumiał, że aby do czegoś dojść, musi najpierw uniknąć promieniowania. Szybko przedostał się za granicę do Polski i przyjął polskie nazwisko. Polska była jednym z nielicznych europejskich państw, któremu udało się przetrwać Wielką Wojnę Religijną, która spustoszyła prawie całą planetę. Borowikowi nie było łatwo zdobyć wykształcenie i stopień wojskowy, jednak wrodzone zdolności do machlojek i manipulacji zapewniły mu powodzenie. Był dumny z drogi, jaką przeszedł od niedożywionej o ary wojny nuklearnej do niskiego wzrostem, ale wysokiego rangą wojskowego. Obawiał się tylko wpływu, jaki miało na niego promieniowanie. Do dzisiaj sikał na zielono. Generał Zjednoczonej Armii Gwiezdnej Ziemi trochę niepokoił się powodzeniem misji. Nie do końca dowierzał załodze, choć był przekonany, że zrobi ona wszystko, co im kazał. Żołnierze dobrze wiedzieli, co się stanie z nimi, ich bliskimi, sąsiadami czy nawet zwierzątkami domowymi sąsiadów i listonoszem z sąsiedniej dzielnicy, gdy zawiodą. Bał się, że mogą w którymś momencie po ewentualnym wykonaniu zadania (co w jego mniemaniu było zupełnie niemożliwe) wyrwać się spod kontroli. W końcu tylko jedna osoba sama chciała pojechać na tę misję. Resztę musiał nakłonić, używając dość przekonujących argumentów. Nie należało im ufać. Niemniej jednak przezorny człowiek, a taki był właśnie generał Borowik, zawsze jest podwójnie ubezpieczony. Gdyby coś się nie udało, miał plan awaryjny. Pierwszą jego składową był prywatny wahadłowiec, który miał zaprogramowaną trasę do tajnej kryjówki. Drugi ważny punkt to szpieg, którego umieścił na pokładzie. Będzie mu zdawał relacje z postępu misji i nastrojów panujących wśród sześciu członków załogi. Generał Borowik z zadowoleniem poklepał się po wystającym brzuchu. Na razie cała akcja przebiegała tak, jak zaplanował w najdrobniejszych szczegółach. Uwielbiał czuć, że ma kontrolę nad wszystkim. Sterowanie ludźmi było jego ulubionym zajęciem. Zerknął na swój telefon międzyplanetarny. Mogły przychodzić na niego połączenia tylko z dwóch numerów. Teraz aparat milczał jak zaklęty. To ucieszyło Borowika. Nie chciał żadnych komplikacji. Nagle drzwi do pomieszczenia kontroli lotów, w którym znajdował się generał i co najmniej tuzin wojskowych oraz emisariusze różnych państw Ziemi, otworzyły się, z głośnym trzaskiem uderzając o ścianę. Wiekowy już tynk odpadł i uderzył w podłogę, wzniecając tuman kurzu. Do środka wbiegł zdyszany technik. – Generale! – zawołał pomiędzy spazmatycznymi oddechami. – Jest problem! Borowik poczuł ukłucie niepokoju. Przecież miał ich wszystkich w garści. Nie mogli zawieść!
Zerknął szybko na pas startowy, na którym niczego nie było widać zza kłębów białego dymu, który pozostawił po sobie Gwiezdny Wojownik. – Jaki?! – warknął. – Działko nuklearne – wydusił technik, który nagle skurczył się pod miażdżącą siłą spojrzenia generała. – Co działko nuklearne?! Przecież statek odleciał! – wycedził dowódca. – Ale działko zostało… – Technik wskazał przez szybę na pas startowy. Biały dym wypuszczony z potężnych silników statku kosmicznego powoli opadał. Oczy wszystkich skierowały się na niewielki przedmiot leżący pośrodku pasa startowego, nad którym pochylało się kilku techników. Malutkie sylwetki pracowników ubranych w białe kombinezony miotały się we wszystkich kierunkach, usiłując ustalić, czy działko nie zostało uszkodzone. Gwiezdny Wojownik stał się tylko małą błyszczącą kropką na bezchmurnym niebie. Poleciał na swoją najważniejszą misję. Miał uratować Ziemię. Tyle że nie zabrał broni…
3. Piąta doba lotu przebiegała spokojnie. Owszem, zapanowało niewielkie zamieszanie, kiedy generał Borowik postanowił przeprowadzić wideokonferencję akurat w momencie, kiedy otworzyli zapasowy kanister paliwa, ale Misiek szybko rozwiązał problem, przecinając odpowiedni kabelek. Teraz w kokpicie możliwy był tylko przekaz audio. Co prawda, mogli jeszcze użyć wyświetlacza zamontowanego na środku stołu konferencyjnego na głównym pokładzie i przekazywać obraz hologra czny, ale jakoś zapomnieli wspomnieć generałowi o takiej możliwości. Kolejna usterka na Gwiezdnym Wojowniku nikogo nie zdziwiła. Jak do tej pory popsuł się już jeden silnik, chłodnica, panel kontrolny w kokpicie (Misiek uważał, że to akurat od nieużywania), oczyszczalnia ścieków, główny wentylator oraz automat do kawy. Największy niepokój wzbudziła awaria automatu do kawy. Komandor musiał użyć gaśnicy, aby stłumić krwawe zamieszki w kuchni spowodowane znalezieniem słoika kawy rozpuszczalnej w szafce nad zlewem. Gwiezdny Wojownik majestatycznie przemierzał przestrzeń kosmiczną, a raczej dryfował, biorąc pod uwagę stan drugiego silnika, w stronę stacji międzyplanetarnej krążącej na orbicie Marsa. Ku zaskoczeniu wszystkich członków załogi działko nuklearne, niezbędne do zniszczenia asteroidy, zostało na Ziemi. Misiek po odkryciu w swojej kieszeni śrubek i połączeniu ich obecności z brakiem działka szybko udał się do łazienki i przypadkiem spuścił je w toalecie. Od tamtej pory jedna z łazienek przestała nadawać się do użytku. Statek transportowy miał podrzucić działko na Satelę, jedną ze starszych stacji zdolnych jeszcze do wykorzystania. Kilkadziesiąt lat temu, tuż po Wielkiej Wojnie Religijnej, ludzkość opanowała szaleńcza moda na życie w kosmosie. Mogło mieć to związek ze zniszczeniem siedemdziesięciu ośmiu procent powierzchni planety, jednak do dzisiaj psycholodzy i naukowcy się spierają. Na innych planetach zbudowano wiele stacji międzyplanetarnych, a także kolonii. Niezmiennie najpopularniejszym kawałkiem skały dryfującym w pustce był Mars. Prawdopodobnie dlatego, że była to jedyna planeta, na której temperatura nie wahała się w okolicy zera absolutnego lub przeciwnie, w okolicach poziomu zdolnego do spalenia wszystkiego na popiół, ale nie było na to ostatecznych dowodów. Popularność Marsa mogła być też spowodowana ogromnymi pokładami ropy naftowej, którą odkryto podczas poszukiwania wody. Późniejszy kryzys został spowodowany tym, że po zainwestowaniu miliardów dolarów w wydobycie okazało się, że marsjańska ropa w ziemskiej atmosferze rozpływa się w powietrzu. Powstało nawet w związku z tym dość popularne powiedzenie: „być pewnym jak marsjańska ropa”. Odkrycie ropy wywołało wielkie kontrowersje. Rabunkowe wydobycie spowodowało zniszczenie dopiero rodzącego się środowiska na Marsie. Tak naprawdę nikt do końca nie widział, skąd na Marsie wzięły się pokłady tego tajemniczego czarnego paliwa. Mogło to sugerować, że na czwartej planecie od Słońca istniało kiedyś życie. Wciąż jednak jedynym dowodem na to była bezużyteczna wszędzie poza Marsem ropa. Ciekawostką dotyczącą tej planety było również to, że jako jedyna była wolna i… niczyja. Jeszcze przed Wielką Wojną Religijną powstały na niej pierwsze stacje naukowe, w których pracowali ludzie różnych narodowości. Był to jeden z nielicznych dowodów na to, że wszystkie państwa Ziemi potra ły się zjednoczyć w imię wspólnego dobra. Solidarnie usiłowały przystosować Czerwoną Planetę do zamieszkania. Pierwsza kolonia zbudowana na tej planecie została nazwana Czerwoną Ziemią. Obecnie w rządzie zasiadał prezydent i senatorowie. Każdy mógł stać się obywatelem Czerwonej Planety. Wystarczyło wypełnić dziesiątki czerwonych papierów w tamtejszym Urzędzie Imigracyjnym. Niestety, spowodowało to bardzo duży, a raczej niekontrolowany napływ ludności. Mars stał się przeludnioną, dość biedną planetą.
W przeciwieństwie do Marsa większość planet naszego Układu Słonecznego została skolonizowana i zaludniona nieprzypadkowo. Pęd do zdobywania nowych ziem i terytoriów rozpoczął się od samowolki pewnego koncernu, który na białej, dziewiczej tarczy ziemskiego Księżyca umieścił napis: Koka-Kola. Niedługo później rozpoczął się wyścig technologiczny. Oczywiście większość państw zniszczonych albo chociaż zbankrutowanych po Trzeciej Wojnie Światowej nie mogła sobie na to pozwolić. Nie to co koncerny słynne już na początku XXI wieku. One miały potencjał i – co najważniejsze – dużo „zielonych” do zdobycia kosmosu. W wyniku ich strategicznych posunięć i dobrego marke-tingu w naszym starym Układzie Słonecznym pojawiło się kilka nowych monarchii. Z czystym sercem można powiedzieć, że najpiękniejszym i najchętniej odwiedzanym przez turystów był księżyc Saturna – Tytan. Samej planety nie udało się przystosować do zamieszkania, ponieważ okazała się dość niesympatyczną mieszaniną gazów i pyłów. Idealne do kolonizacji były jednak księżyce Saturna, znane obecnie jako Księstwo Macrosoft. Rodzina królewska oraz poddani mieszkali na Tytanie. Pozostałe księżyce zostały przekształcone w fabryki i magazyny. Nie były zamieszkane. Sztucznie wytworzona atmosfera podtrzymywana była na Tytanie przez olbrzymią powłokę interkwantowostrukturalną (do dziś nikt poza naukowcami nie wie, co to do końca znaczy). Zapewniała umiarkowany klimat pozwalający na hodowlę wielu gatunków roślin i zwierząt. Pokrywające większość planety wspaniałe ogrody były znane z oswojonych stad saren i zajączków. Księstwo Macrosoft przez lata walczyło o dominację z Królestwem Epple znajdującym się na księżycach Jowisza. Dopiero niedawno po latach waśni i sporów postanowiły się zjednoczyć poprzez związek małżeński księżniczki Macrosoft i księcia Epple. Miało to być największe widowisko od stu lat. Portale plotkarskie międzyplanetarnej sieci informacji aż huczały od pogłosek dotyczących sukni ślubnej pięknej księżniczki i listy gości. Jedno z najważniejszych wydarzeń towarzyskich tego stulecia miało się odbyć już za dwa tygodnie! Załoga Gwiezdnego Wojownika nie zmierzała jednak w kierunku tych planet. Celem ich podróży była Satela – stacja krążąca po orbicie Marsa. Szóstego dnia podróży ukazała się oczom załogi w pełnej okazałości. Gwiezdny Wojownik pasował do niej idealnie. Oboje wyglądali tak, jakby potrzebowali gruntownego remontu bądź wizyty na złomowisku. – Pamiętajcie, ma być bez wygłupów! – powtórzył po raz trzeci komandor. Żołnierze stali przed nim w nierównym rządku. Każdy zajmował się swoimi sprawami. Misiek uważał na przykład, że to świetny moment, żeby podłubać w nosie. Jedynie Sandra Gelee, naukowiec, chłonęła każde słowo Wysockiego, jakby od tego zależało jej życie. Kiwała gorliwie głową, przez co okulary co chwila zsuwały się jej z perkatego nosa. – Macie być przykładem dla innych – produkował się dowódca. – To wy jesteście chlubą całej ludzkości. To od was zależy życie milionów istnień. To o was będą pisali w podręcznikach. Misiek zarechotał i stuknął w bok nawigatora, który skręcał właśnie blanta. – To będą najciekawsze podręczniki, z jakich mogą się uczyć te przeklęte bachory. Robert Misianowski nie lubił dzieci. Po głębszym zastanowieniu stwierdził, że dorosłych też nie lubi. Lubił natomiast siebie i szybkie samoloty. To wystarczało mu do szczęścia. – Statek transportowy doleci najpóźniej jutro wieczorem – kontynuował Wysocki. – Wyruszył od razu po nas, ale jest wolniejszy. Macie jakąś dobę, żeby się zabawić, ale pamiętajcie, że jutro macie być trzeźwi i czyści. Swoje ostatnie słowa kierował do Doka, w rzeczywistości Stefana Strzykawki, lekarza pokładowego. Jego zadaniem by-ło utrzymanie załogi w stanie względnej używalności bądź w pionie, jak żartowali niektórzy z jej członków. Na przodzie lekarskiego fartucha (który komandor po wielu prośbach i pisemnej petycji pozwolił mu nosić zamiast skafandra w niezbyt apetycznym kolorze) miał czerwone plamy upodabniające go do rzeźnika. Tak naprawdę był to syntetyczny ketchup ze śniadania. Dok, Misiek i nawigator Jose Pikadło byli najlepszymi kumplami, pomimo że poznali się dopiero w dniu odlotu Gwiezdnego Wojownika. Zamierzali nieźle się zabawić z okazji nieoczekiwanej przepustki.
Komandor Wysocki też mógłby być dobrym kompanem, ale najpierw musiałby wypić pół kanistra wódki. Inaczej po-zostawał sztywnym służbistą, czyli idealnym dowódcą. Pikadło żartował, że komandor zamierza tą misją odkupić wszystkie swoje wcześniejsze pijackie przewinienia, które doprowadziły go do tego miejsca. Ironią losu było to, że wszelkie nagrody i ordery dostanie najprawdopodobniej pośmiertnie. Załoga wyszła przez śluzę do rękawa łączącego Gwiezdnego Wojownika z jednym z dziesiątek portów Sateli powyciąganych na boki jak macki ogromnej ośmiornicy. W założeniu konstruktorów stacji miała przypominać jeżozwierza. W założeniu budowniczych miała trzymać się w jednym kawałku. A w założeniu mieszkańców miała być wygodna i doskonale wyposażona. Żadnych założeń nie udało się zrealizować. Oprócz dobrej zabawy członkowie załogi mieli jeszcze kilka zadań do wykonania. Między innymi powinni odebrać narzędzia dla Miśka. Robert był mechanikiem, i to nawet całkiem zdolnym. Na nic jednak zdały się jego zdolności i dobre chęci, kiedy po wykrytych usterkach okazało się, że Gwiezdnego Wojownika zaopatrzono co prawda w mechanika, ale zapomniano dać mu narzędzia. Ziemia chyliła się ku upadkowi i według Doka nie mogło temu zapobiec nawet zatrzymanie asteroidy. Stefan Strzykawka nie narzekał jednak za bardzo. A raczej za głośno. Szedł wolnym krokiem za Miśkiem, swoim kolegą, który był niemal dwa razy większy od niego, i żwawym krokiem prze-mierzał hangary Sateli. Dok nie miał kompleksów na punkcie wzrostu. Znajdował się idealnie pośrodku siatki centylowej. To mechanik był za wysoki. Lekarz ciężko westchnął, idąc przez hangar załadunkowy i rząd magazynów. Nie chciał lecieć na pomoc ludzkości, ale nie miał wyboru. Kilka tygodni temu zmarł bowiem pod jego opieką pewien ważny generał (notabene poprzednik Borowika, który dzięki temu mógł zająć jego miejsce). Kredyt zaufania, jaki dostaje każdy medyk, zniknął w jednej chwili. Nagle nikt nie chciał wyciąć sobie choćby wyrostka u Stefana Strzykawki. Dok uważał, że nie popełnił błędu lekarskiego – jego pacjenta nie dało się poskładać. Generał uwielbiał skakać ze spadochronem. Pech chciał, że na dzień przed wyborem załogi Gwiezdnego Wojownika wyskoczył… ale bez spadochronu. Nie udało się wyjaśnić, jak mogło do tego dojść. Jego następca Borowik nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo wysłać na misję w charakterze medyka pokładowego. Stefan przypomniał sobie rozmowę, którą odbyli. – A więc generał Heinlich nie żyje? – rzeczowym tonem zapytał Borowik, drapiąc się w zamyśleniu po łysej głowie. – Nie da się ukryć… Strzykawka zerknął na ciało schowane w nieprzezroczystym worku na suwak i dodał z właściwym dla siebie poczuciem humoru: – Te worki są całkiem szczelne. Gdyby żył, to i tak szybko by się udusił. – Chce pan powiedzieć, że wsadził pan tam żywego generała? Borowik znany był ze swojej zerowej tolerancji na dowcipkowanie. Niestety, Stefan o tym nie wiedział. – Nie! – szybko zaprotestował. – Już wcześniej był martwy! – Nie jestem tego do końca pewien. – Na litość boską! Nie miał spadochronu! Ludzie to nie koty. Nie spadają na cztery łapy i nie przeżywają upadków z wysokości… Zresztą uważam to za dziwne, że skoczył ze spadochronem bez spadochronu… – Co pan insynuuje? – Nic. Wydaje mi się to tylko podejrzane. Czy przypadkiem pan pułkownik nie leciał wtedy z generałem? – Wydaje mi się, że zachowuje się pan protekcjonalnie wobec mnie, panie doktorze. Chyba zapomina pan, kto jest pańskim przełożonym. – Głos Borowika ociekał jadem. Stefan nie wiedział, co ma odpowiedzieć czepliwemu konusowi. Postanowił, że nie będzie z nim dyskutował. Podszedł do worka i rozsunął suwak. Kilka części ciała generała wypadło i uderzyło z plaśnięciem o białe kafelki, którymi wyłożona była podłoga.
– Naprawdę uważa pan, panie pułkowniku, że dałoby się go poskładać? Karetka przywiozła mi dokładnie trzydzieści siedem części pana generała Heinlicha, z czego jedną z nich była głowa. Borowik nie spodziewał się takiego przedstawienia. A tym bardziej nie spodziewał się, że poczuje mdłości i puści pawia na kawałek ręki generała, który leżał tuż obok jego stóp. To przypieczętowało los Strzykawki. Nikt bezkarnie nie mógł być świadkiem słabości Borowika. – Wydaje mi się, że jednak jest pan protekcjonalny, doktorze – wycedził. – To niedobrze. Niedobrze dla pana. Stefan minął Miśka, który oniemiały z zachwytu zatrzymał się w bramie prowadzącej do części mieszkalnej Sateli. Na Strzykawce nie robiło to wrażenia. Był tu kiedyś na wakacjach i nie wspominał tego dobrze. Zatruł się wtedy potrawką z wodorostów marsjańskich i przez tydzień nie schodził z kibla. Znał lepszą stację – Oriona, który krążył po orbicie Wenus. Przed wylotem na ratunek świata wysłał tam swoją żonę i dwie rozkapryszone córki. Gdyby nie udało mu się powstrzymać asteroidy, i tak będą bezpieczne. Poza tym Dokowi popsuł się humor, kiedy przypomniał sobie okoliczności, w jakich tra ł na Gwiezdnego Wojownika. A mama mówiła, żeby nie pyskować wojskowym… Misiek cały czas pochłaniał wzrokiem widoki. Tak naprawdę nigdy dotąd nie opuścił Ziemi. To była jego pierwsza podróż międzyplanetarna. Satela uwodziła przybyszów niebanalną architekturą. Kilkunastu konstruktorów nie potra ło dogadać się w kwestii jednego stylu, więc stacja była ich chaotycznym zlepkiem. Cała budowla przypominała ogromną przepołowioną kulę. Na płaskiej powierzchni znajdowały się uliczki biegnące bezładnie pomiędzy pięknymi domami i rozwalającymi się budkami z piwem. Kicz mieszał się tu z elegancją, piękno z brzydotą, bogactwo z ubóstwem. To było miejsce jedyne w swoim rodzaju. Nie było takiego drugiego w całym Układzie Słonecznym. – To jak, panowie? – Misiek zatarł ręce z uciechy. – Najpierw na piwo czy na panienki?
4. W ładowni cuchnęło. I to tak bardzo, że księżniczka Macrosoft miała ochotę zwymiotować – i to natychmiast. Nie podejrzewała, że ucieczka okaże się tak mało ekscytująca i nieprzyjemna. A zwłaszcza tak śmierdząca… W powieściach, którymi zaczytywała się od dzieciństwa, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Księżniczka Sisi zasłoniła sobie usta drobną dłonią. Z misternej fryzury składającej się na dwa grube pasma brązowych włosów zawiniętych po obu stronach głowy w dwa preclopodobne twory przypominające olbrzymie słuchawki powysypywały się włosy i opadły na jej spocone czoło. Piękna niegdyś suknia z najpyszniejszego jedwabiu produkowanego na Wenus była pognieciona i ubrudzona smarem. Sisi jak każda księżniczka była próżna. Jednak nie ze swojej winy. Tak została wychowana. Znała swoją wartość i odpowiednio wysoko się ceniła. Na szczęście ładownia międzyplanetarnego statku kosmicznego przewożącego sprzęt elektroniczny nie była zaopatrzona w lustra. W innym wypadku istniałoby dość duże prawdopodobieństwo panicznego wrzasku księżniczki i udawanego omdlenia. Sisi jak wiele księżniczek była również samolubna. Nie in-teresowała jej przyszłość planety, sojuszu, a tym bardziej dobrego imienia ojca. Sam był sobie winien. Nie musiał kazać jej wychodzić za mąż za starszego o dwadzieścia lat księcia Epple. Jednak to nie wiek był przeszkodą. Książę miał brzydkie zęby i śmierdzący oddech. To był chyba wystarczający argument przeciwko temu związkowi, nieprawdaż? Ojciec Sisi nie rozumiał jednak tej jakże prostej przyczyny. Z tego powodu Sisi musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Nie myśląc wiele (a jak napisali w porannych dziennikach redaktorzy – wcale), wyszła z pałacu pod pretekstem spaceru z sarenkami i udała się do portu lotniczego. Kazała swojej służącej odegrać rolę życia – czyli udawać histerię w hali odlotów, aby ona spokojnie weszła do luku bagażowego statku lecącego na stację kosmiczną Satela. Następnie ułożyła się wygodnie na kartonach ze sprzętem elektronicznym i usnęła. Zawsze o tej godzinie spała dla urody. Teraz przeklinała swoje położenie. Podróż w luku bagażowym nie była spełnieniem jej marzeń. Bo w marzeniach Sisi pojawiał się romantyczny bohater z pistoletami laserowymi, który ocali ją od małżeństwa z księciem i zabierze na skraj kosmosu, gdzie będą przeżywać przygody. Westchnęła ciężko. Nie pozostawało jej nic innego, jak czekać na przylot na Satelę. Tam wymarzony bohater na pewno ją odnajdzie. Księżniczka miała szczęście. Nowoczesne statki transportowe takie jak ten, którym podróżowała, były zaopatrzone w silniki hiperprzestrzenne, które umożliwiały bardzo szybki przelot. Zwykłe pojazdy nie miały takich rozwiązań technicznych. Najprawdopodobniej z tego powodu, że napęd hiperprzestrzenny u sporej liczby ludzi powodował silne i niekontrolowane wymioty. Sisi należała do tego niewielkiego procentu ludzi, którzy świetnie radzili sobie przy dużych przeciążeniach. Gdyby jednak tak nie było, z całą pewnością musiałaby wyrzucić jedwabną suknię.
5. Wysokie obcasy Natalie Bullet wystukiwały głośny rytm na nierównych płytkach chodnikowych. Na Sateli nikt nie dbał o porządek. Szare płyty nie pasowały do siebie, a przerwy pomiędzy nimi stanowiły istne pułapki dla szpilek. Pani strzelec była jednak perfekcjonistką i nie mogła przewrócić się na nierównym chodniku. Poza tym ulica nie należała do najbogatszych. Nie zauważyła, aby w okolicy był ktoś interesujący, kto mógłby pomóc jej wstać. Nie opłacało się przewracać. Podczas swojej przepustki zamierzała zrobić krótkie zakupy i spotkać się ze starym znajomym. Wiedziała, że nie uda jej się zdezerterować. Możliwe, że uniknęłaby śmierci na Gwiezdnym Wojowniku, ale potem spotkałby ją równie smutny koniec. Wojsko nie tolerowało ucieczek. Skafander w nieapetycznym kolorze skutecznie odstraszał od Natalie kieszonkowców i morderców. Wiedzieli, że nie znajdą niczego ciekawego w jej kieszeniach. Bullet zmarszczyła zgrabny nos. Najgorsze było to, że mieli rację. Ze złością pchnęła krzywe drzwi prowadzące do jakiejś speluny. Jej przyjaciel z dziecięcych lat siedział w najdalszym kącie i sączył piwo. Podeszła do niego i usiadła obok. Niezadowolona wydęła usta. Panująca w barze duchota i ciemnoszary, papierosowy dym na pewno dobrze nie wpłyną na jej włosy. Już czuła, jak jej loki powoli się rozprostowują. – Nie wiem, co ty widzisz w takich miejscach – powiedziała. – Tu jest klimat. – Siedzący obok niej mężczyzna radośnie wyszczerzył zęby. – Napijesz się czegoś? – Nie, dziękuję. – Zaszczyciła go uśmiechem. Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Wychował się razem z Natalie i znał wszystkie jej sztuczki na wylot. Wiedział, że kobieta tylko udaje słodką idiotkę. W rzeczywistości była mądrzejsza od niejednego faceta. Gdyby było inaczej, nie dochrapałaby się stopnia sierżanta bez uczestnictwa w ćwiczeniach czy manewrach, nie mówiąc nawet o zbrojnych operacjach. Natalie umiała sobie radzić w życiu. – Jak twoja misja? – zapytał. Bullet zgromiła go spojrzeniem. Jej przyjaciel Mark nic się nie zmienił. A może wyprzystojniał? Wśród swoich przodków miał Indian z plemienia Czirokezów. Można to było poznać po jego wysoko osadzonych kościach policzkowych i kruczoczarnych włosach, w których zaczęły się pojawiać pierwsze nitki siwizny. Połowę jego twarzy zasłaniał plemienny tatuaż mający przynieść mu bogactwo. Wyglądał jak maska. Spełnił swoje zadania. Służył za doskonałą maskę, no i dał mu bogactwo. Mark był szmuglerem. To dzięki niemu Natalie posiadała w swojej kolekcji biżuterii najdroższe diamenty świata. Za to on dzięki przyjaciółce mógł bezkarnie pokonywać granice. – Czego potrzebujesz? – zapytał. – Chcę uciec – powiedziała. – To będzie trudne. – Wiem. Mark dopił piwo i analizował przez chwilę sytuację. – Wiesz, jakie jest prawo? – zapytał. – Nieważne, z której armii uciekniesz, wszystkie będą cię ścigać. Zasada ogólnego pokoju. Nikt nie chce niebezpiecznych renegatów. – Ja? Niebezpieczna? – żachnęła się i spojrzała na swoje tipsy. – Mogę komuś najwyżej oko wydrapać… Szmugler zaśmiał się i odsunął kufel. Lubił Natalie. Może nawet ją kochał, choć nigdy nie pożądał. Była dla niego jak siostra. – Mój statek zawsze będzie twoim – zapewnił. – Myślę, że mogę przerzucić cię na Wenus. Tam jest sporo zamieszania. Jeśli zdobędziemy ci dobre ID, a ty przefarbujesz włosy i nie będziesz się rzucać w oczy, to może się uda.
Natalie zmarszczyła czoło, ale zaraz się rozpogodziła. Mimika powoduje zmarszczki. Nie podobało jej się, że miałaby przestać rzucać się w oczy. Żyła przecież po to, żeby być zauważana. Uwaga, zwłaszcza mężczyzn, była jej potrzebna jak powietrze. – Do naszego statku przymocowano kapsuły ratunkowe – powiedziała. – Wszyscy i tak się do nich nie zmieścimy. Mark pokiwał głową ze zrozumieniem. Wojsku nie zależało, żeby żołnierze przeżyli. Mieli tylko wykonać swoją misję. – Jedna jest prezentem ode mnie. – Uśmiechnął się. – Słucham? – Powiedzmy, że dopóki nie zainterweniowałem, była podczepiona do innego wahadłowca – powiedział oględnie. – Dbam o moją dziewczynkę. – Nie wiem, czy jeszcze długo będziesz mógł się mną cieszyć – mruknęła. Szmugler sięgnął przez stół i wziął ją za rękę. Zauważyła na jego dłoni kolejny tatuaż. Ostatnim razem, kiedy się widzieli, jeszcze go nie miał. – Plan jest prosty. Zanim zaatakujecie asteroidę, wchodzisz do kapsuły i uciekasz. Odczekam chwilę i podlecę po ciebie. Obiecuję. Spojrzała prosto w jego czarne jak noc oczy. – Dziękuję. – Nie ma sprawy. Tylko czy dasz radę? – Jak to? – Zostawisz ich? Natalie zmarszczyła brwi, zapominając, że to niezdrowe dla jej cery. Wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Czy zostawi członków załogi idących na śmierć? Nie była im przecież nic winna. – Dam sobie radę – odparła twardym tonem. Mark nie odezwał się, ale w myślach odmówił krótką indiańską modlitwę do duchów przodków, aby zaopiekowali się dziewczyną, kiedy umrze. Natalie zgrywała twardą babę, ale tak naprawdę płakała na widok małych kotków. Bał się, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. Sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej mały czerwony telefon międzyplanetarny. – Ma zaprogramowany mój numer. Jeżeli zmienisz zdanie i będziesz chciała zostać z resztą załogi, to do mnie zadzwoń. Nie pozwolę ci odejść bez pożegnania. Bullet zabrała telefon, ale postanowiła, że z niego nie skorzysta. Zaśmieje mu się w twarz, kiedy ją uratuje. Nie będzie mięczakiem. Zdradzi innych… Nagle drewniane drzwi speluny otworzyły się z trzaskiem. Bullet ponad ramieniem Marka dostrzegła niską sylwetkę mężczyzny, który wszedł do środka. Miał ze sobą dwa puste kanistry. Wysocki. Natalie zanurkowała pod stół i złapała szmuglera za kolana. Mężczyzna poczuł się nieswojo. Nie chciał, żeby jego siostra, choć z nim niespokrewniona, dotykała go w taki sposób. – Co się stało? – zapytał, wsuwając głowę pod blat. – To komandor Wysocki – syknęła. – Mój przełożony. Będę tu siedziała, dopóki nie wyjdzie. – Jak chcesz. – Mark usiadł wygodnie i zaczął niby od niechcenia obserwować Jerzego. Tymczasem Wysocki podszedł do brudnego baru i skinął na właściciela knajpy, który brudną ścierką wycierał jeszcze brudniejsze szklanki. – Witaj, dobry człowieku – przywitał go. Barman zgromił go spojrzeniem, w żadnym razie nie uznając przymiotnika „dobry”. – Czego?! – warknął. – Szukam miejsca, gdzie mógłbym kupić trochę dobrego, taniego alkoholu – powiedział szeptem komandor i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu członków swojej załogi. Wolał nie spotkać ich podczas kupowania wódki. – Zdecyduj się – poradził mu barman. – Szukasz dobrego czy taniego alkoholu? Jerzy zamrugał kilka razy. Sięgnął do kieszeni i wyjął portfel. Oczy wszystkich rzezimieszków
siedzących przy stolikach w jednej chwili skierowały się na niego. Wysocki wywrócił na drugą stronę swój portfel i na blat wypadł jeden banknot i groszowa moneta. Wszyscy pijacy wrócili do swoich spraw. Jerzy nie był wart tyle, aby zaprzątać sobie nim głowę. – To chyba taniego – ocenił barman. – Ile? Komandor postawił na ladzie dwa kanistry. – Na dworze są jeszcze cztery na taczce – powiedział. Barman jednym ruchem zgarnął pieniądze i skinął na Jerzego, aby się do niego pochylił. Rozejrzał się na boki i szepnął mu prosto do ucha: – Kiedy będziesz to pił, uważaj. – Na co? – Tak naprawdę to nie jest alkohol spożywczy. – Tego akurat domyśliłem się po cenie… Ponury mężczyzna zmierzył go jeszcze bardziej ponurym spojrzeniem. – Nie żartuję. Stworzyli go przypadkiem w szpitalu. To miał być lek na otyłość. Mój człowiek zdobył całkiem duży transport tego, kiedy się okazało, że daje niezłego kopa. – Zdobył? – Komandor się skrzywił. Wolałby kupić pędzony przez kogoś bimber, a nie kradzione chemikalia. Sprzedawca zauważył jego minę i szybko dodał: – Nigdzie na Sateli nie znajdziesz tańszego alkoholu. Wysocki nie miał dużo pieniędzy. Po złamaniu warunków odwyku wojsko przestało wypłacać mu pensję. To były jego ostatnie oszczędności. Następną wypłatę miał dostać dopiero po uratowaniu Ziemi. – No dobra, biorę – westchnął. – Ale daj kieliszek na spróbowanie. Kota w worku nie będę kupował. – Kiedy będziesz pił, musisz pamiętać o tym, żeby jak najwięcej jeść. W innym wypadku możesz umrzeć z wyczerpania. – Dam sobie radę. – Wysocki machnął ręką. – Ta wóda naprawdę wyciąga życie, bracie. – Daj kieliszek. Jerzy przechylił szybko brudne naczynko, wlewając sobie do gardła bursztynowy płyn. Smakował trochę jak whisky. Od razu poczuł silne pieczenie w gardle. Humor natychmiast mu się poprawił. – Dobre! Biorę sześć kanistrów. – Gdzie zawieźć? – Dam sobie radę. – Jerzy wolał nie mieć żadnych świadków. Teraz jeszcze tylko musiał wymyślić jakąś dobrą skrytkę. Nie chciał, żeby załoga znowu wychlała mu wszystkie zapasy. Gdy komandor wyszedł, Natalie wypełzła spod stolika. Przytuliła Marka na pożegnanie, schowała mały czerwony telefon do torebki i pobiegła na zakupy.
6. Reszta załogi Gwiezdnego Wojownika oddawała się rozrywkom… to znaczy pracy. O cjalna przepustka nie trwała, niestety, długo. To był ich ostatni wieczór wolności i względnego bezpieczeństwa. Żaden z członków załogi nie wspominał o asteroidzie zmierzającej w stronę Ziemi. Był to temat tabu. Wszyscy bali się, że zginą podczas misji ratunkowej. Misiek nie był wyjątkiem od reguły. Uważał, że jeżeli o czymś się nie mówi, to tego na pewno nie ma. Dla niego do końca wieczoru, czyli do odebrania działka nuklearnego ze statku transportowego, asteroida w ogóle nie istniała. Misiek, Dok i Jose siedzieli w podejrzanym barze na jednej z mało uczęszczanych uliczek Sateli. W poszukiwaniu dobrej zabawy zostawili za sobą centrum i skierowali się tam, gdzie uważali, że komandor Wysocki ich nie znajdzie. Mylili się. Komandor Wysocki długo rozważał możliwość ucieczki całej załogi. Było mu to wybitnie nie na rękę. Wiedział, że Sandra Gelee nie ucieknie. Wątpił jednak, że zdoła tylko przy jej po-mocy ocalić Ziemię. Z tego też powodu podczas wydawania porannej, rozwodnionej ze względów ekonomicznych kawy, wrzucił każdemu członkowi załogi do szklanki kilkumilimetrowy GPS. Zmusił wszystkich, żeby wypili kawę do ostatniej kropli. Powiedział im, że specjalnie przygotował dla nich ten zacny napitek (w tym momencie Natalie puściła do Sandry oko i udała, że wymiotuje), żeby przyjemniej spędzili przepustkę na Sateli. Zaśmiał się w duchu, patrząc, jak posłusznie osuszają swoje kubki. Gdy tylko opuścili pokład Gwiezdnego Wojownika, sprawdził naczynka, czy nikt przypadkiem go nie oszukał. Znajdzie ich, choćby schowali się pod ziemię. Jedynie szklanka Gelee została pozbawiona instrumentu namierzającego. W ciągu ostatnich dni lotu komandor zauważył, że pani naukowiec darzy go pewnym afektem. Był przekonany, że szalona kobieta robi do niego maślane oczy. Ostatecznie upewnił się o jej skrywanej miłości, gdy pew-nego wieczoru znalazł ją w swoim łóżku w koszulce nocnej z olbrzymim pająkiem na piersi. Uśmiechnęła się do niego zalotnie, mrugając zza okularów o szkłach grubości denek od butelek. – Cześć, przystojniaku – zagruchała, machając dłonią. Wymownie oblizała usta i wysunęła spod kołdry gołą nogę. – Mam na ciebie ochotę – dodała. Komandor był już po kilku głębszych. Początkowo bardzo wzruszony uczuciem Sandry ruszył śmiało do przodu i nawet rozpiął suwak swojego kombinezonu. W końcu raz się żyje, prawda? No i poza tym jego życie nie miało być szczególnie długie. Niestety, w pewnym momencie pająk narysowany na przodzie nocnej bielizny Sandry wydał mu się żywy, przez co Wysocki wybiegł ze swojej kabiny z krzykiem.
Noc musiał spędzić w kokpicie, przez co się nie wyspał. Następnego dnia zamontował zamek w drzwiach kajuty. Nie chciał znowu zobaczyć pająka na koszulce. Koszulkę mógł nawet oglądać. Ale nie pająka… Z tego też prostego powodu nie podał jej urządzenia w kawie. Miał nadzieję, że Sandra zgubi się na Sateli i z wielkim smutkiem będą ją musieli tu zostawić. Tylko dzięki urządzeniom GPS Wysocki nie musiał martwić się o załogę i ostatniego wieczoru mógł spokojnie udać się do sektora handlowego stacji kosmicznej, aby napełnić zapasowy kanister. Rzecz jasna, nie zamierzał napełniać go paliwem. Powinno im go wystarczyć na samobójczy lot w stronę asteroidy, za to alkohol już się skończył. Uznał, że zapasowe kanistry pełne tajemniczej substancji ukradzionej z kliniki to za mało. Potrzebował jeszcze zapasowego zbiornika do paliwa. Całe szczęście, przed wylotem z Ziemi dostał pieniądze na tankowanie. Członkowie jego załogi mieli zdecydowanie zbyt mocne głowy. Gdy wrócą na pokład, powie im, że napełnił zbiornik dość toksycznym dla zdrowia paliwem rakietowym. Była nadzieja, że go nie wychleją, a nawet jeżeli to zrobią, to wciąż miał sześć kanistrów kupionego rano trunku, sprytnie ukrytych w kapsule ratunkowej. Robert Misianowski nie przeczuwał, że komandor wprowadził do ich organizmów urządzenia namierzające, a tym bardziej, że zechce im zabronić dostępu do alkoholu na statku. Zadowolony z siebie odstawił z głośnym stukiem ósmy kufel piwa i otarł pianę z ust. Podobał mu się bar Pod Zgniłym Marsjaninem, w którym właśnie się znajdowali. Przypominał mu ulubione speluny na Ziemi.
Dok sączący dopiero trzeci kufel zaniepokoił się. Jego kompan był wyraźnie zbyt wesoły. Misiek lekko się zachwiał, a z kieszeni zaczęły mu wypadać śrubki i nakrętki. Skafander w nieapetycznym kolorze wydął się na potężnym piwnym brzuchu. Mechanik zauważył karcące spojrzenie kompana skierowane na rządek kufli. – Popłuczyny – wytłumaczył się, a głośniej dodał: – Rozwadniają je najwyraźniej! Właściciel knajpy zmierzył go ponurym spojrzeniem i cisnął brudną ścierkę, którą wycierał szklanki, na równie brudny kontuar. – Co za parszywa knajpa – dalej narzekał Misiek. – Dają jakieś siki Weroniki i jeszcze każą sobie za to płacić. Barman będący podobnej postury co mechanik zacisnął pięści i ruszył w ich kierunku. – Masz rację – cicho powiedział nawigator i wstał. – Lepiej stąd chodźmy. Bierz swoją skrzynkę z narzędziami i idziemy szukać statku transportowego z działkiem. Jose tak jak Stefan dostrzegł zamiary właściciela baru Pod Zgniłym Marsjaninem. Doszedł też do podobnych wniosków. To był ostatni moment na szybką ewakuację. – Co? – jęknął Misiek. – Teraz? Przecież zabawa dopiero się rozkręca. – Wydaje mi się, że aż za bardzo. – Jose poprawił swoją skórzaną kurtkę, spod której wystawała kabura z laserowymi pistoletami. Barman zerknął na niego i się uśmiechnął. Małe pistoleciki Pikadły nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Widział większe. Jose Pikadło nie wyobrażał sobie wyjścia na Satelę w skafandrze Gwiezdnego Wojownika. Na pokładzie musiał ubierać się jak wieśniak, ale na mieście wolał nie afiszować się swoim pochodzeniem. W dzisiejszych czasach bycie Ziemianinem było passé. Oznaczało, że przodkowie nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy lub rozsądku, aby uciec z ginącego świata. Młody mężczyzna nie zamierzał się przyznawać do żadnej z tych rzeczy. Ojcem Jose był Polak – Ignacy Pikadło. Jeden z najznamienitszych nawigatorów w historii Ziemi. Potra ł namierzyć niemal wszystko. Sonary, radary oraz hiperhiposonaroradary jego autorstwa i produkcji zdominowały rynek w całym Układzie Słonecznym. Mimo sławy i zarobionych na sprzęcie pieniędzy ojciec nie chciał opuścić planety. Nie przekonały go do tego nawet wielomilionowe kontrakty podsuwane mu z innych planet. Ignacy poznał pewną gorącą Hiszpankę, która złamała mu serce i zostawiła syna – czarnookiego i czarnowłosego diabełka. Ojciec postanowił wychować go w ojczyźnie, aby wyplenić pełną temperamentu Carmen z jego duszy. Nie udało się. Jose był jak czystej krwi Latynos. Uwielbiał się podobać i uwodzić piękne kobiety. A jak powszechnie wiadomo, uwodzenie nie wychodzi zbyt dobrze, gdy ma się na sobie niekształtny skafander w kolorze, kolokwialnie mówiąc, gównianym, z wyszytą nazwą Gwiezdny Wojownik… Znacznie lepiej działała skórzana kurtka i laserowe pistolety. Nie trzeba było nawet umieć nimi strzelać. I Jose nie umiał. Był za to zafascynowany bardzo starą serią filmów. Powstały jeszcze przed wojną. Cały jego strój był wzorowany na stylu jednego z głównych bohaterów. Gwiezdne Wojny były jedyną niemodną w nowożytnych czasach rzeczą, bez której nie mógł żyć Jose. Okleił on swoją kabinę na statku zdobytymi cudem plakatami przedstawiającymi Harrisona Forda przebranego za Hana Solo. Nawigator zauważył, że jego wygląd nie robi wrażenia na barmanie. Westchnął ciężko, ale ani trochę się nie zdziwił. Można nawet powiedzieć, że był do tego przyzwyczajony. Barman był co najmniej metr od niego wyższy. Jose postanowił nie mieszać się więcej do kon iktu pomiędzy dużym barmanem a dużym mechanikiem. Złapał za skrzynkę z narzędziami Miśka i skierował się w stronę drzwi. – Poczekam na zewnątrz! – krzyknął przez próg i tyle go widzieli. Dok zbaraniał. Nie sądził, że kolega ich zostawi. A raczej, że zostawi go na pastwę wściekłego barmana i pijanego Miśka. Złapał Roberta za ramię i lekko ścisnął. – Może już pójdziemy? – zaproponował. – Nie przesadzaj – zbył go Misiek. – Panie barmanie! Składam reklamację. Pana piwo było
rozcieńczone. Nie zapłacę za nie. – Taaak? A mnie się wydaje, że pan astronauta mi zapłaci. I to nie tylko za swoje piwo, ale też za piwo kolegi, który uciekł za drzwi. Dok wyjął z kieszeni portfel. – Ja zapłacę za wszystkich – zaoferował. Misiek lekko go odepchnął. – Spokojnie, Dok, dam sobie radę. Barman zatarł ręce wielkości bochnów chleba. Piwo rzeczywiście było rozwodnione. Jednak nie aż tak bardzo, aby lekko odurzony Misiek dał radę pokonać barmana. Nie minęło kilka chwil, a wywalono go za drzwi baru. Na pamiątkę zostało mu podbite oko i kilka siniaków. Dok zapłacił za wszystkie piwa oraz dodatkowo odszkodowanie za zniszczone podczas walki stoły i krzesła i podążył za kolegą. Nie martwił się stratą pieniędzy. Pesymistycznie uznał, że i tak nie będą mu potrzebne po śmierci, a spelunie Pod Zgniłym Marsjaninem przydałby się generalny remont. Dok i Misiek spotkali na ulicy Jose, który flirtował z jakąś skąpo odzianą dziewczyną. – Wracamy na statek – oznajmił niezadowolony Stefan. – Z tobą w ogóle nie ma zabawy. Po co mu płaciłeś? – dziwił się Robert, pocierając posiniaczoną brodę. – Wolałem, żeby mnie nie bił – wyznał w odpowiedzi lekarz. – Jose! – wrzasnął Misianowski, nie zwracając na niego uwagi. – Ta pani będzie chciała rekompensaty za swój czas!!! Dok zdziwił się słownictwem kolegi. Nie podejrzewał go o używanie takich skomplikowanych słów jak „rekompensata”. Może jeszcze będą z niego ludzie? – To kurwa!!! – dokończył mechanik. Kobieta wykrzywiła usta, machnęła na nich ręką i odwróciła się na pięcie. Jej ciało chwiało się niebezpiecznie w wysokich szpilkach na krzywych płytach chodnika. Trzech mężczyzn przez chwilę podziwiało jej balansujący krok i króciutką spódniczkę, spod której wyłaniały się przy każdym kroku krągłe pośladki. – Naprawdę to była prostytutka? – zdziwił się Jose, podchodząc do kolegów. – Masz jeszcze mleko pod nosem, chłopaku. Jasne, że to prostytutka. Uwierz mi, nie na jednej ciemnej uliczce piwo piłem. One wszędzie wyglądają tak samo. – Chodźmy po to działko nuklearne i wracajmy na statek – poprosił Strzykawka, mając już wszystkiego dość. Był w tak podłym nastroju, że nawet podziwianie uroków prostytutki nie zdołało poprawić mu humoru. – Daj spokój, Dok. Jose zwrócił nam uwagę na to, że jesteśmy w dzielnicy rozkoszy. Żal byłoby z tego nie skorzystać. – Misiek, jesteś pijany w sztok… – No i co z tego? Robert ruszył żwawym krokiem w ciemność. Nie chcąc go zgubić, pobiegli za nim. Nagle tuż przed nimi przemknęła jakaś kobieta. Jedwabny czerwony materiał w kwiaty unosił się za nią na wietrze. Misiek gwałtownie się zatrzymał. – Widzieliście? – zapytał. – Ktoś przebiegł. – Jose wzruszył ramionami. – Nie ktoś. – Robert złapał go za poły skórzanej kurtki i uniósł pół metra w górę. – To była ONA! – Jaka ona? – pisnął mężczyzna. Nikt nie wiedział, że Misiek miał swój mały sekret. Gdy był młody, na swojej drodze spotkał Cygankę. Wywróżyła mu z ręki, że pozna piękną kobietę, która będzie miała na sobie czerwony szlafrok. Ta kobieta miała mu być przeznaczona. Misiek podczas wróżenia nie był zbyt trzeźwy, ale słowa Cyganki wydały mu się prorocze. Uwierzył w nie głęboko i od tamtej pory poszukiwał kobiety w czerwonym szlafroku. Jak łatwo zgadnąć, wiele kobiet ma w swoich garderobach czerwone szlafroki. Mimo to Misiek uważał, że każda może być NIĄ.
W tym czasie leczył się z seksoholizmu w klinice uzależnień, ale to już inna opowieść. – To ONA – powiedział wstrząśnięty i beknął. – To kobieta w czerwonym szlafroku. Musimy ją dogonić!
7. Przez pierwsze kilkanaście metrów Misiek biegł, trzymając Jose za przód kurtki. Dopiero potem zorientował się, że coś chyba jest nie tak, i rzucił nim o ziemię. – Szybciej! – ryknął głębokim basem. Biegli jeszcze kilka chwil. Robert rozpędził się, pochylając do przodu głowę. Przypominał rozwścieczonego byka atakującego toreadora. Niespodziewanie czerwony szlafrok zniknął z pola ich widzenia. Wyhamowali gwałtownie, rozglądając się na boki po za-tłoczonej ulicy. Przechodnie przyglądali się im zaciekawieni. Zasapany Dok zatrzymał się tuż obok Misianowskiego i zapytał: – Za kim biegniemy? – Za kobietą w czerwonym szlafroku – wyjaśnił Misiek, któremu w trakcie biegu wywietrzało już trochę alkoholu z głowy. – Musimy ją dogonić! – Dlaczego? – Bo… – Robert nie chciał ośmieszyć się przed kolegami. – Bo tak. – Misiek, chodźmy odebrać działko i wracajmy na statek. Proszę. – Stefan Strzykawka nie miał już siły do większego od siebie kolegi. – Pobiegła chyba w tamtą stronę. – Jose wskazał kierunek. – Tam są hale przylotów dla statków transportowych. To akurat po drodze. – W takim razie w drogę, panowie! – zakomenderował Misiek. Pikadło puścił oko do Strzykawki. Tak naprawdę nie miał pojęcia, w którą stronę pobiegła tajemnicza kobieta. Niemniej jednak dzięki temu wszyscy byli szczęśliwi. *** Tymczasem księżniczka Sisi ocknęła się ze swojej drzemki dla urody. Zdziwiła się, bo statek się nie poruszał. Była pewna, że gdy zamykała oczy, podskakiwał jak zając i wszystko wywracało się do góry nogami. Coś było nie tak. Wstała z kartonowych pudeł i przeciągnęła się. Przez całą podróż coś ją uwierało. Zmartwiła się, że będzie miała od tego siniaki. Szarpnęła za karton, żeby zobaczyć, co wywożono z jej księstwa. Bardzo się zdziwiła, gdy zobaczyła, że pudło podpisane jako monitory ciekłokrystaliczne kryło w sobie kilkanaście karabinów maszynowych. Wzięła jeden z nich do rąk i wycelowała w rządek kartonów. Celownik był bardzo precyzyjny. – Dziwne – mruknęła. – Chyba musieli pomylić się w fabryce. Odłożyła na miejsce karabin i rozejrzała się po innych towarach eksportowych. Nie znalazła żadnego telewizora, komputera ani odtwarzacza, pomimo że wszystkie pudła były tak oznaczone. Podeszła do wyjątkowo starannie opakowanego kartonu. Unosił się w powietrzu. Dookoła niego rozpięta była przenośna sieć nieważkości. W taki sposób przewożono tylko bardzo drogie rzeczy. Przenośna sieć nieważkości zżerała strasznie dużo prądu. To musiało być coś niezwykle wartościowego i delikatnego. Żeby wydobyć tak zapakowany i zapieczętowany przedmiot, należało mieć specjalną kartę dostępu, którą przykładało się do wytworzonej sieci. Wtedy sieć odblokowywała się i można było bezpiecznie wyjąć zawartość przesyłki. Sisi tupnęła kilka razy, zastanawiając się, jak się dowiedzieć, co jest w środku. Nie miała zbyt wielu pomysłów. Wzruszyła ramionami i podeszła bliżej, a następnie nie przejmując się zasadami BHP, wyszarpnęła wtyczkę z sieci. Karton wielkości pudełka na buty uderzył z łoskotem o podłogę. Ukucnęła przy nim i podniosła pokrywkę. W środku leżał złoty przedmiot przypominający miniaturowe berło. Tuż pod gałką na jego szczycie umieszczono mały czerwony przycisk. Księżniczka
nie wiedziała, czym jest tajemniczy przedmiot. Spodobał się jej. Postanowiła go zatrzymać, żeby przypominał o Tytanie i księstwie, które opuściła. Wsunęła błyskotkę do kieszeni sukni. Statek się nie poruszał. Wyglądało na to, że dolecieli do Sateli. Poczuła przyjemne podniecenie. Jej przygoda właśnie się rozpoczynała! Teraz musiała jeszcze tylko znaleźć swojego bohatera. Skierowała się do drzwi, które były otwarte, gdy wślizgiwała się tu ostatnim razem, teraz jednak zamkniętych na głucho. Zmarszczyła nos. Jak miała stąd wyjść? Zaczęła obmacywać ścianę w pobliżu drzwi w poszukiwaniu jakiegoś terminala lub zwykłej klamki. Niczego takiego nie mogła jednak znaleźć. Uderzyła pięściami kilka razy w metal, ale nie wywołało to żadnego efektu. Pomyślała, że jeśli będzie tak robić, to połamie sobie paznokcie. Zdecydowanie wolała tego uniknąć. Postanowiła więc zrobić to, co wychodziło jej najlepiej, i w tym czasie zastanowić się nad innym rozwiązaniem. – POMOCY! – krzyknęła. – RATUNKU! *** Dok poczuł ulgę, gdy pracownik hangaru powiedział mu, gdzie zatrzymał się statek transportowy z Ziemi. Już niedługo wrócą na Gwiezdnego Wojownika i będzie mógł położyć się w swoim łóżku w oczekiwaniu na śmierć spowodowaną spotkaniem z asteroidą. Stefan Strzykawka nie był optymistą. Od zawsze żył w przekonaniu, że zginie w wyjątkowo bolesny i nieciekawy sposób. Teraz przynajmniej wiedział, kiedy to się stanie. Paradoksalnie przynosiło mu to pewien rodzaj ulgi. – Gdzie ona się podziała? – Misiek był niepocieszony. – Ale o co w zasadzie chodzi z tym czerwonym szlafrokiem? – dopytywał Jose. – O nic – burknął mechanik. Jose zrobił kółko palcami przy skroni i uśmiechnął się znacząco do Doka. Daleko przed nimi, na końcu hangaru, stał statek transportowy z Ziemi. Był to bardzo stary model nieużywany w całym Układzie od dziesiątków lat. Trzeciej planety od Słońca nie było jednak stać na lepszy sprzęt. Gdyby było inaczej, nie lecieliby na ratunek planecie rzęchem, jakim niewątpliwie był Gwiezdny Wojownik. Hangar był olbrzymi. Jose rozglądał się zaciekawiony. Statki transportowe – w przeciwieństwie do podróżnych, takich jak ich – nie dokowały do długich macek Sateli. Zajmowały przestronny hangar dostawczy, z którego łatwo było wypakowywać towary. Planety, z których przylatywały statki, łatwo było poznać po sygnaturach mocowanych na kadłubach. Nie używano tablic rejestracyjnych. Pojazdy oznaczano kolorami i symbolami. Na przykład statki pochodzące z Ziemi miały na niebieskim tle narysowane drzewko. Statki marsjańskie zaś, zgodnie ze starymi tradycjami, oznaczano humanoidalną postacią zielonego ludzika na czerwonym tle. Nikt nie obsługiwał ziemskiego transportowca. Widocznie mieli wykupioną tylko miejscówkę postojową. Tuż obok był zaparkowany piękny i nowoczesny statek z Tytana. Przewoził głównie sprzęt elektroniczny, towar eksportowy Księstwa Macrosoft. Przy nim uwijali się spoceni pracownicy, pucując szyby i opróżniając dziesiątki ładowni. Co chwila zerkali niespokojnie na zaparkowany zbyt blisko transportowiec z Ziemi. Najwyraźniej bali się, żeby coś z niego nie odpadło i nie uszkodziło ich statku. – Zobaczcie, jaki wspaniały. Gdybyśmy my mieli taki sprzęt… – wymruczał basem Misiek. Zafascynowani, nie zważając na ostrzegawcze spojrzenia obsługi, podeszli bliżej. Robert dotknął kadłuba. Był gładki niczym szkło. Blacha pokrywająca Gwiezdnego Wojownika miała mnóstwo wgnieceń od bliskich spotkań ze śmieciami szybującymi w przestrzeni, małymi skałami i odłamkami asteroid. W przeciwieństwie do tego cudu techniki Gwiezdny Wojownik nie miał specjalnego pola siłowego, które odpychało wszystko, co znalazło się zbyt blisko ściany statku. Misiek wyczuł delikatną wibrację metalu. Zupełnie jakby coś uderzało w ścianę. Jose nadstawił ucha. – Słyszycie coś? – zapytał. – Jakby jakiś stukot – mruknął Dok.
– Co to? To może być poważna usterka maszyny. Misiek, trzymając dłoń na metalu, ruszył na tył statku, na którym znajdowały się jeszcze nieotwarte przez pracowników ładownie. – Dobiega jakby gdzieś stąd – mruknął. – Misiek, to nie jest twój statek – usiłował przemówić mu do rozsądku Dok. – Nie powinien w ogóle cię obchodzić. Zaraz zleci się obsługa i wszystkim nam się przez ciebie dostanie! Robert, wiedziony nagłym instynktem mechanika, nie zwrócił na te słowa uwagi. Obudziło się w nim poczucie misji. Musiał znaleźć usterkę i ją usunąć. Nie mógł dopuścić do tego, żeby coś się stało takiej pięknej maszynie. – Zaraz ktoś nas zatrzyma za wtargnięcie na teren prywatny. – Dok widział wszystko w najczarniejszych barwach. Stukot był coraz donośniejszy. – To tu! – krzyknął Jose, przykładając ucho do gładkiego metalu. Misiek zapukał grubymi kłykciami w metal. Po drugiej stronie zapadła cisza. – Bo zacznę wierzyć, że naprawdę jesteś dobrym mechanikiem – stwierdził szczerze zdziwiony Dok. Nagle rozległo się stukanie o metal. Trzy krótkie stuknięcia, trzy długie i znowu trzy krótkie. – Tam ktoś jest i potrzebuje pomocy! – Głos Roberta zadudnił głośnym echem. – To sygnał SOS! – Chyba nie powinniśmy… – mruknął Dok. – To ładownia statku transportowego. NIE NASZEGO statku. – Potrzebują pomocy, to pomożemy. – Trzydniowy za-rost Miśka nie ukrył uśmiechu zadowolenia z siebie. – Poza tym już usłyszeli, jak stukamy. Głupio by było teraz uciec. Spojrzał na skomplikowany elektroniczny panel umieszczony obok drzwi. Bardzo szybko postanowił go nie dotykać. Podszedł do długiej na metr dźwigni służącej do awaryjnego otwierania luku bagażowego. Przeciągnął się i złapał za wysięgnik mający otworzyć masywne drzwi. Misiek nadął się i poczerwieniał na twarzy, ale drzwi ani drgnęły. – Może jakimiś narzędziami? – zaproponował Jose i wskazał na niesioną skrzynkę mechanika. – Nie. – Misiek się skrzywił. – Za dużo elektroniki. Jeszcze uruchomimy jakiś alarm albo system eliminujący intruzów. Jest prostszy sposób. Czysta mechanika. Zaparł się obiema nogami o kadłub i szarpnął dźwignię. Na jego czole żyły pogrubiły się z wysiłku. Po twarzy zaczęły płynąć krople potu. Jose stał z otwartymi ustami, patrząc, jak olbrzym powoli porusza dźwignią, którą zapewne otwierało się za pomocą mechanicznego ciągnika. Ukryte zapadki po kolei zaczęły odskakiwać. Drzwi powoli się otwierały. Nagle gwałtownie odskoczyły i Robert poleciał z luźnym ramieniem dźwigni na ziemię. Głośny huk metalowych drzwi uderzających o metalową podłogę musiał zaalarmować pracowników hangaru. Chmura pyłu uniosła się, zasłaniając wszystkim widok. Dok zaczął kasłać. Przestraszył się, że dostanie pylicy płuc. Na wszelki wypadek się odsunął. Gdy kurz opadł, oczom mężczyzn ukazała się drobna, piękna kobieta w różowej jedwabnej wymiętej sukni. Jej włosy były zwinięte w dwa obwarzanki. Stała na szeroko rozstawionych nogach, a w dłoniach dzierżyła długi, gruby walec z metalu, przypominający bazookę, którym wcześniej musiała uderzać o kadłub. Sisi dostrzegła tylko jednego mężczyznę. Ubrany był w skórzaną kurtkę, spod której wystawały kabury dwóch pistoletów laserowych. Miał niezwykle interesującą twarz i białe równe zęby. – Leia – Jose szepnął imię jednej z postaci ulubionej serii science fiction. – Bohater – szepnęła księżniczka. – Ochroniarze… – mruknął Dok, unosząc do góry ręce. Nie chciał, aby go niechcący postrzelono. Wolał od razu wszystkim udowodnić, że nie jest niebezpiecznym napastnikiem. Pracownicy hangaru razem ze spanikowanymi przewoźnikami z Tytana przybiegli do drzwi ładowni. Wszyscy wymierzyli pistolety laserowe w domniemanych złodziei. – NIE RUSZAĆ SIĘ!!! – ryknął jakiś niski facecik z twarzą ukrytą za odbijającym światło hełmem. – Hola, hola. – Misiek wstał i uniósł ręce. – My tylko pomagaliśmy tej pani. Usłyszeliśmy jakieś dziwne dźwięki z wnętrza ładowni. Okazało się, że to sygnał SOS w alfabecie Morse’a.
– Jasne – prychnął mężczyzna w ubraniu z emblematem Księstwa Macrosoft. – To szczelnie zamknięta ładownia międzyplanetarnego statku. Nikogo żywego nie było w środku. – Ja tam byłam. – Kobieta zeskoczyła na płytę hangaru i poprawiła włosy. – Jestem księżniczka Sisi Karolina Julia Wiktoria Margo Macrosoft. Macie natychmiast opuścić broń. Po chwili ciszy wszyscy ryknęli gromkim śmiechem. Nikt jej nie uwierzył. Było to spowodowane kilkoma czynnikami. Po pierwsze, jak powszechnie wiadomo, członkowie rodziny królewskiej nie podróżują statkami transportowymi, po drugie, księżniczka na pewno byłaby czystsza, a po trzecie, ładownia, w której rzekomo się znajdowała, była zapieczętowana, ponieważ przewoziła pewien bardzo ważny sprzęt. Gdy pracownik Księstwa Macrosoft wyjaśnił to dziewczynie, odwróciła się i zerknęła do wnętrza statku. – Faktycznie – stwierdziła. – Przez całą podróż zastanawiało mnie, po co ojciec wysłał na Satelę kilkadziesiąt skrzyń broni i dział. Przecież my produkujemy komputery! Uniosła wyżej bazookę i przyjrzała się jej dokładniej. – Cisza – syknął pracownik i wymierzył pistolet w jej głowę. – Jesteście aresztowani. Zostaniecie przewiezieni do więzienia na jednym z księżyców Saturna. Tam staniecie przed sądem za zdradę i odpowiecie przed władcą Księstwa Macrosoft. Księżniczka po dokładnych oględzinach bazooki wycelo-wała właściwy koniec we wściekłego służbistę. W razie czego wolała nie strzelić za siebie do ładowni pełnej materiałów wybuchowych i prochu. – Natychmiast odłóż broń! – rozkazał jej pracownik. – Zaraz, zaraz – zaprotestował mężczyzna zatrudniony w ochronie hangaru. – Znajdujemy się na terytorium Sateli. Jeżeli ci przestępcy mają zostać przez kogokolwiek zatrzymani, to tylko przez nas. – Ta sprawa was przerasta – skwitował pracownik. – Naruszyli naszą tajemnicę państwową. Zostaną poddani ekstradycji. – Ale w tym celu to my musimy ich aresztować! – Nie widzę związku – upierał się pracownik. Misiek zerknął na Sisi i westchnął. Nie miała na sobie czerwonego szlafroka. Poza tym była dla niego za młoda. Wolał dojrzałe kobiety, które wiedziały, jak radzić sobie z mężczyznami. Jose za to nie mógł oderwać od niej wzroku. Była bardzo podobna do głównej bohaterki jego ulubionego filmu. Miała identyczną fryzurę. No i z tego, co usłyszał, była księżniczką! Strzykawkę natomiast cieszył rozwój sytuacji. Bardzo mu się spodobało, że zostanie zatrzymany i nie będzie mógł wrócić na pokład Gwiezdnego Wojownika. Może jednak nie umrze tak szybko, jak podejrzewał? Sisi zaczynała się nudzić. Przygoda powoli przestawała jej się podobać. Przez chwilę poczuła nawet wstyd. Rodzice na pewno się o nią martwili. Miała co prawda jeszcze młodszą siostrę, którą można było szybko wydać za mąż, ale to Sisi przysługiwało pierwszeństwo. Ciekawe, czy mama za nią tęskniła? No i co powie prasa na to całe zdarzenie? Czy przyniesie hańbę swojej rodzinie? Zmartwiona księżniczka poczuła się jak w nierealnym świecie. Ścisnęła bazookę, jakby była jedyną rzeczą, która należała do tej rzeczywistości. – Chcę do domu – szepnęła zasmucona. Misiek także znudził się sytuacją. Postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. I to dosłownie. Złapał niskiego ochroniarza hangaru i rzucił nim w pozostałych uzbrojonych pracowników, którzy upadli niedaleko Sisi. Dziewczyna krzyknęła przerażona i nieopatrznie wcisnęła guzik na bazooce. Pocisk świsnął nad głowami mężczyzn. Misiek, widząc lecący pocisk, nie myślał wiele i chwycił swoją torbę z narzędziami, a następnie wziął nogi za pas, krzycząc: – Uciekajcie! Pocisk wbił się w kontenery załadunkowe i nastąpił wybuch. Fala uderzeniowa powaliła wszystkich na ziemię. Sisi została zdmuchnięta do wnętrza statku transportowego. Ogłuszeni pracownicy pojękiwali, leżąc na ziemi. Jose jako pierwszy podniósł głowę i rozejrzał się. Po Miśku nie było śladu. Zdążył uciec, zanim
pocisk wybuchł. Stefan Strzykawka leżał niedaleko i zasłaniając sobie dłońmi oczy, powtarzał pod nosem: – Zaraz umrę, zaraz umrę, zaraz umrę… Pikadło podniósł się niepewnie i podbiegł do księżniczki. Przeskoczył nad mamroczącymi ochroniarzami i wyciągnął w jej stronę dłoń. Twarz Sisi promieniała z radości. Najprawdopodobniej jej uśmiech szczęścia był spowodowany dość mocnym uderzeniem w tył głowy o skrzynię wypełnioną granatami, jednak nie należy teraz skupiać się na tym nieistotnym szczególe. Najważniejsze, że księżniczka była szczęśliwa. Jej bohater przybył, aby ją uratować. Szczerze mówiąc, Sisi nie podejrzewała, że aż tak szybko go spotka. Myślała, że będzie musiała go szukać na Sateli. A tu taka niespodzianka! Złapali się za ręce i pobiegli za Miśkiem. Dok był w rozterce. Jeżeli ucieknie, to będzie musiał lecieć i zniszczyć asteroidę. Jeżeli jednak się nie podniesie i nie pobiegnie przed siebie, to zostanie aresztowany i jako jedyny sprawca zamieszania wysłany na Tytana. Usilnie starał sobie przypomnieć, czy stosuje się tam karę śmierci. Na wszelki wypadek postanowił jednak ruszyć w ślady kompanów. Misiek kierował się okrężną drogą w stronę transportera z Ziemi. Miał nadzieję, że zgubi pogoń pomiędzy kontenerami z towarami. Jego nadzieje nie okazały się płonne. Zgubili się wszyscy, łącznie z Miśkiem. Zatrzymał się zaskoczony. Nikt za nim nie biegł – ani ochroniarze, ani kumple. Dookoła nie było żywej duszy. Nie miał pewności, ale chyba podczas szaleńczej ucieczki przed pociskiem minął statek transportowy z Ziemi. Niejeden raz widział takie pociski na lmach poglądowych w wojsku i wiedział, czego się spodziewać. Wolał nie być w pobliżu wybuchu. Westchnął ciężko i powolnym krokiem ruszył przed siebie w nadziei, że znajdzie drogę. Labirynt kontenerów na Sateli był dla niektórych (zwłaszcza złodziejaszków) istnym rajem. Cały czas dostawiano nowe, a stare zabierano. Były też takie (najbardziej tajemnicze), które wzięły się nie wiadomo skąd i po które nikt nigdy się nie zjawiał. O kontenerach w hali transportowej Sateli krążyło wiele legend. Było też kilka opowieści mrożących krew w żyłach. Podobno dekadę temu kilku całkiem zdolnych złodziei straciło życie podczas próby kradzieży. Otworzyli kontener, w którym krył się jakiś dziwny stwór. Czterech złodziei rozszarpał na miejscu. Piąty ledwo zdołał zbiec, wynosząc ze spotkania tylko kilka szarpanych ran. Kilka tygodni później podczas popijawy w jednym z okolicznych barów zaczął skarżyć się na niespodziewany ból brzucha. Można sobie wyobrazić zdziwienie klientów baru, gdy ze środka ciała mężczyzny wyskoczył miniaturowy potwór! Od tamtej pory nie widziano ani tajemniczego kontenera, ani równie tajemniczych stworów. Historia obrosła mianem kosmicznej legendy. Na szczęście Misiek nie znał tej historii i raźnym krokiem szedł przed siebie po zacienionym labiryncie. Nagle niedaleko przed nim ktoś przeszedł pomiędzy kon-tenerami. Robert Misianowski mógłby przysiąc, że dostrzegł czerwony materiał. Jego tajemnicza kobieta się znalazła! Przyspieszył, żeby jej nie zgubić. Ufarbowane na oletowo włosy falowały nad jedwabnym materiałem w kwiaty. Kobieta zdawała się go nie widzieć. Zaaferowana biegła przed siebie. Ciężkie kroki Miśka dudniły o metalową podłogę hangaru, ale dźwięk znikał we wszechobecnym hałasie. Jeden ze statków transportowych wzniósł się w górę, wyrzucając z silników wielkie ilości białego dymu. Robert rozkaszlał się i zatrzymał. Kobieta ponownie zniknęła.