Anulenka1981

  • Dokumenty277
  • Odsłony11 168
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów491.0 MB
  • Ilość pobrań7 192

Nekroskop 11 - Najeźdźcy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 11 - Najeźdźcy.pdf

Anulenka1981
Użytkownik Anulenka1981 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 19 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

NEKROSKOP XI WYDZIAŁ E Brian Lumley Najeźdźcy Tłumaczenie: Robert Palusiński Tytuł oryginału : Necroscope : Invaders Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciół i czytelników, którzy od dawna obcują z moimi książkami, co, mam nadzieję, potrwa jeszcze długo... 1 DTP by SHADE

Prolog Jethro Manchester zbudował w Xanadu kopułę rozkoszy, a właściwie kasyno o nazwie „Kopuła Roz- koszy”. Jednak miało to miejsce przed laty i od tego czasu szczęście odwróciło się od Manchestera. Obecnie zarówno kasyno, jak i ośrodek sportów górskich w Xanadu należał do Arystotelesa Milana. Nowy właściciel postanowił wprowadzić pewne zmiany w wyglądzie budynków. Kasyno faktycznie było wielką kopułą wykonaną ze szkła i chromu zlokalizowaną na płaskowyżu w au- stralijskich górach Macphersona. Choć zaszło już słońce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego właściciela nie ustawały. Za kilka dni miało nastąpić otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuły mieściły się prywatne apartamenty Milana, który osobiście doglądał przebiegu prac. Jednak obecność Milana przeszkadzała Derekowi Hinchowi, a właściwie go denerwowała. Hinch był malarzem i dekoratorem wnętrz, jednak powoli zaczynał się czuć bardziej jak robotnik pra- cujący na wysokościach. Wewnątrz kopuły nie było tak źle... upadek nie groził poważnymi obrażeniami, gdyby popełnił klasyczną pomyłkę związaną z chęcią cofnięcia się o kilka kroków w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnątrz odległość od ziemi wynosiła jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a to budziło niepokój. Dzięki Bogu prace na zewnątrz zostały już zakończone. Ale żeby na czarno? Malować okna na czarno, i to po obu stronach? To nie miało żadnego sensu. Mr Milan musiał być jakimś ekscentrykiem, trochę pomylonym, tyle że strasznie nadzianym, a przez to potężnym. Do tego ta muzyka... pokręcona, przerażająca, niekończąca się muzyka! Na końcu długiego, skręcającego pod niewielkim kątem baru pokrytego mahoniową sklejką stała świe- cąca, stara szafa grająca. Kiedy Milan nie miał nic do roboty, siadał z drinkiem w ręku w fotelu obok szafy i słuchał muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwało to bez końca. Hinch siłą rzeczy był także zmuszony do słuchania, co doprowadzało go do obłędu! Nie chodzi o to, że Hinch nie lubił swojej pracy, bardzo chętnie ją wykonywał i to zlecenie bardzo mu odpowiadało, ale konieczność słuchania każdego kawałka po trzydzieści lub czterdzieści razy z rzędu przez siedem kolejnych nocy przekraczała jego możliwości. Dzięki Bogu robota miała się już ku końcowi! No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawdę nie można było pracować za dnia? Do diabła! Czy Milan, podobnie jak inni pokręceni milionerzy, nie mógł spać w nocy? No i psiakrew dlaczego musiał wysłuchiwać tej piekielnej muzyki właśnie podczas pracy? Co on tam teraz puszczał? Różne melodie zlewały się w głowie Hincha w jedną kakofonię. Nie bardzo wiedząc, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafił przewidzieć następny kawałek. Pan piękny-bogaty-po- pierdoleniec Milan włączał kolejne utwory według pewnego porządku. Dla Hincha był to jednak porządek wynikający z nieporządku, coś zbyt zagmatwanego, jak na sposób pojmowania Hincha. Aha, ten pamiętam - „Taniec Zorby”! Bazuki, szybkie bicie w bębny i Anthony pieprzony Quinn tańczą- cy na plaży! Grecki kawałek, który był równie stary jak maszyneria, która przywracała go do życia. Jeden z tych utworów, które nigdy nie umierają. Gdyby to zależało od Hincha, to uśmierciłby ten kawałek natychmiast! Kiedy tylko skończyła się melodia, Hinch bez cienia wątpliwości wiedział, co będzie następne. Był to blues z domieszką country and western, i ze słowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hin- cha... miłe w odbiorze, nawet kojące w pewnej mierze... o ile nie musiałbyś tego wysłuchiwać dziesiątki razy w ciągu wieczora! Jakiś stary Murzyn śpiewający o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegało na konieczności wysłuchiwania tego bez końca. - Więc nie podoba się panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwał się niski, ale łagodny głos. Było w nim coś z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana miały kocie cechy. Chwytając swoimi długimi palcami szklankę z drinkiem, przeszedł kilka kroków od baru i podszedł do otwartego okna, aby popatrzeć w ciemność nocy. Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyślał Hinch - to nie trzeba by otwierać tego pieprzonego okna! Zresztą i tak tam nie ma na co patrzeć. Na głos zaś odpowiedział: - Czyżbym coś mówił o muzyce? Często przy pracy mówię do siebie. Ale to nic ważnego. - Kurwa, oczy- wiście, że to coś ważnego! Mam już kompletnie dosyć ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby! Z wysokości dwunastu stóp spojrzał w dół na Milana. Stał na przesuwanym rusztowaniu i właśnie koń- 2 DTP by SHADE

czył zamalowywać ostatnią kwaterę okna. No i skończone: cała wewnętrzna powierzchnia, każda stopa kwa- dratowa setek stóp kwadratowych szkła, na które najpierw trzeba było nałożyć podkład, potem pomalować na czarno, a w końcu pokryć warstwą lakieru poliuretanowego, która stanowiła dodatkowe zabezpieczenie. Podwójnie zasrana robota! - Może za mało panu zapłaciłem? - odezwał się Milan, z chwilą gdy Hinch odłożył rolkę, wytarł ręce i zabierał się do schodzenia na dół. - Wynagrodzenie jest OK - odparł Hinch. Miał sześć stóp wzrostu, ale i tak musiał trochę podnieść głowę, żeby spojrzeć na twarz swego pracodawcy. - I chciałbym je zaraz otrzymać. Za całość pracy. - Skoro wynagrodzenie ci się podoba - powiedział Milan - to może chodzi ci o muzykę. A może chodzi ci o mnie? Czy ci się coś we mnie nie podoba? Kiedy mówił, Hinch uważnie się mu przyglądał. Arystoteles Milan był człowiekiem tego pokroju, że trzeba było spojrzeć na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mógł mieć czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Trudno było definitywnie określić wiek, ponieważ jego spojrzenie nosiło cechy pozaczasowe. Prawdo- podobnie miał sześćdziesiątkę, ale szprycował się drogimi małpimi hormonami czy czymś w tym rodzaju. Coś płynęło w jego żyłach, coś, co utrzymywało go w dobrej formie. Bogaty drań! Czy był kimś obcym? Nie trzeba było znać jego nazwiska, aby stwierdzić, że był Włochem z domieszką krwi greckiej. Miał długie, kruczo-czarne włosy zaczesane do tyłu, co uwydatniało wysokie czoło. Był przy- stojny; w typie śródziemnomorskim, który przyciąga do siebie stada kobiet. Hinch domyślał się, że sypialnia Milana roiła się od wszelkiego rodzaju młodych, pięknych, zepsutych niewiast. Miał mięsiste uszy i trochę dziwny nos, trochę zbyt płaski, jakby natura zanadto go cofnęła. No i noz- drza były zbyt duże. Także łuki brwiowe wznoszące się ponad zapadniętymi, czarnymi oczami... oczami, które najbardziej zadziwiały w wyglądzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budziły wątpliwości, ponieważ patrząc na nie pod kątem, można było dostrzec złote albo żółte przebłyski. Oczy sprawiały, że Milan był po- dobny do drapieżnego ptaka. Czy był przystojny? Być może Hinch się mylił. Był to raczej rodzaj magnetyzmu, coś dziwnego i obcego. Czy był typem śródziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowały do tego obrazu. Ten Milan był kimś szczególnym. Rodzajem zagadki. Kimś nieznanym o nieustalonym pochodzeniu. - Zapłacę po zakończeniu pracy - zagrzmiał niskim głosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skończona. - Co? - Hinch zmierzył go wzrokiem. Jednak trudno było kogoś takiego po prostu mierzyć. Milan był zbyt pewny siebie, a może zbyt pewny swoich śmierdzących pieniędzy? Hinch zauważył jednak, że pomimo góry zawszonych milionów w starciu wręcz dałby sobie z nim radę. Hinch był silnym, brutalnym zabijaką, zwy- cięzcą kilkunastu turniejów bokserskich. Milan zaś miał dłonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotów był się założyć o wszystko, że Milan nigdy nie poczuł pięści na swoim obrzydliwym nosie. Milan przekrzywił nieco głowę, spojrzał z zaciekawieniem i powiedział: - Najpierw poszło o muzykę, później problemy z pracą w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, że obrażasz mnie, a nawet śmiesz mierzyć swą siłę z moją. Niczym jakiś przeciwnik... tak jakbyś w ogóle mógł się ze mną mierzyć. A może to tylko zazdrość? Hinch zorientował się nagle, że choć pomyślał właśnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedział żad- nej z tych myśli. Nawet tej o muzyce! Czy to było tak oczywiste? Był już jednak zmęczony. Zmienił więc temat i zapytał: - To co z tą pracą do dokończenia? Mam nadzieję, że nie próbujesz się wymigać od zapłaty, co? - Sposób, w jaki to wypowiedział, a właściwie jak warknął, wyraźnie pokazywał, co może grozić w wypadku nie wypła- cenia umówionej kwoty. - Absolutnie nie - odpowiedział Milan. - Zapłata to jest coś, co na pewno cię nie ominie. Dostaniesz ją bez wątpienia. Ale na zewnątrz, trochę na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie mogę sobie poradzić z nadmiarem słońca. Moje oczy i skóra są zbyt delikatne. Tak więc światło może przejść poprzez okno, ale nie może dotrzeć do mnie. Musisz dokończyć pracę. Tak się umawia- liśmy, panie Hinch. Niech Bóg się nad tobą zmiłuje, popierdoleńcu! - pomyślał Hinch. Skierował się w stronę okna, ostroż- nie się przez nie wychylił i spojrzał w lewo. - Bóg? - odezwał się Milan, stojąc tuż za nim. - Twój bóg, panie Hinch? Hm, jeśli istnieje coś takiego - a jego sfera wpływów jest równie szeroka, jak pan przypuszcza - to mogę założyć, że zmiłował się nade mną dość dawno temu. 3 DTP by SHADE

- Co? - powiedział Hinch, zaskoczony nagłą zmianą głosu Milana. Milan zbliżył się i szczupłymi palcami mocno chwycił Hincha za rękę. Przysunął się jeszcze bardziej i z twarzą odległą zaledwie o kilka cali, z uśmiechem na ustach syknął: - Raczej nie przejmujesz się pan wyższymi sprawami, nieprawdaż, panie Hinch? Przejmujesz się niebiosami jeszcze mniej niż mną lub moją muzyką. - Krew by to zalała... - Hinch spojrzał w oczy, które bynajmniej nie były już czarne, ale całkowicie czer- wone i świeciły niczym latarnie! - Krew? - powtórzył za nim Milan głosem, który aż bulgotał z żądzy. Dyszał gorącym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jesteś tego wart! - Jezus Maria! - wysapał Hinch, głos uwiązł mu w gardle, bezskutecznie próbował się cofnąć. - A wołaj, kogo ci się podoba. - Milan nie przestawał dociskać go do krawędzi okna, kierując jednocze- śnie drugą rękę w stronę karku Hincha. - Nikt i nic ci już nie pomoże. - Jesteś popierdolonym obłąkańcem! - szarpnął się Hinch, próbując się wyrwać. Jednak uchwyt Milana był niewiarygodnie silny. - A ty jesteś... niczym! - powiedział Milan, próbując się uśmiechnąć, albo raczej można powiedzieć, że coś zagościło na jego twarzy. Hinch zobaczył to, ale nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: wargi odwinęły się do tyłu, zsuwając się z wydłużających się szczęk, zęby zaczęły się wydłużać, a nos odwinął się do tyłu, uwydatniając powiększone, obwąchujące, wielkie nozdrza. Z kącika ust Milana skapywała krew. Milan uwolnił rękę Hincha, zacisnął pięść i od dołu uderzył go pod żebra. Cios podniósł Hincha w po- wietrze. Jednocześnie Milan pchnął go do przodu i Hinch, tracąc równowagę, zaczął spadać z rusztowania. Hinch poleciał, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom niżej zahaczył o barierkę i zawisnął częściowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowało się jakieś siedem, osiem stóp ponad nim. Hinch słyszał, jak Milan przeklina. Starając się stanąć na nogach, dostrzegł nad sobą potworną twarz! Milan z szybkością błyskawicy oderwał się od okna i zeskoczył na kołyszące się rusztowanie. Jego in- tencje były oczywiste. W chwili lądowania Hinch wymierzył mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycił go za stopę, prze- kręcił i złamał mu nogę w kostce, a następnie sięgnął długą ręką do gardła mężczyzny. Podniósł Hincha i prze- rzucił go przez barierkę. Hinch spadał. Wyglądał tak, jakby starał się czegoś złapać w trakcie lotu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że Milan coś jeszcze do niego mówi. Jednak nie był w stanie rozróżnić, czy słyszał głos, czy tylko szept rozbrzmiewający wewnątrz jego głowy. - Oto twoja zapłata - szepnął szalony głos. - Zapłata za zniewagę. Chciałeś, to masz! Uderzając głową o podłogę, Hinch umarł, jeszcze zanim ból mógłby dotrzeć do jego świadomości. Czaszka rozbiła się tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnętrzności czaszki zbryzgały posadzkę pomieszczenia. Straszna twarz na górze nie przestawała się uśmiechać... stopniowo przybierając ludzką twarz Arystote- lesa Milana. W końcu Milan wzruszył ramionami i mruknął pod nosem: - Chciałeś, to masz! Następnie wrócił do słuchania muzyki w samotności, gdzie żadna myśl z zewnątrz nie zakłócała mu więcej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu... Miejscowa gazeta opisała później nieszczęśliwy wypadek, jaki wydarzył się przy remoncie kopuły. Po- informowano także o wielkiej hojności Milana, który pokrył wszelkie wydatki związane z pogrzebem, a także złożył spory datek na ręce wdowy po Dereku Hinchu... CZĘŚĆ PIERWSZA Jak I „Zobacz stfora” Było gorąco jak diabli. Muchy wielkości paznokcia popełniały samobójstwo, uderzając w przednią szybę samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostały sto pięćdziesiąt mil za nimi. 4 DTP by SHADE

- No no - odezwał się Jake Cutter, ścierając palcami pot z czoła i strzepując palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu był zdjęty, a okna opuszczone, jednak gorący wiatr, który szarpał australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciągał tasiemki pod brodą, wcale nie dawał ochłody. Wydawało się, że ciągle zmierzają do środka paleniska. Rozciągająca się przed nimi droga, która właściwie była udeptanym szlakiem, wiła się jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzającego się krajobrazu. Za samochodem ciągnął się długi na milę ogon z kurzu i spalin. - To już twoje piąte „no, no” - odpowiedziała Liz Merrick. - Czy tak objawia się twoja gadatliwość? - A niby co mam powiedzieć? - nawet na nią nie popatrzył, chociaż większość mężczyzn nie mogłaby powstrzymać się od spojrzenia. - Czyż nie jest gorąco? Pewnie z czterdzieści stopni! Więcej nie potrafię powie- dzieć, bo nie dam rady szerzej otworzyć ust. Liz skrzywiła się. - Zastanawiam się, gdzie do diabła oni mieszkają? Chyba jest jeszcze dosyć daleko, co? - Słońce zaczyna zachodzić. Za jakieś pół godziny ochłodzi się. Zimno na pewno nie będzie, ale będzie można oddychać bez ryzyka usmażenia płuc - zauważył Jake. Odwróciła głowę, żeby popatrzeć na niego. Miał kanciastą twarz, mocne ręce trzymały kierownicę. Jake zupełnie zignorował jej spojrzenie. Wolał trzymać ją na dystans. Ona zaś pomyślała: - Rzeczywiście jesteśmy dziwną parą! Nagle podskoczyli na nierówności, co spowodowało, że Liz wróciła myślami na ziemię, natomiast jej ciało podskoczyło osiem cali do góry. - Jedź ostrożniej! - wyrzuciła z siebie Liz. Jake kiwnął głową, ale nie było w tym przeprosin, raczej brak obecności. Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią, a właściwie, jak zauważyła Liz, poza nią - na zachód, gdzie równolegle do drogi widać było rząd czer- wonych wzgórz. Nawet z daleka widać było, że wyżłobiono w nich dziury. To samo można było powiedzieć o otaczającej ich pustyni oraz o tej pożal się Boże drodze. - To byłe kopalnie. Kopalnie złota - powiedział Jake. - Złota? - Liz starała się ponownie znaleźć wygodną pozycję na fotelu. - Hm! - pomyślała. - Tak jakbym w ogóle przedtem wygodniej siedziała. - Znaleziono kilka samorodków w okolicy i wybuchła niewielka gorączka złota, ale niewiele więcej wy- dobyto - powiedział Jake. - Możliwe, że jest tu jeszcze trochę złota, ale najpierw musisz tutaj przeżyć, żeby coś wykopać. Ale to nie jest tego warte... - Ponieważ nawet bez tego wrednego El Nino było to piekielnie niegościnne miejsce do życia - dokoń- czyła za niego. - Właśnie - Jake w końcu popatrzył na nią. - Niezłe miejsce na spędzanie miodowego miesiąca. Nie powinnam się na to zgodzić - zażartowała. - Taa! - odpowiedział. Mrużąc oczy, skierował uwagę na owalne wzgórza, których szczyty stykały się ze złotą krawędzią słońca. - Mamy niski poziom paliwa - Liz dotknęła paznokciem wskaźnika. - Czy na pewno jest tutaj jakaś sta- cja benzynowa? - Zgodnie z mapą powinna być gdzieś blisko. Tylko ten potworny gorąc, zły stan drogi, zachód słońca i napięte nerwy sprawiały, że od czasu do czasu ulegała zdenerwowaniu. Co do Jake'a... no cóż, niewiele mogłaby o nim powiedzieć. Trudno było zauważyć, czy on w ogóle ma jakieś nerwy. - Stacja benzynowa? - spojrzał na nią ponownie. - Musi gdzieś tu być. Służy lokalnej społeczności. W tej okolicy mieszka około 0,9 osoby na obszarze stu mil kwadratowych! - Sarkazm Jake'a nie był skierowany w stronę Liz, dotyczył raczej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Co więcej, Liz odkryła w jego głosie coś nowego. Być może nie był całkowicie pozbawiony nerwów. Jednak jego brak poczucia humoru był irytujący. - Aż tylu? Naprawdę? - Przez chwilę miała ochotę przyłączyć się do chłodu Jake'a... ale tylko przez chwi- lę. Jednak zaraz wzruszyła ramionami. - Skąd ona by się tu wzięła? Chodzi mi o stację. - To pozostałość po gorączce złota - odpowiedział. - Rząd australijski dotuje takie miejsca, inaczej by nie przetrwały. To takie oazy, stacje dla przypadkowego wędrowca. Nie oczekuj zbyt wiele. Może butelkę ciepłego piwa - no i sam ją otwieraj... tak, wiem, że o tym wiesz - żadnego pożywienia, a jeśli zechcesz iść do toalety, to lepiej, żebyś się załatwiła, zanim tam dotrzemy. Jakąś milę przed nimi droga znikała: był to rodzaj optycznego złudzenia, podobnie jak drgające po- wietrze. W miarę jak wzgórza robiły się coraz wyższe, droga zaczynała wspinać się do góry, ale w stosunku do wzgórz wyglądało na to, że poruszają się po równej powierzchni. Jednak dźwięk silnika dowodził czego innego: 5 DTP by SHADE

land-rover pracował teraz ciężej. Minęła kolejna minuta i znaleźli się na szczycie wzniesienia. Jake zatrzymał samochód, oboje wysiedli i podreptali w przeciwnych kierunkach. Jake wrócił pierwszy. Kiedy Liz wróciła, stał w otwartych drzwiach i patrzył przez lornetkę na drogę przed nimi. - Widzisz coś? - spytała, jednocześnie podziwiając Jake'a stojącego na jednej nodze. Jego wąskie pośladki i biodra opinały jeansy. Jednak reszta ciała nie była wąska. Był wysoki, mniej wię- cej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, i miał długie nogi oraz ręce. Ciemnobrązowe włosy pasowały do brązo- wych oczu. Miał smukłą twarz i zapadnięte policzki. Może mógłby się lepiej odżywiać... jednak z drugiej strony dodatkowe kilogramy na pewno by go spowolniły. Miał wąskie, nawet okrutne wargi. Kiedy się uśmiechał, to nie można było mieć pewności, czy to na pewno jest wyraz poczucia humoru. Jego włosy były długie jak lwia grzywa i trzymał je związane z tyłu. Miał kanciastą szczękę, z lekko widoczną blizną po lewej stronie. Jego nos był złamany, co przypominało Liz nosy Indian amerykańskich. Miał szerokie ramiona i choć był szczupły, to pod brązową skórą widać było napęczniałe bicepsy. Co do ud, to Liz także wyobrażała sobie... - Stacja benzynowa - odpowiedział. - Na poboczu jest znak z napisem „Stacja przy starej kopalni”. Na prawo jest droga do dystrybutorów... a właściwie dystrybutora. A to co? Jeszcze jeden znak z napisem... co? - Zmarszczył czoło. - No co? - spytała Liz. - Z napisem „Zobacz stwora” - odpowiedział Jake. - Tyle że napisali s-t-f-o-r-a. Ha! Stfora... - pokręcił głową. - W okolicy nie widać żadnej szkoły - zauważyła Liz. Następnie przyłożyła dłoń do lewego policzka i zasłaniając się od promieni zachodzącego słońca, dodała: - Masz niezły wzrok. Te literki muszą być malutkie, nawet patrząc przez lornetkę. - To konieczność w wypadku snajpera - mruknął. - Musi mieć wzrok sto na sto. - Ale ty nie jesteś snajperem, nie jesteś też innym zabójcą. Już nie - przerwała raptownie, z chwilą gdy zdała sobie sprawę z tego, że może być w błędzie. Jednak teraz to na pewno co innego. Jake podał jej lornetkę, spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Patrząc przez szkła, Liz dopasowała ostrość, zobaczyła pojedynczy dystrybutor stacji benzynowej i stojący, a raczej chwiejący się przy nim barak, najwyraźniej wzniesiony bezpośrednio na skale. Droga omijała zabudowania i ciągnęła się dalej, znikając na północy. Kiedy Liz patrzyła przez lornetkę, Jake przyglądał się jej. Uznał, że jest to w porządku, gdyż nie wiedzia- ła, że na nią patrzy. To była dziewczyna - nie, kobieta - widok, który koił zmęczony wzrok. Ale Jake Cutter nie mógł patrzeć na nią w taki sposób. Kobieta już była, a po niej nic nie może się pojawić. Nigdy. Jednak gdyby istniała taka możliwość... to mogłaby mieć kształty Liz Merrick. Miała niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, wąską talię i pełne zaokrąglenia w miejscach, które mogłyby mieć znaczenie. Albo dla kogo miałyby znaczenie. Czarne jak noc włosy były krótko obcięte, „na chłopca”. Nie były to włosy Nataszy, również nogi były całkiem inne. Ale uśmiech Liz... musiał przyznać, że coś było w jej uśmiechu. Coś jak promień światła, promień, któ- rego Jake nie chciałby poznać, ponieważ wiedział, jak szybko światło może zgasnąć. Tak jak światło Nataszy... - Niezbyt zachęcające - zauważyła Liz, z trudem oddychając przez usta. - Słucham? - wrócił na ziemię. - Ten śmietnik. - Tak, to dobre określenie. To pewnie wejście do starej kopalni. Stąd nazwa „Stacja przy starej kopalni”. - Co o tym sądzisz? - spytała, kiedy wsiedli do samochodu. - Najlepiej nic nie sądzić - odpowiedział, a Liz mogła tylko przytaknąć. Przypomniał sobie, jak mało mu powiedziano. Starali się zatem nie myśleć i utrzymując ten stan, toczyli się w dół wzgórza do odległej o ćwierć mili „Stacji przy starej kopalni”... Kiedy zjechali z drogi i skręcili w kierunku baraku, pojawiło się elektryczne światło. Zaczął błyskać i bzyczeć jakiś znak, by w końcu okazać się migoczącym neonem. Przez brudne okna z wnętrza baraku świeciło żółte światło żarówek. W pradawnej rzecznej dolinie, wyschniętej od niepamiętnych czasów, wraz z zachodem słońca ściemniało się bardzo szybko, a nawet gwałtownie. Ochłodziło się, na pewno nie było zimno - nie w sytuacji, gdy pogodę tworzy El Nino - było jednak chłodniej. Kiedy podjechali pod dystrybutor, Jake pomógł Liz włożyć na siebie cienką bluzę safari i sięgnął do wnętrza samochodu po kurtkę dla siebie. Na zachodzie, ponad wzgórzami, wciąż widać było złotą poświatę. Jednak szybko ściemniało się i wokół zaczynał panować kolor sepii. Na wschodzie można już było zobaczyć 6 DTP by SHADE

błysk pierwszych gwiazd, które pojawiły się ponad czarnymi górami. Jakieś dwadzieścia pięć kroków na prawo od głównego baraku znajdował się mniejszy budynek wkopa- ny częściowo w ziemię. Tablica z napisem „Zobacz Stfora” wskazywała w tamtym kierunku. - Co to za stwór? - zastanawiała się głośno Liz. Jednak tym razem otworzyły się nagle drzwi i stała w nich jakaś postać. Postać udzieliła odpowiedzi na zadane pytanie: - A taki diabelnie śmieszny, zapewniam panią! - po czym właściciel niskiego, grobowego głosu pod- szedł, pokazując się w całej okazałości. - Trochę już późno, więc jak chce zobaczyć, niech weźmie latarkę. Żarówki się skończyły... albo je na- psuł. Światłem się on nie przejmuje, ten koleś, stfór. Czym dla was mogę służyć? Benzyny? Jake pokiwał głową i zsunął kapelusz do tyłu. - Tak, do pełna. - Ach! Jesteście Angolami? Zagubione wymoczki? Co to dalej będzie? - uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową. - Tylko żartowałem. Nie przejmujcie się mną. W gruncie rzeczy był to przyjaźnie wyglądający staruszek, raczej nieprzywykły do towarzystwa. Miał małe, świńskie oczka i twarz zarośniętą długą brodą. Kiedy odkręcał korek wlewu paliwa, chude nogi trzęsły się pod nim, jakby za chwilę miał się przewrócić. Starając się dodatkowo upewnić i przeprosić, dodał jeszcze: - Proszę się nie obrażać. - Nie ma sprawy - uśmiechnęła się Liz. Jake podziwiał ją: miała całkowicie niezaangażowany głos turyst- ki. - Czy możemy się czegoś napić? Za nami długa droga w upale, a przed nami jeszcze spory kawał. Jest może piwo? Ma pan piwo, prawda? - Czy kiedykolwiek spotkaliście Australijczyka - (w rzeczywistości powiedział Ostrylczyka) - który nie miałby pod ręką piwa? - starzec znowu szeroko się uśmiechnął, włączył pompę, podał węża Jake'owi, po czym ruszył do baraku, żeby pomóc Liz otworzyć wewnętrzne drzwi. - Niech się pani obsłuży po prostu. Stoją na półkach nad barem. Nie ma za bardzo wyboru. Właściwie tylko Fosters! Moje ulubione. A ponieważ większość piwa wypijam sam, dlatego taki wybór. - Dobrze - powiedziała Liz. - To także moje ulubione. Jake patrzył, jak wchodzą do środka, zmarszczył brwi, trzymając jednocześnie węża w ręce. Zaakcepto- wał coś takiego bez żadnego oporu. Krew by to zalała! Później... tylko że nalewanie paliwa do żarłocznego rovera wydaje się trwać wieczność. Zatem Jake nalał tylko trzy czwarte baku, odłożył węża na dystrybutor i starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ruszył do baraku śladem starego i Liz. Był wściekły na siebie, że stracił ją z oczu, choćby to trwało tylko chwilę. Spoj- rzała na niego tuż przed odejściem. Jej zielone oczy były troszkę zbyt wąskie, zanadto zaniepokojone. W środku jednak nie było tak źle, jak przypuszczał. Lub jak mogłoby być. Pustynny pył przykleił się od zewnątrz do okien, co przyciemniło światło i stwarzało mroczne wrażenie dla osoby patrzącej z zewnątrz. Ale w środku: mogła to być typowa stacja benzynowa znajdująca się w in- teriorze milion mil donikąd. Takie było pierwsze wrażenie Jake'a. Za bar służyła deska położona na dwóch beczkach. Za siedzenia służyły mniejsze beczki. Liz siedziała na jednej z nich, a stary podał jej zamknięte piwo, które trzymała w ręce. Musiała zapytać go o to, czy był tu sam, i teraz prawdopodobnie odpowiadał: - Sam? Ja? Nie, nie całkiem. A poza tym lubię być sam ze sobą. Kilku chłopaków mi pomaga. Teraz ich nie ma. Nie jest tak źle. No i jakiś dzień temu przejeżdżała tędy ciężarówka. - Ciężarówka? - zdziwiła się Liz. - Tutaj? Stary pokiwał głową. - Cholera wie, dokąd jechali! No właśnie! Wy dokąd jedziecie? Czego tutaj szukacie? Jake rozejrzał się po pomieszczeniu, podszedł do baru i poprosił o piwo... Stary, nie czekając na odpowiedź Liz, sięgnął po bu- telkę i podał Jake'owi. - Szybko się uwinąłeś! - powiedział. - Tylko dolewałeś? Tak szybko nie dałoby się napełnić całego baku. - Tak - odparł Jake. Wstrząsnął butelką i z wprawą popchnął kapsel kciukiem. Następnie zmienił temat, pozwalając, by ciepłe piwo pieniło się. - Nie masz w puszkach? - Podał butelkę Liz, wziął jej butelkę i powtórzył trick z podobnym rezultatem. Piwo miało sporo gazu. Butelki miały swój wiek, ale nikt ich wcześniej nie otwierał. - Puszki? Nie lubię - odpowiedział stary. - To tylko nowoczesne gówno! W butelkach jest lepsze. - Po 7 DTP by SHADE

czym odwrócił się do Liz. - Co mówiłaś? - Nic - odpowiedziała - to ty mówiłeś. Pytałeś, co tutaj robimy. - No właśnie - nalegał. - Potrafisz zachować tajemnicę? - uśmiechnęła się. Wzruszył chudymi ramionami, usiadł na beczce, mówiąc: - A niby komu mam powiedzieć? - Odwiedziliśmy krewnych w Wilunie i postanowiliśmy się pobrać. No i przyjechaliśmy tutaj, bo nie chcieliśmy, żeby nas ktoś znalazł. - Co ty powiesz? Miesiąc miodowy! Uciekliście i nie zostawiliście żadnego namiaru? Bez kontaktu, zupełnie sami na pustyni Gibsona. Ho, ho! Co za miejsce na miesiąc miodowy... - Dokładnie to samo mu mówiłam - zgodziła się z nim Liz, oskarżycielsko pokazując palcem na Jake'a. - Wybieramy się na północ, chcemy zobaczyć jeziora i... - Jeziora? - przerwał mu stary, marszcząc brwi. Chcecie zwiedzić jeziora? - Z zastanowieniem pokiwał głową i mruknął: - Wielkie rozczarowanie was czeka. - Tak? - Jake uniósł ze zdziwienia brwi do góry. Ale stary tylko się głośno roześmiał, waląc ręką w udo. - Jeziorowe rozczarowanie! - naśmiewał się. - Jeziora na północy. Niech mnie szlag! Jeziora powiadacie? Cha, cha! Samo błoto i sól. Nic więcej nie zostało. - No i dzikie zwierzęta! - zaprotestowała Liz. - Ano, to też - powiedział. - Co mnie to zresztą obchodzi. Mam tutaj w końcu własne dzikie zwierzęta. - Stwora? - zainteresował się Jake. - Właśnie, to on - stary pokiwał głową. - Chcecie go zobaczyć? Jake nie był już tak bardzo zainteresowany starym. Chciał jednak lepiej przyjrzeć się barakowi, a raczej temu, co było za nim czy też pod nim. Liz potrafiła wyczuć jego ciekawość, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał ją ukryć przed starym. Ponadto wiedziała, że i tak muszą sprawdzić to miejsce, więc postanowiła coś zrobić. Poza tym stary nie wyglądał na kogoś, kto mógłby stanowić zagrożenie. - Chciałabym go zobaczyć - powiedziała. - Co to za tajemnica? No i co to za stwór? Może to tylko jakiś zmutowany pies dingo, coś, co ma przyciągnąć podróżnych? - następnie zwróciła się do swojego partnera: - A co z tobą, Jake? Pójdziesz ze mną zobaczyć tę rzecz? Jake pokręcił głową i pociągnął z butelki. - Nie, dzięki. Ale jak chcesz zobaczyć jakiegoś parchatego kundla, to proszę bardzo. - Wypowiedzenie tych słów sporo go kosztowało. Niech to diabli! Mieli się nie rozdzielać. Miał nadzieję, że Liz wiedziała, co robi. W końcu zajmowała się tymi sprawami dłużej od niego. I to także wkurzało Jake'a; fakt, że ona tu dowodziła. - Latarka - powiedział stary, biorąc z półki ciężką, oblaną gumą latarkę i wręczając ją Liz. - Będziesz jej potrzebować. Trzymam go z dala od słońca, bo by mu zaszkodziło na oczy. Tam za barakiem jest już ciemno, a tam gdzie klatka, jest jeszcze ciemniej. Kiedy niepewnie rozglądała się dookoła i nie ruszała się, stary przechylił głowę i powiedział: - Och, po prostu idź za znakami, to wszystko. Liz spojrzała na niego, ścisnęła latarkę i odpowiedziała: - Chcesz, żebym poszła tam sama? - Ciężko się tam zgubić! - odparł. Ale po chwili podniósł się i odsunął od baru. - To ze starości. Nie chce mi się już chodzić. Ale ma pani rację, taka niewiasta nie powinna sama błąkać się w ciemnościach. Proszę trzymać się za mną, panienko. Za starym Bruce'em. - I poszli. Jake wyjął z kieszeni pager i włączył. Gdy Liz znajdzie się w opałach, wystarczy, że naciśnie przycisk i Jake będzie wiedział o kłopotach... i na odwrót. W tej grze było wielce możliwe, że on także wykona niewła- ściwy ruch. Tak sobie myślał, w chwili gdy odchodził od baru i przechodził za kurtynę zawieszoną pod sufitem. Z łatwością i niezwykle szybko znalazł się w kopalnianym chodniku, w czymś, co było bardzo niezwykłe... Liz szła za starym (Bruce? Chyba większość Australijczyków ma tak na imię - pomyślała. - Chyba ich tu tylu, co Johnów w Londynie) w kierunku mniejszego baraku, który zdawał się wyrastać wprost ze skały. Było już całkiem ciemno, a latarka nie miała zbyt dobrych baterii. Właściwie baterie były na wyczer- paniu. Oczywiście stary raczej się tym nie przejmował, ponieważ był w końcu u siebie. Jednak Liz się tym przejmowała. I chociaż szła za Bruce'em powoli i ostrożnie - przede wszystkim po to, żeby Jake mógł się dobrze 8 DTP by SHADE

rozejrzeć po okolicy - to faktycznie dwa razy się potknęła; raz o spory kamień, a innym razem wpadając do dołka. Pewnie i tak by się potykała, żeby zwolnić marsz, tak więc kończące się baterie były niezłym pretekstem. - Jesteśmy na miejscu - powiedział stary, przekręcając klucz w zgrzytającym zamku i otwierając drzwi. Dalej były jeszcze jedne drzwi. Bruce, o ile faktycznie miał tak na imię, sięgnął do nich niezwykle długą ręką i popchnął je, a drugą popchnął Liz, aby weszła do środka. Rozpoznała ten szczególny zapach. Było to coś pierwotnego, coś, co spoczywa w genetycznych pokładach pamięci każdego człowieka: zdol- ność do rozpoznania legowiska drapieżnika. Ale są zapachy i zapachy, a ten zapach niczego nie przypominał. A może była to gnijąca mieszanka wielu znanych jej zapachów. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że to nie tylko sam zapach, ale że zaczyna włączać się jej talent. Smród nie dochodził wyłącznie do nozdrzy, docierał także do umysłu! I wtedy zaczęła zastanawiać się, gdzie jest jego źródło, skupiła się na emanacji tego obcego smrodu. Czy to barak tak śmierdział? Może to, co się w nim znajdowało? Może to Bruce tak śmierdział? Z ciemnych głębi poziomego kopalnianego szybu dobiegł jakiś dźwięk. I podobnie jak są pewne znaczą- ce różnice w zapachach, tak też są różnice w dźwiękach. Liz z trudem złapała powietrze, skierowała słabnące światło latarki w głąb tunelu i dostrzegła ruch. Jakaś płynąca, wzbierająca, zbliżająca się ciemność. Coś, co na tle czerni było jeszcze ciemniejsze i przybierało kształt. To coś miało świecące żółte oczy w kształcie oczu be- stii, a jednak posiadające inteligencję, nie były całkowicie dzikie, gdyby tak było, to wpatrywałyby się w światło latarki, jak to czyni królik ze światłami samochodu! Jednak przez chwilę popatrzyły. A potem: - Ty! - Liz przełożyła latarkę do lewej ręki, prawą zaś sięgnęła do kieszeni, wyciągając stamtąd małego browninga. Kciukiem odbezpieczyła broń i wycelowała w starego... a raczej w puste miejsce, gdzie był jesz- cze przed chwilą. Gdzieś w ciemnościach nocy słyszała odgłos jego kroków i zgrzyt zamka w zamykanych drzwiach! Niech to krew zaleje! Tu się chyba faktycznie krew poleje! Wraz z jej zdolnościami - które zbyt długo ukrywała w intencji zamaskowania celu wizyty - pojawiły się jej najgorsze lęki. Wiedziała, kim jest stfór i co może jej zrobić. Ale nawet w takiej sytuacji nie czuła się całkowicie bezradna. Wciskając latarkę pod pachę, odnalazła biper i nacisnęła przycisk alarmu... i dokładnie w tej samej chwi- li usłyszała, jak Jake nadaje sygnał pomocy! Szok, jaki wywołał w niej szybki dźwięk „bip! bip! bip!”, sprawił, że omal nie upuściła latarki, jednak jakoś udało się jej nie zgubić. Trzymając razem ręce, skierowała pistolet oraz latarkę przez grube na cal pręty klatki. Kiedy jednak słabe światło latarki oświetliło wnętrze klatki, Liz dostrzegła coś, czego wcześniej nie za- uważyła. Klatka miała drzwiczki, które były zamykane na łańcuch z kłódką, tylko że kłódka wisiała wewnątrz klatki! Wiedziała, co musi zrobić: sięgnąć poprzez pręty, pociągnąć za drzwiczki, zamknąć je i zatrzasnąć kłód- kę. Praca dla dwóch rąk. Ponownie włożyła latarkę pod pachę, pistolet zaś wsadziła do kieszeni. Czołgając się, drżąc w półmroku, Liz przełożyła drżące dłonie między prętami... mając przez cały czas świadomość, że to coś zbliża się i obserwuje swoimi oczami w kolorze siarki... zaś biper wciąż brzęczy, wysyłając swój krzyk niczym jakieś przestraszone zwierzątko... aż w końcu niespodziewanie pojawia się koszmarne spostrzeżenie: A jeśli ta rzecz ma klucz do kłódki? W tej samej chwili Liz Merrick poczuła się jak jakieś przerażone zwierzątko - ludzkie zwierzątko. Nato- miast rzecz przybliżała się coraz bardziej. Szła ku niej szybem i wcale nie miała cech ludzkich, choć być może kiedyś była człowiekiem. Już prawie do niej sięgała; poczuła gorący smród jej oddechu! Liz zacisnęła mocno oczy i desperacko starała się dosięgnąć kłódki. Już ją otwierała... A to już tu było! Jego twarz, oświetlona żółtym promieniem latarki wciąż tkwiącej pod pachą. To pa- trzyło na nią! I: - Achhhhhh! - to lub on, stfór, westchnął. - Dziewczyna. A raczej kobieta. Świeżutka. Och, jak bardzo dobrze cię tutaj spotkać! To taka... opatrzność. Achhhhh! - Jego zimne, bardzo zimne dłonie wzięły z jej rąk kłódkę, uwolniły je z łańcucha, sprawiły, że brzęcząc spadł na brudną podłogę... 9 DTP by SHADE

II Mroczni mieszkańcy W tym samym czasie Jake Cutter przeszedł jakieś sto jardów w głąb łagodnie opadającego szybu. Szyb był niewątpliwe wejściem do starej kopalni; ściany i sklepienie było obudowane drewnem, a na posadzce znaj- dowały się szyny wąskotorówki. Jake nie martwił się tym, że stara kopalnia może się zawalić. Coś go jednak martwiło. Odkrył, że wolałby być gdzieś indziej lub z kimś innym. Coś, co rzeczywiście powodowało mocne zamieszanie i na dodatek zdarzyło mu się tylko dwa razy w życiu i to w najbardziej eks- tremalnych okolicznościach. Takie myśli towarzyszyły Jake'owi Cutterowi w chwili, gdy wąski snop światła kieszonkowej latarki oświetlał pierwszy z kilku bocznych tuneli odchodzących od głównego szybu kopalni. Jak dotąd podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu i piachu. Jednak w środku między szynami piach i kurz były odgarnięte na bok tak, jakby wcześniej przechodziło tędy wiele osób. Jednak dokąd miałyby iść te osoby? Zapewne stary właściciel korzystał z tego miejsca jako magazynu. Wskazywały na to poniewierające się kartonowe pudła po wycieraczkach do szyb, różnych rodzajach oleju, świec zapłonowych oraz licznych czę- ściach samochodowych wielu marek. Ciekawe, że można by się spodziewać tylu kartonów raczej bliżej wejścia. Ale było tu bardzo wiele znaków wskazujących na dość niedawną aktywność. Po co ktokolwiek miałby tu wchodzić? Być może byli to jacyś ciekawscy turyści lub badacze starych kopalń? Ale ślady wskazywały, że było ich dość sporo i to całkiem niedawno. Zaczynało wyglądać na to, że mogłoby to być miejsce, w którym pod żadnym pozorem nie powinni się rozdzielać z Liz. Oczywiście znał powody, dla których ruszyli w różnych kierunkach, ale teraz... ...Co to było? Jake zastygł bez ruchu. W bocznym korytarzach od dawna nikt nic nie kopał; prawdopodobnie były to stare szyby, w których górnicy poszukiwali „żyły złota”. W ścianach bocznych tuneli z pewnością było sporo kwarcu. Ale również i tutaj widać było ślady na posadzce - w niektórych miejscach były to wyraźne odciski stóp - i kiedy Jake przy- glądał się śladom, w jednym z odgałęzień rozległ się odgłos. Było to westchnięcie lub ziewnięcie, tak jakby się ktoś właśnie budził. Jake wiedział, że na dworze, w dolinie znajdującej się na pustyni Gibsona, zapanowała już ciemność. Jednak nie było tak ciemno jak tutaj. Gdzieś tam była Liz razem ze staruchem. Może nie tylko z nim. Ponadto ten australijski akcent był trochę zbyt szorstki, było w nim coś jakby cygańskiego. Jezu! Teraz Jake był pewien, że w bocznych tunelach coś się porusza - na pewno w więcej niż w jednym z nich. To zmusiło go do natychmiastowego działania. Jednak jedyną akcją, jaką mógł podjąć w tym miejscu i czasie, była ucieczka! Za jego plecami w kierunku wyjścia główny tunel łagodnie zakręcał. Ruszając biegiem do wyjścia, Jake oświetlał latarką sufit, starając się uniknąć zderzenia z deskami, które co kilka metrów zwisały z górnej części drewnianej obudowy chodnika. Zmierzając w stronę wyjścia, sięgnął po swój pager, szykując się do wysłania sygnału do Liz. Nie uważał, że znajduje się w bezpośrednim zagrożeniu życia, jednak jeśli Liz nie wiedziała o zagrożeniu, to sygnał pagera mógłby ją uprzedzić o nadchodzącym zagrożeniu. Z drugiej strony nie chciał z niego korzystać, ponieważ odgłos pagera mógłby zaalarmować jakieś istoty znajdujące się w jej pobliżu. Minęło jakieś dwadzieścia sekund i Jake zatrzymał się naprzeciw zasłonki wiszącej w tylnym wejściu do baraku. Za zasłonką pojawił się cień oświetlonej sylwetki mężczyzny. Jake rozpoznał starego właściciela stacji benzynowej. Zgasił latarkę i tuż za słupem przylgnął do ściany, wyciągnął browninga kal. 9 mm i po cichu go odbezpieczył. W samą porę. Mrucząc coś pod nosem, stary wyszedł zza zasłonki i skierował się wprost na Jake'a; w istocie nie mógł iść inną drogą. Jednak w dobiegającym z baraku świetle sposób poruszania się bynajmniej nie miał nic wspól- nego ze starym człowiekiem! Szedł sprężystym krokiem młodzieńca, a jego zmącony wzrok nie był już dłużej ukryty wśród sieci zmarszczek i w workowatych powiekach. Zamiast tego jego oczy świeciły dziką żółcią, a ich środek płonął czerwienią niczym ogniem! Jake nie potrzebował już ostrzeżeń ani dowodów. Teraz nie miał żadnych wątpliwości, co to za miejsce i z czym przyszło mu się zmierzyć. Stając w pozycji doświadczonego strzelca, wymierzył uważnie i nacisnął spust. Ale jego cel zobaczył lub wyczuł Jake'a w chwili, gdy ten oddawał strzał. Płynnym ruchem niemal prze- płynął na drugą stronę i przylgnął do ściany. Jake, zauważając, że nie trafił, oddał drugi strzał. Kula odbiła się 10 DTP by SHADE

rykoszetem od ściany szybu, skrzesała iskry i obsypała odłamkami szyję oraz twarz „starego”. Stary otrząsnął się, wyprostował i stanął pośrodku chodnika. Przyłożył rękę do szyi trochę poniżej ucha, spojrzał z zaciekawie- niem na palce i stwierdził: - Krew? Tylko tyle: krew. Jednak jego głos już nie należał do starszej osoby, a jego oczy miały całkowicie czer- wony kolor. Jake, wiedząc, że nie może sobie pozwolić na niecelny strzał, ruszył do przodu. Za sobą słyszał oznaki aktywności: głośne stąpanie, jakieś głosy odpowiadały na pytania. - To ołów, prawda? - powiedział niskim, zachrypniętym głosem zbliżający się osobnik. - Cha, cha! Śmia- ło, postrzelaj sobie. Być może zauważysz, że mam zapotrzebowanie na ołów. - A na srebro? - odpowiedział Jake, równocześnie naciskając spust. Wypowiadając te słowa trochę ryzy- kował, był jednak pewien siebie i swojego celu. I być może w ostatniej chwili wampir zdołał wyczuć, że jego przeciwnik posiada przewagę. Spróbo- wał zatem błyskawicznie się przemieścić, jednak nie zrobił tego dostatecznie szybko. Srebrna kula trafiła go w prawe ramię, obróciła i przygwoździła do ściany. Jego gardło wycharczało: Ach! Ach! Złapał się za ramię i opadł na prawe kolano. Jake przeskoczył obok niego i pobiegł za zasłonkę. Może powinien zostać i dokończyć dzieła. Gdyby był kimś innym, to bez wątpienia dokończyłby, ale mimo zagrożenia Jake ciągle był Jakiem Cutterem, który jeszcze nie osiągnął ostatecznego stopnia desperacji. Wpadł do baru, odrzucił zagradzającą mu drogę opartą na dwóch beczkach deskę i nie zatrzymując się ani na chwilę, wybiegł w ciemność nocy, skręcając w lewo, i popędził w stronę drugiego szybu. Tam zdaniem starego znajdował się stfór i Jake miał nadzieję, że była tam także Liz, w miejscu gdzie ją zostawił ów kłamliwy, spiskujący, nieumarły właściciel tej strasznej posesji. Wchodząc do szybu, sięgnął do kieszeni, żeby uruchomić pager... Zimne ręce tego czegoś na dłoniach Liz... pager bez końca wysyłał piszczącą prośbę o pomoc (a może było to ostrzeżenie, jeśli tak, to spóźnione)... i ta rzecz podobna do najgorszego koszmaru uśmiechała się do niej zza prętów. Ale równie dobrze pręty mogły być z papieru, ponieważ drzwi klatki wciąż były uchylone. Stwór uwolnił jej rękę i pchnął drzwi. Liz zastygła w bezruchu, jednak już po chwili z paraliżu wyrwał ją głos Jake'a. - Liz! Liz! Gdzie jesteś, u diabła? Miał absolutną rację: właśnie tam była! Domyślała się jednak, że Jake już o tym wie. W kopalni pano- wała całkowita ciemność. Widać było jedynie potworne oczy wroga. Liz wydobyła swojego miniaturowego browninga. Włożyła lufę między pręty i zaciskając zęby, strzeliła. - Co? - odezwał się budzący grozę głos, w którym słychać było odrobinę zdziwienia. Kiedy to coś puści- ło uchwyt, trzasnęła mu drzwiczkami prosto w twarz i rzuciła się do drzwi prowadzących do szybu. Dobiegła do drzwi i pociągnęła za klamkę. Ale stwór był tuż za nią, czuła na szyi jego gorący i cuchnący oddech, jego wzbierającą coraz bliższą moc obecną w ciemności. - Liz? - zza drzwi dobiegł głos Jake'a. Usłyszał strzał i stanął przed zamkniętymi drzwiami. Słyszała, jak przeklina i grzebie w zamku. - Odsuń się od drzwi! - zawołał. Miała się odsunąć? W chwili, gdy tuż za nią coś nawoływało: - Urgh, ach! ach! - Jezu! - powiedziała Liz, odwracając się szybko i strzelając po raz drugi i trzeci. Groteskowy czarny cień stwora podniósł się na chwilę do góry i przewrócił na plecy, rozpościerając ręce i tryskając krwią. Ale w czar- nym korytarzu można było dostrzec więcej cieni, o których Liz jeszcze przed chwilą nic nie wiedziała! Huk jej broni zgrał się w czasie z wystrzałem z pistoletu Jake'a, który zdewastował zamek w drzwiach. Po chwili wybiegła, wpadając wprost w jego ramiona. Przytrzymał ją i prawie bez tchu wyrzucił z siebie: - To miejsce. To jest tu. Tego właśnie szukaliśmy. - Myślisz, że kurwa nie wiem o tym? - sapnęła. Już po chwili biegli do rovera, mając nadzieję odzyskać bezpieczeństwo i zdrowe zmysły. Jednak bez- pieczeństwo, a zwłaszcza zdrowe zmysły wydawały się być dość daleko. Węższy korytarz za ich plecami był pełen potykających się, podobnych do zombi sylwetek. Było ich kilka, co najmniej cztery, może pięć. Natomiast przed nimi... 11 DTP by SHADE

- Boże wszechmogący! - Jake z trudem wziął oddech. Na niebie świecił księżyc i dobrze oświetlał okolicę. Podobnie było z gwiazdami, które wyraźnie świeciły na tle czarnego nieba. Dzięki temu zobaczyli wyraźnie, co na nich czeka w pobliżu samochodu. - No to jesteśmy załatwieni - Liz niemal się udławiła. - Boże, nie mogę oddychać! - Ja też nie mogę - odpowiedział Jake. - Ale nie panikuj i nie zdejmuj zatyczek. To jeszcze nie koniec. Nasze pagery na pewno powiadomiły resztę. Już są w drodze. - Nie możemy... cały czas uciekać - odparła, idąc wraz z nim ścieżką dochodzącą do drogi. - Jak odzy- skamy samochód, kiedy to coś tam na nas czeka? - Rozdzielmy się - odpowiedział Jake. - Kieruj się w stronę drogi... i biegnij na północ... ja spróbuję się pogonić z tą bandą potworów. Ale wampiry się nie przejmowały. Nie biegły, spokojnie sobie szły, niektóre z nich trzymały ręce w kie- szeniach, rozglądały się i kopały po drodze kamyczki, niespiesznie podążając za swoim łupem. Dziewczyna będzie łatwiejsza, kiedy się zmęczy. No i nie powinny jej uszkodzić, bo najpierw wszyscy po kolei lub może dwóch, trzech naraz skorzystają z niej, żeby później wyssać jej krew. Co do mężczyzny: na pewno ma dobrą krew, silną. Ale też zadał Bruce'owi Trennierowi sporo bólu, po- winien zatem najpierw z nim się spotkać. Możliwe, że nie będzie mieć ręki, nogi albo obu kończyn. Bruce'owi pozostanie tylko dokończenie dzieła. Przyszły Lord Trennier na pewno szybko dojdzie do siebie i wyzdrowieje. - Uważajcie, srebro! - usłyszeli nagle głos Trenniera. Był to przekaz telepatyczny. - Ci ludzie są bardzo podejrzani. Stosują kule ze srebra, co może oznaczać, że na krótką metę mogą poważnie zaszkodzić niektórym z nas, a na dłuższą metę stanowią zagrożenie dla wszystkich. Muszę ich przesłuchać. Łapcie ich żywcem i to szybko! - W jego głosie dało się wyczuć tłumiony ból. Srebrne kule? To zmuszało do ostrożności. Natomiast ponaglenia przyspieszały krok. Liz doszła prawie do szczytu wzniesienia. Dalej mogła z górki popędzić do drogi. Ale jeden ze ścigają- cych zdołał ją okrążyć i wyprzedzić. Chcąc dostać się na drogę, nie można było go ominąć. Skręciła w prawo, kierując się tam, gdzie ostatnio widziała Jake'a. W międzyczasie ktoś lub coś włączyło silnik land-rovera. Zapaliły się światła samochodu i dwiema smugami oświetliły okolicę. Kierujący samochodem na pewno będzie ścigać Jake'a. Ukrywanie talentu nie miało dalej sensu. Odsłoniła umysł i zaczęła poszukiwać myśli swojego partnera, starając się go zlokalizować. Liz nie mogła tylko odbierać myśli, jednak wiedziała, że inne umysły - szczególnie umysły wampirów - mogą wyczuć jej obecność, nawet odczytać jej myśli. Większość wampirów posiadała taką zdolność. Najlepsze (a raczej najgorsze) z nich potrafiły wyczuć obecność człowieka, tak jak to czyni pies gończy ze zwierzyną. Ale w końcu... i tak wiedziały, że ona jest tutaj. Bez trudu skontaktowała się z umysłem Jake'a: - O kurwa! - myślał. - Mają samochód! Ścigają mnie! - Pomimo tego nie wyczuwało się w nim paniki. Miał za sobą dostatecznie dużo trudnych doświadczeń. - Zrób to! - próbowała przesłać mu Liz. - Na litość boską, zrób to teraz! Na pewno jej nie słyszał. Ale może ujawni się teraz ten drugi Jake, jego druga cecha. Najwyraźniej nic z tego. Za plecami Liz słychać było głośne kroki, rozrzucające na boki kamyki spod stóp. Przyspieszyła (właściwie był to finisz, ponieważ zaczynało brakować jej sił), nabrała więcej powietrza i pobiegła w stronę źródła myśli Jake'a... Jake także czuł się przyparty do muru, ale najwyraźniej nie była to jeszcze ostateczność. Dusiły go za- tyczki w nosie, ale ostrzeżono go o niebezpieczeństwie, jakie niesie ich zdejmowanie. Wszystko pięknie, ale wdychanie zapylonego powietrza sprawiało mu ból. Poza tym i tak już najprawdopodobniej został pobrudzony i zakażony krwią. Boże, z jaką rozkoszą napiłby się teraz piwa, nawet ciepłego, ale raczej nie byłoby na to teraz czasu! Rover był już tuż za nim, w chwili gdy Jake dostrzegł głaz o płaskim szczycie. Wiedział, że jeśli nie uda mu się wskoczyć na skałę, to dostanie się pod koła samochodu. Może nie będzie to miało skutku śmiertelnego, ale na pewno wypadnie z gry. Wysoki głaz był jego ostatnią szansą. Wskoczył na skałę i wdrapał się na płaski szczyt. Land-rover zatrzymał się przed głazem. W samocho- dzie siedziało dwóch mężczyzn, a przynajmniej tak wyglądali. Jeden wyglądał na lekko oszołomionego, praw- dopodobnie był świeżo przemienionym rekrutem lub niewolnikiem. Ale drugi kierowca... miał na ustach iście szatański uśmiech. Może porucznik? Jake nie miał pojęcia. W końcu pierwszy raz zetknął się z czymś takim. W końcu! Kierowca błyskawicznie wyskoczył z samochodu i zniknął gdzieś w pobliżu skały, zanim Jake zdążył 12 DTP by SHADE

do niego wycelować. Drugi był wolniejszy i Jake pierwszym strzałem trafił go w głowę. Kimkolwiek lub czym- kolwiek by był, nieprędko wstanie znowu na nogi. Jake pomimo swoich doświadczeń nie czuł się najlepiej, wiedząc, że właśnie zabił człowieka. Tyle że to akurat nie był człowiek, już nie. Jednak bok głowy wampira eksplodował jak głowa człowieka - czerwonym, wilgotnym sprayem, jeśli były tam jakieś inne kolory, to w świetle księżyca wszystkie wyglądały na czarne... ...I wtedy Jake spytał sam siebie: jakiego księżyca? Chmura, jedna pieprzona chmura na bezchmurnym nocnym niebie przesłoniła księżyc będący w trzeciej kwarcie. Zrobiło się całkowicie ciemno, a światła rovera były skierowane w inną stronę. W ciemności wampiry widzą o wiele lepiej od ludzi. Jake musiał teraz coś zro- bić. Na powierzchni głazu można było wykonać jakieś dwa kroki. Jake rozpędził się i skoczył w kierunku rovera, rozstawiając szeroko ramiona dla złapania równowagi. Ale w chwili gdy już przekraczał krawędź głazu, z potężną siłą złapała go za stopę czyjaś dłoń. Jake poleciał do przodu, po czym jego ciało zwinęło się i polecia- ło w dół niczym wahadło zawieszone na końcu jakże silnego ramienia. Kiedy upadł, stracił na chwilę oddech. Zatyczki wypadły mu z nosa, a palce wypuściły broń z ręki. Po chwili stanęła nad nim koszmarna postać, pochyliła się, uklękła na jedno kolano i sięgnęła mu ręką do gardła. - I to by było tyle - powiedziało coś, co kiedyś było człowiekiem. - Zabawa skończona, przyjacielu. A przynajmniej dla ciebie to koniec zabawy. - Po czym bez najmniejszego wysiłku postawił Jake'a. - Ty pierwszy kończysz! - stwierdził cicho, lecz rezolutnie kobiecy głos. Powróciło światło księżyca i Jake zobaczył zdumione, żółte oczy wampira. Kiedy Liz podeszła, potwór odwrócił się do niej. Lufa malutkiego pi- stoletu Liz niemal weszła do środka otwartej ze zdziwienia gęby wampira, po czym rozległ się huk wystrzału. W tej samej chwili Jake odwrócił głowę, na szczęście szczątki poleciały w drugą stronę. - Do samochodu! - Liz była blada jak duch, potknęła się i zaczęła ostrożnie stawiać stopy. Zaczęła biec, ale Jake pomógł jej dobiec do samochodu i prawie wrzucił ją na siedzenie pasażera. Zobaczył szereg milczących postaci o płonących oczach, które zbliżały się od strony szybu. Na pewno był to największy problem, niestety Jake nic nie wiedział o osobniku, który ścigał Liz. Liz pamiętała o nim i dlatego krzyczała do Jake'a: - Ruszaj! Ruszaj natychmiast! - Zapnij pasy - rzucił. - Będziemy podskakiwać! Silnik zapalił, zgrzytnęła skrzynia biegów. Land-rover sypnął za sobą piachem i kurzem spod kół. Ale samotny łowca podążający za Liz wskoczył do auta! Znalazł się na tylnych siedzeniach w chwili, gdy Jake zaczął nabierać szybkości. Z trudem łapał równo- wagę, a jego oczy świeciły jak dwa rozżarzone węgliki w ciemności. Jake i Liz zauważyli go. Liz odwróciła się i skierowała lufę swojego pistoletu do tyłu. Jednak zamiast wystrzału usłyszała kliknięcie, gdy iglica nie natra- fiła na spłonkę naboju! Wampir wyszczerzył zęby i sięgnął do niej. Jake zaklął, zredukował bieg i nacisnął gaz do dechy. Wampir na chwilę stracił równowagę i poleciał do tyłu. Jednak już po chwili stanął na kolanach na tylnym siedzeniu i pochylając się do przodu, wsadził głowę pomiędzy Liz i Jake'a. Szczerząc zęby, popatrzył najpierw na Jake'a, a potem na Liz, chwytając ich jednocześnie za karki. Jake właśnie na to liczył. - Trzymaj się! - krzyknął i dosłownie stanął na hamulcach. Na szczęście Liz wiedziała, co się dzieje, i po- chyliła się w prawo, w chwili gdy Jake odsunął się na lewo. Obrzydlistwo z tylnego siedzenia stęknęło: - Co? Ale odpowiedź właśnie nadchodziła. Przelatując pomiędzy Liz i Jakiem puścił ich szyje i rękami starał się osłonić twarz. Ale nie zdążył. Jego ręce sformowały kształt litery v, gdy jego twarz rozbijała przednią szybę samochodu. - Niech to coś szlag trafi! - wyrzucił z siebie Jake, gdy rover uderzał w coś zgiętego w pół, co usiłowało wstać. Później usłyszeli zgrzyt i trzask łamanych kości ciała, które zostało zmielone między podwoziem a ka- mienistą powierzchnią ziemi. - Mój Boże! - westchnęła Liz. - Chyba nam się udało! - Nigdy w to nie wątpiłem - odpowiedział jej partner, kłamiąc najlepiej jak tylko potrafił. Kiedy skręcali na boczną drogę, kierując się do głównej szosy, z góry zaświeciło jakieś światło. - Radio - powiedziała Liz, sięgając do schowka pod sufitem. Wyciągnęła stamtąd mikrofon, nacisnęła przycisk i powiedziała: - Łowca Jeden do Zero. Co was zatrzymało? - Tu Zero Jeden - odpowiedział grobowy głos. Brzmiał automatycznie, jakby chciał się dopasować do rytmu silnika helikoptera. - Czy to wasz pojazd na dole? - Z góry oświetlił ich reflektor. 13 DTP by SHADE

Jake przechylił się i napluł na mikrofon. - Tylko tyle? Zero, Trask, czy to ty? Potrzebowaliśmy pomocy. - Macie cel? - Jeśli tylko coś jest za nami i porusza się, to jest to twój cel - odpowiedział Jake i wyprostował się, skrę- cając tuż przed sporą dziurą. - Zatrzymaj się! - powiedziała Liz. - Zatrzymać się? - Zatrzymaj samochód. Chcę popatrzeć. - Za mało było atrakcji? - Jake spojrzał na nią i ostrożnie zahamował. - Nie - pokręciła głową, wyjęła z nosa zatyczki, odetchnęła z ulgą. Odwróciła się do tyłu i pokazała pal- cem na sylwetki w oddali. - Tamci też mają już dość atrakcji. Patrzyli na kształt podobny do ważki, która miała wentylator na grzbiecie, a pod brzuchem liczne, po- dłużne jaja. - Jezu - westchnął Jake. - Niech stanie się światłość! - dodała Liz. I stała się światłość. Za nimi wybuchł napalm. Oświetlił rozszerzającą się biegnącą do góry ścieżkę i ry- czał grzmotem wszech pochłaniającej namiętności. Przez kilka sekund rozgrywająca się scena mogłaby z po- wodzeniem być kalderą wybuchającego wulkanu; skąpana w ogniu góra ze spływającą po jej obrzeżach lawą. Przez dłuższą chwilę jakieś czarne sylwetki biegały, podskakiwały i krzyczały, rzucając czarne cienie na straszliwe morze ognia, rozlewające się po skalnym podłożu. Postacie podobne do pająków poruszały się... a potem zwijały się i znikały. *** Oddział składał się z dwóch helikopterów, wielkiej ciężarówki i mniejszych pojazdów, głównie tereno- wych roverów. Ciężarówka i mniejsze samochody potrzebowały jeszcze trochę czasu, żeby się pojawić w tym miejscu. Helikoptery wylądowały na płaskowyżu, jeden od strony północnej, a drugi od południa. Przez pół go- dziny oddział umundurowanych, wyposażonych w maski żołnierzy sił specjalnych przeszukiwał spalony teren. W tym czasie Jake i Liz dołączyli do Bena Traska, Iana Goodly'ego oraz „cywila” Petera Millera, a raczej „pana” Millera - jak kazał się nazywać - z administracji parku narodowego Rudall River. Najwyraźniej Millerowi niewiele powiedziano o czymkolwiek, co było w pełni zrozumiałe. Kiedy Wy- dział E ruszał na akcję, starano się za wszelką cenę zachować dyskrecję i unikać wszystkiego, co mogłoby wy- woływać plotki i panikę. Miller był niski, gruby i okrągły jak gumowa piłka. Był bardzo pobudzony i zmieszany. I robił wiele hałasu podobnie jak wielu innych niewiele znaczących osób nadmiernie przywiązanych do swo- jego fotela. Teraz wymachiwał rękami przed twarzą wysokiego, chudego Iana Goodly'ego, który starał się go odciągnąć od Bena Traska, próbującego właśnie rozmawiać z Liz i Jakiem. Jego wysoki falsecik można jednak było słyszeć chyba w całej okolicy. Wymachując gwałtownie rękami, pokrzykiwał: - ...Ta całkowita dewastacja? Niech mnie szlag, panie Goodly, wiem, że tu nic nie rośnie, że jest to bezużyteczna pustynia, której nie może pan więcej zaszkodzić. Ale... w tym ogniu byli ludzie! Widziałem, jak w piekielnych ogniach płonęli ludzie! Czegoście użyli? Napalmu? Nie ma to w gruncie rzeczy znaczenia. To, co się tutaj zdarzyło, było zwyczajnym morderstwem! Nie można tego inaczej nazwać. Nie... nie mogę uwierzyć w to, co widziałem... morderstwo z zimną krwią, panie Goodly! I ktoś za to odpowie. W istocie, już żądam wyczerpującej odpowiedzi! - Co to za jeden? - spytała Liz. Trask zmarszczył brwi. - To ma być nasz miejscowy oficer łącznikowy z rejonu Zachodniej Pustyni. Tylko kilku ludzi z austra- lijskiego rządu wie, czym się tutaj zajmujemy i jak istotne jest nasze zadanie. Ale pomimo tego nie mogli nas zostawić całkiem samych i pozwolić nam na wszystko, co chcemy robić. Nie mam też zamiaru tracić czasu na jakieś wyjaśnienia. Tego, co robimy, i tak nie da się wyjaśnić, a przynajmniej nikt nam nie uwierzy. Chcąc nie chcąc musimy przebywać w towarzystwie pana Millera, więc miejmy nadzieję, że może zamilknie, kiedy zoba- czy, co tu się dzieje. - Przecież widział - warknął Jake. - I wcale się nie uspokoił. - Jeszcze nie widział wszystkiego. - Na twarzy Traska pojawił się grymas. - Czy coś wychwytujesz? - zwrócił się w stronę Liz. Wiedząc, o co mu chodzi, otwarła umysł, spojrzała poprzez dym i w miarę jak na jej twarzy pojawiał się 14 DTP by SHADE

wyraz skupienia, powiedziała: - Najgorszy z nich, stary Bruce Trennier wciąż żyje. Żywy, przestraszony i wściekły. Jest bardzo groźny i bardzo sprytny. Mimo że stara się chronić umysł, wiem, że tu jest. Jego, jakby to nazwać... umysłowy smog (?) jest tak gęsty, jak mgły na bagnach, i śmierdzi znacznie gorzej! On tutaj rządzi, ale nie jest sam. Trochę ich zostało w podziemiach kopalni, tam, gdzie nie sięgnął ogień. Czekają na nas. Trask skinął głową. - No to nie dajmy im czekać - powiedział, a na jego twarzy pojawił się zimny, złowieszczy grymas. - Panie Miller - zawołał do małego urzędnika o malusieńkim rozumku. - Czy zechce pan mi towarzyszyć? Mam nadzieję, że zdołam odpowiedzieć na niektóre z pytań... III Pożar Jake Cutter patrzył na Bena Traska i zastanawiał się, co o nim wie. Wiedział, że jest szefem tajnego Wy- działu E należącego do brytyjskiego wywiadu, że wydział posiada wiele filii oraz sprzymierzeńców na całym świecie. No i że Ben Trask jest oddany sprawie i przez to wyglądał na znacznie starszego. Nie chodziło o to, że Trask był młodzieńcem. Mógł być w przedziale między 55 a 60 lat. Był szpakowaty i miał bladą cerę, co mogło sprawiać wrażenie kruchości, ale od wewnątrz można było w nim wyczuć mężczy- znę i takie cechy osobowości, które wyraźnie mówiły, że jest to twardy facet. Jake dostrzegał te cechy i odczu- wał pewną dozę empatii dla Traska. Było to takie uczucie, jakby znał go od dawna, choć przecież zetknęli się stosunkowo niedawno. Jak na swój wzrost pięciu stóp i dziesięciu cali Trask mógł mieć lekką nadwagę. Szerokie ramiona lekko opadały i dało się w nim wyczuć coś jakby ponurego. Może było to efektem... strat? Takie wrażenie odnosiło się, gdy nie wiedział, że ktoś na niego patrzy. Jego zielone oczy były wówczas puste i nieobecne, twarz bez wyrazu, kąciki ust opadnięte. Tak jakby cierpiał trudną do zniesienia stratę. Jake wyobrażał sobie, że to poczucie straty jest czymś, co może ich łączyć. Z drugiej strony było coś innego, co sprawiało, że życie Traska mogło być wypełnione cierpieniem. W świecie, w którym coraz trudniej było napotkać na prawdę, niełatwo jest żyć z umysłem nieakceptującym kłamstwa. A Trask był właśnie wykrywaczem kłamstw w ludzkiej skórze. Wydział E: Wydział Postrzegania Pozazmysłowego. Telepaci, empaci, lokalizatorzy, prekognici... psy- chotycy? Jeszcze pięć dni temu Jake tak właśnie o nich myślał - jak o błądzących lunatykach. Ale to było pięć dni temu, a w międzyczasie miał okazję co nieco zobaczyć. A zresztą czy to on właśnie miał być tym, kto jest w stanie ocenić takie odchylenia? Przecież to właśnie Jake Cutter we własnej osobie był dziwolągiem, potrafią- cym w jednej chwili przemieścić się na odległość stu mil, podejrzewającym jednocześnie, że ktoś siedzi w jego głowie. Takie właśnie myśli pojawiały się w głowie Jake'a, gdy razem z Liz szli za Traskiem i Goodlym. Ci zaś ru- szyli śladem czterech uzbrojonych po zęby agentów, którzy lawirowali pomiędzy dogasającymi, śmierdzącymi szczątkami i kierowali się w stronę płonących ruin głównego baraku. Pojedynczy dystrybutor paliwa zniknął, a w jego miejscu z furią biła w niebo kolumna ognia, podsycana paliwem z podziemnego zbiornika. Kiedy zbliżali się do baraku, Miller kontynuował swoje lamentowanie: - Czy myśli pan, że za coś takiego w ogóle będzie można odpowiedzieć? Święty Boże! Kto, człowieku, dał ci prawo, żeby tak postąpić? Spójrz! - Zakrył usta dłonią. - Ciałooo! - jęknął. - Na litość boską! Spopielone ciało! W stercie głazów sięgających do wysokości biodra, gdzie sczerniałe szkielety kaktusów ociekały bulgo- czącymi sokami, oczyszczający teren oddział nie zauważył czegoś. Była to wystająca spośród korzeni i resztek krzewów ręka, która upodobniła się do innych wystających korzeni. Najwidoczniej ktoś chciał uciec przed ogniem, nurkując w zarośla... próbując znaleźć ucieczkę przed nawałą ognia. To kiedyś była ręka. Teraz było to coś podobnego do gałązki z czterema mniejszymi gałązeczkami i resztkami przeciwstawnego kciuka. I chociaż były to osmolone resztki, to poruszały się one, dając wyraz nie- samowitej żywotności. - Hej, wy, coś wam umknęło - zawołał Trask. Jeden ze specjalistów zawrócił i skierował w stronę „gałąz- ki” wylot miotacza ognia. Jasnożółte światło zalało drgającą gałązkę, zamieniając ją w czarną maź. W tym samym czasie Miller zaczął wymiotować. Trask beznamiętnie patrzył na grubaska, który trząsł 15 DTP by SHADE

się i przykładał do ust chusteczkę. - Najlepiej będzie, jak pan tutaj zostanie - zaczął, po czym zwrócił się do Liz i Jake'a: - Dotrzymajcie towarzystwa panu Millerowi. Gdyby... coś się działo, pozwólcie mu się dobrze przyjrzeć. Odwrócił się na pięcie i poszedł za Goodlym. Obaj mieli przewieszone przez ramiona złowieszczo wy- glądające pistolety maszynowe. - Mój Boże! - jęknął Miller, opierając się, a właściwie wisząc na podtrzymujących go Jake'u i Liz. - Och! Boże! Czy ten człowiek nie ma serca? Czy nie ma w nim żadnych uczuć w stosunku do tych biednych ludzi? - Ben Trask jest chodzącą dobrocią - odpowiedziała Liz. - Odczuwa współczucie i miłość do ludzi, dla każdego mężczyzny, kobiety czy dziecka. Dla całej ludzkiej rasy. Dlatego właśnie tutaj jesteśmy. Dlatego, że te stwory nie są ludźmi. Już nie są... Miller ponownie się schylił i wymiotował, Jake zaś stanął za nim i przytrzymał go, chroniąc go przed upadkiem na twarz. Ogień zdążył już przygasnąć i zrobiło się ciemniej. Długie cienie tańczyły jak demony, zamieniając gór- ską kotlinę w dantejskie piekło. Niedaleko głównego baraku kolumna ognia z podziemnego zbiornika obniżyła się, wyrzuciła jeszcze jeden, ostatni gejzer, który zamienił się w toczącą się w dół zbocza kulę ognia. Druga grupa agentów ugasiła pożar przy baraku z klatką i weszła do środka, żeby spenetrować drugi szyb. Z kolei Trask zatrzymał swój oddział w odległości pięćdziesięciu stóp od głównego szybu, który wciąż płonął, wyrzucając z siebie kolumnę dymu, a od czasu do czasu czerwone i pomarańczowe jęzory ognia. - Co o tym sądzisz? - zwróciła się do Goodly'ego, przekrzykując trzask i skwierczenie płonącego drew- na. - Myślisz, że go spaliliśmy? Nie jego! Ich! - chciała krzyknąć Liz, ale Goodly już zrobił to za nią. - To nie tylko on, Ben - głos prekognity był silniejszy od szumu ognia. - Ale damy sobie radę? - zauważył Trask i nie do końca było to pytanie. - Nie przewiduję strat, jeśli ci o to chodzi. Ale pięknie nie będzie. Trask wzruszył ramionami. - Nigdy to ładnie nie wygląda - odpowiedział. Pokiwał głową i zwrócił się do Liz: - Powiedz im, że to miejsce obrócimy w perzynę... a jemu powiedz, że żywcem z tego nie wyjdzie. Chcę, żebyś naubliżała draniowi! - Tylko... to znaczy myślisz, że mnie usłyszy? - Liz nie była zbyt pewna siebie. - Chodzi mi o to, że tylko w połowie jestem telepatką. Potrafię odbierać informacje, ale nie umiem wysyłać i... - Tego możemy nie wiedzieć - przerwał jej Trask. - Za to jest to jedna z rzeczy, o których możemy się tutaj dowiedzieć. Wiemy, że twój talent nie rozwinął się jeszcze w pełni, ale fakt że człowiekowi nie przekazu- jesz wiadomości, wcale nie oznacza, że Trennier cię nie usłyszy. W końcu jest wampirem a te typy mają swoje możliwości. Może dzięki temu dowiemy się, czego można się po tobie spodziewać, gdy twój talent się w pełni rozwinie. Liz skinęła głową i wysunęła się do przodu. Miller jakby się wyprostował i spytał Jake'a: - O kim... o kim on mówi? I jak ta dziewczyna ma rozmawiać z kimś... tam? - Po prostu uwierz w to, że potrafi - odpowiedział Jake, mimo że sam nie był tego zbyt pewien. Liz skoncentrowała się i zaczęła wysyłać myśli w stronę głównego szybu, do wejścia, które było dymiącą czarną dziurą obudowaną resztkami baraku. W zespole nie było w tej chwili żadnego telepaty, nikogo, kto „sły- szałby” ją lub choćby podejrzewał, że coś się dzieje. Jednak jej myśli zostały wysłane. - Przychodzimy po ciebie, Bruce Trennier - zaczęła. - I jeśli sądzisz, że było gorąco, to zaczekaj na to, co oznacza prawdziwy ukrop! Mamy granaty, które na zawsze pogrzebią ciebie i twoich niewolników. Mamy także zapalające bomby, zamieniające skały w magmę i zamieniające twoje kości w płynną masę. Jesteś w pułapce bez wyjścia. Siedź tam, gdzie nie dochodzi słońce, i ciesz się tą zgniłą, pasożytniczą egzystencją, której nie sposób nazwać życiem... To bez wątpienia było ubliżające. Było to wyzwanie, wyzwanie płynące z ust kobiety, coś znacznie więcej niż zniewaga. Jeśli Trennier odpowiedział, to Liz go nie słyszała. To co usłyszała, a właściwie poczuła, to nagła cisza. Cisza umysłowa, ale cisza, która zapada tuż przed burzą. Ian Goodly potwierdził ten domysł. - Idą - powiedział. - Ilu ich jest? - spytał Trask, odbezpieczając broń. Goodly zmrużył oczy i skoncentrował się nad tym, co zaraz miało nastąpić. Widział potykających się, zamieniających się w pochodnie mężczyzn! Było ich trzech. I zobaczył jeszcze jednego, coś więcej niż człowieka tylko, zwierzę. Coś - ruszające do ataku! - Trzech - krzyknął. - Są w drodze do piekieł. Jeden wygląda tak, jakby właśnie stamtąd wrócił! To Bruce 16 DTP by SHADE

Trennier. Ben, oni właśnie nadchodzą! - Mają broń? - rzucił Trask. - Nie - odparł Goodly. - Myślisz... że jej potrzebują? Pierwsza trójka nadeszła niczym księżycowe cienie. Byli podobni do pełzającego dymu. Kiedy wydostali się na powierzchnię, Trask i Goodly nie mieli pewności, do czego strzelali, ale ich broń wypluwała długie serie. Już po sekundzie zapanował chaos. Koszmarne postacie zrobiły się wyraźniejsze, kiedy dosięgły ich srebrne kule. Przewracały się do tyłu lub słaniały się na nogach z szeroko rozpostartymi rękami. Podnosiły się, by po chwili znowu przewrócić się zmiecione nawałą ognia. Żółte oczy środkowej postaci zaczerwieniły się i nabiegły krwią, były tak pełne krwi, że po chwili tył głowy eksplodował czerwonym rozbryzgiem. Wampir upadł na kolana i po chwili zapłonął, kiedy agent uzbrojony w miotacz ognia wykorzystał swoje śmiercionośne narzędzie. Wampir klęczał z roztrza- skaną głową i palił się jak gigantyczna świeca. Ale niespodziewanie ożył drugi niewolnik. Na scenie pojawiła się najgorsza ze wszystkich postaci. Wampyrzy Lord zrobił ze swoich niewolników żywą tarczę. Szedł tuż za nimi i ukrywał się przed kulami. Zu- pełnie się nie przejmował losem nieumarłych niewolników, jego pijawka miała tylko jeden cel: przetrwanie. Żeby przetrwała pijawka, konieczne było, by przeżył jej nosiciel. Jednak Ben Trask miał zupełnie odmienne zdanie na ten temat. - Ian, po nogach! - krzyknął. - Hej, wy, celujcie w nogi, zmiażdżcie im kości, niech się przewrócą! - I sam ani na chwilę nie przestawał strzelać. Goodly robił dokładnie to samo co dowódca. Dodatkowo z obu skrzydeł leciały strumienie kul i rycząc oznajmiały nadciągającą srebrną śmierć. Ale trzech nieumarłych szło dalej. Wydawało się, że płyną w swoim kalejdoskopowym, przerywanym, wampirzym ruchu. Ten ruch hipnotyzował; wyglądał na niespieszny, ale w istocie miał prędkość błyskawicy! Byli już nie dalej niż czterdzieści stóp. Wówczas Trask skinął na jednego ze swoich ludzi na prawej flance. - Padnij! - krzyknął w chwili, gdy mężczyzna rzucał granatem. Jake był młody i szybki, no i miał za sobą solidne wojskowe przeszkolenie. Liz jeszcze przed nim przy- lgnęła do ziemi. Jake przewrócił Millera i przykrył go własnym ciałem. Rozbłysło oślepiające światło, a huk wybuchu odbił się od ścian doliny. Ludzie zaczynali się podnosić. Czuć było smród materiału wybuchowego. Jake rozejrzał się i zobaczył, jak Trask wstaje i podaje rękę Goodly'emu. Ale przed zniszczonymi zabudowaniami działa się rzecz niesłycha- na. Okaleczona postać, garść połamanych kości i zmielonego mięsa, poruszała się i drżała w świetle rzuca- nym przez płomienie. Obok siedział pozbawiony ramion tułów. Z jego włosów wydobywał się dym, przyćmio- ne oczy niezbornie poruszały się w oczodołach. Ale Trennier wciąż stał na nogach. - Niezły staruszek - pomyślał Jake. Trzęsący się inwalida, teraz był już prawdziwym wrakiem! Bruce Trennier zmierzał naprzód w strzępach ubrania, zlany krwią i z obrzydliwą twarzą rozoraną do kości. Krzycząc w agonii, sięgał szponami do przodu. Jego twarz zmieniała się; krew sikała mu z twarzy, a jego szczęka rozwierała się z trzaskiem! Oczy miał całkowicie czerwone... uszy zaokrągliły się, przybrały kształt uszu nietoperza... a jego zęby były coraz większe! Żołnierz obsługujący miotacz ognia leżał jeszcze na ziemi. Obok niego leżała broń. Trask chwycił mio- tacz. Ale Trennier ciągle szedł, machał w kierunku Liz i sięgał do miejsca, gdzie jego zdaniem zdołałby złapać ją za nogi. - Ty - odezwał się bulgoczący głos. Splunął krwią, rozdwojonym językiem zwilżył usta. W końcu ujrzał ją wyraźniej i na twarzy pojawił się monstrualny uśmiech. - Ty, kobieto... złodziejko myśli. Myślałaś, że zdołasz mnie oszukać? Nawet mi naubliżałaś... proszę bar- dzo. Teraz zginiesz wraz ze mną! Jake był już z powrotem na nogach, a Miller, wciąż będąc na plecach, starał się jakoś wycofać i oddalić od przerażającej postaci. Ale Trennier skupił się na Liz! Już prawie ją miał, jego długie, ociekające krwią ręce sięgały ku niej! Jake chwycił ją w pasie i ruszył biegiem, jednak zdołał zrobić tylko dwa lub trzy kroki, po czym potknął się. Ale nie upadli, nie dotknęli ziemi. Nagle jakby się ruch zwolnił i coś powiedziało w głowie Jake'a: - Teraz! Liczby, wzór! Odczytaj go! Skorzystaj z niego! - Ale czy był to jego głos, czy kogoś jeszcze? Liczby przepłynęły przez ekran w umyśle Jake'a... nieskończony ciąg liczb, które pokazywały się niczym na ekranie komputera. Liczby, liczby, które były mu znajome, albo komuś w nim! Nadal trzymając Liz i wciąż upadając, Jake (albo ktoś niewidoczny i nieznany) zatrzymał ciąg liczb, utworzył z nich kombinację, jakiś ko- 17 DTP by SHADE

lejny niesamowity wzór, który zamienił się w drzwi. Wpadli przez nie w przestrzeń o ujemnej grawitacji, w miejsce, które jest absolutnie niczym, a po chwili - a może w bez-czasie - przelecieli przez drugie drzwi i dopiero wówczas upadli na ziemię. Turlając się w kurzu jakieś piętnaście stóp od miejsca, gdzie ich widziano po raz ostatni, usłyszeli krzyki przerażenia Millera oraz ryk triumfu Traska, który odpalił miotacz ognia. Nawet z tej odległości Jake i Liz poczuli taki gorąc bijący od ognia, że musieli się odsunąć. Po chwili zobaczyli płaczącego jak dziecko i czołgającego się po spalonej ziemi Millera. Spojrzeli za siebie. Trennier wykonywał taniec, agonalny, podrygujący taniec śmierci. Był wampirem, walił w powietrzu rękami i wykrzykiwał swą wściekłość. A może ten dźwięk oznaczał coś jeszcze? Może syk i pękanie baniek powietrza oraz bulgotanie gotujących się płynów ustrojowych? Jake nie był pewien, co te dźwięki oznaczają. Nie widział, w jaki sposób krzyczał Trennier, przecież w piekle, które otaczało jego ciało, nie było powietrza. Jego kuśtykający taniec w centrum niebiesko-białych płomieni trwał przez długie sekundy. W końcu ciało poddało się, ale nie to Coś, co kazało Trennierowi nadal walczyć. I to był dowód, niezbity dowód, mówią- cy o tym, jak długo Trennier był wampirem. Kiedy jego ciało zamieniło się w płynną masę i ugięły się pod nim nogi, metaforyczne mięso odpowie- działo na zew wampirzej natury. Pijawka Trenniera po raz ostatni spróbowała ucieczki, tym razem korzystając ze zdolności do metamorfozy. Resztki palców wydłużyły się, wijąc się jak robaki, zabulgotał żołądek i wyrzucił z siebie całe gniazdo czułków. Każdy z nich był podobny do penisa, który bezskutecznie sikał na ogień. Jednak tego ognia nie można było ugasić. Tylko Ben Trask mógłby to zrobić, ale Ben zrobiłby to wyłącznie w chwili, gdy nic nie pozostałoby już do spalenia. A przynajmniej nic takiego, co mogłoby komukolwiek zaszkodzić. W tym momencie wrócili agenci z drugiego oddziału, który przebywał w ruinach mniejszego szybu. Jeden z nich skierował ogień ze swojego miotacza na wampira oraz na leżącego niewolnika i dokończył dzieło Traska. Kiedy było już po wszystkim, Trask zapytał: - Nie mieli broni? Dlaczego nie użyli broni? - Broń? - odezwał się dowódca drugiego oddziału. - Za tym mniejszym barakiem w szybie kopalni była mała zbrojownia! Może stwierdzili, że przeciw dwójce zwykłych ludzi broń nie jest im potrzebna. Tak czy owak zaminowaliśmy szyb. Podłożyliśmy także termit. Kiedy wybuchną, to wszystko się zawali. Jeśli cokolwiek tam zostało, to nigdy nie wyjdzie. - Dobrze! - Trask uścisnął mu dłoń i głęboko odetchnął. - Zajmijmy się również tym szybem - powiedział dowódca drugiego oddziału. - Chciałbym go na dobre zakorkować. Ruszać się, panowie! Noc się jeszcze nie skończyła... Po dwóch godzinach odpalono ładunki. Kiedy od strony szybów dał się słyszeć grzmot wywołany przez człowieka, ziemia zatrzęsła się pod stopami. I chociaż agenci stali w bezpiecznej odległości, to poczuli pęd gorącego powietrza wydobywającego się z głębokich czeluści, a w ich nosy wdarła się woń smrodu, który nie miał chemicznego pochodzenia. Później pojawiły się chmury pyłu wypychanego z dziur w ziemi, gdy szyby waliły się pod ciężarem niezliczonych ton twardych skał oraz mniejszych odłamków. Ale nawet wówczas sprawa nie była zakończona, ponieważ teraz widać było skutki działania termitu: biały gaz uciekający pod wysokim ciśnieniem oraz płynny dym, który opływał nawet najdrobniejsze odłamki, osmalając i szkląc ich powierzchnię. W końcu ktoś się odezwał: - Jeśli jest tam ktoś, to znalazł się w piekarniku, cała kopalnia właśnie się gotuje. Większe szanse na przeżycie miałby w piwnicy w Dreźnie za czasów drugiej wojny światowej! Nikt nie sprzeciwił się tej opinii, ani nawet nie odpowiedział. Zaczęły nadjeżdżać pojazdy zaplecza i można było przystąpić do ponownego oczyszczania. Starszy czło- wiek najwidoczniej cierpiał z powodu reumatyzmu. Kuśtykał to tu, to tam i uważnie badał stygnące kupki po- piołu. Podobnie jak Trask i Goodly nie posiadał widocznego zabezpieczenia; nie miał na sobie maski przeciw- gazowej i najwyraźniej dość swobodnie oddychał (co wskazywałoby na brak zatyczek w nosie). Najwidoczniej nie obawiał się skażenia. Jego jedyną bronią była staromodna maczeta kołysząca się w pochwie pod lewą pachą oraz starodawny, ręcznie robiony łuk. - Spal to - Jake usłyszał warknięcie starszego mężczyzny tak głośne, że przebijało się przez dźwięk ry- czącego ognia. - Tamto też. Tak, jest zwęglone i dobrze. Ale zwęglone to jeszcze za mało. Musi być spopielone. Dopiero kiedy dym i popiół rozwieje wiatr, wówczas dopiero jest z tym koniec. Dopiero wtedy. 18 DTP by SHADE

Miał dziwny akcent, gdzieś z obszaru Morza Śródziemnego. Włochy, Sycylia, może Rumunia? Było w tym coś z języka rumuńskiego. Ale Jake nie mógłby się bardziej pomylić. - Kto to jest? - spytał Liz. - Ten stary. Spójrz na niego. Przypomina mi łowczego psa... takiego, co się co chwilę zatrzymuje i węszy w powietrzu! Ja czuję wyłącznie dym i ogień... i śmierć. I co to za ubranie? Co za dziwoląg, czy on myśli że jest na Dzikim Zachodzie? W rzeczy samej starzec mógł być traperem - właściwie to nim był - tyle że ze znacznie dzikszego zacho- du, niż Jake mógłby sobie wyobrazić. - Wiesz co? - kontynuował Jake. - Mam takie wrażenie, że w tym wampirze, Brusie Trennierze, było coś rumuńskiego, a właściwie cygańskiego. I ten koleś też sprawia takie wrażenie. Kiedy się porusza, to słychać dzwonki! Ale stary zobaczył ich i ruszył w ich stronę. Również Ben Trask zdążał w ich kierunku. Jake pomyślał, że chce przedstawić starca. W międzyczasie Liz zaczęła odpowiadać na niektóre z pytań Jake'a. - Mówisz, że przypomina ci łowczego psa? - odparła. - Masz rację. Jest psem łowczym w ludzkiej skórze. To co zobaczyłeś tej nocy, on widział tak często, że nie sposób nawet policzyć. Na imię ma Lardis, czasem zwą go Starym Lidesci. - Liz - stary skinął głową na powitanie i uśmiechnął się... ale po chwili zachmurzył się, podszedł bliżej, przechylił głowę i spojrzał od dołu na Liz. - Hej! - warknął spluwając na ziemię. - Nie masz zatyczek! Czyżbyś była nieprze... nieprze... nieprzepu... - Nieprzepuszczalna? - pomogła mu. - Tak! - rzucił, celując w nią oskarżającym palcem. - I ty też! - zwrócił się do Jake'a. - Cutter, tak? Jake Cutter? - Mieliśmy założone zatyczki - odpowiedział Jake. - Ale byliśmy bardzo zajęci. Moje zatyczki wypadły, ale Liz miała je aż do końca. A poza tym to kim ty do diabła...? - Odka... - przerwał mu Lardis gwałtownie. - No, odkaże... - Odkażenie - powiedziała Liz. - Właśnie - rzucił stary, pokazując palcem na ciężarówkę. - Oboje. Już! - Kim ty...? - zaczął od nowa Jake. Ale tym razem to Ben Trask mu przerwał. - Jake'u Cutter - powiedział Trask - to jest Lardis Lidesci. Ten człowiek przybył do nas z... bardzo innego miejsca. - Trask przerwał, jakby nie chciał kontynuować wątku i faktycznie zaczął mówić o czymś innym. - Lardis był na greckich wyspach z inną ekipą. Nic tam jednak nie znaleźli i poprosiłem, żeby go tutaj przysłano. Przyleciał popołudniem helikopterem z Perth. - Następnie Trask zwrócił się do Lardisa: - Bo i co o tym sądzisz? - najwyraźniej łączyło ich coś, o czym ani Jake, ani Liz nie wiedzieli. - On? - Lardis popatrzył na Jake'a, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Możli- we, tak sądzę. Sprawny i młody... no i uparty! Nie słucha dobrych rad, no i nie bardzo szanuje starszych! Moim zdaniem zabawny wybór. Ale skoro tak jest, to tak ma być. Nie sądzę, żebyśmy mogli pojąć decyzje Nekrosko- pa. - A więc nie jesteś pewien? - Trask wyglądał na niezadowolonego. - Dowody mogą być właśnie tutaj - ponownie wzruszył ramionami Lardis. - Pośród tych cuchnących resztek spalonych bydlaków... Naprawdę chcesz sprawdzić swoją teorię? Trask wiedział, co Lardis ma na myśli. Pokręcił głową, mówiąc: - Nie, on jeszcze nie jest na to gotowy. I pewnie nie będzie jeszcze przez jakiś czas. Jake uważnie przy- glądał się Lardisowi. Stary Lidesci był niewysoki, krępej budowy ciała i trochę przypominał małpę z uwagi na bardzo długie ręce. Miał długie, czarne, przyprószone siwizną włosy, które okalały surową, wyrzeźbioną przez pory roku twarz o stosunkowo płaskim nosie. Kiedy otwierał usta, widać było liczne ubytki zębów. Zęby, które mu zostały, wyglądały jak zrobione ze starej kości słoniowej. Pod gęstymi brwiami widać było błyszczące brą- zowe oczy, które zdradzały żywość umysłu, przeczącą niesprawności ciała. Jake dostrzegał w nim przywódcę i miał rację. Jednocześnie Jake zauważył, że Lidesci poddawał go takiej samej lustracji. Poczuł się nieswojo. Zmarsz- czył brwi i powiedział: - Wolałbym, żebyście mówili do mnie, a nie o mnie! Czy dobrze się domyślam, że mówiliście o mnie? - O tobie i jeszcze o kimś - odpowiedział Trask. - Mówimy o facecie, który według ciebie - a także we- dług nas - może znajdować się w twojej głowie. Mówimy o Harrym Keoghu. - Nigdy o nim nie słyszałem - powiedział Jake, zastanawiając się zarazem nad tym, że to nazwisko za- 19 DTP by SHADE

brzmiało dziwnie znajomo. To jednak wprowadziło go w jeszcze większe zmieszanie i rozzłościło go. - A co on ma wspólnego ze mną? - zapytał. Trask potarł podbródek i odpowiedział: - Jest coś, co kiedyś robił... i wygląda na to, że ty też potrafisz to robić. Kiedy Liz groziło niebezpieczeń- stwo... przeniosłeś ją z dala od Trenniera. No i domyślam się, że nie trzeba ci przypominać, dzięki czemu cię zauważyliśmy. A raczej jak dałeś się zauważyć, pojawiając się u nas. Jake pokręcił głową. - To nie było celowe działanie - rzekł. - Chodzi mi o to, że nie miałem z tym nic wspólnego. To nie byłem ja. - No właśnie - podkreślił Trask. Jake ponownie zmarszczył brwi. - Nie widzę związku. - My też go nie widzimy - stwierdził Trask. - Jeszcze nie. Ale jeśli istnieje, to go znajdziemy. - W jego oczach widać było podejrzliwość, ale także jakąś emocję. Może nadzieję? Badał wzrokiem twarz Jake'a jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, mówiąc: - Lardis ma rację. Czas na odkażenie. I to natychmiast. Liz i Jake wiedzieli i widzieli już wystarczająco dużo, żeby bez dalszej zwłoki skierować się do samocho- du dowodzenia... - Nie było mnie przy tym - podjął temat stary Lidesci. - Faktycznie to zrobił? Ten Jake? Korzystał z Kon- tinuum Möbiusa? - I to już po raz trzeci, przynajmniej w naszej obecności - potwierdził Trask. - No to musimy pogodzić się z tym, że jest tym, kim jest - zauważył Lardis. - Dla mnie to oczywiste. - Chciałbym, żeby było oczywiste także i dla mnie - powiedział Trask. - Po prostu nie lubię takich przy- padków, zwłaszcza teraz. - Może mi powiesz, kiedy byłby lepszy czas na takie coś? - zapytał Lardis. - Albo gorszy - zauważył Trask. - Chodzi mi o to, że wiemy, kim może być, ale nie wiemy, kim jest. Jestem pewien jedynie tego, że faktycznie to nie ona działa w ten sposób. On faktycznie nie wie, co się dzieje. - Nie powiedziałeś mu? - A co mam mu powiedzieć? Że jest w nim ktoś, kto rozmawia ze zmarłymi? Ktoś, kto potrafi wywołać zmarłych z grobów i sprawić, żeby znowu chodzili? Ktoś, kto pod koniec życia - przynajmniej w naszym rozu- mieniu - sam był wampirem? I to nie tylko on, ale także jego dwaj synowie z Krainy Gwiazd? Że jeden został wampirzym Lordem, a drugi był wilkołakiem? I jeśli Jake nie stwierdzi, że jestem wariatem, jeśli faktycznie mi uwierzy, to co z tego? Lardis znowu wzruszył ramionami. - Rozumiem, co masz na myśli - mruknął. - Gdybym był na jego miejscu, wiałbym tak szybko, jakby mnie ścigało stado diabłów! - I ja tak samo - pokiwał głową Lardis. - A w Kontinuum Möbiusa może uciekać bardzo daleko. A na to nie możemy sobie pozwolić. Nie możemy go stracić. Dlatego po prostu obserwujmy rozwój wydarzeń i pocze- kajmy na to, co się stanie... Nieco dalej: Jake i Liz szli po sczerniałej, spopielonej ziemi, która wciąż śmierdziała spalonym mięsem. - Co? - przystanął Jake i pobladł gwałtownie. - Co to? Słyszysz te krzyki? Jezu, co to u diabła znaczy? - Rozglądał się dookoła, ale nikogo nie zauważył. Liz milczała przez chwilę. Nic nie słyszała i nie wyobrażała sobie, o czym mówi Jake, a może mogłaby sobie wyobrazić, ale nie chciała. Widziała jednak, że Jake był wyraźnie poruszony. - Krzyki? - spytała. - Raczej syk i bulgotanie soków roślin, może trzasnęła jakaś gałąź? - Może - odrzekł Jake. - Może. Ale wcale tak nie uważał. To, co słyszał, przypominało krzyk grzesznika przypiekanego w jego własnym piekle. A może ktoś wydał z siebie ostatni krzyk protestu wprost ze świata płomieni, ze świata, gdzie nie ma już życia. Bulgocząca i rozgrzana ziemia nadal wydzielała z siebie parę i dym. 20 DTP by SHADE

IV Zabawki i duchy Kabiny do odkażania przypominały starodawne kabiny telefoniczne zbierane przez kolekcjonerów. Nie były co prawda czerwone i nie miały tylu małych okienek, ale miały podobne rozmiary i podobnie śmierdziały. Wcale nie moczem, tylko czosnkiem. Jake nie wiedział, co przyprawia o większe mdłości. Z tyłu naczepy umieszczono sześć kabin po trzy po każdej stronie. W każdej kabinie znajdował się pojemnik na ubranie. Rzeczy, które się tam wkładało, były wciągane, napromieniowywane, poddawane działa- niom mikrofal, a na koniec spalane. Trzeba było włożyć tam każdą część odzieży. Co oznaczało, że znajdowałeś się całkowicie nagi w wodoodpornej i szczelnej kabinie. Cały dalszy pro- ces odbywał się automatycznie. To dlatego te klaustrofobiczne miniprysznice śmierdziały tak obrzydliwie. Naj- pierw puszczano gorącą wodę. Pod dużym ciśnieniem uderzała cię od góry struga wody, ale już po kilku se- kundach miałeś do czynienia z czymś innym: mieszanką jakichś chemikaliów i środków odkażających. A także z czymś tłustym pochodzenia roślinnego. Środki chemiczne pieniły się i wyparowywały, ale olej zostawał. No i - niech to szlag! - miałeś to wcierać w skórę. Jednak Jake nienawidził tego, że był to olej z czosnku! W środku znajdował się system komunikacji; można było rozmawiać z ludźmi z sekcji dowodzenia albo z innymi agentami poddawanymi procedurze odkażania. Górna część kabiny na wysokości szyi była wykonana ze szkła, poniżej ścianki były zrobione z nierdzewnej stali. To dlatego, że agenci biorący udział w operacjach byli obojga płci. Jake wszedł do środkowej budki, a Liz wybrała budkę po lewej stronie i po chwili przełączyła intercom. - Widzę, że wybrałeś środkową budkę. Mogłeś wybrać tę na końcu, wówczas środkowa oddzielałaby nas! - Wyglądała bardzo pociągająco (choć Jake widział tylko twarz, długą smukłą szyję oraz ramiona). Przy- sunęła twarz do szyby i zrobiła psotną minę. Jake roześmiał się - co nieczęsto mu się zdarzało - i odpowiedział: - Czyżby? A ty dlaczego nie poszłaś do kabiny po drugiej stronie auta? Wówczas byłabyś o wiele dalej ode mnie. - Następnie przyłożył twarz do szyby, rozpłaszczył na niej swój orli nos i udawał, że zagląda do jej budki. Ale to było niemożliwe; szkło zaparowało, a wnętrza były wypełnione parą wodną. - Czy dałabyś radę stanąć na palcach? - wyrwało mu się i był tym tak zaskoczony, że omal nie ugryzł się w język. Liz również zdzi- wiła się własną reakcją, ponieważ przez krótką chwilę była gotowa to zrobić! Jej twarz wyrażała zaciekawienie i coś magnetycznego, co działało w obie strony. Wyglądała pięknie: mokre włosy przyklejone do ciała, zmyty makijaż, ciało błyszczące od oleju. Ten widok przykuwał wzrok Jake'a, a jednocześnie było coś odpychającego. Ślubował sobie coś i będzie przy tym trwał, aż nie zakończy sprawy. I chociaż Liz nie wspięła się na palce, to jednak zarumieniła się. A może to z po- wodu gorącej pary? Co na szczęście ukryje także zmianę w kolorze jego skóry... dzięki Bogu! - A w ogóle to co tutaj robisz? - spytała. Może była to jego wyobraźnia, ale jej głos był nieco zachryp- nięty. Pewnie przez intercom. - To znaczy... mówiłeś, że wcale nie chcesz być tutaj z nami. Dlaczego tu jesteś? Jake spojrzał na nadajnik w swojej kabinie. Świeciło się tylko światełko z kabiny Liz. Nikogo więcej nie było na linii. - Nie miałem wyboru - odpowiedział. - Mogłem być albo tutaj, albo siedzieć. Byłem w więzieniu, a tu jest lepiej. Ale po dzisiejszej nocy mogę ci powiedzieć, jest tu niewiele lepiej... - Przerwał i zaczął się zastana- wiać. Po co mi to? Po co znowu próbować być z kimś? Był już z kimś bardzo blisko i ona za to zapłaciła. Raz wystarczy. - Zamknęli cię... zamknęli cię za morderstwo? - powiedziała Liz, a jej twarz przybrała poważny wyraz. - Tak przynajmniej słyszałam. - Zabiłem parę osób - przytaknął Jake. - I gdybym miał taką możliwość, to zostało jeszcze dwóch do sprzątnięcia. - Przyznał to w sposób absolutnie oczywisty. Jego brązowe oczy przybrały na chwilę mroczny, prawie czarny odcień, a jednocześnie były jakby nieobecne. Liz poczuła, że oczy Jake'a patrzą na coś znajdu- jącego się tysiące mil stąd. Może była to jakaś scena z pamięci, z zamkniętej przeszłości. A może to tylko efekt zaparowanej szyby. - No i widzisz. Taki jestem. Zły Facet. A co z tobą? Co taka ładna dziewczyna robi w takim zakręconym miejscu? Poczuła się oszukana, ponieważ wiedziała, że nie powiedział jej wszystkiego. - Powiedz mi tylko - odezwała się, drżąc z powodu chłodniejszej temperatury lecącej z prysznica wody, 21 DTP by SHADE

ale także wskutek tego, co zobaczyła w jego oczach - coś więcej... o sobie, albo o tych zabitych. Czy zasłużyli sobie na to? Popatrzył na nią i odpowiedział pytaniem na pytanie: - A te stwory dziś w nocy? Czy one zasłużyły sobie na to, co je spotkało? - Ale to były wampiry, potwory! Skinął głową i pozwolił, by sama się domyśliła. W tym czasie z prysznica zaczął lecieć szampon i wiedzieli, że już niedługo. Przynajmniej jeśli chodzi o tę część odkażania. Jake namydlał ciało i jednocześnie przypomniał się: - Czekam. - Hmm? - odpowiedziała. A następnie: - Aha! Dlaczego tutaj jestem? To proste. Pracowałam z osobami zajmującymi się zjawiskami paranormalnymi. Podejrzewam, że była to przykrywka, gdzie po prostu rekruto- wano ludzi dla Wydziału E. Trudno się było w tym zorientować, bo byli dobrze zakonspirowani i odkryli się dopiero wówczas, gdy byłam już mocno zaangażowana. W każdym razie była to łatwa praca, przyzwoite wyna- grodzenie, no a ja szukałam pracy. Pracowałam w biurze w centrum Londynu, prowadziłam wywiady z ludźmi i jeśli trafnie odpowiadali na część pytań, to miałam przeprowadzać z nimi testy. Wzruszyła ramionami i przez zaparowaną szybę Jake zauważył, że skóra na jej ramionach zadrżała pod wpływem rozkołysanych piersi. - Przy testach korzystałam ze starego niemieckiego Prismatonu 70 i... - Z czego? - przerwał jej Jake. - To taka maszyna, która losowo wybiera symbole Psi. - Symbole Psi? Liz westchnęła. - Pięć symboli: gwiazdę, koło, kwadrat, znak plus i linie faliste. - Rozumiem - powiedział Jake. - Maszyna wybiera symbol, a badany musi zgadnąć, co to jest. - Tylko tu nie chodzi o to, żeby zgadywać - zauważyła Liz. - Chodzi o to, żeby się skoncentrować i wie- dzieć, jaki to symbol! Na tym polega postrzeganie pozazmysłowe. - Mów dalej. - No cóż. Na początku było kilka trafnych odpowiedzi... ludzie trafiali dwa lub trzy symbole z rzędu. Bardzo się tym ekscytowałam. Ale na dłuższą metę nie prowadziło to do niczego, no i byłam tym sfrustrowana, bo jak się zapewne domyślasz, chciałam zarobić swoje pieniądze. Dla mnie sukces oznaczał trafne odpowiedzi. Odkryłam, że chcę, żeby dobrze odpowiadali. Ktoś na przykład mówił „kwadrat!”. A ja mówiłam w myślach do siebie: „Nie, nie, nie! Błąd! To linie faliste!” W końcu docierałam do etapu, w którym mówiłam: „Nie, po- myliłeś się.” A jeśli ktoś miał szczęście, mówiłam: „Dobrze, właśnie tak!”, jeszcze zanim zdążyli sformułować odpowiedź, zanim cokolwiek powiedzieli! - Niech zgadnę - rzekł Jake. - Nie wiedziałaś, o co chodzi. Myślałaś, że albo ty byłaś w błędzie, albo ten, jak mu tam, Prismaton 70 robił ci żarty, albo... - Ale to nie mogła być maszyna - ucięła Liz - ponieważ maszyna jest tylko maszyną. - Albo ty sama - kontynuował myśl Jake - musiałaś się jakoś dostrajać do badanych. Telepatia, prawda? Skinęła głową. - Właśnie. Osoby badane przeze mnie wcale nie były dobre w wysyłaniu myśli. To ja byłam dobra w od- bieraniu. Jestem osobą odbierającą czyjeś myśli, czytam w umysłach. Potrafię dostroić się do myśli innych osób. Nie robię tego przez cały czas i wymaga to dużo koncentracji i wysiłku, ale czasami się udaje. - I nigdy wcześniej tego nie zauważyłaś? - Mimo wydarzeń z ostatniej nocy, efektu, jaki wywarła na Trennierze, Jake powątpiewał w jej talent. - Tego, że wiesz, co ludzie myślą? Uśmiechnęła się szeroko. - No cóż, często wiedziałam, o czym myślą mężczyźni... - Powoli uśmiech znikał z jej ust. - Nie, szczerze mówiąc nie miałam najmniejszego pojęcia. Ale gdy tylko się o tym dowiedziałam, wszystko okazało się dość proste. - Po prostu coraz bardziej rosło... - pomyślał głośno Jake. Mydło w płynie przestało już lecieć z prysznica i zastąpiła je zimna woda. Jake już miał zacząć narzekać, ale woda przestała płynąć i zaświeciło się światełko w interkomie. - Skończyliście już? - zapytał Trask. - To dobrze! Wynoście się stamtąd, bo inni czekają... Reszta oddziału miała przejść przez nieco mniej intensywny cykl odkażania. Ale Jake i Liz jeszcze nie 22 DTP by SHADE

skończyli. Z przedziału w tyle budki wysunęły się suche szlafroki oraz plastikowe worki służące za buty. Następ- nie rozsunęły się drzwi i widać było kolejnych agentów nadciągających korytarzem. Ale Jake i Liz oddalili się w drugą stronę i weszli do pojazdu - kwatery głównej, gdzie Trask robił sobie podskórną iniekcję, a Lardis Lidesci towarzyszył mu i się przyglądał. Kazano im coś wypić. - O Boże! - dławił się Jake. - Jeśli się od tego nie rozchoruję... - Jeśli się rozchorujesz, to wezmę to za bardzo zły znak - powiedział stary Lidesci. Trask, słysząc te słowa, uśmiechnął się, podczas gdy Lardis chwycił maczetę za rękojeść. - Nie rozchoruje się - powiedział Trask. - A nawet jeśli, to jeszcze nic nie znaczy. Pamiętam, że sam fa- talnie się poczułem za pierwszym razem. - Czosnek? - Jake wciąż czuł, jak zbiera mu się na wymioty. - Wyciąg z czosnku - wyjaśnił Trask. - Dobrze robi na zdrowie... czy coś takiego. - Ruszył przodem i po- prowadził ich korytarzem wzdłuż pojazdu. Po drodze minęli pół tuzina drzwi, aż w końcu doszli na sam przód naczepy. Znaleźli się w centrum dowodzenia. Okrągły, wydrążony w środku owal tworzył główny stół. Siedział przy nim Ian Goodly. Przypatrywał się różnym oświetlonym tablicom oraz ekranom monitorów. Był to szczyt technicznych osiągnięć nawet jak na zaawansowany rok 2011. Pomieszczenie zupełnie nie pasowało do ciężarówki i naczepy, które nie były zbyt technicznie zaawansowane. Goodly miał na głowie hełm, który wyglądał jak urządzenie do gier komputerowych stosowane w wir- tualnej rzeczywistości. Widać było, że zmiany na monitorach były skoordynowane z ruchami jego głowy. Kiedy Trask wraz z towarzystwem weszli między prekognitę a zmieniające się ekrany, Goodly zatrzymał ruchome krzesło i zdjął hełmofon. Stary Lidesci ze zdziwieniem pokręcił swą wielką głową, po czym mruknął: - Pracuję już z wami dwa lata, ale wciąż nie mogę się przyzwyczaić do... tego. Trask ze zrozumieniem pokiwał głową. - Wiem, o czym mówisz, ale nie oczekuj ode mnie współczucia. Ja mam z tym do czynienia już ponad trzydzieści lat i czuję się tak samo jak ty! Co by powiedział Alec Kyle? Albo Darcy Clarke? W końcu co za róż- nica? Roboty i romantycy. Supernauka i supernatura. Telemetria i telepatia. Komputerowe wzorce prawdopo- dobieństwa i prekognicja. Duchy i gadżety! I o to chodzi. Wydział E. - Ale co to jest ten Wydział E? - zapytał Jake. - Co to jest? Czy nie nadszedł czas, żebyśmy się dowiedzieli czegoś więcej? - Spojrzał na Liz. - Przynajmniej ja chciałbym to wiedzieć... zwłaszcza po tym, w co wpakowa- liście mnie dzisiaj w nocy. - Wpakowaliście nas - dodała Liz. - Wiem troszkę więcej od ciebie, ale nie mam zbyt dobrego rozezna- nia w tym wszystkim. - Popatrzyła na Traska i można się było domyślić w jej wzroku oskarżenia. - Podsumo- wując: tej nocy pracowaliśmy razem po raz pierwszy, ale może to być nasz ostami raz. Ale Ian Goodly pokręcił głową. - Nie - powiedział. - Macie jeszcze wiele to zrobienia, oboje. - Prekognita - rzekł gorzko Jake. - Ludzie zwracają się do ciebie w taki sposób. Skąd możesz być tego tak pewien? - Bo nigdy się nie pomylił - stwierdził Trask. - Może dziś będzie ten pierwszy raz? - Jake nie wyglądał na przekonanego. Jednak Trask tylko podniósł siwe brwi. - No to na czym polega twój problem, Jake? Czy chcesz nam powiedzieć, że przez ostatnie trzy lata na- leżycie dbałeś o swoje życie oraz zdrowie i nie chciałbyś podejmować żadnego ryzyka? - Przede wszystkim to chciałbym sam podejmować decyzje! - rzucił Jake. - Na razie to ja będę aranżował rozwój wydarzeń - odparł Trask. - Albo Wydział E. Rozluźnił się, przy- brał mniej srogi i poważny wygląd, po czym powiedział: - W porządku, powiem ci. To był test. Oczywiście mieliśmy w tym ważny cel, ale był to głównie spraw- dzian. No i zdaliście go, oboje. Tej nocy widzieliśmy dosyć - zdarzyło się tyle rzeczy - by się utwierdzić w prze- konaniu, że mamy rację. - Jeżeli chodzi o mnie? - zapytał Jake. - O was oboje - odpowiedział Trask. - Liz zrobiła swoje i wszyscy widzieliśmy, jak na to zareagował Trennier. Ona wysłała myśli, on je odebrał, no i zareagował! 23 DTP by SHADE

- Zawsze by tak postąpił - Liz wzruszyła ramionami. - To ty kazałeś mi go zwyzywać. - A ty doskonale to wykonałaś - Trask skinął głową. - Zaspokoiłaś nasze największe oczekiwania. A więc jeśli chcesz w to wejść, to zapraszamy. A po tym, co zobaczyłaś, nie mamy wątpliwości, że do nas dołączysz. Tak to jest. Jeżeli o mnie chodzi, to możesz się zastanowić nad propozycją. - A ja, czy też mogę się zastanawiać? - zadał pytanie Jake. - Jeśli tak, to moja odpowiedź brzmi „nie”. Nie wchodzę w ten układ. - A to szkoda - Trask zmrużył oczy. - Ponieważ nie masz wyboru. To dlatego, że ty również zrobiłeś swoje tej nocy. Coś, czego nie widziałem już od pięciu lat. I kiedy był ten ostatni raz, było to... w innym świecie, w świecie wampirów, w świecie Lardisa. Jake wodził spojrzeniem po wszystkich trzech mężczyznach: Trasku, Goodlym i Lardisie. Oni zaś pa- trzyli na niego z powagą i namysłem. - Wmawiam sobie, że to jest sen, sen, z którego wkrótce się obudzę - powiedział. Po chwili jego głos na- brał stanowczości. - Ale to nie jest mój sen. To wasz sen, wasz popierdolony koszmar, i ja z niego się wypisuję! - O nie, ten koszmar jest wspólny - odrzekł Trask, po czym zdecydowanie zapytał: - Co dokładnie jest snem twoim zdaniem? To, co my robimy, czy te niesamowite rzeczy, które są twoim udziałem? - Nic takiego nie robię! - Jake odwrócił się do Traska i przez chwilę wyglądało na to, że go uderzy. - To po prostu... się zdarza. - Zacisnął pięści, rozprostował dłonie i zgubił wątek. Trask pokręcił głową. - Rzeczy nie dzieją się ot, tak sobie, Jake - powiedział. - To ma swój cel, powód. A my chcemy się dowie- dzieć, dlaczego akurat tobie się to wydarza. Mamy jego akta? - zwrócił się do Iana Goodly'ego. Prekognita przytaknął, podjechał na swoim krześle do biurka i wziął do ręki cienką teczkę. Do ścian były przymocowane krzesła. Trask usiadł na jednym z nich i zachęcił innych do zajęcia miejsc. Otworzył akta i zaczął czytać: - Jake Cutter... - Jednak Jake przerwał mu zachrypniętym głosem: - Masz zamiar to czytać? Nawet te najgorsze fragmenty? I to w towarzystwie kobiety? - Oprócz Jake- 'a wszyscy zdążyli już usiąść. - Tylko je wymienię - odparł Trask, patrząc mu wprost w oczy. - A czemu pytasz? Czyżbyś się czegoś wstydził? - A co to ma wspólnego z tym, czym wy się zajmujecie? - rzucił Jake. - Trzymasz w rękach opis mojego życia. I ono należy do mnie, a przynajmniej należało. - Gazety były innego zdania - Trask nawet nie zmrużył oka. - Do diabła z nimi! - powiedział Jake. - Uczyniły mnie całkowicie odpowiedzialnym za moje „zbrodnie”! Masz zamiar je wszystkie wymienić? Czy w taki właśnie sposób chcesz mnie zatrzymać u siebie? W Wydziale E? Chcesz machać tą siekierką nad moją głową za każdym razem, kiedy wyrażę własną opinię lub gdy odmówię współpracy? Trask pokręcił głową. - Nie. Celem ćwiczeń jest odnalezienie źródeł twojego talentu. Jeżeli chodzi o twoje tak zwane zbrod- nie... to zdaniem tego wydziału nie masz się czego wstydzić. Jake na chwilę utracił swoje argumenty, ale po chwili przemówił: - A jeśli mnie nie za bardzo interesuje opinia Wydziału E? - Obchodzi - odrzekł Trask. - Wierzysz w sprawiedliwość, a sam jej się nie doczekałeś. Zatem zapro- wadziłeś własną wersję twardej sprawiedliwości. Trochę zbyt twardą jak na nasze współczesne społeczeństwo. W Wydziale E wiemy, co to twarda sprawiedliwość. Czasami tylko taka znajduje zastosowanie. I nauczył nas tego prawdziwy ekspert w tej dziedzinie, ktoś, kto wierzy w zasadę oko za oko prawie równie mocno jak ty. No i chcemy wiedzieć, co jeszcze masz z nim wspólnego, zwłaszcza gdy chodzi o twój talent. Ponadto możliwe jest, że odkryjemy jeszcze inne talenty. Chcemy zbadać także i tę możliwość, a właściwie wszystkie możliwości, a ty możesz nam pomóc albo przeszkadzać nam. Wówczas... poddamy się, ale pamiętaj, że czeka na ciebie pusta cela. Zmrożona skorupa okrywająca Jake'a zaczynała pękać. Właściwie nie tyle skorupa, ile pokrywający ją lód, bez którego Jake nie mógłby stawić czoła własnym zbrodniom. Niektóre z popełnionych czynów sam nazywał okrucieństwem. Każdy zresztą by tak to nazwał. A jednak w głębi serca Jake wierzył, że Ben Trask ma rację: czasami jedynym wyjściem jest stosowanie zasady oko za oko, ząb za ząb. I nagle Jake dostrzegł, że za- czyna ufać Traskowi, że Wydział E faktycznie stoi po jego stronie. A przecież już od tak dawna nikt nie znalazł 24 DTP by SHADE

się po jego stronie. - To co, możemy kontynuować? - zapytał Trask. Jake przysunął sobie krzesło, usiadł na nim i powiedział: - Dlaczego mam takie dziwne uczucie, że nie muszę się sprzeciwiać? Ludzie nazywają cię ludzkim wy- krywaczem kłamstw, prawda? Gdyby mnie o to spytano, to powiedziałbym, że twój talent działa w obu kierun- kach! Mam wrażenie, że naprawdę chcesz mi pomóc... Trask uśmiechnął się, mówiąc: - Jake, masz całkowitą rację. Nie cierpię ani kłamstw, ani kłamców. Instynktownie wiem, kiedy coś jest nieprawdziwe albo nie na miejscu. Nie pytaj mnie, jak się to dzieje, po prostu wiem. Ale jest mi tak samo trud- no powiedzieć kłamstwo, jak i je usłyszeć. Pomyślałem, że ci się to spodoba. Jake pokiwał głową i odzyskując kontrolę nad sobą, powiedział: - W porządku. Jeśli zatem stwierdzisz, że... coś jest ze mną nie tak, to popraw mnie, proszę, bo nie chciałbym wyjść na głupka. - Doskonale - Trask poprawił się na krześle i głośno westchnął. - Musisz jednak zrozumieć, że nie chodzi o to, że z tobą jest coś nie w porządku, ale wręcz przeciwnie. Przynajmniej z naszego punktu widzenia. Wracając zaś do akt... - Twój ojciec był pilotem amerykańskich sił powietrznych - kontynuował Trask. - Stacjonował w ame- rykańskiej bazie na południu Anglii i tam poznał twoją matkę, angielską dziewczynę z dobrego domu. Choć rodzice Janet Carlson nie zgadzali się na ślub, młodzi pobrali się. Janet wędrowała za mężem, którego przerzu- cano z bazy do bazy. Później pojawiłeś się ty, co troszkę ustabilizowało dość burzliwy związek... przynajmniej na jakiś czas. Ale małżeństwo rozpadło się. Twój ojciec zbyt często był nieobecny, a matka... miała kochanków. - Trask podniósł wzrok znad akt i spojrzał na Jake'a. - Jeśli to zbyt osobiste, to mogę pominąć ten fragment... - Wszystko w porządku - Jake wzruszył ramionami. - Czy to ma znaczenie? Przecież i tak mnie zosta- wili. - Twoja matka miała przyjaciół w tak zwanych wyższych sferach - kontynuował Trask. - Po jakimś czasie wyszła za francuskiego biznesmena, z którym mieszkała w St. Tropez, aż do... śmierci przed pięciu laty. Jake znowu wzruszył ramionami, choć nie było to tak całkowicie obojętne podniesienie barków. - Nicea to ładne miasto - zauważył. - Tak więc gdy byłeś dzieckiem, trafiłeś do dziadków - ciągnął Trask - którzy byli około pięćdziesiątki, tyle że z tej dalszej strony. To rzutowało na ich styl wychowania. Jeśli chodzi o twojego ojca, to zginął na tere- nie Niemiec w trakcie manewrów lotniczych, pilotując samolot nazywany przez lotników „Latającą Trumną”. Kiedy to się stało, Joe był tuż przed emeryturą, a ty miałeś dopiero piętnaście lat... Trudno było nad tobą za- panować. Za dużo pieniędzy, usłużność starzejących się dziadków, zbyt wiele okazji do palenia „śmiesznych” papierosków, a także stosowania innych „farmaceutyków”. Zbyt wiele miałeś wolnego czasu i niewiele planów czy celów do urzeczywistnienia. Porzuciłeś szkołę i pojechałeś do matki do Francji. Ale ona sama miała niezbyt dobre nawyki, więc nie był to dobry wzór. Tak czy owak nie układało się wam zbyt dobrze. Kiedy stwierdziłeś, że zaciągniesz się do armii, dziadek był zachwycony. Stwierdził, że szkoła wojskowa to znakomity pomysł. Ty jednak wylądowałeś w oddziale spadochroniarzy, ponieważ chciałeś skakać z samolotów! A po dwóch latach przeniesiono cię do SAS. - Kiedy wyrzucili cię z SAS, w uzasadnieniu napisano, że nie stosujesz się do rozkazów. I co naprawdę bardzo dziwne, w raporcie stwierdzono, że jesteś zbyt samodzielny! I to w oddziałach, które są dumne z nieza- leżności! Tak więc pięć lat temu mieszkałeś w luksusowej rezydencji na południu Francji, korzystając z pienię- dzy swojej matki. Jake znowu wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na zadowolonego. - Drugi mąż zostawił jej sporą rentę, a trzeci był jeszcze bogatszy. Niby dlaczego miałbym męczyć się w pracy? - Nie krytykuję cię, Jake - powiedział Trask. - Chcę tylko pokazać, w jakim byłeś miejscu, po to, żeby mieć odniesienie do tego, czym później się stałeś w oczach opinii społecznej. Mówiąc wprost, zostałeś krymi- nalistą, a właściwie mordercą. - Momencik! - zaczął Jake. - Czy nie mówiłeś, że ty i... - Powiedziałem: w opinii społecznej - przerwał mu Trask. - A wiadomo, że społeczeństwo popełnia błędy tu i ówdzie. Z kolei Wydział E, cóż... czasami wzywa się nas, żeby uprzątnąć bałagan, choć równie często uprzedzamy bieg zdarzeń. Możemy na chwilę odbiec od twojej historii. 25 DTP by SHADE