NEKROSKOP XII
WYDZIAŁ E II
Lumley Brian
Piętno
Tłumaczenie: Stefan Baranowski
Dla Barbary Ann (albo Varvary...)
1 DTP by SHADE
NAJEŹDŹCY
Streszczenie
Harry Keogh, pierwszy Nekroskop, nie żyje; jego istota rozprysła się i rozproszyła, a fragmenty jego
metafizycznego umysłu znalazły się w ciemnych zakątkach bezliku wszechświatów. Tak więc, praktycznie rzecz
biorąc, jest martwy.
Śmierć oznacza ustanie czynności życiowych. Brak życia i kres istnienia. A przynajmniej żywi zawsze
tak utrzymywali. Ale, jak wiedział jedynie Nekroskop (nie licząc samych zmarłych), śmierć jest czymś innym.
Bo umysł nadal żyje.
Jakże bowiem wielki poeta, naukowiec, artysta czy architekt może tak po prostu rozpłynąć się w nicość?
Może opuścić ciało, lecz jego duch - jego umysł - nadal będzie istniał i to, czym się zajmował za życia, będzie
kontynuował po śmierci.
Powstają projekty wielkich obrazów, a przed oczyma duszy zmarłych przesuwają się krajobrazy, które
nigdy nie zostaną przeniesione na płótno. W ich martwych umysłach wznoszą się wspaniałe miasta, a planetę
przecinają nowoczesne drogi, lecz istnieją one tylko w marzeniach zmarłych architektów. W umysłach zmar-
łych rodzą się pieśni słodsze niż pieśni Salomona, które jednak nigdy nie dotrą do uszu żywych.
Ale tutaj pojawia się pozorna sprzeczność: jeśli śmierć to tak całkowita pustka, miejsce tak spokojne i
ciche, jak to jest z tymi pieśniami i obrazami? Jak zmarli mogą je tworzyć?
Na podobne pytania nie było odpowiedzi, dopóki nie pojawił się Nekroskop: człowiek, który był w
stanie przenikać do grobów i zaglądać do umysłów zmarłych. I za jego pośrednictwem - wyłącznie za jego
pośrednictwem - zmarli zyskali możliwość komunikowania się ze światem żywych. Nauczył ich, jak mogą ze
sobą rozmawiać, i „połączył” wszystkich zmarłych na całym świecie; umożliwił kontakt synów i córek z dawno
utraconymi matkami i ojcami, ponownie połączył starych przyjaciół, rozwikłał dawne wątpliwości i spory i
znów pobudził do działania ledwie tlące się umysły zmarłych. I nawet nie mając takiego zamiaru - właściwie
nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje - stał się jedynym płomykiem migocącym w mrokach drugiej nocy
zmarłych. A oni wygrzewali się w jego cieple i byli mu za to wdzięczni.
Jednak choć Harry Keogh dał zmarłym tak wiele, niemało też od nich otrzymał. Swej matce, która za
życia była medium, zawdzięczał owe metafizyczne umiejętności, z których potem wykształciły się jego dal-
sze zdolności. Dzięki Augustowi Ferdynandowi Mobiusowi, dawno zmarłemu matematykowi i astronomowi,
zdobył wiedzę i nauczył się wykorzystywać Kontinuum Móbiusa, jednowymiarową przestrzeń, równoległą do
czasoprzestrzeni. A Faethor Ferenczy zaznajomił go z historią świata wampirów i jego niemartwymi miesz-
kańcami, z których część - tak jak sam Faethor - od czasu do czasu znajdowała drogę do naszego świata. Ale
trzeba stwierdzić, że tę wiedzę Nekroskop zawdzięczał bardziej tęsknotą za życiem dawno zmarłego wampira
niż jego sympatii...
I od tego czasu - gdy Harry odkrył, że wampiry znajdują się w naszym świecie do chwili swej „śmierci”
w Krainie Gwiazd - Nekroskop poświęcił się ich zniszczeniu. Wiedział bowiem, że jeśli budzący grozę lordowie
i ladies Wampyrów nie zostaną zlikwidowani, z pewnością ludzie staną się ich niewolnikami.
Ale w końcu - sam będąc wampirem i walcząc ze swą wampirzą istotą do ostatniego tchnienia - musiał
się poddać, „umrzeć” i zniknąć z tego świata. Czy rzeczywiście...?
Ale każda reguła ma jakiś wyjątek, a Harry Keogh był - jest - wyjątkiem od reguły negatywnego oddzia-
ływania między Ogromną Większością a światem żywych. Za życia bowiem Nekroskop był panem Kontinuum
Móbiusa i wykorzystywał je do ścigania wampirów. Więc teraz, po śmierci...?
Harry Keogh nie był osamotniony w swej nieustannej walce z Wampyrami. Jako młody człowiek został
zatrudniony w Wydziale E, tej najbardziej tajnej ze wszystkich tajnych organizacji, która wspierała go niemal
do samego końca. Nawet gdy Harry nie był już w pełni człowiekiem, Ben Trask, szef Wydziału E, pozostał jego
przyjacielem. To właśnie on, ludzki wykrywacz kłamstw, przekonał się, że Harry nigdy nie wystąpi przeciw
swej rasie, jednak aby nie ryzykować, Trask otrzymał zadanie wygnania go z Ziemi.
Pomimo to, kiedy w końcu Nekroskop powrócił do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, aby stoczyć ostatnią
walkę swego życia, udał się tam z własnej woli, nie zaś w wyniku wygnania.
I to Ben Trask oraz wielu innych członków Wydziału E widziało - to znaczy ci, którym dane było to
widzieć - jak Harry umiera.
2 DTP by SHADE
Była to wizja, hologram, obraz rzeczywistych wydarzeń, choć wydawał się tak nierzeczywisty. Widzieli
jego koniec, jak gdyby działo się to tu i teraz, podczas gdy w istocie wydarzyło się to w innym świecie, w odle-
głym zakątku czasoprzestrzeni.
Trzynastu świadków zebranych w pokoju operacyjnym Centrali Wydziału E zobaczyło to samo: dymią-
ce, rozkrzyżowane w powietrzu ciało, które koziołkowało, jakby nadziane na niewidzialny rożen. I pomimo
częściowo zwęglonej twarzy Ben Trask od razu wiedział, kto to jest.
Mimo że otaczali je ze wszystkich stron, ciało malało w oddali, nieustannie spadając w kierunku mgli-
stego źródła przeznaczenia? - z którego tryskały smugi światła wijące się jak niezliczone macki na jego powi-
tanie.
Postać z każdą chwilą malała, teraz była już tylko drobinką, aż w końcu całkowicie znikła. Ale tam, gdzie
była jeszcze przed chwilą...
Ujrzeli nagły wybuch! Rozbłysk złotego ognia, który rozprzestrzeniał się z przerażającą szybkością!
Trzynastu obserwatorów wydało stłumiony okrzyk strachu i cofnęło się, ale choć zjawisko to miało miejsce
jedynie w ich umysłach, instynktownie odwrócili wzrok od oślepiającego światła - i tego, co z niego wystrzeliło.
Tylko Trask nie odwrócił wzroku, jedynie osłonił oczy i nie przestawał patrzeć, bo taką miał naturę - musiał
znać prawdę.
A prawda była zupełnie fantastyczna.
Owe niezliczone złote cząstki, rozbiegające się na zewnątrz, wydawały się obdarzone czuciem, kiedy
znikały w oddali, jakby w poszukiwaniu czegoś. Fragmenty? Fragmenty Nekroskopa? Czy to było wszystko, co
z niego pozostało? A kiedy ostatni z nich przemknął koło Traska i zniknął mu z oczu, wijące się czerwone, nie-
bieskie i zielone smugi widmowego światła także zniknęły.....A światło w pokoju operacyjnym znów świeciło
jak poprzednio. Wtedy wszyscy zrozumieli, że Harry’ego już nie ma, że zginął w Krainie Gwiazd, w dalekim,
obcym świecie wampirów. Tylko Ben Trask - ten ludzki wykrywacz kłamstw - rzeczywiście zrozumiał „praw-
dę” tego, co zobaczył, i wiedział, że śmierć Nekroskopa nie jest tym, czym mogła się wydawać...
Minęło dwadzieścia jeden lat, w ciągu których w tym samym świecie, który przyniósł zgubę Harry’emu,
wiek męski osiągnął inny Nekroskop, rodzony syn Harry’ego. I tak samo jak jego ojciec, Nathan Kiklu (w na-
szym świecie Keogh) został łowcą wampirów. Ale Nathan miał także własne problemy, musiał bowiem walczyć
ze swymi wrogami w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd.
Między Ziemią a równoległym światem wampirów, w którym żył Nathan, istnieją dwie „bramy”. Jedna
z nich jest naturalna, a druga powstała jako skutek nieprzemyślanego rosyjskiego eksperymentu. Pierwsza
Brama znajduje się w pobliżu koryta podziemnej rzeki, płynącej przez system jaskiń, pod wiecznie pogrążony-
mi w chmurach Alpami Transylwańskimi.
Druga Brama leży w sztucznym kompleksie, zbudowanym przez Rosjan na przełomie lat siedemdzie-
siątych i osiemdziesiątych, u podstawy wąwozu Perchorsk, na północnym krańcu Uralu. Podczas gdy Wydział
E ma dostęp do naturalnej Bramy, sprawując nad nią pełną kontrolę, kompleks w Perchorsku leży poza jego
strefą wpływów. Został on zlikwidowany przed pięcioma laty przez rosyjskiego premiera, który polecił skiero-
wać wody z zapory do zrujnowanego kompleksu, aby go zatopić, ale ostatnio sztuczna Brama została ponownie
otwarta przez przywódcę rosnącej w siłę frakcji militarnej. Stało się to z żądzy zysku. Szalony rosyjski generał,
który wydał ten rozkaz, dowiedział się, że Kraina Słońca i Kraina Gwiazd są bogate w złoto; wraz z plutonem
żołnierzy przedostał się do Krainy Gwiazd, aby zbadać rzeczywiste rozmiary tych bogactw.
Ekspedycja zbiegła się w czasie z odrodzeniem wampirów; Rosjanie dostali się do niewoli i zanim roz-
prawiono się z generałem, dwaj lordowie i lady Wampyrów wydobyli od niego i jego ludzi informacje na temat
naszego świata.
Nieustannie nękani partyzanckimi atakami Nathana trzy Wielkie Wampyry postanowiły poszukać
szczęścia na Ziemi. Najeźdźcy potajemnie wykorzystali naturalną Bramę, aby przedostać się do naszego świa-
ta, i ukryli się w rumuńskim „Schronieniu” Wydziału E, specjalnym schronisku dla sierot leżącym na brzegu
Dunaju, na styku Rumunii, Bułgarii i dawnej Jugosławii.
Po wymordowaniu personelu i pensjonariuszy trio rozdzieliło się i przepadło gdzieś w zakątkach na-
szego świata...
Tylko Wydział E wiedział o inwazji wampirów. Zek Fóener, miłość życia Bena Traska, zginęła podczas
masakry w rumuńskim Schronieniu, ale w ostatnich chwilach swego życia skontaktowała się telepatycznie z
Traskiem, przekazując mu, co się stało. W ten oto sposób Trask był „przy niej”, kiedy umierała, i oszalały z
rozpaczy poprzysiągł zemstę!
3 DTP by SHADE
Ale reszta świata nie mogła się o tym dowiedzieć. Gdyby bowiem tak się stało, na wieść o niezwyciężo-
nej pladze wybuchłaby szalona panika. Jednak trzeba było o tym powiadomić Ministra Odpowiedzialnego za
Wydział E, który dał im carte blanche na wyśledzenie i zlikwidowanie potworów przybyłych z Krainy Gwiazd.
Ponadto nawiązano łączność z wieloma mocarstwami światowymi, które obiecały pomoc, gdyby organizacja
Traska takowej potrzebowała. Porozumienia te miały, rzecz jasna, charakter tajny; jedynie najbardziej wypró-
bowani i zaufani ludzie zostali wtajemniczeni w fakty, choć nie we wszystkie...
W jakieś trzy lata po inwazji „lokalizatorzy” Wydziału E - detektywi-tropiciele ludzi i potworów - na-
trafili na ślad, „mentalny smog” Wampyrów w położonej w zachodniej Australii, opustoszałej pustyni Gibsona.
Ale kiedy opracowywano plany przeciwdziałania zagrożeniu, wydarzył się dziwny wypadek synchronii (nie
wspominając o paradoksie znanego niegdyś zjawiska).
Jake Cutter, młody człowiek o podejrzanej przeszłości, został osadzony w więzieniu o zaostrzonym
rygorze w Turynie, za czyny o charakterze zemsty, które w istocie były równoznaczne z morderstwem. Ale
morderstwem jedynie z prawnego punktu widzenia. Jake zemścił się bowiem na gangu zbirów handlujących
narkotykami i gwałcicieli - w rzeczywistości „filii” rosyjskiej mafii - którego członkowie napadli i zamordowali
jego bliską znajomą.
W odpowiedzi na zemstę Jake’a przywódca gangu - tajemniczy Sycylijczyk nazwiskiem Luigi Castellano
postanowił zabić Jake’a w więzieniu. Dowiedziawszy się o tym, Jake podjął próbę ucieczki. Ale strażnicy wię-
zienni, opłacani przez Castellana, otworzyli ogień, gdy wspinał się na więzienny mur. W owej chwili wyjątko-
wego niebezpieczeństwa miała miejsce zdumiewająca interwencja. Na początku Jake myślał, że został trafiony;
w istocie widział kulę - czy raczej tor złotej kuli, albo błysk jej rykoszetu - która trafiła go w czoło. Wtedy upadł,
lecz nie na twardą ziemię więziennego spacerniaka.
Zamiast tego Jake „wpadł” do Kontinuum Móbiusa i natychmiast został przeniesiony o ponad pięćset
mil dalej - do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie! Do pokoju Harry’ego, który dawno temu
stanowił kwaterę Nekroskopa podczas krótkiego okresu, gdy był potencjalnym kandydatem na szefa Wydzia-
łu, i który to pokój od tego czasu esperzy Wydziału zachowywali w nienaruszonym stanie. Równocześnie z
pojawieniem się Jake’a w Centrali Wydziału E ci sami esperzy - a zwłaszcza lokalizator David Chung - odnieśli
wrażenie, że powróciła jakaś część samego Nekroskopa. Jednakże Trask, pamiętając, czym stał się Harry, zanim
udał się do Krainy Gwiazd, nie przestawał się zastanawiać, jaka jego część wróciła. Trask zastanawiał się także
nad czymś innym: kiedy Harry Keogh zginął, czyjego wampir został wyeliminowany, czy też to on wyelimino-
wał Harry’ego?...
Trzema najeźdźcami z Krainy Gwiazd byli lordowie Malinari i Szwart oraz lady Vavara.
Malinari „Umysł”, był mentalistą obdarzonym niebywałą siłą; Szwart, będący samą esencją ciemności,
stanowił nieustannie imitującą ofiarę (i ocalonego) własnej metamorficznej natury; wreszcie Vavara, dzięki
swym hipnotycznym zdolnościom miała wygląd pięknej kobiety, choć w rzeczywistości była wiedźmą.
Kiedy Wielkie Wampyry przybyły do naszego świata, wraz z nimi przybyło czterech poruczników, z
których jednego, Koratha Mindsthralla (to nazwisko wskazywało, że był niewolnikiem Malinariego), poświę-
cono, aby dostać się do rumuńskiego Schronienia.
Kiedy więc wampiry zniszczyły Schronienie, zmasakrowały personel i pensjonariuszy i zabrały nowych
niewolników, zanim rozdzieliły się i odważyły się wyjść na nasz świat, porzuciły martwe i poobijane ciało
Koratha, wcisnąwszy je w metalową rurę wychodzącą z rozbitego zbiornika ściekowego w zdemolowanym
Schronieniu. Malinari myślał, że jego porucznik, którego ambicje zawsze przekraczały jego pozycję w świecie
wampirów, zginął na dobre.
Ale Korath był u niego na służbie od bardzo dawna i znaczna część istoty Malinariego przeniknęła do
organizmu jego porucznika. Zbyt wielka część...
W międzyczasie, w Kontinuum Móbiusa, jakieś słabe echo Nekroskopa - jakiś jego fragment, reszt-
ki jego pamięci, duch czy może sama inteligencja - wyczuło szkarłatne nici życia, przecinające błękitne nici
zwykłych ludzi. Jedna z tych błękitnych nici należała do Jake’a Cuttera i ze względu na jego udział w jakimś
przyszłym konflikcie ów fragment Harry’ego odnalazł jego źródło... w więzieniu w Turynie, a dokładniej w
zmanipulowanej ucieczce z więzienia.
Ale fragment ten podlegał pewnym ograniczeniom; istota Harry’ego przenikająca wszystkie wszech-
światy - jego zdolność wywoływania zmian w świecie ludzi - była w najlepszym razie słaba. Poza tym jego wła-
sna natura i natura Jake’a były pod wieloma względami zupełnie przeciwstawne, choć pod niektórymi bardzo
podobne. I oto właśnie ten człowiek, Jake Cutter - równie obcy duchowi Nekroskopa, jak Harry był obcy jemu
4 DTP by SHADE
- miał zginąć od kuli. Ale w strumieniach przyszłości Harry dojrzał, że błękitną nić Jake’a przecinają szkarłatne
nici wampirów, a dawny Nekroskop wiedział na pewno, że „to, co będzie, już było”, albo że mogłoby być. I dla-
tego życie Jake’a nie mogło się tutaj zakończyć. Ale jak go uratować?
Po chwili odpowiedź pojawiła się sama, bez udziału Harry’ego! Złocista strzałka, jedna z wielu po-
dobnych, uderzyła w głowę Jake’a, pobudzając metafizyczne zdolności, uśpione w zwykłym, ludzkim umyśle.
Strzałka i wijące się liczby - i nagle oszalały ekran komputera, który wywołał Kontinuum Móbiusa - przeniosły
Jake’a do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie...
Trask zabrał Jake’a do Australii. Bo pomimo wszystkich wątpliwości - tylko on sam znał całą prawdę -
reszta esperów widziała w Jake’u możliwą i co więcej, jedyną odpowiedź: broń tak potężną, że Wampyry nie
byłyby w stanie jej się przeciwstawić. Ale najpierw oczywiście musi zaakceptować to, co się wydarzyło, i po-
godzić się z tym, nauczyć się wykorzystywać wielkie zdolności, którymi został obdarzony, a które jeszcze nie
zdążyły się rozwinąć.
W tym celu i w czasie, gdy fragment Keogha był aktywny, spędzał czas z Jakiem; zazwyczaj przebywał w
jego podświadomości, w jego snach, gdy odpoczywał i był bardziej otwarty na ezoteryczną wiedzę. Ale podob-
nie jak Ben Trask dawny Nekroskop przekonał się, że Jake jest uparty, cyniczny i często irytujący. Bo Jake miał
własne plany, miał na celowniku pewnego sycylijskiego kryminalistę, Luigiego Castellana, i dopóki nie załatwi
tej sprawy, wiedział, że nie będzie panem samego siebie ani też nikt inny nie będzie miał nad nim władzy...
W pogrążonym w ciemności bulgoczącym zbiorniku ściekowym, w zrujnowanym rumuńskim Schro-
nieniu, Harry i Jake rozmawiali w mowie umarłych z Korathem Mindsthrallem, którego wypolerowane kości
grzechotały w wirującej wodzie kanału filtracyjnego, poznając historie Malinariego, Szwarta i Vavary. Teraz
dawnemu Nekroskopowi pozostawała jedynie nadzieja, że w świecie jawy Jake będzie pamiętał to, czego się
dowiedział w snach.
Ale był pewien problem.
Pomimo ostrzeżeń Harry’ego Jake - z własnej woli - zawarł umowę z Korathem, umożliwiając mu ogra-
niczony dostęp do swego umysłu. Bo bez pomocy wampira nigdy nie byłby w stanie zapamiętać liczb Harry’ego
i wzorów umożliwiających wywołanie Kontinuum Móbiusa. A bez pomocy Jake’a martwy, lecz wciąż niebez-
pieczny - bardzo niebezpieczny - wampir nigdy nie mógłby opuścić swego wodnego grobu.
Jednakże działając razem, dysponowali niewiarygodną zdolnością poruszania się, jaką dawało Konti-
nuum Móbiusa. Ponadto Korath znów zyskał nadzieję, którą dawno utracił. Znowu będzie mógł knuć intrygi
w nagle dostępnej przyszłości...
Na południowym wybrzeżu Australii Trask i grupa jego esperów wytropiła i zaatakowała lorda Neph-
rana Malinariego w jego kasynie, na terenie Gór Macphersona; jego porucznicy i rozliczne zwampiryzowane
ofiary zostały unicestwione, ale sam Wielki Wampyr umknął.
Jake Cutter odegrał ważną rolę w sukcesie, jaki zanotował Wydział E, ale zdając sobie sprawę ze swego
niepewnego położenia - i nie będąc w stanie lub nie chcąc powiedzieć Traskowi i jego esperom o swoim „pro-
blemie” - nie odczuwał żadnej satysfakcji z faktu działania w ramach organizacji.
Jake pragnął jedynie pozbyć się dziwnego, nieproszonego lokatora, dawnego Nekroskopa, Harry’ego,
który jak się wydawało, miał zamiar pozostać na dłużej (a może nawet na zawsze?) w jego głowie. Ale teraz,
gdy Harry’ego już nie było, jego miejsce zajął zupełnie inny i znacznie chytrzejszy intruz. Teraz Jake’owi nie
dawało spokoju ostrzeżenie Harry’ego: „śywy czy martwy, to nie ma wielkiego znaczenia. Nigdy nie wpuszczaj
do swego umysłu wampira!”.
Jeśli chodzi o Traska, wiele jego obaw znikło, ale wciąż pozostawały pytania bez odpowiedzi. A najważ-
niejsze z nich brzmiało: Dlaczego Jake? Dlaczego do realizacji tak ważnego zadania został wybrany ten młody
człowiek i to najwyraźniej wbrew swej woli? Jake Cutter - rozpieszczany jako dziecko, później niesforny mło-
dzieniec i wreszcie lekkomyślny mężczyzna. Dlaczego właśnie on?
Nie tylko szef Wydziału E, ale i dawny Nekroskop (na swój bezcielesny sposób) zastanawiał się dlaczego.
Ponieważ owe niezliczone złociste strzałki, fragmenty jego istoty, oddzieliły się od Harry’ego i zaczęły działać
„na własną rękę”. Przecież to on stanowi straż przednią, a one są tylko jego żołnierzami. Tak było z Jakiem:
Nekroskop odnalazł nić jego życia, a więc i jego samego, ale strzałka trafiła tam gdzie trzeba, sama z siebie.
Dlaczego? Dlaczego został wybrany właśnie Jake?
Może Harry powinien poszukać odpowiedzi we własnej przeszłości, ale w niektórych wypadkach prze-
szłość może być równie pokrętna jak przyszłość. Nawet w umyśle uwolnionym od cielesnych ograniczeń muszą
istnieć puste miejsca, które na zawsze pozostaną niezapisane. A w życiu Nekroskopa całe lata zostały wymaza-
5 DTP by SHADE
ne, jak strony wydarte z książki. Może tam właśnie znajduje się odpowiedź...
CZĘŚĆ PIERWSZA
Obrazy
I
Obrazy z przeszłości
Ben Trask i jego ludzie znów byli u siebie, ale nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek i nabranie sił.
Choć świat można opisać jako małą planetę, mimo to jest całkiem spory; jest w nim wiele zła, a Anglia zawsze
miała w tym niemały udział.
W porównaniu z tym, z czym się zetknęli w Australii Trask i jego główni esperzy - lokalizator David
Chung i prekognita Ian Goodly - rutynowe zajęcia w Centrali Wydziału E wydawały się bezbarwne i prawie
nudne. Prawie. Ale tutaj, w sercu Londynu, w małym światku Traska, który wypełniały dziwne przyrządy i
rozmaite duchy, szef Wydziału E wiedział, że nigdy nie będzie się naprawdę nudzić.
W tej chwili ważniejsze były przyrządy - w postaci telefonów, satelitarnych systemów telekomunikacyj-
nych, komputerów i monitorów telewizyjnych - niejako nadrabiając zaległości, jako że Trask, grupa jego espe-
rów i techników oraz paru nowych ludzi byli odcięci od informacji, pracując po drugiej stronie globu. Jednak
szef Wydziału E wiedział, że niebawem duchy znów się pojawią. Wiedział to, ponieważ nimi dowodził.
Od ośmiu dni bez przerwy siedział w papierach, ustalając kolejność zadań i przydzielając je swym pra-
cownikom, zależnie od ich umiejętności i w ogóle starając się wyjść z impasu. Musiał to zrobić, bo wiedział, że
prędzej czy później znów wyruszy w drogę - teraz była to już sprawa osobista - i uda się do krainy, w której czai
się zło największe z możliwych.
Zło zrodzone w innym świecie, któremu na imię... Wam-Pyry!
Mimo że czekały na niego jeszcze inne zajęcia, to było absolutnie najważniejsze i ono właśnie zaprzą-
tało głowę Traska, który siedział w swym gabinecie, znajdującym się na końcu głównego korytarza w Centrali
Wydziału E, trzymając w dłoni pióro, które znieruchomiało na moment nad jednym z wielu dokumentów za-
ścielających jego biurko. Nagle poraziła go myśl - a może nie tak znowu nagle, bo już od jakichś trzech lat wciąż
tkwiła mu w głowie - że w świecie, w którym nie było już Zek, w tym potwornym, niewiarygodnie ubogim
świecie, nadal żyły Wampyry. Były tam i dlatego jej już nie było.
Był zaskoczony, słysząc, że w gardle wzbiera mu pomruk, który powoli przechodzi w warczenie, za-
skoczony, kiedy zobaczył, że zbielała mu dłoń, w której ściskał pióro niby sztylet. Wampyry: Malinari, Szwart
i Vavara, żywi czy niemartwi w jego świecie; świecie, w którym zamordowali Zek! Wciąż słyszał jej ostatnie
słowa - jej ostatnie myśli, które do niego wysłała - których echo wciąż rozbrzmiewało w jego pamięci i nigdy
nie przestanie dźwięczeć, bo tego nie chciał, choć czasami myślał, że byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
- Żegnaj, Ben. Kocham cię...
A potem oślepiający błysk białego światła, które wyrwało go ze snu trzy lata temu. Wtedy myślał, że to
tylko światło jego lampki nocnej, która zapaliła się, kiedy dręczony jakimś koszmarem trącił włącznik. Miał
taką nadzieję, ale w głębi duszy wiedział, że tak nie jest. Prawda bowiem i Ben Trask były jak bratnie dusze.
Prawda stanowiła jądro jego zdolności, a niekiedy była jego przekleństwem. Jak w tamtej chwili.
Oślepiający błysk białego światła...
...Które zresztą wcale nie było białe, lecz zielone, i wcale nie oślepiało, tylko po prostu mrugało. Było to
jedno z małych światełek na konsoli na jego biurku, które sprowadziło go na ziemię, przywołało do rzeczywi-
stości. Ocknął się, wcisnął przycisk i połączył się z oficerem dyżurnym.
- O co chodzi? - Miał zachrypły głos.
- Przepraszam, że panu przeszkadzam, szefie - nadeszła odpowiedź. Był to głos Paula Garveya, cichszy
niż zazwyczaj. Garvey był wybitnym telepatą i pomimo zasad przestrzeganych w Wydziale - niepisanego zwy-
czaju, zgodnie z którym esperzy nigdy nie wykorzystywali swoich zdolności w stosunku do kolegów - wyda-
wało się, że nieumyślnie wyczuł stan ducha Traska. - To do pana. Premier Gustaw Turczin, który dzwoni z...
- Kalkuty? - przerwał mu Trask. I rzuciwszy okiem na mały stolik, na którym leżały poranne gazety,
zmarszczył brwi.
- Właśnie - powiedział Garvey. - Dzwoni z...
- Niemieckiej ambasady - uzupełnił Trask i zdał sobie sprawę, że dopiero świta. - Stary, szczwany lis!
6 DTP by SHADE
Po chwili milczenia zdumiony Garvey powiedział:
- Wygląda na to, że zdrowo mnie pan wyprzedził! Tak czy owak, to chyba pilne.
- Rok Ziemi - powiedział Trask, kiwając głową.
Tym razem el Nino potraktował Indie łagodnie, ale szybkość zmian pogody stanowiła tylko jeden z
problemów nękających Ziemię. Kolejnym było zanieczyszczenie środowiska i to bardzo znaczne. Ulegając na-
ciskom miejscowych krytyków, Turczin pojechał do Kalkuty, aby wziąć udział w konferencji poświęconej Ro-
kowi Ziemi. Nie żeby miał na to ochotę, bo podobnie jak Trask znał prawdę: pozbawione środków do życia
wojsko budziło wielki niepokój. Ale przynajmniej ta konferencja - jedna z wielu, jakie tego roku odbywały się
na świecie - uwolniła go od kilku znacznie poważniejszych problemów, jakie czekały go w kraju. Wykorzystując
swój image, miał być rzecznikiem swego narodu.
W Brisbane Trask zawarł z premierem porozumienie: miał dopomóc Turczinowi w rozwiązaniu jego
problemów, w zamian za otrzymanie pewnych ważnych informacji; zapewne to właśnie było powodem jego
telefonu.
Poranne gazety przyniosły informację, że poprzedniego wieczoru Turczin został obrażony przez jed-
nego z niemieckich delegatów, Hansa Bruchmeistera. Turczin z miejsca zagroził opuszczeniem konferencji i
powrotem do kraju. Ale ponieważ Rosja (wraz z USA) była uważana za jednego z głównych winowajców, co
byłaby warta konferencja bez udziału rosyjskiego przedstawiciela? Pozostali delegaci próbowali załagodzić sy-
tuację, ale Turczin oświadczył: „Kiedy pan Bruchmeister mnie przeprosi - kiedy stanie przede mną twarzą w
twarz w Ambasadzie Niemiec, tu w Kalkucie, w jaskini lwa - wtedy i tylko wtedy zostanę. Bo w końcu jestem
rosyjskim premierem. I muszę mieć na względzie moją reputację i honor mego narodu...”.
Oczywiście przekonano pana Bruchmeistera, aby przeprosił rosyjskiego premiera, i teraz Gustaw Tur-
czin był w Ambasadzie Niemiec w Kalkucie.
Jasne! - pomyślał Trask, czytając między wierszami. Prawdziwe znaczenie notatki prasowej stało się dla
niego oczywiste. - W jaskini lwa, co za pierdoły! Turczin uknuł to wszystko, aby zyskać kilka minut i skorzystać
z bezpiecznej linii w ambasadzie!
Paul Garvey cierpliwie czekał, a Trask powiedział:
- Przełącz rozmowę do mego gabinetu, dobrze?
- Proszę tylko podnieść słuchawkę - odparł Garvey. - Rozmowa jest szyfrowana, więc może być trochę
zakłóceń.
Interkom przestał mrugać, a Trask podniósł słuchawkę i powiedział:
- Tu Trask, słucham.
Po drugiej stronie drutu odezwał się podenerwowany głos.
- Ben? Wygląda na to, że jesteś zajęty. Powiedziałem twemu pracownikowi, że to pilne.
- Minęła tylko minuta - odparł Trask.
- Miałem wrażenie, że to była godzina! - mruknął tamten i ciągnął: - Słuchaj, jestem w niemieckiej am-
basadzie i ta linia jest podobno bezpieczna...
- I po mojej stronie szyfrowana - powiedział Trask.
- ...Ale wciąż istnieje ryzyko. Chciałbym, aby nasza rozmowa miała charakter możliwie poufny. Więc
będę się streszczał i to, co powiem, zapewne będzie trochę enigmatyczne.
- Czekaj! - powiedział Trask i przełączył interkom na oficera dyżurnego. - Paul, czy gdzieś jest John
Grieve? Doskonale. Znajdź go i powiedz, żeby zaraz przyszedł do mego gabinetu. - Po czym znów odezwał się
do Turczina: - OK, mów, postaram się słuchać uważnie.
- Ty... i ten twój Mr Grieve, tak? - powiedział tamten.
- Tak - potwierdził Trask. - Możesz go uważać za mego tłumacza. - A do siebie powiedział: Kiedy zwykłe
przyrządy nie wystarczają, trzeba włączyć duchy!
- W twoim Wydziale zawsze byli sami najlepsi - powiedział Turczin, a w jego głosie zabrzmiała nutka
zazdrości.
Trask odrzekł:
- Tak, ale dojrzewali w warunkach naturalnych. Powszechnie wiadomo, że kiedy podkręcasz uprawy,
jakość zbiorów zazwyczaj spada.
- Dziś jesteśmy szczerzy, co? - powiedział tamten, gdy w gabinecie Traska rozległo się pukanie do drzwi.
- I wkurzeni! - dodał Trask. Po czym zwrócił się w kierunku drzwi: - Proszę!
- Aha! - powiedział Turczin. - Mr Grieve. Więc możemy zaczynać. Ale przedtem powiedz mi, co cię
7 DTP by SHADE
wkurzyło, Ben.
- Robota papierkowa - odparł Trask. - Frustracja. Wszystkie te obowiązki, które nie pozwalają mi zająć
się właściwą pracą. Ciągle wchodzą mi w drogę jakieś duperele. - Po czym westchnął. - Przepraszam, że byłem
nieuprzejmy. Ale to nie jest najlepszy dzień, żeby, hm, wchodzić do jaskini lwa!
- Ja też przepraszam, że byłem taki niecierpliwy - powiedział Turczin. - Wygląda na to, że nerwy dają
o sobie znać po obu stronach drutu. - Trochę się odprężył. - Z pewnością czytałeś poranne gazety. Czy to był
The Times?
Trask przełączył słuchawkę na zainstalowany na biurku głośnik i powiedział:
- Tak. Masz na myśli tę małą sprzeczkę na konferencji? Jesteś dobry w tego rodzaju gierkach. A teraz
możesz być tak enigmatyczny, jak chcesz. - John Grieve stał już koło biurka z przygotowanym notatnikiem.
Grieve dobiegał pięćdziesiątki i był zatrudniony w Wydziale E co najmniej przez połowę swego życia.
Mimo swoich wyjątkowych zdolności nigdy nie pracował w terenie; Trask i poprzedni szefowie Wydziału do-
szli do wniosku, że jest zbyt użyteczny w Centrali, jako oficer dyżurny, aby go wysyłać na zewnątrz. Zresztą od
strony fizycznej nie był zbyt imponujący.
Teraz był trochę pękaty, nałogowo palił i miał chroniczną zadyszkę; był już prawie siwy i przedwcześnie
podstarzały. Był prawy, bystry, grzeczny i bardzo angielski. Nosił głowę wysoko i wciągał brzuch, ile się dało,
i mógł uchodzić za emerytowanego oficera, albo biznesmena, któremu się powiodło - przynajmniej w oczach
zwykłego człowieka. Ale w rzeczywistości od zawsze pracował w Wydziale E, a Trask całkowicie na nim pole-
gał.
Wcześniej Grieve miał dwie pozazmysłowe zdolności, z których jedna była „niepewna” (w miejsco-
wym żargonie oznaczało to niewykształcone zdolności ESP), a druga była zupełnie wyjątkowa. Pierwsza z
nich stanowiła dar dalekowzroczności, który w końcu przestał działać; jego „kryształowa kula” zmętniała. Ale
w każdym razie ta utracona zdolność stanowiła jeden z aspektów jego większego talentu, który był rodzajem
telepatii. Kiedy utracił dalekowzroczność, jego zdolności telepatyczne znacząco się wzmocniły.
Problem z dalekowzrocznością polegał na tym, że musiał dokładnie wiedzieć, gdzie i czego szuka, w
przeciwnym razie nie „widział” niczego. Jego talent nie działał „na chybił trafił”; wymagał ustalenia kierunku,
trzeba go było „naprowadzić” na właściwy cel.
A specjalny rodzaj telepatii, jakim Grieve był obdarzony - który niekiedy bywał naprawdę nieoceniony
- był nieco podobny. Tak samo musiał ustalić kierunek. Potrafił czytać w umyśle osoby tylko wtedy, gdy znajdo-
wała się przed nim twarzą w twarz, gdy z nią rozmawiał lub jej słuchał... nawet przez telefon! I, podobnie jak w
wypadku Traska, nikt nie mógł mu skłamać, przynajmniej nie bezpośrednio i w sytuacji takiej, jak obecna, jego
zdolności sprawiały, że jakikolwiek szyfrator był zbędny. To było głównym powodem, dla którego często pełnił
funkcję oficera dyżurnego w Centrali. Był bowiem duchem, który działał ręka w rękę z wieloma przyrządami...
Trask gestem wskazał, aby Grieve stanął koło niego; ten uczynił, jak mu kazano, i położył swój notatnik
na biurku tak, aby Trask mógł go widzieć. Wtedy szef Wydziału podjął przerwaną rozmowę z rosyjskim pre-
mierem.
- A więc o co chodzi, Gustawie? Turczin odpowiedział:
- Niedawno rozmawialiśmy, och, o tym i owym, omawialiśmy drobne problemy, niektóre z nich doty-
czyły nas obu, ale nie było tam niczego naprawdę ważnego. Może pamiętasz?
- Owszem - odparł Trask, a Grieve szybko nagryzmolił w notatniku: To coś ważnego!
- Pytałeś, czy mogę dla ciebie kogoś zlokalizować - ciągnął rosyjski premier. - Starego przyjaciela, który
hula gdzieś nad Morzem Śródziemnym.
Luigi Castellano? A głośno powiedział:
- A, tak! Stary jak-mu-tam! Od dawna nie widziałem go na oczy. Ale zawsze trzymał się w cieniu.
- Och, nic o tym nie wiedziałem - Turczin wydawał się odmiennego zdania. - Marsylia, Genua, Paler-
mo... Jest w kontakcie ze starym gangiem. Ma także sporo nowych przyjaciół w tych stronach, tak mi powie-
dziano.
Grieve napisał w notatniku: Mafia. Rosyjska mafia.
- Ale to już wiedziałem! - powiedział Trask. - To co mnie naprawdę interesuje, to miejsce jego pobytu w
określonym czasie, tak abym mógł... no wiesz, abym mógł się z nim skontaktować. Chodzi o to, że jestem mu
coś winien, a wiesz, jak bardzo nie lubię być czyimś dłużnikiem.
- Ładnie pomyślane - zachichotał Turczin. - Ale właśnie miałem ci powiedzieć, że sam go szukam, i to
dokładnie z tego samego powodu, ze względu na wiele cennych rzeczy, które mu zawdzięczamy, za które nie
8 DTP by SHADE
zażądał nawet rubla. Nie żebym mógł mu wiele zaoferować. Ale teraz, gdy otworzyłeś mi oczy, naprawdę myślę,
że powinniśmy wyrazić mu swoją wdzięczność.
Grieve pośpiesznie gryzmolił: Turczin też chce go dostać. Narkotyki. L.C. zarabia miliony. Rujnuje za-
równo rosyjską gospodarką, jak i zdrowie ludzi na całym świecie! Turczin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo
rozwinął się handel narkotykami. Teraz, gdy to zrozumiał, chce zlikwidować L.C.
- No więc co proponujesz? - spytał Trask. - Czy zamierzasz się tym zająć? Czy zorganizujesz coś w ro-
dzaju prezentacji... czy też ja mam się tym zająć? Jeżeli to mam być ja, pamiętaj, że wciąż nie znam miejsca jego
pobytu.
- Sytuacja przedstawia się następująco - powiedział Turczin. - Kazałem jednemu ze swoich ludzi wrócić
i skontaktować się ze mną, ten ktoś jest mi coś winien. Za jakiś tydzień przedstawi i poleci naszemu wspólnemu
przyjacielowi pośrednika - może jako nowego członka klubu? Wtedy usiądziemy i będziemy czekać na infor-
macje - czas i miejsce. Myślę, że to powinno się udać.
- Hmm - zastanawiał się Trask, dając Johnowi czas na nagryzmolenie kolejnej wiadomości: Zmusił
kogoś z rosyjskiej mafii do wprowadzenia tajnego agenta do organizacji Castellana. Kiedy jego człowiek pozna
zwyczaje L. C, będzie się chciał z nami spotkać.
A Turczin ciągnął dalej:
- Ale obawiam się, że ową prezentację będziesz musiał przygotować sam, najlepiej na własnym terenie
naszego przyjaciela. Wielka szkoda, że ze względu na tę konferencję ja sam nie będę osiągalny. Nie mogę być w
to osobiście zamieszany, chyba mnie rozumiesz...Kolejna notatka Grieve’a: Cokolwiek postanowisz uczynić z
Castellanem, musi to się odbyć na jego lub naszym terenie. Turczin nie chce mieć z tym nic wspólnego.
- Tak, rozumiem - powiedział Trask. - Chcesz, aby to było politycznie poprawne.
- No tak, mam przecież stanowisko...
Odgrywa ważniejszą rolę niż my i stanowi większy cel.
- I oczywiście - powiedział Trask - nie chcesz angażować zbyt wielu własnych ludzi. - (To znaczy Opo-
zycji, czyli rosyjskiego odpowiednika Wydziału E, której Turczin był teraz szefem).
- Po prostu nie mogę - odparł tamten. - Tyle się dzieje. To znaczy na górze, rozumiesz?
Na Uralu. W Perchorsku.
Trask pomyślał: Zaangażował swoich esperów, aby dostarczyć mi te szczegóły na temat kompleksu i
Bramy. A głośno powiedział:
- No dobrze, nic na to nie poradzimy. Ale mimo wszystko musimy coś robić. Cieszę się, że wszystko
wyjaśniliśmy.
- Och, przed nami jeszcze długa droga, Ben. Skontaktuję się z tobą, jak tylko uzupełnię pewne braki. A
jeśli to, co mówię, jest trochę niejasne, jestem pewien, że zrozumiesz.
Przefaksuje ci jakieś materiały. Zaszyfrowane. Ale nic takiego, z czym miałbyś większe problemy.
- Świetnie! - powiedział Trask. I już chciał się pożegnać, mówiąc: - Porozmawiamy później...
Ale tamten nie dał mu skończyć.
- Czekaj! - powiedział i w jego głosie można było wyczuć jakby strach. - Rozmawialiśmy także o moim
małym osobistym problemie. Czas nagli - i podejrzewam, że wkrótce ludzie zaczną szukać odpowiedzi - a
wspomniałeś o jakimś rozwiązaniu, które masz pod ręką. Jak się sprawy mają w tym względzie?
Znowu Perchorsk? Rosyjskie wojsko? Naciskają go? I - Nekroskop? Zaskoczony Grieve pytająco uniósł
brwi i popatrzył na Traska.
Trask pominął to milczeniem i powiedział:
- Pracuję nad tym. Wierz mi, Gustawie, dowiesz się o tym pierwszy. Ale do tego czasu... no wiesz, mam
na głowie parę własnych, poważnych problemów. Dokładnie trzy.
- Ach tak, oczywiście! Ale pewnie sobie przypominasz, jak rozmawialiśmy o tym, że możesz niedługo
przejść na emeryturę i wylegiwać się w słońcu.
Azyl polityczny. Ucieczka. Ale nie twoja, jego.
- Istotnie.
- Więc miej to na uwadze - powiedział tamten. - Chciałbym cię tam kiedyś odwiedzić, to znaczy jeżeli
zdecydujesz, że już nadszedł czas, aby odpocząć.
Zamiast ty, czytaj ja. Mówi o sobie. Kiedy zdecyduje się na ucieczkę, chce przybyć do nas.
- Oczywiście będziesz tu mile widziany - powiedział Trask.
- Muszę kończyć - powiedział Turczin. - Przyjąłem przeprosiny Bruchmeistera, który umożliwił mi tę
9 DTP by SHADE
kilkuminutową rozmowę bez świadków, z dala od mojej, hm, świty...
Trask wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział:
- Następnym razem nie czekajmy tak długo.
- Do widzenia, Ben - powiedział premier. I rozłączył się. Trask podniósł wzrok i napotkał spojrzenie
Johna Grieve’a.
- Chciałbyś, abym ci to wyjaśnił? To znaczy abyś otrzymał pełniejsze wyjaśnienie niż to, którym obecnie
dysponujesz?
- Tylko jeśli masz ochotę - odparł Grieve. - Ale w każdym razie myślę, że z grubsza wiem, o co chodzi,
może z wyjątkiem tego, co dotyczyło Nekroskopa. Więc Turczin wie, że mamy Nekroskopa?
Trask wzruszył ramionami.
- To stary, szczwany lis. Ale tak czy owak nie zawracaj tym sobie głowy. On tylko zgaduje. A ja wyjaśnię
to... ale nie tylko tobie. - Spojrzał na zegarek. - Jest 13.50. Za dziesięć minut chcę zorganizować odprawę, więc
powinienem się zbierać. Zawiadom wszystkich, dobrze, John? Dopilnuj przede wszystkim, aby przyszli Liz
Merrick i Jake Cutter. Chcę, aby za dziesięć minut wszyscy, którzy są na miejscu, zebrali się w pokoju operacyj-
nym - zarówno esperzy jak i technicy - i biada tym, którzy nie będą mieli wiarygodnego wytłumaczenia.
Kiedy Grieve wyszedł, Trask usiadł na chwilę i poczuł się stary. Psiakrew, był stary! Przyczyną tego na-
głego przygnębienia było, że tak bardzo zawiódł wtedy w Brisbane, w Australii. Zawiódł Zek, nie udało mu się
zabić tego, który ją zabił.
Znów powrócił myślami do tej chwili. To go zżerało jak kwas, a na to nie mógł pozwolić. W ten bowiem
sposób ci dranie odnieśliby zwycięstwo. Odnieśliby zwycięstwo i świat ludzi uległby zagładzie. Wciąż byliby
na nim ludzie, ale tylko jako niewolnicy, a kobiety byłyby traktowane jak bydło. Krew byłaby życiem, ale nie
ludzkim życiem. I każdy stanowiłby pokarm.
Dlatego właśnie Malinari i dwa pozostałe Wampyry znalazły się tutaj, ale jak zamierzały to osiągnąć -
jak zamierzały do tego doprowadzić w świecie, w którym dzień i noc miały podobną długość - to było dla niego
wciąż tajemnicą. Może zresztą nie do końca, bo w Australii istniały pewne tropy. I o tym między innymi Trask
musiał powiedzieć (znów spojrzał na zegarek) za niecałe pięć minut.
Chciał poprawić krawat, ale w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie ma go dziś na sobie. Było po-
twornie gorąco podczas tego niekończącego się, cholernego lata.
Trask podniósł się, okrążył biurko i podszedł do drzwi, po czym zatrzymał się, ze wstrętem potrząsnął
głową i wrócił. Biorąc notatki, pomyślał: Stary i roztargniony Ben Trask, który kiedyś myślał, że będzie zawsze
miody. Z Zek mógłbym być młody aż do śmierci. Swojej albo jej. Właśnie.
Ale wiedział, co może znów uczynić go młodym: widok powalonego Malinariego, z obciętą głową i spa-
lonego na popiół. Malinariego i pozostałej dwójki oraz wszystkich tych, których udało mu się zniewolić. Kiedy
już ich nie będzie, znów będzie młody. Przynajmniej przez krótką chwilę.
Ale co, u licha... to był Wydział E, a tutaj można się było zestarzeć bardzo szybko. Jeżeli się przedtem
nie umarło.
A niech to diabli! Trask rozzłościł się na siebie, tupnął nogą i potrząsnął pięścią. Jeszcze jest we mnie
całkiem sporo życia! Mówiąc sobie, że poczuł się trochę lepiej, skierował się do pokoju operacyjnego. Wycho-
dząc z gabinetu, chwycił zwisającą z wieszaka marynarkę...
Od jakichś czterdziestu lat Centrala Wydziału E w Londynie zajmowała to samo miejsce. Rzekomo i pa-
trząc z zewnątrz, był to po prostu hotel, kilka minut drogi od Whitehallu; na dole był to rzeczywiście hotel - i to
drogi. Jednak najwyższe piętro w całości zajmowała firma „międzynarodowych przedsiębiorców” i tak zawsze
myśleli wszyscy kierownicy tego hotelu.
Z rzadka spotykani użytkownicy tego piętra mieli własną windę w tylnej części budynku, prywatne
schody, całkowicie odseparowane od samego hotelu, a nawet własną drabinkę pożarową. Faktycznie byli wła-
ścicielami najwyższego piętra i wskutek tego pozostawali całkowicie poza zakresem funkcjonowania hotelu. I
chociaż prywatna winda umożliwiała im dostęp do restauracji hotelowej i innych pomieszczeń hotelu, winda
hotelowa dochodziła tylko do przedostatniego piętra. Na tablicach informacyjnych ostatniego piętra w ogóle
nie było. Można więc powiedzieć, że Wydziału E po prostu tam nie było.
Jednak tam był.
Pokój operacyjny i zarazem pokój odpraw znajdował się po drugiej stronie korytarza w stosunku do ga-
binetu Traska. Idąc korytarzem, minął Pokój Harry’ego. Na starej tabliczce, która była już trochę podniszczona,
widniał po prostu taki oto napis:
10 DTP by SHADE
POKÓJ HARRY’EGO
Trask zatrzymał się i przekręcił gałkę u drzwi. Wtedy w drzwiach były gałki, nie klamki. A teraz nie
było nawet klamek! Trzeba było tylko mrugnąć w określonym miejscu, oznaczonym ID, a drzwi rozpoznawały
wchodzącego i wpuszczały go do środka. Trask często się zastanawiał, jak sobie z tym radziły karły? Czy mu-
siały podskakiwać, czy też przydzielano im specjalne pokoje? A jeśli ktoś miał podbite czy przekrwione oko?
Ale Pokój Harry’ego był nienaruszony. Pozostał dokładnie taki sam jak wtedy, gdy jego lokator był uwa-
żany za kandydata na kolejnego szefa Wydziału. Skończyło się na niczym i Harry opuścił pokój, ale wrażenie
pozostało. I nikt nigdy nie pomyślał, aby dokonać w nim jakichkolwiek zmian.
Drzwi były zamknięte na klucz, który wisiał na haczyku w biurze; nikt nie wchodził do pokoju Harry-
’ego, bo... no, po prostu nikt nie miał na to ochoty. Bo było to miejsce jakby poza czasem i przestrzenią. Bo był
to wciąż jego pokój.
Trask poszedł dalej, ale Harry nie przestał zaprzątać jego myśli. Harry.
Harry Keogh, Nekroskop. Jedyny człowiek na świecie - przynajmniej na tym świecie - który potrafił
rozmawiać ze zmarłymi. Pomimo niezwykłego gorąca Trask zadrżał. Jedyny człowiek, który rozmawiał z Zek
za życia i był w stanie rozmawiać z nią nawet po... po...
Ale musi o tym zapomnieć. Bo teraz, ni z tego, ni z owego, zjawił się następny. I Trask nie wiedział, czy
podoba mu się myśl, że Jake Cutter może rozmawiać z Zek. Harry był ciepły, uprzejmy, skromny i wyrozumiały.
Ale Jake Cutter... był zupełnie inny. Było w nim coś - mimo że w Australii spisał się znakomicie - czego Trask
nie mógł pojąć.
Może po prostu chodziło o to, że był nie do pojęcia, przynajmniej dla niego. Ponieważ zdolności Traska
w stosunku do niego nie działały; kiedy stawał przed nim twarzą w twarz, jego detektor kłamstw jakby się wy-
łączał. Mentalne osłony tego człowieka były bardzo szczelne i z każdym dniem stawały się coraz szczelniejsze.
Mógłby kłamać w żywe oczy, a Trask by tego w ogóle nie wiedział! Zapewne podejrzewałby, że coś tu nie gra,
mógłby nawet zacząć powątpiewać we własne zdolności, ale nie było sposobu, aby to rozstrzygnąć.
Podobnie było z wieloma jego esperami. Ian Goodly miał trudności z odczytaniem przyszłości Jake’a;
nawet Liz Merrick - która była z Jakiem w dobrych stosunkach - mogła wniknąć do jego umysłu tylko wtedy,
gdy spał i miał opuszczone osłony. Był to kolejny powód, dla którego Trask... niezbyt go lubił. Dlaczego nie
mógł się do niego przekonać? Ponieważ był szefem, nieomylnym dyrektorem Wydziału E, który musiał łamać
niepisany zwyczaj Wydziału, wykorzystując Liz do poznania, co się dzieje w niesfornym umyśle Jake’a.
Tak, niesfornym, i Trask był pewien, że wciąż ma własne plany, że jeśli nadarzy się okazja, odejdzie, aby
zająć się swoimi sprawami, i może nawet da się przy tym zabić. Luigi Castellano? Szef gangu, handlarz narko-
tyków, oprawca i morderca, który opłacał włoską i francuską policję i miał kontakty z mafią w samym sercu
zdegenerowanej Rosji. Nie można być jednoosobową armią walczącą z tyloma przeciwnościami i wyjść z tego
zwycięsko. Potrzebne było wsparcie. Wsparcie, jakiego chętnie udzieliłby Wydział E, a nawet Gustaw Turczin,
gdyby tylko Jake się wycofał i dał im szansę. Gdyby tylko pogodził się z tym, że teraz ma obowiązki znacznie
ważniejsze niż zaspokojenie własnej żądzy krwi.
Ha! Trask prychnął drwiąco. Żądza krwi, dobre sobie! Ale było faktem, że Trask chciał Jake’a dla siebie,
aby go wykorzystać do zaspokojenia własnej żądzy krwi, krwi i życia Wampyrów.
Przy końcu korytarza ludzie wchodzili do pokoju operacyjnego. „Dwie minuty”, powiedział John Grie-
ve, doganiając Traska. Za nimi podążały jeszcze trzy czy cztery osoby, chcąc zdążyć przed rozpoczęciem zebra-
nia. Zatrzymał się w drzwiach, aby ich przepuścić, obejrzał się i widząc, że korytarz jest pusty, wszedł za nimi.
Pokój operacyjny. Pomieszczenie wypełnione rozmaitymi przyrządami, głównie służącymi do nawiązy-
wania łączności, wykorzystującymi zawieszone wysoko nad Ziemią satelity, dzięki którym można było obser-
wować walki w Etiopii i pokazać całkiem przyzwoity (a raczej nieprzyzwoity?) obraz żołnierza zatapiającego
bagnet w odbycie ukrzyżowanego „buntownika”. Albo połączyć się z komórką wywiadu zajmującą się nasłu-
chem radiowym, która była w stanie wychwycić wszystkie słabo zabezpieczone (oraz niektóre dobrze zabezpie-
czone) rozmowy telefoniczne na całym świecie. Albo uruchomić komputery, których jedynym zadaniem była
ekstrapolacja, wykorzystując wszelkie dostępne informacje o dzisiejszym świecie, próbowały określić i opisać
świat jutra.
Zupełnie niezwykłe urządzenia... dopóki nie stało się jasne, czym naprawdę są, że stanowią coś w rodza-
ju kalekiego mózgu, który nie kontroluje niczego. Korzystając z niego, można było widzieć i słyszeć, ale nigdy
11 DTP by SHADE
nie można było poczuć smaku czy zapachu. I z wyjątkiem rzadkich sytuacji niczego nie można było zmienić.
Czasami Trask przyrównywał go do Boga - jednak nie do końca, ponieważ Bóg jest wszechwiedzący, a kompu-
ter wie tylko to, co się mu przekaże, nawet ekstrapolacja to tylko zgadywanie - ale przyrównywał go do Boga, bo
w jego mniemaniu Bóg nie był wszechmocny. Obdarzywszy ludzi wolną wolą, w jaki sposób mógł kontrolować
ich działania? Nawet gdyby mógł, jak by był w stanie zająć się wszystkim? Jak mógłby wybierać czy naprawiać
pojedyncze okropności, kiedy jednocześnie na świecie występują ich miliony?
Odpowiedź: Nie mógłby... a w wypadku Traska tego nie uczynił.
Trask wiele myślał o Bogu, od czasu śmierci Zek. Próbował dojść z Nim do porozumienia, ale jak dotąd
mu się nie udało. Zamiast tego ulokował swoją wiarę w przyrządach i duchach.
Pokój operacyjny i znajdujące się w nim przyrządy, którymi zazwyczaj zajmowali się „technicy”, ludzie,
którzy je obsługiwali. Ale przyrządy, podobnie jak Bóg (przynajmniej w oczach Traska), po prostu nie były
w stanie uczynić wszystkiego. Nawet znacznie mniej niż Bóg; ich oczy i uszy nie mogły być wszędzie naraz.
Dlatego potrzebne były duchy.
Bo o ile rozmowa telefoniczna czy kontakt wideo zajmują sporo czasu, o tyle telepatia działa natych-
miast. Mechaniczne urządzenia ekstrapolacyjne jedynie „odgadują” przyszłe zdarzenia, natomiast prekognici,
tacy jak Ian Goodly, od czasu do czasu są w stanie przez chwilę ujrzeć przyszłość. Choćby zawieszeni nad Zie-
mią szpiedzy nie wiem jak skrupulatnie śledzili zanieczyszczenia na kontynentach i w oceanach, lokalizatorzy,
tacy jak David Chung, mogli je zwyczajnie wywęszyć, tak jak prześwietlenie wykrywa raka. Innymi słowy - na
tyle, na ile obdarzeni osobliwymi uzdolnieniami agenci Traska rzeczywiście mogli dotknąć i poczuć to, co nie-
widzialne - pod wieloma względami przewyższali maszyny, głównie tym, że nie wymagali programowania...
chociaż zdarzały się sytuacje, gdy potrzebowali natchnienia.
Brzęczenie urządzeń elektrycznych i mechanicznych - szum, buczenie i terkot, dochodzące z drugiej
strony pomieszczenia - niemal zupełnie ucichły, gdy Trask wszedł na podium i zwrócił się twarzą w stronę
ustawionych półkolem trzech rzędów krzeseł, tak rozmieszczonych, aby widać było wszystkie twarze. Oto tam
byli: jego duchy, czy też ludzie, którzy mieli z nimi do czynienia, teraz patrzyli wprost na niego.
- Nie będzie żadnych pochwał - powiedział głosem, który przypominał zgrzyt żelaza po szkle. - Żad-
nych gratulacji z powodu dobrze wykonanej pracy. Mamy to już za sobą. Praca została dobrze wykonana, ale
nie jest jeszcze zakończona. Więc nie będzie „Dzień dobry, panie i panowie”, ponieważ dzień nie jest dobry.
Jest zły, można powiedzieć czarny. Co gorsza, może to być jeden z ostatnich dni przed piekielnie długą nocą.
Nie chciałbym się wydać zbyt melodramatyczny, ale możecie być jedynymi, którzy stoją między zmierzchem a
ostateczną ciemnością.
Popatrzył na ich twarze - pozbawione wyrazu, obojętne, wyczekujące. Gdzie szukać inspiracji? Oczywi-
ście w prawdzie, tam, gdzie Trask zawsze ją znajdował.
- Znacie wszyscy ten problem - powiedział. - Ale dopóki nasza grupa australijska nie znalazła się na
miejscu, nikt nie wiedział, nie mógł być pewien, że oni wiedzą o nas. Teraz wiemy. W naszym świecie są wam-
piry, które wiedzą, że my wiemy o nich. A to zupełnie zmienia sytuację. Teraz, jako myśliwi, powinniśmy po-
dwoić środki ostrożności i upewnić się, że to nie my jesteśmy zwierzyną.
Zdarzyło się to już przedtem, jakieś trzydzieści kilka lat temu, kiedy urodzony na Ziemi wampir, Julian
Bodescu, syn krwi Tibora Ferenczyego, wystąpił przeciwko Wydziałowi E, zamierzając go zniszczyć. Wówczas
Harry Keogh i jego mały synek, Nekroskop, którego zdolności dorównywały zdolnościom jego ojca, zdołali
powstrzymać nieuchronnie zbliżającą się zagładę Wydziału E i nadciągającą plagę wampirów. Ale Trask nie
musiał rozwijać tego tematu, jego esperzy czytali sprawozdania i znali tę historię niemal równie dobrze jak on
sam. On jednak tam był. A ich twarze były nie tyle pozbawione wyrazu, co pełne szacunku. Bo wśród wszyst-
kich, którzy przeżyli, Trask z pewnością należał do najwybitniejszych.
A teraz, gdy zaczął mówić - gdy trochę się uspokoił, widząc, jak przyciąga uwagę słuchaczy - zaczął
rozpoznawać ich twarze. Zaczął nawet odkrywać podobieństwo do twarzy, których już tu nie było! Ale z całym
szacunkiem, te ostatnie były teraz duchami, które istniały jedynie w pamięci i wyobraźni.
Jak Darcy Ciarkę. Darcy, najbardziej nijaki człowiek na świecie, a zarazem dysponujący najbardziej
skutecznymi i pożytecznymi zdolnościami. Był bowiem deflektorem, czyli przeciwieństwem kogoś szczególnie
podatnego na wypadki; człowiekiem, który miał anioła stróża; człowiekiem, który mógł z zawiązanymi oczami
i w rakietach śnieżnych przejść przez Pole minowe i nie doznać najmniejszego szwanku!
Darcy był kiedyś szefem Wydziału - dopóki nie dopadła go istota, która zawładnęła Harrym, i nie ode-
brała mu jego zdolności. Ktoś mógłby powiedzieć, że była to wina Harry’ego, ale Trask tak nie myślał. To był
12 DTP by SHADE
Wydział E i los, który mógł w końcu dosięgnąć każdego z nich. Twarz Darcy’ego przez chwilę unosiła się w
pamięci Traska, po czym znikła. Jak on sam.
Ale byli też inni, wielu innych, którzy byli gotowi zająć jego miejsce; tłoczyli się wokół, a ich twarze
wydawały się nakładać na twarze tych, którzy czekali, aż Trask znów zacznie mówić. Nie mógł wyrzucić ich z
pamięci.
Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydziału. Trask widział go takim, jaki był niegdyś: po sześćdziesiąt-
ce, co już było widać, zaokrąglone ramiona i dawniej mocne, lecz teraz słabnące ciało, krótka szyja i kopulasta
głowa. Lekko zamglone zielone oczy i zmarszczki po obu stronach, które przeczyły wadze jego obowiązków,
siwiejące, lekko rzednące, lecz starannie uczesane włosy.
Oprócz drobnych kłopotów z sercem, typowych dla mężczyzn w jego wieku, sir Keenan był w dobrej
formie jeszcze przez wiele lat... dopóki na jego drodze nie pojawili się Borys Dragosani i Maks Batu, agenci
rosyjskiego odpowiednika Wydziału E. Dragosani był wampirem i nekromantą, podczas gdy Batu był tak nie-
bezpieczny, że mógł zabić samym spojrzeniem. I jego spojrzenie zatrzymało pracę serca sir Keenana!
Jednak to wszystko wydarzyło się wiele lat temu, a po upadku komunizmu dawny Związek Sowiecki
ogarnęło takie zamieszanie, że jeszcze dziś panował tam polityczny chaos. Ale tak czy owak Dragosani i Batu
zapłacili własnym życiem - i nie tylko życiem - za swe niegodziwe uczynki, wylądowali bowiem w miejscu
znacznie bardziej mrocznym niż biedny sir Keenan. A stało się to za sprawą Harry’ego Keogha.
Twarz Gormley a znikła z pamięci Traska, a jej miejsce zastąpiła żywa twarz Johna Grieve’a, rówieśnika
sir Keenana, którego obecność na zebraniu prawdopodobnie przywiodła na myśl sir Keenana...
Ale to nie był jeszcze koniec korowodu twarzy z przeszłości; wydawało się, że ciągnie się bez końca.
Takich twarzy, jak twarz jasnowidza, Guy Robertsa.
Zuchwały, klnący bez przerwy i palący papierosa za papierosem Guy, który został przywódcą grupy w
Devon po tym, jak Harry Keogh ostrzegł Wydział E o Julianie Bodescu. Trask pamiętał te czasy bardzo dobrze;
wciąż miał niewielkie białe blizny pod prawym obojczykiem, w miejscu gdzie został ugodzony widłami w sto-
dole na terenie wiejskiej rezydencji Bodescu.
Był to koszmarny okres w historii Wydziału E. Bodescu, świeżo upieczony wampir, zabił Guy Robertsa
(czy raczej zmasakrował go, rozwaliwszy mu głowę na miazgę), gdy ten próbował ochraniać Brendę Keogh i jej
synka. Ale nie tylko Guy zapłacił w ten sposób za pracę w Wydziale E.
Ich imiona... nie był ich może legion, ale Trask tak właśnie o nich myślał. Tak wielu przyjaciół zeszło z
tego świata. Peter Keen, Simon Gower i młody Harvey Newton. Bodescu zabił ich wszystkich. Był poza tym
Carl Quint, rozerwany na kawałki w Mołdawii, w siedzibie pradawnego zła. Ich twarze pojawiały się i znikały,
a lista wydawała się nie mieć końca.
Alec Kyle, kolejny były szef Wydziału E, jego mózg został dokładnie wyczyszczony przez naukowców
Opozycji, w ich Centrali, na zamku Bronnicy. Kyle był dosłownie martwy - utrzymywały go przy życiu jedynie
ich maszyny - dopóki w jego ciele nie zamieszkał bezcielesny Nekroskop i nie przywrócił go do życia. Trask
pamiętał to dobrze, byli wtedy tacy, którzy uważali, że może Harry wykorzystał sytuację, ale Trask temu zaprze-
czył. To nie była wina Harry’ego, został wessany przez pustkę, jaka panowała w głowie Kyle’a, i gdyby tak się nie
stało, świat znalazłby się w tragicznym położeniu.
I tak dalej, i tak dalej. Sandra Markham, młoda telepatka, która była miłością Harry’ego w czasie sprawy
Janosa Ferenczyego. A mentalizm Janosa być może był równie potężny jak mentalizm Nephrana Malinariego,
i kiedy przeniknął do umysłu Sandry... to był jej koniec. Sam Nekroskop uwolnił zwampiryzowaną kobietę od
tego nieszczęścia, co tylko zwiększyło jego własne poczucie winy. Ale to nie był jeszcze koniec listy...
Dwukrotnie zmarły Trevor Jordan, jeszcze jeden telepata, wplątany w sieć wampirzego mentalizmu.
Jordan przystawił sobie pistolet do ust i pociągnął za spust - „na życzenie” Janosa Ferenczyego. Nekroskop
sprowadził Jordana z powrotem ze świata zmarłych (Boże, że też takie rzeczy byty możliwe!) tylko po to, aby
Wydział E kazał uśmiercić go ponownie, uważając, że także musi być wampirem. Bo kiedy człowiek umiera, to
musi pozostać martwy. Chyba że jest niemartwy.
I Ken Layard, lokalizator, który zlokalizował coś, czego lepiej było nie tykać, a z czym jeden z „przyja-
ciół” Harry’ego zza grobu miał do czynienia w górach Zarandului w Rumunii.
No i Zek Fóener, której kochana, utracona na zawsze twarz pojawiła się w miejscu twarzy Millie Cleary.
Były tak różne, a jednak Trask żywił do nich obu podobne uczucia. Obie były telepatkami, ale Zek, biedna Zek!
Od trzech lat nie było jej już wśród żywych, a wciąż nie została pomszczona, jej oczy wydawały się wpatrywać
w Traska z niewinnej twarzy Millie.
13 DTP by SHADE
I wreszcie Nekroskop - Harry Keogh - zagubiony w czasie i przestrzeni, gdzieś w Kontinuum Móbiusa.
Martwy, ale nie w ten sposób, jak pojmujemy śmierć. Odszedł... ale nie całkiem. Harry z twarzą Aleca Kyle’a,
która w końcu stała się jego własną twarzą.
Ale tu pojawiał się problem, ponieważ twarz Harry’ego po prostu unosiła się przed oczyma pamięci Tra-
ska i nie chciała osiąść na ramionach nikogo z obecnych. I wtedy, gdy Trask przyglądał się tym, wpatrującym
się w niego, prawdziwym twarzom, zrozumiał, dlaczego twarz Harry’ego tutaj nie pasuje. Było tak, ponieważ
nikt spośród słuchaczy nigdy nie byłby w stanie jej przyjąć. A jedynej twarzy, jakiej szukał wzrokiem, nie było.
Kiedy Trask zdał sobie z tego sprawę, jego żal stopniowo przerodził się w gniew, który stale rosnąc,
wykrzywił mu usta w grymas...
...I wtedy cicho otworzyły się drzwi pokoju operacyjnego, w których stanęli Jake Cutter i Liz Merrick.
Przez chwilę panowała złowieszcza cisza, a oczy wszystkich skierowały się na tę parę. Zwłaszcza na Jake’a.
Trask właściwie nie był zaskoczony, gdy w ciągu tych paru sekund widmowa twarz Harry’ego Keogha
idealnie przylgnęła do postaci Jake’a. A to sprawiło, że jego gniew wzrósł jeszcze bardziej...
II
Obrazy z przyszłości
Myśli Traska, jego wspomnienia, trwały zaledwie kilka sekund. Ale miał wrażenie, że to było kilka
godzin, i zakaszlał, aby pokryć zmieszanie, a także aby opuścił go gniew. Bo to było typowe dla Jake’a: niezdy-
scyplinowany, przekorny i wiecznie spóźniający się. A Liz wyraźnie czuła do niego coraz większą sympatię, co
sprawiło, że Trask pomyślał:
Jeśli nie zdołamy go zmienić, uczynić naszym człowiekiem, będzie to utrata nie tylko jednego człowie-
ka - jednego espera i jego niewiarygodnych możliwości - lecz także i Liz, którą zabierze ze sobą! A ja wciąż nie
mam co do niego stuprocentowej pewności. Sprawiał dobre wrażenie w Australii, ale od tego czasu... co się
właściwie z nim dzieje? Co to jest, u licha?
To były tylko myśli, ale w tym miejscu, wśród tych ludzi, myśli miały wagę nie mniejszą niż w Konti-
nuum Móbiusa. A Liz Merrick była jeszcze niedoświadczoną telepatką. Nie potrafiła przekazywać wiadomości
(chyba że do Jake’a albo do jakiegoś innego mentalisty, który celowo wniknął do jej umysłu), ale była doskona-
łym odbiornikiem. I mimo przestrzeganej w Wydziale E zasady, aby nie wnikać do umysłu współtowarzyszy,
mogła nieumyślnie odebrać myśli Traska. Z jej twarzy nie można było nic wyczytać, gdy odwróciła wzrok od
jego gniewnej twarzy. I zanim Trask zdążył się odezwać, szybko powiedziała:
- Ćwiczyliśmy. - Po czym dodała cierpko: - A przynajmniej robilibyśmy to, gdybym...
- Gdybyśmy - przerwał Jake. - Gdybyśmy się nie pogubili. Ale tak się niestety stało. - Wzruszył ramio-
nami, najwyraźniej nieporuszony.
- W każdym razie chwilowo - podjęła Liz. - Przeprowadzaliśmy ostatnią próbę i... chyba straciliśmy trop
w czasie. - Zagryzła wargi i spojrzała oskarżycielsko na Jake’a, po czym odwróciła wzrok.
Trask popatrzył na nią i w jej twarzy wyczytał rozczarowanie, ale nie on był jego źródłem. Nie „podsłu-
chała” go; jej chłód wynikał z frustracji, zrodzonej z niepowodzenia. A kiedy spojrzał na Jake’a... nie wiedział,
co właściwie jest w stanie odczytać. Prawdę mówiąc, nic! Osłona Jake’a była wyjątkowo szczelna. Ale jeśli mówi
prawdę, po co ta osłona? A może był to po prostu efekt uboczny strzałki Harry’ego Keogha, jakiś intuicyjny
środek obronny. W każdym razie można się było tego spodziewać. Trask był zupełnie pewien, że prawdziwy
Nekroskop także parę razy go nabrał.
A poza tym ich wymówki nie były zbyt przekonywające.
- Zdolności rosną i maleją - wychrypiał Trask. - Żadna nie działa przez cały czas na najwyższych obro-
tach. Ale jest czas na ćwiczenia i czas na zebrania, kontakty, żeby wiedzieć, co się dzieje wokół. Nie można być
w doskonałej formie, jeśli się nie wie, co się dzieje. Nie ma sensu, żebym ustalał codzienne zajęcia i wzywał pra-
cowników, gdy tacy jak wy zwyczajnie ignorują takie mało ważne, nieistotne sprawy! Więc skoro udało wam
się wytrzymać przez parę minut, nie śpieszcie się, znajdźcie sobie jakieś krzesła... i siadajcie, dojasnej cholery!
Trask w zasadzie uważał, że używanie przekleństw dowodzi braku odpowiedniego czy „przyzwoitego”
słownictwa, nie lubił kląć. Ale w rzadkich wypadkach nawet i jemu coś się czasami wymknęło, jeśli był zestre-
sowany albo, tak jak teraz, zirytowany. Jego esperzy byli tego świadomi i wiedzieli, kiedy się wycofać.
Twarz Liz poczerwieniała, ale Jake tylko wzruszył ramionami - wcale nie przepraszająco - i nadal robił
wrażenie niezainteresowanego. Po chwili rozdzielili się: ona usiadła z tyłu, a Jake z przodu, na samym środku.
14 DTP by SHADE
Trask odczekał, odprowadzając ich spojrzeniem, kiedy zajmowali miejsca...
Jake Cutter miał trzydzieści parę lat, ale jego wygląd wskazywał na to, że żyje intensywnie, co dodawało
mu parę lat. Trask słyszał, jak dwadzieścia kilka lat temu, podczas jednego ze swych tournée po Anglii, piosen-
karz country, Johnny Cash, wyjaśniał, że „nie lata są ważne, ale przebyty dystans”. I tak zapewne było także w
wypadku Jake’a.
Był wysoki, miał jakieś sześć stóp i dwa cale wzrostu, był długonogi i długoręki. Włosy miał ciemnobrą-
zowe, podobnie jak oczy, a twarz wyjątkowo szczupłą. Z profilu wydawała się wręcz kanciasta. Wyglądał, jakby
brakowało mu porządnego posiłku, ale z drugiej strony gdyby przytył, nie bardzo by to do niego pasowało.
Wargi miał cienkie, co nadawało jego ustom wyraz okrucieństwa, a kiedy się uśmiechał, nie było wiadomo, czy
kryje się za tym jakieś poczucie humoru. Ale mogło to wynikać z jego przeszłości, zwłaszcza ostatnie lata nie
były dla niego łatwe.
Miał długie włosy, które opadały mu na kark, zaplatał je w warkocz. Szczęka, podobnie jak cała twarz,
była kanciasta i poorana bliznami, a nos był złamany u podstawy;
przypominał dziób jastrzębia, pomyślał Trask. Jednak mimo szczupłości całego ciała ramiona miał sze-
rokie, a opalone na brązowo ręce dobrze umięśnione. Jeansy i koszulka, którą miał na sobie, podkreślały drze-
miącą w nim siłę. Nie było w nim ani krzty nieśmiałości, czy niepewności. Przeciwnie, chwytał wszystko w lot.
Faktycznie - pomyślał Trask - ma wszystko, co chciałem mieć, gdy byłem w jego wieku! - Nie była to
zazdrość, tylko zwykła frustracja, że wszystko to niczemu nie służy. Chyba że Trask zdoła to wykorzystać.
A jeśli chodzi o Liz Merrick, także nie pozwoli, aby to poszło na marne! Była zbyt wiele warta jako te-
lepatka. W Australii, choć jej zdolności jeszcze się całkowicie nie wykształciły, dawała sobie radę dobrze. Jeśli
więc jej talent się rozwinie... no cóż, Trask po prostu pragnął, aby tak się stało, to wszystko...
Liz usiadła na swoim miejscu i wyglądała teraz na mniej podenerwowaną. Była bardzo atrakcyjną
dziewczyną, nie, kobietą, poprawił się Trask. Miała jakieś pięć stóp i siedem cali wzrostu, była szczupła jak
trzcina i sylwetką przypominała gwiazdę filmową. Kruczoczarne włosy miała równo obcięte, a kiedy uśmie-
chała się, rozjaśniała się cała jej twarz. Szkoda, że nie zdarzało się to częściej, ale praca w Wydziale E była
zajęciem naprawdę poważnym. Cholera, jednak w obecności Jake’a Cuttera uśmiechała się naprawdę często!
Trask popatrzył na Cuttera siedzącego w pierwszym rzędzie, z wyciągniętymi przed siebie nogami, jakby miał
w nosie cały świat. I to miał być następny Nekroskop? Coś takiego!
Czując, że ponownie ogarnia go gniew, Trask znów przeniósł spojrzenie na Liz.Jej zielone oczy wpatry-
wały się w niego spod grzywki kruczoczarnych włosów. Miała lekko zadarty nosek, który zawsze się marszczył,
ilekroć była zdenerwowana. Pełne usta o tak czerwonych wargach, że prawie nie wymagały szminki, były lekko
skośne w stosunku do brody, która nosiła wyraz zdecydowania.
Była wciąż bardzo młoda i pełna życia i Trask uważał, że to wstyd, iż związała się z jego organizacją. Bo
jeśli nie będzie miała szczęścia, ta praca sprawi, że zestarzeje się bardzo szybko, nie miał co do tego wątpliwo-
ści. Ale co, u licha...? Tak nie wolno było myśleć! W rzeczywistości należała przecież do Wydziału E, a Wydział
zawsze powinien być na pierwszym miejscu.
Trask wiedział, że najpierw zdała sobie z tego sprawę ona sama; wiedział, że pasuje tutaj jak ulał i że
pragnie tylko być częścią zespołu. A przynajmniej ona tego pragnęła, jej uśmiech i gotowość przyłączenia się
do nich wskazywały na to dobitnie. Więc co się teraz zmieniło? Bo jak Trask ostatnio zaobserwował, Liz nie
uśmiechała się już tak często. Już nie.
Być może w Australii złożył na jej barki zbyt wiele pracy i „dojrzała” zbyt szybko, widziała zbyt wiele i
zbyt blisko i zdała sobie sprawę, jak brudna i niebezpieczna może być ta praca. Albo też jej stosunki z Jakiem
psuły się i rodził się jakiś nowy związek.
A Wydział E powinien się obejść bez takich komplikacji. Ale tych dwoje - rozwijających się i pracują-
cych razem - jaki potężny zespół mogli stworzyć! Tak by się stało, gdyby Ben Trask miał na to wpływ...
- Dobrze - powiedział, błądząc wzrokiem po słuchaczach. - Teraz, gdy już wszyscy są na miejscu, może
uda nam się kontynuować. Ci z was, którzy nie byli z nami na pustyni Gibsona, a później w górach Macpherso-
na i na wyspie Jethra Manchestera, czytali wstępny raport na ten temat. No cóż, ten raport nie jest zfy, choć był
przygotowywany w wielkim pośpiechu i oczywiście nie obejmuje wszystkich faktów, zajmiemy się tym później,
a teraz nie będę nań tracił więcej czasu. Tak więc nasze dzisiejsze spotkanie jest nie tyle odprawą, co okazją do
podsumowania tego, co osiągnęliśmy i czego nie udało nam się osiągnąć, czego dowiedzieliśmy się, a czego
możemy się tylko domyślać, choć zazwyczaj nasze domysły nie są dalekie od prawdy.
Najpierw podsumuję, co zrobiliśmy. Dzięki Davidowi Chungowi, który wychwycił pierwsze ozna-
15 DTP by SHADE
ki mentalnego smogu, udało nam się zlokalizować i zniszczyć kryjówkę Nephrana Malinariego na pustyni
Gibsona. Zlikwidowaliśmy także jednego z jego poruczników, inżyniera Bruce’a Trenniera, którego Malinari
zwerbował w rumuńskim Schronieniu. Miał go tylko przez trzy dni, ale wykonał dobrą robotę; ten facet był...
paskudny! Nie mam wątpliwości, że Trennier był na najlepszej drodze do zostania Wampyrem! Tym razem
uznanie należy się Liz Merrick, która rzuciła Trennierowi wyzwanie - odwiedziła go - wywabiła z jego nory i
pognębiła. A my, czyli reszta grupy, dokończyliśmy dzieła, obezwładniliśmy go i spaliliśmy na węgiel czarny!
Trask wziął głęboki oddech, mruknął z zadowoleniem i ciągnął dalej.
- Zlikwidowaliśmy także jego niewolników, którzy byli już całkiem zwampiryzowani. Ale jak wszyscy
wiecie, dla ofiar wampiryzmu nie istnieje punkt bez odwrotu, nawet ci, którzy tylko rozpoczęli tę podróż, i
tak zaszli o wiele za daleko. Więc wyświadczyliśmy im przysługę, bo nie było już dla nich żadnej nadziei. Ale
Trennier i Malinari byli w kontakcie telepatycznym. Kiedy Trennier umierał, skontaktował się ze swym panem,
co także wychwycił David Chung, był to krótkotrwały kontakt, który jednak doprowadził nas do Brisbane i gór
Macphersona, a także do drugiej kryjówki.
- Malinari przejął kontrolę nad Xanadu, kurortem w górach Macphersona. Miejsce to stanowiło eksklu-
zywny ośrodek, trochę różny od jakiegokolwiek dworu, jaki zamieszkiwał w Kramie Gwiazd! W rzeczywistości
jego siedziba stanowiła luksusowe mieszkanie, znajdujące się ponad centralną Kopułą Rozkoszy Xanadu... czyli
kasynem, możecie to sobie wyobrazić? Gdybyśmy byli cyniczni - wiem, że czasami jesteśmy z racji naszych
zdolności - coś takiego mogłoby nawet skłonić nas do zastanowienia się nad Las Vegas, nieprawdaż?
Wydawało się, że Trask trochę się rozchmurzył, słuchacze to spostrzegli i paru z nich uśmiechnęło się
cierpko, kiwając głowami.
- Ale lepiej w to nie wchodźcie! - podjął żartobliwie. - Bóg wie, że w tym miejscu zawsze były pijawki!
Rozległo się kilka stłumionych śmiechów, a kiedy ustały, uśmiech zniknął z twarzy Traska. I teraz przy-
szedł czas na puentę.
- Xanadu jest w ruinach, jest jak wypatroszona ryba! - powiedział Trask zachrypłym głosem, w którym
nie było już najmniejszego śladu rozbawienia. - I uczynił to Malinari. Uczynił to nam, a przynajmniej tego pró-
bował, i mieliśmy cholerne szczęście, że z nami mu się nie udało! Podobnie było na wyspie Jethra Manchestera.
Jego niewolnicy wiedzieli, że się zbliżamy, chociaż nie byli zbyt dobrze przygotowani. Ale może nie chcieli być
przygotowani, bo w końcu byli zwykłymi ludźmi, ofiarami.
Oto, co chcę wam powiedzieć: Nephran Malinari - ten przeklęty wampir, ten lord Wampyrów - wie
o nas! Prawdopodobnie dowiedział się całkiem sporo od... od biednej Zek, trochę od Trenniera i Bóg jeden
wie, jak wiele od nas samych, kiedy byliśmy tak blisko niego. Jest telepatą; nie, raczej należałoby powiedzieć
mentalistą, niewiarygodnie utalentowaną istotą, wyposażoną w ogromne rezerwy tego, co nazywamy percep-
cją pozazmysłowa, i jest naszym śmiertelnym wrogiem od chwili... od dnia, w którym sprawiliśmy, że świat
wampirów obrócił się wokół własnej osi, zabijając Devetaki Czaszkolicą i jej potomstwo w Krainie Gwiazd. Tak
bardzo jest niebezpieczny. Jednak uciekł... ale gdzie, jak dotąd, nie mamy pojęcia, choć dysponujemy dowoda-
mi, które sugerują, że nie ma go już w Australii. Ale gdziekolwiek jest, jedno wydaje się pewne: odnalezienie i
załatwienie go nie będzie łatwiejsze niż poprzednio...
OK, więc uciekł. Ale jego ludziom - albo tym nieszczęsnym istotom, które kiedyś były ludźmi - się nie
udało. Przynajmniej możemy sobie pogratulować, że tę część naszego zadania wykonaliśmy jak należy. Cieszy-
my się więc, że jeśli chodzi o nas, kontynent australijski jest wolny od tej zarazy. Naturalnie pragnęlibyśmy, aby
tak pozostało, jednak abyśmy mieli absolutną pewność, zamierzam odkomenderować jednego lokalizatora,
kilku obserwatorów i może także telepatę, aby tam się udali i sprawdzili wszystko na miejscu. Są tam bowiem
tropy, którymi nie mieliśmy okazji się zająć, i rozmaite inne sprawy, które trzeba załatwić. Więc jeśli chodzi o
tych, którzy wezmą w tym udział, przepraszam, że robię to w ostatniej chwili, ale czas ma tutaj zasadnicze zna-
czenie. Nie możemy już sobie pozwolić na to, aby siedzieć tutaj bezczynnie, podczas gdy trzy Wielkie Wampiry
z Krainy Gwiazd są na wolności, przygotowując, Bóg wie jaką, awanturę i szaleństwo w naszym świecie.
Doskonale, w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin będziemy wiedzieli, kto tam pojedzie, a
potem ci szczęśliwcy będą mieli akurat dość czasu, żeby się spakować i ruszyć w drogę...
Trask przerwał, aby zajrzeć do swoich notatek, kiwnął głową i powiedział:
- Przed chwilą postawiłem coś w rodzaju pytania. Powinno zapaść wam w pamięć. Co też szykują w na-
szym świecie Malinari, Szwart i Vavara? Co robią lub planują? Wiemy, czego nie robią. Nie biorą niewolników,
ani nie wampiryzują ludzi, a jeśli nawet to czynią, to na bardzo małą skalę. Chodzi mi o to, że nie rozsiewają
zarazy. Przynajmniej na razie. Ale z pewnością muszą to robić. Na tym przecież polega ich istnienie. Spytajcie
16 DTP by SHADE
jakiegokolwiek wampira, a powie wam, że krew to życie! - Trask ożywił się teraz, oczy płonęły w jego zmęczo-
nej twarzy. - Wampiry „żyją”, czyniąc z ludzi niewolników, wysysając krew swych ofiar oraz rozsiewając śmierć
i nieśmierć. Więc dlaczego nie dosięgła nas ta zaraza? Wiem, że dla Wampyrów czas nie ma żadnego znaczenia,
ale są już tutaj trzy lata! Dwie wielkie nacje powinny już toczyć ze sobą wojnę! Połowa ludzi uzbrojona w łuki i
drewniane kołki, a druga połowa z płonącymi oczami i ukryta w mroku. Tanie srebrne krucyfiksy sprzedawane
dwa razy drożej niż złoto. Ogniska w centrach miast i mdlący odór palącego się ciała wampirów. A nocą nie-
ustannie rosnące rzesze spragnionych, pustoszących wszystko wokół, wampirów, polujących na nowe ofiary,
aby je rzucić w płomienie własnego piekła!
Trask znowu przerwał, aby to, co powiedział, dotarło do wszystkich obecnych, po czym ciągnął już
nieco spokojniej.
- Jeśli odnieśliście wrażenie, że posuwam się trochę za daleko, to przede wszystkim dlatego, żeby was
obudzić, zmobilizować, zachęcić do działania, nie żebyście rzeczywiście Potrzebowali takiej zachęty. Ale minę-
ły trzy długie lata i przez cały ten czas pociłem się, otrzymując informacje, których Wy nie byliście świadomi.
A teraz... myślę, że już czas, abyście poznali całą prawdę. Chcecie wiedzieć, co mam do powiedzenia? Posłu-
chajcie.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że nastąpiła ta inwazja, wiedzieliśmy, że Malinari i pozostałe dwa potwo-
ry wyszły na zewnątrz ze zbiornika ściekowego w Schronieniu wraz z trzema niewolnikami, przypuszczalnie
porucznikami. Kiedy pojechaliśmy do Rumunii, odkryliśmy, że wampiry zwerbowały także trzech spośród
naszych ludzi - nie esperów, lecz pracowników Schronienia - i zabrali ich ze sobą, być może traktując jako po-
żywienie - Wielki Boże! - ale co bardziej prawdopodobne, jako przewodników po nieznanym dla nich świecie.
Jednym z tej trójki był Bruce Trennier, którym już nie musimy się przejmować. W owym czasie całą tę grupę
stanowili dwaj lordowie i lady Wampyrów, trzej porucznicy i trzy przyszłe wampiry, które - zależnie od praw
doboru nienaturalnego funkcjonujących w Krainie Gwiazd - mogły awansować, osiągając wyższy szczebel
wampiryzmu.
Te właśnie dane wprowadziliśmy do naszych komputerów ekstrapolacyjnych, wraz z kilkoma, opartymi
na przypuszczeniach, danymi dotyczącymi szybkości przekazywania wampiryzmu. W rzeczywistości spodzie-
waliśmy się, że rozwinie się epidemia, przygotowaliśmy się do tego, wierząc, że nasze cele znajdziemy w trzech
ogniskach infekcji i że wówczas będziemy w stanie przeprowadzić potężne uderzenie wojskowe, po którym
nastąpi długi okres gruntownego „oczyszczania”, który może potrwać nawet sto lat! Przygotowaliśmy się więc,
ale nie zdradziliśmy tego nikomu. Mam na myśli większość z was.
Nie powiedzieliśmy wam, że nasze komputery opracowały te dane i oszacowały, że Armagedon nastąpi
za 2,5-3 lata i że wtedy, jak już mówiłem, połowa populacji będzie toczyć wojnę z drugą, zwampiryzowa-
ną połową ludzkości. Nie mówiliśmy wam o tym, ponieważ Minister Odpowiedzialny nam tego zabronił; w
końcu jesteście ludźmi i wielu z was ma rodziny, a choć jesteśmy Wydziałem E, w obliczu ostatecznej kata-
strofy będziemy podatni na panikę tak samo jak wszyscy inni. Krótko mówiąc, chcieliśmy, abyście byli tutaj,
a nie uciekli w trosce o los waszych krewnych i przyjaciół. Nie powiedzieliśmy wam o tym wszystkim także
dlatego, że przedstawiony przeze mnie scenariusz sądnego dnia był jednym z kilku możliwych. Jednak przede
wszystkim - ja sam i paru innych, którzy byli zorientowani w sytuacji - zachowaliśmy milczenie, ponieważ od
samego początku zauważyliśmy oznaki strategicznych działań maskujących ze strony Wampyrów. To, co zro-
bili w Schronieniu, miało wyglądać na wandalizm na wielką skalę. Może trzej brakujący członkowie personelu
oszaleli, zdewastowali budynek i wymordowali wszystkich pozostałych, po czym uciekli? Może chcieli, aby-
śmy tak właśnie myśleli. W każdym razie ostatnią rzeczą, jaka wpadłaby nam do głowy - w świecie, w którym
ludzie nie wierzą w wampiry - byłoby, że nastąpiła ich inwazja! Nie zapominajcie, że tylko sześcioro spośród
dzieci przebywających w Schronieniu zostało rzeczywiście zabitych, ale nawet one nie wykazywały żadnych
zewnętrznych oznak wampiryzmu. Nawet gdyby znalazł się tam jakiś rumuński lekarz, zanim spaliliśmy całe
to miejsce, wydawałoby się „oczywiste”, że te dzieci cierpiały na jakąś postać złośliwej anemii. Złośliwej? To nie
jest właściwe słowo. A te dzieciaki... mój Boże, te biedne dzieciaki!
Widzimy tutaj, jak na dłoni, działanie nikczemnej inteligencji Malinariego. Nie pozostawił przy życiu
nikogo, kto mógłby o tym opowiedzieć, kto mógłby ostrzec świat o tym, co się tam naprawdę wydarzyło. Ale
po... po tym, jak wybadał Zek, z pewnością zrozumiał, że my - Wydział E - nie popuścimy. Sądzę więc, że Ma-
linari dokładnie wiedział o naszym świecie i jego mieszkańcach. Uważam, że wydobył to z generała Michaiła
Suworowa i jego korpusu ekspedycyjnego na długo przed tym, jak zdecydował się tutaj przybyć, a następnie
potwierdził dzięki zeznaniom biednej Zek i Bruce’a Trenniera w Schronieniu. Najpierw dowiedział się od Su-
17 DTP by SHADE
worowa, że ludzie z tego świata nie wierzą w istnienie wampirów, że wampiry są uważane za mit zrodzony z
ignorancji i dawnych zabobonów. Ale choć jest to w zasadzie prawdą, dowiedział się też od Zek, że niektórzy
ludzie znają większość faktów ma ten temat, co oczywiście czyniło z Wydziału E i pracujących tam esperów
jego śmiertelnych wrogów.
Jeśli to możliwe, spójrzmy na to teraz z jego punktu widzenia. Gdyby Malinari i pozostali zaczęli wam-
piryzować Wszystkich ludzi, z którymi by się zetknęli, jak długo by trwało, zanim my, którzy znamy prawdę,
przerwalibyśmy milczenie?
I ile czasu by upłynęło, zanim cała ludzkość zaczęłaby stawiać im opór? Malinari, Szwart i Vavara - to
Wampyry! Ale jest ich tylko troje. Troje przeciw nam wszystkim. I muszą się jeszcze tyle nauczyć o Ziemi i jej
mieszkańcach, o zaludniających ją rozmaitych rasach, o tym tak odmiennym świecie, który chcieliby podbić.
Zek, moja Zek, stanowiła prawdziwy klucz. Była potężną mentalistką, telepatką, która znała innych,
dysponujących jeszcze większymi zdolnościami. Znała Wydział E i znała inne wampiry przed Malinarim. I
wciąż się zastanawiam, czy kiedy przeniknął do jej umysłu, zobaczył w nim Harry’ego Keogha. Może Nekro-
skop mignął mu w jej wspomnieniach? Pomyślcie tylko, jak by mu to dało do myślenia: uciekł przed jednym z
Krainy Gwiazd, aby się przekonać, że tutaj jest jeszcze jeden podobnego rodzaju! Musi więc postępować w tym
świecie wyjątkowo ostrożnie, wiedząc, że może ściągnąć na siebie metafizyczne moce, co najmniej tak samo
potężne, a może jeszcze potężniejsze niż on sam...
Wszystko to są oczywiście tylko przypuszczenia, domysły, ale nasze doświadczenia pokazały, że jeste-
śmy bliscy prawdy. Malinari i pozostali trzymają się w cieniu, przygotowując się do... do czegoś. Przewidziane
przez komputery 2,5 roku minęło, a teraz już 3 lata... i gdyby nie te ślady mentalnego smogu, można by sądzić,
że nic się nie dzieje. Więc co naprawdę się dzieje i co oni knują?
W Australii natknęliśmy się na szereg tropów. Ale przede wszystkim na dowód, który był jak cios pię-
ścią między oczy: Malinari nie ukrywał się w zrujnowanym zamku w Karpatach! Był tam, gdzie mogliśmy się
go najmniej spodziewać. A to nasuwa pytanie, gdzie są pozostali, Vavara i Szwart? Czy także przebywają w
miejscu, które nie przyszłoby nam do głowy?
OK, wiem, co myślicie: ważne jest nie tyle, co robią, ile gdzie to się odbywa. Ale odpowiedź na oba te
pytania może kryć się w tym, co znaleźliśmy pod Xanadu. Liz i Jake Cutter odnaleźli północny ogród, rodzaj
hodowli grzybów, lęgowisko wampirów. I chociaż nikt poza nimi nie widział tego miejsca, Jake wyraził opi-
nię, że Malinari „umieścił” tam swego porucznika z Krainy Gwiazd, aby dać początek nowym wampirom; był
prawdopodobnie jedynym ze świty Malinariego, który był odpowiednio „dojrzały” (albo przegniły), aby wy-
tworzyć zarodniki. Według Jake’a i Liz pieczara, w której znaleźli to okropieństwo, była wypełniona ową grzyb-
nią. Co gorsza, nasz łącznik na pustyni Gibsona - człowiek nazwiskiem Peter Miller, który z jakichś szalonych
powodów uciekł - także tam trafił. Został zwampiryzowany i... i coś mu uczyniono. Uległ metamorfozie, został
obrócony w substancję odżywczą dla czarnych grzybów, wytwarzających zarodniki wampirów. Cała ta okrop-
na, gnijąca masa żywiła się sokami wysysanymi z jego ciała, czy raczej z tego, co z niego pozostało. Fu! - Trask
cały zadygotał. - Tak czy owak Jake spalił całe to miejsce i wszystko, co się tam znajdowało...
Ale rzecz w tym, że Xanadu było w dosłownym sensie lęgowiskiem. A jeśli Malinari zebrał te zarodniki
i wpuścił je do układu wentylacyjnego kasyna? Wówczas choroba legionistów nie miałaby żadnej szansy! Nie
możemy tak po prostu o tym zapomnieć, ponieważ mogę mieć rację. A Xanadu nie było jedynym miejscem
w Australii, w którym „Umysł” przebywał. Zresztą jest to zadanie dla członków następnej grupy, która uda się
do Australii, więc może jednak nie są takimi szczęśliwcami. Kryjówki Malinariego mogły być czymś więcej niż
tylko miejscami, w których można się ukryć. W istocie nie mamy pojęcia, co mogło zostać schowane w owej
starej kopalni na pustyni Gibsona, rozwijając się i czekając, aż nadejdzie odpowiedni czas. Musimy więc dostać
się tam znowu. A jeśli chodzi o grupę, która pojedzie na wyspę Jethra Manchestera, spaliliśmy to, co znajdowa-
ło się na powierzchni, ale któż może wiedzieć, co mogło - wciąż może - być pod spodem?
Załóżmy na chwilę, że trzy Wielkie Wampiry zamierzały rozsiać owe zarodniki na całym świecie. OK,
opóźniliśmy więc ten plan w wypadku jednego z nich, ale co z pozostałymi dwoma? Dlatego teraz, po trzech
latach spokoju, sytuacja nagle stała się krytyczna. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, a teraz
przekazuję tę informację wam! A jeśli mi nie wierzycie, spójrzcie na moje włosy!
Tym razem w jego głosie nie było ani krzty wesołości. - Och wiem, jak ciężko wszyscy pracowaliście -
ciągnął - wykorzystując wszelkie sposoby, aby wytropić te istoty.
Poświęcaliśmy temu każdą wolną chwilę, często zaniedbując inne zadania. Kiedy więc mówię o trzech
latach spokoju, tonie po to, aby umniejszyć czyjeś zasługi, lecz aby podkreślić własną frustrację. Ale teraz to
18 DTP by SHADE
już coś więcej niż frustracja i znacznie więcej niż zwykła obawa o losy świata. Teraz niepokoję się także - i to
bardzo - o was, o siebie, o nas wszystkich.
Dlaczego? Wróćmy do punktu wyjścia. Malinari wie o nas. Wie już na pewno, że szukamy go przez
cały czas i że nie mamy zamiaru odpuścić. A jeśli jest w kontakcie z innymi, oni także o tym wiedzą. Ale jeżeli
czytaliście raporty sprzed trzydziestu lat dotyczące sprawy Juliana Bodescu - jeśli jeszcze tego nie zrobiliście,
proponuję, abyście zrobili to teraz - wiecie, co to oznacza. Być może odtąd Wampyry nie będą już siedzieć z
założonymi rękami, czekając, aż je znajdziemy, ale to one znajdą nas!
Już prawie skończyłem. Chcę, abyście poczynając od tej chwili, wkładali jeszcze więcej wysiłku w to,
co robicie. Abyście codziennie odbywali narady, spędzali więcej czasu przy waszych przyrządach i intensyw-
niej pracowali głowami. Wykorzystujcie w pełni wasze zabawki i wasze mentalne umiejętności. Musimy znów
odnaleźć Malinariego, a także Vavare i Szwarta, i to szybko, zanim one odnajdą nas. Pamiętajcie bowiem, że
wyliczone przez komputery trzy lata już minęły!
I jeszcze jedno. Musicie wszyscy być jeszcze bardziej czujni. Nie ze względu na mnie, ale ze względu na
siebie samych. Zwłaszcza w środku nocy...
Kiedy esperzy jeden za drugim wyszli na korytarz i udali się do swoich pokojów, a technicy wrócili
do ekranów i komputerów, stojący w drzwiach Trask zatrzymał swoich zastępców, lana Goodly’ego i Davida
Chunga.
- Chodźcie porozmawiać u mnie w gabinecie. Kiedy się tam znaleźli, Trask rzekł:
- Od kiedy wróciliśmy, zostawiłem was w spokoju. Żadnych obowiązków i żadnych nacisków. Powód
jest prosty: spośród moich ludzi wy dwaj macie i tak mnóstwo spraw na głowie. David, chociaż mam dwóch
innych lokalizatorów i lepszym z nich jest Bernie Fletcher - z całym szacunkiem, jednak nie dorastają ci do pięt.
Ian, pozostali prekognici są nimi tylko z nazwy. Opierają się głównie na przeczuciach i ich przypuszczenia na
ogół są trafne. Ale ponieważ mamy do tego celu maszyny, ich jedyną zaletą jest to, że nie trzeba ich programo-
wać. Więc najważniejsza jest wasza dwójka. Telepatów nam nie brakuje; wydaje mi się, że Liz Merrick robi duże
postępy i to mimo tych nagłych komplikacji z Jakiem Cutterem, na które...
- Na które nie dajesz się nabrać? - pytająco uniósł brwi Ian Goodly, wysoki i chudy jak szkielet, przypo-
minający bezrobotnego przedsiębiorcę pogrzebowego.
Trask pokręcił głową.
- Nie. Czytam w Liz jak w otwartej księdze, widzę także spojrzenia, jakie rzuca w stronę Jake’a. Sądzi, że
on gra na zwłokę i stara się o niej nie myśleć. A jeśli chodzi o Jake’a, już w ogóle nie jestem w stanie go odczytać!
Więc jest tak, jak podejrzewałem: nie zamierza nam ułatwić zadania. A dla Liz jest to wyjątkowo trudne, bo
myślę, że się w nim zadurzyła.
- Zadurzyła? - Goodly uniósł brwi jeszcze wyżej. - Teraz naprawdę zaczynasz gadać jak staruszek! „Po-
doba jej się”, byłoby bardziej na czasie. Albo po prostu: „Chciałaby pójść z nim do łóżka”. Dobry Boże!
- Jak chcesz - powiedział Trask, wzruszając ramionami.
- Ale on zostanie z nami - oświadczył Goodly z tą spokojną pewnością siebie, którą Trask znał tak do-
brze.
- Widziałeś to?
- Widzę wiele, jeśli chodzi o przyszłość Jake’a. Niewiele szczegółów, nic określonego, ale tam jest.
- Z nami czy idzie własną drogą?
- Nie potrafię powiedzieć. Może jedno i drugie.
- Ha! - mruknął Trask i odetchnął głęboko, po czym podjął: - W każdym razie, tak jak mówiłem, je-
steście tutaj najważniejsi i do was należy motywowanie i pobudzanie do działania pozostałych, a jednocześnie
musicie wykonywać własne zadania, najlepiej jak potraficie. Wiem, że nie jest wam łatwo pracować pod presją.
Wasze zdolności są innego rodzaju. Można powiedzieć, że same są sobie panem.
- Właśnie - powiedział Chung. - A jeśli chodzi o Jake’a Cuttera, moje zdolności nigdy nie funkcjonowały
lepiej. Wszystko, co kiedyś należało do Harry’ego Keogha - takie przedmioty, jak stara szczotka do włosów -
ożywa, gdy Jake znajdzie się w pobliżu. Więc może nam wmawiać, że stracił to czy tamto, aleja wiem lepiej.
Cokolwiek przejął od Harry’ego, ma tego mnóstwo!
Trask popatrzył na Chunga - chiński cockney, dobiegający pięćdziesiątki, drobnej postury, ale jako lo-
kalizator posiadający fantastyczne zdolności - i kiwnął głową.
- Tak, zgodziliśmy się co do tego... w Australii widzieliśmy, jak to działa... gdyby nie on, wszyscy byli-
byśmy martwi! Ale mieć coś i chcieć to zbadać czy wykorzystać - dla: nas czy dla świata - to zupełnie różne
19 DTP by SHADE
rzeczy... Tak czy owak, dość na temat Jake’a. Kiedy skończymy, porozmawiam z nim i z Liz i zobaczę, czy zdo-
łam stwierdzić, w co on gra. - Trask usiadł za biurkiem i ciągnął dalej: - A tymczasem powiedzcie mi, jak wasze
sprawy. Wróciliśmy już ponad tydzień temu, a jeszcze nie pisnęliście ani słowa. David, co z tą rękawicą bojową
Wampyrów, którą nasz australijski major znalazł w podziemiach Xanadu? Mogła należeć tylko do Malinariego
albo ewentualnie do porucznika, którego użył jako nawozu. Wiesz coś na ten temat? Cokolwiek?
Chung pokręcił głową.
- Na razie nic - powiedział. - Wygląda na to, że Malinari gdzieś się ukrył. To zresztą nic dziwnego. Ukry-
wał się przez trzy lata, nie pozostawiwszy najmniejszego śladu. Pilnuje siei tak bardzo, że nigdy nie zostawia
mentalnego smogu. I pamiętaj, że to nie on się zdradził. Zawiodło go gniazdo Trenniera na pustyni Gibsona.
Nawet w Xanadu musiałem być bardzo blisko, żeby go zlokalizować! Gdyby nie Jethro Manchester i inni z
grupy Koziorożca, do dziś byśmy go nie znaleźli. Więc sądzę, że kiedy go dorwiemy, zawiodą go jego słudzy, a
nie on sam. I to samo dotyczy pozostałych.
Trask zacisnął wargi i warknął:
- Trzymajmy się tego. Przygotujemy ci osobny pokój, z dala od pokoju operacyjnego, i zapewnimy więk-
szy spokój. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możesz tam spać, a rękawica bojowa razem z tobą! Ale musimy mieć
jakieś wyniki...
Obrócił się do Goodly’ego.
- Ian, jak się przedstawia przyszłość?
Kiedy prekognita przemówił, wyraz jego twarzy był jak zwykle pełen smutku.
- Zawsze mam takie same kłopoty. Przyszłość jest diabelnie pokrętna. A im bardziej się staram, tym
mniej widzę. Znacie to stare powiedzenie: śpiesz się powoli. No więc tak to właśnie jest. Jak wtedy, gdy dostaje-
cie łamigłówkę, mieszaninę geometrycznych klocków, które ułożone we właściwy sposób dokładnie wypełnia-
ją pudełko. Jeśli nikt was nie popędza, możecie ją ułożyć. Ale jeśli tylko pojawią się ograniczenia czasowe, nagle
macie dwie lewe ręce, a kawałki łamigłówki zaczynają latać we wszystkie strony. Może ty mnie nie naciskałeś,
Ben, ale robiłem to ja sam. A przyszłość bardzo tego nie lubi.
- Nic nie widziałeś? - Trask był wyraźnie zawiedziony. Ale prekognita, zagryzając wargi, powiedział:
- Widziałem... coś. Migawkowe obrazy, przebłyski - zresztą nazwij to, jak chcesz - ale nie nazywałbym
tego przyszłością. Jestem równie podatny na déjà vu i paramnezję jak wszyscy inni, a to mogło być właśnie to.
Nie były to wyraźne sceny, od których ugięły się pode mną nogi, które nie mogły być niczym innym jak zda-
rzeniami z przyszłości, zazwyczaj niebezpiecznej. Więc naturalnie nie chcę nikogo posyłać w pościg za jakimiś
nieokreślonymi cieniami. Zwłaszcza gdy możemy potrzebować całej załogi, jaką dysponujemy... a poza tym i
tak nie wiem, gdzie właściwie miałbym tego kogoś posłać.
- Może lepiej wyjaśnij, co masz na myśli - powiedział Trask. - Co dokładnie widziałeś? W końcu coś jest
lepsze niż nic.
- Niekoniecznie - westchnął Goodly. - Ale skoro nalegasz... Widziałem - nie wiem - jakieś kształty, po-
stacie. Odziane w czarne szaty i unoszące się na wodzie. I widziałem, jak coś tonie, pogrąża się coraz głębiej i
głębiej w wodnych odmętach. Widziałem... labirynt tuneli i jam, przypominających gigantyczne dziury wydrą-
żone przez robaki, wypełnione jakimś okropieństwem... okropnym śluzem, przewalającym się w kosmicznej
zatoce. Widziałem oczy, wpatrzone we mnie spod półprzymkniętych powiek, i dziwny cień, który z każdą
chwilą był coraz bliżej...
Prekognita zamilkł. Mimowolnie zadrżał i zamrugał oczami, które przez chwilę wydawały się nieobec-
ne, a kiedy znów spojrzał na Traska, powiedział:
- To wszystko. To właśnie widziałem...
Ale Trask był wciąż pod wrażeniem słów tamtego, więc i on musiał się otrząsnąć, zanim się odezwał. - I
ty to nazywasz niczym?
- Niczym, bo nic z tym nie możemy zrobić - odparł precognita. - Chcę powiedzieć, że to nie ma żadnego
zastosowania.
- Ale nie jest niczym - powiedział Trask. - Chcę, abyś to spisał. I odtąd ty i David - możecie jeszcze ścią-
gnąć jednego z naszych telepatów, tylko nie Liz - będziecie pracować razem. W specjalnym pokoju. A jeśli to
wszystko, zwłaszcza te oczy albo ten cień, jeśli znajdą się jeszcze bliżej, może zobaczycie je znacznie wyraźniej.
- Jeszcze bliżej? - Goodly wydawał się jeszcze bardziej wychudły niż zwykle. - Jeśli te obrazy rzeczywi-
ście pochodzą z przyszłości, to jedno jest pewne. Widzisz, przyszłość nigdy nie tkwi nieruchomo, ale zbliża się
z każdą chwilą...
20 DTP by SHADE
Kiedy Trask znów znalazł się sam, połączył się z oficerem dyżurnym i zapytał:
- Paul, gdzie jest Lardis Lidesci? Nie widziałem go na mojej pogadance.
- Przypuszczalnie jest tam, gdzie go wysłałeś tydzień temu - odparł Paul Garvey. - W hotelu na dole, w
towarzystwie swojej żony. Albo może poszli do parku. Brakuje im dzikiej przyrody. Kiedy tego ranka zmieni-
łem oficera, który pełnił; dyżur w ciągu nocy, Lardis siedział na biurku. Powiedział, że chce wrócić do pracy,
jakiejkolwiek pracy! Mówi, że zwariuje, jeśli nie będzie miał nic do roboty.
- A co z tym uderzeniem w głowę, które zawdzięcza temu maniakowi, Peterowi Millerowi? Poza tym
kiedy leciał do domu, dopadła go jakaś infekcja.
- Infekcja właśnie ustąpiła. Parę zastrzyków penicyliny i było po wszystkim. Lardis ma szczęście, że to
nie było nic gorszego. Są tutaj choroby, o jakich nigdy nie słyszeli w Krainie Słońca.
- To prawda - przyznał Trask. - Ale mają tam taką, która jest gorsza od wszystkich naszych razem wzię-
tych! W kazi dym razie poślij kogoś, aby go odnalazł, dobrze? Nigdy niej miałem czasu, żeby go zapytać o tę
robotę w Grecji. Poza tym skontaktuj się z Liz Merrick i Jakiem Cutterem i powiedz im, żeby do mnie przyszli.
Dzięki...
Kiedy w jakąś minutę później Liz zapukała do jego drzwi, była sama.
- Gdzie jest Jake? - spytał Trask, kiedy usiadła.
Liz dostała zadanie polegające na tym, aby miała oko na Jake’a. Jake miał swój pokój w Centrali, ale nie
wiedział, że Liz miała pokój tuż obok, z dostępem do jego kwatery od strony swego małego gabinetu. Rozkazy,
jakie otrzymała, były proste: miała podsłuchiwać sny Jake’a. Powinna była to robić, od kiedy wrócili z Australii,
i meldować Traskowi o wynikach. Trask wiedział, że było to wbrew kodeksowi obowiązującemu w Wydziale E,
ale tym razem czuł się do tego zmuszony. Było niezmiernie ważne, aby stwierdzić, co - czy też kto (przypusz-
czalnie Harry Keogh) - buszuje w umyśle Jake’a. Jednak jak dotąd Liz nie poinformowała go o niczym.
Podobnie w ciągu dnia ona i Jake mieli pracować razem, doskonaląc swe umiejętności telepatyczne i
działając jako zespół. Ale Trask przypomniał sobie owo spojrzenie, jakie Liz rzuciła Jake’owi w pokoju opera-
cyjnym; mówiło ono wyraźnie, że jest skonsternowana i może nawet trochę urażona. Wskutek niemożności
dotarcia do jego umysłu? Trask w to nie wierzył. Nie, znacznie bardziej prawdopodobne było, że wynikało to
z jego uporu.
Niech go diabli! - pomyślał, czując, jak znowu ogarnia go frustracja.
- Powiedział, że umówił się na spotkanie w parku z Lardisem Lidescim i Lissą - odpowiedziała Liz. -
Lardis mówił, że chce odwiedzić British Museum. Jake zaofiarował się, że go oprowadzi. Faktycznie myślę, że
Jake z radością wyrwał się na parę godzin z Centrali. Mam wrażenie, że czuje się tutaj, jakby był na uboczu.
Wydaje się, że nie potrafi się przystosować.
- Co takiego? - Trask zerwał się na równe nogi. - Nie potrafi się przystosować? Przecież nie robi nic, aby
to osiągnąć! Co się tutaj dzieje, Liz? W Australii wydawało się, że wszystko układa się jak należy, a teraz? Czy
jest rzeczywiście takim marudnym dzieckiem?
Nie mów mi, że się mylę. I nie próbuj go kryć, widziałem spojrzenie, jakie mu rzuciłaś w pokoju ope-
racyjnym. Blokuje cię, prawda?
Jego gniew nie był nieoczekiwany, ale wybuchnął tak gwałtownie, że ją to zaskoczyło.
- Ja... ja chciałam powiedzieć...
- Wiedziałaś, że odwołałem psy gończe? - Trask walnął pięścią w biurko. - Jake jest poszukiwany we
Włoszech za morderstwo, we Francji chcą go przesłuchać, jednak dzięki kontaktom w Interpolu udało mi się
tymczasowo zawiesić te działania. Ten jego bandzior może patrzeć na ciebie z pierwszych stron wszystkich
gazet w Europie, ale blokada jest tak szczelna, że nie dostanie nawet pół kolumny na szóstej stronie Daily
Sport. To właśnie dla niego uczyniłem i prawdopodobnie w ten sposób zaszkodziłem własnej reputacji. Ale
Jake Cutter nie może wychylić nosa poza ten budynek, bo zostanie aresztowany, a on okazuje mi wdzięczność,
umawiając się z Lardisem i Lissą na zwiedzanie British Museum? Po prostu nie mogę w to uwierzyć! A poza
tym kto, u diabła, pozwolił mu na opuszczenie Centrali?
Liz otworzyła i zamknęła usta, ale nie powiedziała nic, a Trask z powrotem opadł na krzesło i posłał jej
groźne spojrzenie zza biurka.
- No więc? - warknął.
W końcu zdołała przemówić, choć wiedziała, że to, co powie, prawdopodobnie znowu wyprowadzi go
z równowagi.
- Ma pewne sprawy do załatwienia... ma kłopoty... coś go niepokoi... to wszystko, co wiem. - I zamilkła,
21 DTP by SHADE
zagryzając wargi.
Ale Trask był już znacznie spokojniejszy. I chłodniejszy.
- Nie, to nie wszystko, co wiesz - powiedział. - Bo nawet jeśli moje zdolności już nie działają w wypad-
ku Jake’a, z tobą jest inaczej. I nie oskarżaj mnie, że cię szpieguję, ponieważ wiesz, że nie jestem w stanie tego
kontrolować, to po prostu jest i tyle. Jak dodatkowy zmysł. Jeśli mnie ukłujesz szpilką, poczuję ból, a jeśli mi
skłamiesz, od razu to poznam, co tobie z kolei sprawi ból. Ostatnio się zmieniłaś, Liz, i nie jest to zmiana na
lepsze. OK, więc nazywasz to niewinnym kłamstwem, tak? Ale mimo to jest to kłamstwo. A mnie interesuje
tylko prawda.
Trask usiadł wygodnie, wziął głęboki oddech i dokończył:
- Więc powiedz mi, proszę, czy Jake cię blokuje? Liz znowu zagryzła wargi i powiedziała:
- Tak, myślę, że tak. Myślę, że gdyby mi pozwolił, mogłabym łatwo odczytać jego myśli. Myślę też - w
istocie wiem - że mogłabym przesyłać mu wiadomości. Spójrzmy prawdzie w oczy, robiłam to w Australii, a
wtedy odległość między nami wynosiła ponad trzysta mil!
- To odbywało się pod presją - powiedział. - Byłaś w stresie i to była twoja ostatnia szansa, telepatyczne
wołanie o pomoc. Ale jak by nie było, byliście od siebie oddaleni o trzysta mil! I on cię usłyszał i „przybył”. A
potem kilka skoków do środka i na zewnątrz kopuły Malinariego w ostatnich sekundach przed eksplozją. I na
koniec powrót koleją jednotorową - był nas cały wagon! - do Brisbane. A teraz... teraz nie możesz do niego
dotrzeć, kiedy siedzi po drugiej stronie biurka?
- Wiem - znowu zagryzła wargi. - On nie potrafi zapamiętać liczb.
- Liczb? - Trask przez chwilę nie mógł się połapać, o co chodzi, ale potem sobie przypomniał. - Wzór
Harry’ego? Dla Kontinuum?
Liz przytaknęła.
- W snach tylko to go pochłania. To jak powracający koszmar, jak wpatrywanie się w ekran komputera,
na którym pojawiają się kolejne liczby, ułamki, równania algebraiczne i tajemnicze symbole matematyczne, a
wszystko to przesuwa się i przeobraża na ekranie jego umysłu, podczas gdy on szuka tego jednego, najważniej-
szego wzoru. Ale nigdy nie może go znaleźć...
- I tylko to wypełnia jego sny?
- Nie - Liz potrząsnęła głową. - Czasami śni o tej rosyjskiej dziewczynie, o jej martwej twarzy, która
patrzy na niego z okna samochodu tonącego w czarnej wodzie, a czasami... śni o mnie.
Trask wzruszył ramionami (miał nadzieję, że nie wyglądało to lekceważąco).
- Ee, podobasz mu się, prawda?
- Nie - odparła Liz, jakby z uczuciem żalu. - Odpycha mnie, jakbym się wtrącała nieproszona. Odrzuca
wszystko i będzie tak czynił, dopóki nie rozwiąże własnych problemów.
- Castellano i mafia - kwaśno powiedział Trask.
- To jeden z nich. - A pozostałe?
- Tylko jeden, jak sądzę. Ale nie wiem, na czym polega. Jednak wiem, że jest sfrustrowany i mogłoby
pomóc...
- A kto nie jest sfrustrowany? - przerwał Trask, znów się gorączkując. Ale zabrnąwszy tak daleko, Liz nie
miała zamiaru dać się zbić z tropu.
- ...Mogłoby pomóc, gdyby wiedział wszystko i miał dostęp do akt Keogha, albo jeszcze lepiej, gdybyś
osobiście powiedział mu wszystko, co wiesz, na temat jego... jego stanu.
Trask milczał przez długą chwilę, po czym powiedział:
- To o to chodzi?
- Tak. - I tym razem to była prawda. W każdym razie na dziewięćdziesiąt procent. Jeśli chodzi o pozo-
stałe dziesięć procent, miało to charakter bardzo osobisty, zwłaszcza dlatego, że ona sama była w jego snach.
Po chwili Trask westchnął i powiedział:
- Liz, naprawdę bardzo mi przykro, że na ciebie naskoczyłem. W końcu nie jesteś aniołem stróżem Jake-
’a. To nie twoja wina, że ma te problemy. W pewnym sensie to także nie jego wina. Ale wierz mi, robię, co mogę,
aby rozwiązać jego problemy, i tylko chciałbym, żeby on wreszcie zaczął współpracować. To jest bardzo ważne.
- Wiem - powiedziała, wstając z miejsca.
- OK - kiwnął głową - możesz iść. Jeżeli go zobaczysz przede mną, powiedz mu, proszę, że chcę z nim
porozmawiać.
- Dobrze - powiedziała, ale w drzwiach odwróciła się i obejrzała. I znowu zagryzła wargi. - Ben...?
22 DTP by SHADE
- Tak? - Popatrzył na nią. Więc o co jeszcze chodziło? Może o te dziesięć procent?
- Nie jestem... nie jestem tego pewna - powiedziała. - Ale kiedy śpi i jestem w jego umyśle, mam takie
dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Czuję - nie wiem - spojrzenie oczu, wpatrzonych we mnie spod pół-
przymkniętych powiek. Dziwny obraz, który znika, gdy próbuję go dosięgnąć.
Oczy, patrzące spod półprzymkniętych powiek? Znowu? Trask pamiętał, co powiedział Goodly. Ale to
musiało być co innego.
- Harry Keogh? - spróbował. Dla niego wydawało się to zupełnie oczywiste: Jake’owi towarzyszył jakiś
fragment byłego Nekroskopa.
- Nie - powiedziała Liz. - Nie sądzę, że to Harry. Wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale ci, którzy go
znali, niezmiennie wspominali promieniujące z niego ciepło. A tamto spojrzenie wcale nie było ciepłe. Prze-
ciwnie: było bardzo zimne.
- Może to druga strona Jake’a - powiedział Trask. - Ciemna strona. Ta, która płonie żądzą zemsty.
Wydawała się uspokojona.
- Myślisz, że to możliwe?
- Nie jestem psychologiem - odparł - ale wiem, że mamy różne poziomy świadomości i nawet gdy nie
śpimy, nie zawsze mówimy, co naprawdę myślimy. Ja sam nie zawsze myślę to, co mówię, co nawiasem mó-
wiąc, bardzo przypomina przeprosiny! Więc może te oczy są „odzwierciedleniem” jednego z poziomów Jake’a,
wyczuwając obecność intruza.
- Zapewne masz rację - powiedziała. - Ponieważ zdarza się to zazwyczaj wtedy, gdy podnosi osłony, a ja
zostaję „wypchnięta”.
- A teraz zostaw mnie samego - powiedział Trask i udało mu się nawet uśmiechnąć. - Jestem bardzo
zajęty. Ale trzymaj się tego, Liz, trzymaj się tego. I następnym razem niczego nie trzymaj w tajemnicy. Mogłabyś
mi powiedzieć to wszystko, unikając niepotrzebnych męczarni.
- Tylko że nie miałam właściwie nic do powiedzenia - odparła. - Nic naprawdę ważnego.
- Nawet drobiazgi mogą być ważne - znów zmusił się do uśmiechu. - Byłabyś zaskoczona.
Ale w chwilę później, jak tylko zamknęły się za nią drzwi, uśmiech znikł z jego twarzy.
Ktoś inny w umyśle Jake’a? Ktoś inny niż Harry? Może jakiś zmarły? Ogromna Większość? Ale jeśli
tak, to dlaczego patrzą spod półprzymkniętych powiek? Ponieważ Liz była intruzem, a tylko Nekroskop, Jake
Cutter, był kimś, komu można powierzyć sekrety zmarłych? Ha! Gdyby można mu było ufać. Ale w tej chwili
Trask mu nie zaufa, dopóki nim nie potrząśnie.
Co takiego ukrywał Jake, że musiał oszukiwać, udając, że nic w nim nie ma?
To było zaskakujące, tajemnica kryjąca kolejną tajemnicę. A Trask miał już tych tajemnic pod dostat-
kiem...
III
Obrazy z teraźniejszości
W Londynie była godzina piętnasta, ale 1400 mil na wschód była już piąta po południu i mała grecka
wysepka Krassos na Morzu Egejskim budziła się ze sjesty; było piekielnie gorąco. Ostatnim razem było tak
sucho po poprzednim El Nino, w lecie 1998 roku. Wtedy całą Grecję pustoszyły pożary i podobnie było na Fili-
pinach, w Meksyku, na Florydzie i w południowo-zachodniej Australii. Grecy i wszyscy inni dobrze pamiętali
to doświadczenie.
I teraz w każdej wiosce i na każdej plaży widniały napisy ostrzegawcze w czterech językach, ale poza
rodowitymi Grekami, wydawało się, że wszyscy inni piszą równie źle jak Anglicy.
NO FIRES! NOBARBEKU!
SMOKERS: PLEASE EXTINGUISH CIGARETE BEFORE YOU THROWING AWAY!
Jednak wszyscy rozumieli, o co chodzi, a przypaleni na słońcu angielscy turyści mieli kolejny powód,
aby chichotać (już nie tylko z powodu tłumaczeń rachunków w tawernach).
Z drugiej strony w greckich gazetach pojawiła się informacja, z której nikt się nie śmiał... zwłaszcza
Wydział Turystyki Greckich Wysp w Atenach. W pobliżu miejscowości Limari zostało wyrzucone na brzeg
ciało kobiety. Jak dotąd nie mówiono o morderstwie, ponieważ okoliczności jej śmierci były okryte tajemnicą,
a tożsamość pozostawała nieznana. Okoliczności, w jakich ją znaleziono (stan ciała, które spoczywało w morzu
przez siedem do dziesięciu dni), nie dostarczyły żadnych wskazówek co do przyczyny jej śmierci. Ale było sze-
23 DTP by SHADE
reg nieprawidłowości, które zdawały się sugerować nikczemne zamiary: fakt, że brakowało większej części jej
twarzy, w tym górnych zębów i całej kości szczękowej.
Było więc pewne, że nie uda się jej zidentyfikować za pomocą badania dentystycznego. Oczywiście,
kiedy leżała w wodzie, mogła zostać uderzona przez śrubę napędową łodzi, ale w jaki sposób znalazła się w
wodzie? Pływała? Nago? Co prawda na wyspach były plaże nudystów, ale nie na Krassos. Pozostała część jej
ciała także była uszkodzona; nie miała sutków (prawdopodobnie odgryzły je kraby lub ryby), brakowało oczu,
a jej uszy zostały oderwane - przypadkowo albo celowo. Ale najdziwniejsze było to, że nie zgłoszono żadnego
zaginięcia.
Detektyw Manolis Papastamos, ekspert w dziedzinie życia, tradycji i legend greckich wysp, przybył pro-
mem z Kavali, w odpowiedzi na prośbę o pomoc wysłaną przez policję, która składała się z jednego grubego
sierżanta i czterech niedoświadczonych wieśniaków. Śledztwo w tego rodzaju sprawie wykraczało poza zakres
ich obowiązków na wyspie, której obwód liczył niecałe sześćdziesiąt mil, a której głównym przemysłem była
turystyka. Jednak od ponad piętnastu lat turystyka szła coraz gorzej, a w czasie gdy drachma była bardzo słaba,
takie wydarzenie stanowiło wyjątkowo złą reklamę.
Ciało spoczywało w chłodni od dwudziestu czterech godzin, gdy Papastamos i Eleni Barbouris, patolog
sądowy, która przybyła wraz z nim z Kavali, zobaczyli je przykryte sztywnym od mrozu białym prześcieradłem,
w pokoju od tyłu na posterunku policji w Limari.
Manolis Papastamos był drobny i szczupły, ale robił wrażenie człowieka obdarzonego wielką wewnętrz-
ną siłą. Żylasty, opalony, z czarnymi kręconymi włosami, był bardzo grecki z jednym tylko wyjątkiem: poza
żarliwym umiłowaniem ojczyzny, miał szybki refleks i równie szybko się poruszał. Krótko mówiąc, nie było w
nim cienia opieszałości, a umysł miał dociekliwy aż do przesady. Miał powyżej pięćdziesiątki i wyglądał bar-
dzo elegancko w ciemnografitowym lekkim garniturze, białej koszuli rozpiętej pod szyją i popielatych butach.
Pomimo zmarszczek przecinających jego ogorzałą twarz wciąż był przystojny w klasyczny sposób: miał prosty
nos, wysokie czoło, płaskie policzki i zaokrąglony podbródek z małym dołkiem.
Dwadzieścia parę lat temu był pełen zapału - a także ouzo i metaksy! - ale wówczas wydarzyło się coś,
co go odmieniło, co wywróciło jego życie do góry nogami. Teraz był o wiele poważniejszy, znacznie bardziej
staranny i wnikliwy. A jego twardzi, praktyczni koledzy w Atenach wiedzieli, co studiuje i co niemal obsesyjnie
bada w tych niewielu wolnych chwilach, na jakie pozwalały mu jego obowiązki... no cóż, delikatnie mówiąc,
uważali to za wielce osobliwe.
- Powinniśmy ją położyć na stole - powiedziała Eleni po zdjęciu prześcieradła. - Nie jest na tyle zimna,
abym nie mogła zacząć jej kroić. Faktycznie zimno powinno ograniczyć nieprzyjemny zapach. Widzisz
obrzmiały brzuch, wzdęty wskutek długotrwałego zanurzenia w wodzie? Jest wypełniony gazami...
Wiedział, co miała na myśli. Jako mały chłopiec w Phaestos na Krecie widział martwego delfina, które-
go morze wyrzuciło na brzeg. Wielkie zwierzę, długie na siedem stóp i szerokie na cztery (ponieważ było tak
bardzo spuchnięte), trudno było ruszyć z miejsca. Miejscowi strażacy chcieli je spalić, ale myśleli, że jest pełne
słonej wody, co utrudniłoby proces palenia. Więc najpierw trzeba było pozbyć się wody.
Ale gdy jeden z ludzi przebił brzuch delfina strażackim toporkiem...
Zwierzę dosłownie eksplodowało! Z głośnym sykiem dygocące martwe ciało zostało rozdarte, oprysku-
jąc wszystkich gapiów, nie wyłączając młodego Manolisa i jego kolegów, ohydną, zgniłą breją! Okropny smród
wydawał się utrzymywać wiele dni i jego matka nie była w stanie go zmyć z jego ubrania...
- Masz zamiar przeprowadzić sekcję zwłok? - zapytał, cofając się o krok.
- Jestem pewna, że widziałeś to już wiele razy - odparła Eleni. - Czy ludzie w Atenach także nie umierają
czasami w dziwnych okolicznościach?
- Ona leżała w wodzie - powiedział Manolis i zmarszczył nos. - Gazy? Obejdę się bez gazów.
Eleni była mniej więcej w tym samym wieku co on, ale czas i praca, jaką wykonywała, nie były dla
niej łaskawe. Miała siwiejące włosy i ciało wyschnięte na wiór. Była drobną, bladą kobietą, ale wciąż bardzo
sprawną, Manolis nie miał co do tego wątpliwości. Ponadto podejrzewał, że naprawdę nie była taka zimna czy
bezduszna, za jaką chciała uchodzić.
- Mam maski z gazy - powiedziała. - Nasączone wodą kolońską, a może ouzo, osłabiają przykry zapach.
Ale nie eliminują go całkowicie. - Przechyliwszy głowę na bok, popaczyła na niego w sposób zdradzający lekkie
zdziwienie. - Z drugiej strony możesz w ogóle na to nie patrzeć, jeżeli nie masz ochoty. Może masz delikatny
żołądek, co? - W jej głosie nie było cienia humoru ani sympatii.
Więc może Eleni Barbouris nie udawała i naprawdę była zimna i bezduszna!
24 DTP by SHADE
- Zostanę - powiedział. - Ale najpierw zawołajmy miejscowych chłopców, aby pomogli nam ją pod-
nieść...
Kiedy policjanci wyszli - a uczynili to nie tracąc czasu - Eleni zabrała się do roboty. Najpierw przepro-
wadziła oględziny zewnętrzne zwłok. Nic nie mogła wywnioskować z samej głowy, ale jeśli uszkodzenie uszu
i dolnej części twarzy było spowodowane śrubą napędową, nie było śladów żadnych otarć na innych częściach
ciała. Szyja była pokaleczona po lewej stronie, gdzie coś wyżłobiło rowek o szerokości pół cala i głębokości
ćwierć cala między oderwanym uchem a obojczykiem; mogło to być spowodowane łopatkami śruby, ale Eleni
miała co do tego wątpliwości. Poniżej brakującej żuchwy przełyk był zapchany, prawdopodobnie wodorostami,
i kobieta tam właśnie zaczęła, przecinając tchawicę i dzieląc ją na dwa płaty powyżej obojczyka.
Wewnątrz nacięcia, w górnej części przełyku, tkwiła ciemna masa, która stanowiła wyraźny zator. Eleni
dotknęła go dłonią w gumowej rękawiczce i przekonała się, że jest sprężysty i ma gąbczastą strukturę. Nie były
to wodorosty i nie była to także część ludzkiego ciała, chyba że jakiś bardzo rozrośnięty nowotwór.
Zaintrygowana rozcięła mięśnie piersiowe, po czym użyła piły chirurgicznej, aby oddzielić górną część
mostka od żeber. Potem przecięła przełyk do końca, odsłaniając dalszy fragment zatoru. Ale jego część wciąż
pozostawała niewidoczna.
Manolis obserwował to wszystko, starając się nie zwracać uwagi na smród śmierci i rozkładu, który z
każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Mając usta zasłonięte gazą nasiąkniętą ouzo, wymamrotał:
- Co to jest, u diabła?
Szare oczy Eleni, patrzące nań zza groteskowej i dziwnie przerażającej maski, były szeroko otwarte i
pełne niepewności. Ale po chwili wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
- Nie dowiemy się, dopóki tego nie wydostanę. Przedmiot ten, czymkolwiek był, całkowicie zablokował
gardło kobiety. Był szaro-niebieski i pofałdowany, przypominając skręconego robaka albo ślimaka.
- Wydaje się taki twardy - Eleni stęknęła, wpychając palce głęboko do gardła ofiary - że chyba się nie
rozerwie. Może uda mi się go wyciągnąć bez dalszych cięć. - I bez zbędnych ceregieli wyszarpnęła go, unosząc
w górę, aby Manolis mógł mu się przyjrzeć.
Detektyw cofnął się jeszcze o krok, ale to nic nie dało. Ponieważ nastąpiło to samo co w wypadku owego
delfina z Phaestos.
Mogło się wydawać, jakby Eleni potrząsnęła butelką szampana i poluzowała korek. Ale to, co wystrze-
liło, wcale nie przypominało wina. Z gardła martwej kobiety wydobyła się piana ropy i śluzu, a przez całe ciało
przebiegły gwałtowne drgawki, w wyniku których z odbytu wytrysnął strumień żółtych ekskrementów. A mar-
twe ciało jakby zwinęło się i opadło.
Manolis wykrztusił:
- Dobry Boże! - i odwrócił się. - Wrócę, kiedy poczuję się lepiej i... i... - Ale nie zdołał dokończyć. Jeszcze
raz otworzył usta i popędził do toalety.
Kiedy wymiotował, poczuł coś w rodzaju satysfakcji, słysząc, że w damskiej kabinie obok Eleni robi to
samo...
- To zdarza się naprawdę rzadko - powiedziała w piętnaście minut później, kiedy wyszła z toalety. -
Można się do tego przyzwyczaić. Może spowodował to widok twojej okropnie wykrzywionej twarzy. A może
zrobiłam to... na znak solidarności? - Myła wężem białą posadzkę, spłukując nieczystości z policyjnego po-
mieszczenia wprost na ulicę.
Na zewnątrz, na wyblakłej od słońca ulicy, nie było śladu miejscowych policjantów, tylko szły jakieś
dwie zakonnice w zakapturzonych habitach, które okrywały je od stóp do głów. Zatrzymały się na moment,
aby zobaczyć, co się dzieje, ale w następnej chwili zakryły twarze chusteczkami, odwróciły się i szybko odeszły.
Manolis nie miał im tego za złe. Wciąż blady powiedział:
- To miejsce nigdy nie przestanie cuchnąć!
- Nie, nie - odparła Eleni. - Silne środki antyseptyczne poradzą z tym sobie w mgnieniu oka. Będzie
pachniało tak jak w szpitalu.
Manolis pomyślał, że ciało jest teraz zdumiewająco czyste. Eleni wykonała naprawdę dobrą robotę.
- Będziesz teraz kontynuowała sekcję? - zapytał.
- To nie ma sensu - odparła. - Wezmę tylko próbkę zawartości żołądka, choć jego treść oczywiście uległa
rozkładowi. Ale nie przejmuj się. Nie musisz być przy tym obecny. W każdym razie nie zdołam przeprowadzić
analizy, dopóki nie wrócę do Aten. Więc proponuję, abyś poszedł na drinka.
- Nie - powiedział Manolis - ale później cię zaproszę na drinka. A teraz powiedz mi jeszcze, co zrobiłaś
25 DTP by SHADE
NEKROSKOP XII WYDZIAŁ E II Lumley Brian Piętno Tłumaczenie: Stefan Baranowski Dla Barbary Ann (albo Varvary...) 1 DTP by SHADE
NAJEŹDŹCY Streszczenie Harry Keogh, pierwszy Nekroskop, nie żyje; jego istota rozprysła się i rozproszyła, a fragmenty jego metafizycznego umysłu znalazły się w ciemnych zakątkach bezliku wszechświatów. Tak więc, praktycznie rzecz biorąc, jest martwy. Śmierć oznacza ustanie czynności życiowych. Brak życia i kres istnienia. A przynajmniej żywi zawsze tak utrzymywali. Ale, jak wiedział jedynie Nekroskop (nie licząc samych zmarłych), śmierć jest czymś innym. Bo umysł nadal żyje. Jakże bowiem wielki poeta, naukowiec, artysta czy architekt może tak po prostu rozpłynąć się w nicość? Może opuścić ciało, lecz jego duch - jego umysł - nadal będzie istniał i to, czym się zajmował za życia, będzie kontynuował po śmierci. Powstają projekty wielkich obrazów, a przed oczyma duszy zmarłych przesuwają się krajobrazy, które nigdy nie zostaną przeniesione na płótno. W ich martwych umysłach wznoszą się wspaniałe miasta, a planetę przecinają nowoczesne drogi, lecz istnieją one tylko w marzeniach zmarłych architektów. W umysłach zmar- łych rodzą się pieśni słodsze niż pieśni Salomona, które jednak nigdy nie dotrą do uszu żywych. Ale tutaj pojawia się pozorna sprzeczność: jeśli śmierć to tak całkowita pustka, miejsce tak spokojne i ciche, jak to jest z tymi pieśniami i obrazami? Jak zmarli mogą je tworzyć? Na podobne pytania nie było odpowiedzi, dopóki nie pojawił się Nekroskop: człowiek, który był w stanie przenikać do grobów i zaglądać do umysłów zmarłych. I za jego pośrednictwem - wyłącznie za jego pośrednictwem - zmarli zyskali możliwość komunikowania się ze światem żywych. Nauczył ich, jak mogą ze sobą rozmawiać, i „połączył” wszystkich zmarłych na całym świecie; umożliwił kontakt synów i córek z dawno utraconymi matkami i ojcami, ponownie połączył starych przyjaciół, rozwikłał dawne wątpliwości i spory i znów pobudził do działania ledwie tlące się umysły zmarłych. I nawet nie mając takiego zamiaru - właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje - stał się jedynym płomykiem migocącym w mrokach drugiej nocy zmarłych. A oni wygrzewali się w jego cieple i byli mu za to wdzięczni. Jednak choć Harry Keogh dał zmarłym tak wiele, niemało też od nich otrzymał. Swej matce, która za życia była medium, zawdzięczał owe metafizyczne umiejętności, z których potem wykształciły się jego dal- sze zdolności. Dzięki Augustowi Ferdynandowi Mobiusowi, dawno zmarłemu matematykowi i astronomowi, zdobył wiedzę i nauczył się wykorzystywać Kontinuum Móbiusa, jednowymiarową przestrzeń, równoległą do czasoprzestrzeni. A Faethor Ferenczy zaznajomił go z historią świata wampirów i jego niemartwymi miesz- kańcami, z których część - tak jak sam Faethor - od czasu do czasu znajdowała drogę do naszego świata. Ale trzeba stwierdzić, że tę wiedzę Nekroskop zawdzięczał bardziej tęsknotą za życiem dawno zmarłego wampira niż jego sympatii... I od tego czasu - gdy Harry odkrył, że wampiry znajdują się w naszym świecie do chwili swej „śmierci” w Krainie Gwiazd - Nekroskop poświęcił się ich zniszczeniu. Wiedział bowiem, że jeśli budzący grozę lordowie i ladies Wampyrów nie zostaną zlikwidowani, z pewnością ludzie staną się ich niewolnikami. Ale w końcu - sam będąc wampirem i walcząc ze swą wampirzą istotą do ostatniego tchnienia - musiał się poddać, „umrzeć” i zniknąć z tego świata. Czy rzeczywiście...? Ale każda reguła ma jakiś wyjątek, a Harry Keogh był - jest - wyjątkiem od reguły negatywnego oddzia- ływania między Ogromną Większością a światem żywych. Za życia bowiem Nekroskop był panem Kontinuum Móbiusa i wykorzystywał je do ścigania wampirów. Więc teraz, po śmierci...? Harry Keogh nie był osamotniony w swej nieustannej walce z Wampyrami. Jako młody człowiek został zatrudniony w Wydziale E, tej najbardziej tajnej ze wszystkich tajnych organizacji, która wspierała go niemal do samego końca. Nawet gdy Harry nie był już w pełni człowiekiem, Ben Trask, szef Wydziału E, pozostał jego przyjacielem. To właśnie on, ludzki wykrywacz kłamstw, przekonał się, że Harry nigdy nie wystąpi przeciw swej rasie, jednak aby nie ryzykować, Trask otrzymał zadanie wygnania go z Ziemi. Pomimo to, kiedy w końcu Nekroskop powrócił do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, aby stoczyć ostatnią walkę swego życia, udał się tam z własnej woli, nie zaś w wyniku wygnania. I to Ben Trask oraz wielu innych członków Wydziału E widziało - to znaczy ci, którym dane było to widzieć - jak Harry umiera. 2 DTP by SHADE
Była to wizja, hologram, obraz rzeczywistych wydarzeń, choć wydawał się tak nierzeczywisty. Widzieli jego koniec, jak gdyby działo się to tu i teraz, podczas gdy w istocie wydarzyło się to w innym świecie, w odle- głym zakątku czasoprzestrzeni. Trzynastu świadków zebranych w pokoju operacyjnym Centrali Wydziału E zobaczyło to samo: dymią- ce, rozkrzyżowane w powietrzu ciało, które koziołkowało, jakby nadziane na niewidzialny rożen. I pomimo częściowo zwęglonej twarzy Ben Trask od razu wiedział, kto to jest. Mimo że otaczali je ze wszystkich stron, ciało malało w oddali, nieustannie spadając w kierunku mgli- stego źródła przeznaczenia? - z którego tryskały smugi światła wijące się jak niezliczone macki na jego powi- tanie. Postać z każdą chwilą malała, teraz była już tylko drobinką, aż w końcu całkowicie znikła. Ale tam, gdzie była jeszcze przed chwilą... Ujrzeli nagły wybuch! Rozbłysk złotego ognia, który rozprzestrzeniał się z przerażającą szybkością! Trzynastu obserwatorów wydało stłumiony okrzyk strachu i cofnęło się, ale choć zjawisko to miało miejsce jedynie w ich umysłach, instynktownie odwrócili wzrok od oślepiającego światła - i tego, co z niego wystrzeliło. Tylko Trask nie odwrócił wzroku, jedynie osłonił oczy i nie przestawał patrzeć, bo taką miał naturę - musiał znać prawdę. A prawda była zupełnie fantastyczna. Owe niezliczone złote cząstki, rozbiegające się na zewnątrz, wydawały się obdarzone czuciem, kiedy znikały w oddali, jakby w poszukiwaniu czegoś. Fragmenty? Fragmenty Nekroskopa? Czy to było wszystko, co z niego pozostało? A kiedy ostatni z nich przemknął koło Traska i zniknął mu z oczu, wijące się czerwone, nie- bieskie i zielone smugi widmowego światła także zniknęły.....A światło w pokoju operacyjnym znów świeciło jak poprzednio. Wtedy wszyscy zrozumieli, że Harry’ego już nie ma, że zginął w Krainie Gwiazd, w dalekim, obcym świecie wampirów. Tylko Ben Trask - ten ludzki wykrywacz kłamstw - rzeczywiście zrozumiał „praw- dę” tego, co zobaczył, i wiedział, że śmierć Nekroskopa nie jest tym, czym mogła się wydawać... Minęło dwadzieścia jeden lat, w ciągu których w tym samym świecie, który przyniósł zgubę Harry’emu, wiek męski osiągnął inny Nekroskop, rodzony syn Harry’ego. I tak samo jak jego ojciec, Nathan Kiklu (w na- szym świecie Keogh) został łowcą wampirów. Ale Nathan miał także własne problemy, musiał bowiem walczyć ze swymi wrogami w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd. Między Ziemią a równoległym światem wampirów, w którym żył Nathan, istnieją dwie „bramy”. Jedna z nich jest naturalna, a druga powstała jako skutek nieprzemyślanego rosyjskiego eksperymentu. Pierwsza Brama znajduje się w pobliżu koryta podziemnej rzeki, płynącej przez system jaskiń, pod wiecznie pogrążony- mi w chmurach Alpami Transylwańskimi. Druga Brama leży w sztucznym kompleksie, zbudowanym przez Rosjan na przełomie lat siedemdzie- siątych i osiemdziesiątych, u podstawy wąwozu Perchorsk, na północnym krańcu Uralu. Podczas gdy Wydział E ma dostęp do naturalnej Bramy, sprawując nad nią pełną kontrolę, kompleks w Perchorsku leży poza jego strefą wpływów. Został on zlikwidowany przed pięcioma laty przez rosyjskiego premiera, który polecił skiero- wać wody z zapory do zrujnowanego kompleksu, aby go zatopić, ale ostatnio sztuczna Brama została ponownie otwarta przez przywódcę rosnącej w siłę frakcji militarnej. Stało się to z żądzy zysku. Szalony rosyjski generał, który wydał ten rozkaz, dowiedział się, że Kraina Słońca i Kraina Gwiazd są bogate w złoto; wraz z plutonem żołnierzy przedostał się do Krainy Gwiazd, aby zbadać rzeczywiste rozmiary tych bogactw. Ekspedycja zbiegła się w czasie z odrodzeniem wampirów; Rosjanie dostali się do niewoli i zanim roz- prawiono się z generałem, dwaj lordowie i lady Wampyrów wydobyli od niego i jego ludzi informacje na temat naszego świata. Nieustannie nękani partyzanckimi atakami Nathana trzy Wielkie Wampyry postanowiły poszukać szczęścia na Ziemi. Najeźdźcy potajemnie wykorzystali naturalną Bramę, aby przedostać się do naszego świa- ta, i ukryli się w rumuńskim „Schronieniu” Wydziału E, specjalnym schronisku dla sierot leżącym na brzegu Dunaju, na styku Rumunii, Bułgarii i dawnej Jugosławii. Po wymordowaniu personelu i pensjonariuszy trio rozdzieliło się i przepadło gdzieś w zakątkach na- szego świata... Tylko Wydział E wiedział o inwazji wampirów. Zek Fóener, miłość życia Bena Traska, zginęła podczas masakry w rumuńskim Schronieniu, ale w ostatnich chwilach swego życia skontaktowała się telepatycznie z Traskiem, przekazując mu, co się stało. W ten oto sposób Trask był „przy niej”, kiedy umierała, i oszalały z rozpaczy poprzysiągł zemstę! 3 DTP by SHADE
Ale reszta świata nie mogła się o tym dowiedzieć. Gdyby bowiem tak się stało, na wieść o niezwyciężo- nej pladze wybuchłaby szalona panika. Jednak trzeba było o tym powiadomić Ministra Odpowiedzialnego za Wydział E, który dał im carte blanche na wyśledzenie i zlikwidowanie potworów przybyłych z Krainy Gwiazd. Ponadto nawiązano łączność z wieloma mocarstwami światowymi, które obiecały pomoc, gdyby organizacja Traska takowej potrzebowała. Porozumienia te miały, rzecz jasna, charakter tajny; jedynie najbardziej wypró- bowani i zaufani ludzie zostali wtajemniczeni w fakty, choć nie we wszystkie... W jakieś trzy lata po inwazji „lokalizatorzy” Wydziału E - detektywi-tropiciele ludzi i potworów - na- trafili na ślad, „mentalny smog” Wampyrów w położonej w zachodniej Australii, opustoszałej pustyni Gibsona. Ale kiedy opracowywano plany przeciwdziałania zagrożeniu, wydarzył się dziwny wypadek synchronii (nie wspominając o paradoksie znanego niegdyś zjawiska). Jake Cutter, młody człowiek o podejrzanej przeszłości, został osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Turynie, za czyny o charakterze zemsty, które w istocie były równoznaczne z morderstwem. Ale morderstwem jedynie z prawnego punktu widzenia. Jake zemścił się bowiem na gangu zbirów handlujących narkotykami i gwałcicieli - w rzeczywistości „filii” rosyjskiej mafii - którego członkowie napadli i zamordowali jego bliską znajomą. W odpowiedzi na zemstę Jake’a przywódca gangu - tajemniczy Sycylijczyk nazwiskiem Luigi Castellano postanowił zabić Jake’a w więzieniu. Dowiedziawszy się o tym, Jake podjął próbę ucieczki. Ale strażnicy wię- zienni, opłacani przez Castellana, otworzyli ogień, gdy wspinał się na więzienny mur. W owej chwili wyjątko- wego niebezpieczeństwa miała miejsce zdumiewająca interwencja. Na początku Jake myślał, że został trafiony; w istocie widział kulę - czy raczej tor złotej kuli, albo błysk jej rykoszetu - która trafiła go w czoło. Wtedy upadł, lecz nie na twardą ziemię więziennego spacerniaka. Zamiast tego Jake „wpadł” do Kontinuum Móbiusa i natychmiast został przeniesiony o ponad pięćset mil dalej - do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie! Do pokoju Harry’ego, który dawno temu stanowił kwaterę Nekroskopa podczas krótkiego okresu, gdy był potencjalnym kandydatem na szefa Wydzia- łu, i który to pokój od tego czasu esperzy Wydziału zachowywali w nienaruszonym stanie. Równocześnie z pojawieniem się Jake’a w Centrali Wydziału E ci sami esperzy - a zwłaszcza lokalizator David Chung - odnieśli wrażenie, że powróciła jakaś część samego Nekroskopa. Jednakże Trask, pamiętając, czym stał się Harry, zanim udał się do Krainy Gwiazd, nie przestawał się zastanawiać, jaka jego część wróciła. Trask zastanawiał się także nad czymś innym: kiedy Harry Keogh zginął, czyjego wampir został wyeliminowany, czy też to on wyelimino- wał Harry’ego?... Trzema najeźdźcami z Krainy Gwiazd byli lordowie Malinari i Szwart oraz lady Vavara. Malinari „Umysł”, był mentalistą obdarzonym niebywałą siłą; Szwart, będący samą esencją ciemności, stanowił nieustannie imitującą ofiarę (i ocalonego) własnej metamorficznej natury; wreszcie Vavara, dzięki swym hipnotycznym zdolnościom miała wygląd pięknej kobiety, choć w rzeczywistości była wiedźmą. Kiedy Wielkie Wampyry przybyły do naszego świata, wraz z nimi przybyło czterech poruczników, z których jednego, Koratha Mindsthralla (to nazwisko wskazywało, że był niewolnikiem Malinariego), poświę- cono, aby dostać się do rumuńskiego Schronienia. Kiedy więc wampiry zniszczyły Schronienie, zmasakrowały personel i pensjonariuszy i zabrały nowych niewolników, zanim rozdzieliły się i odważyły się wyjść na nasz świat, porzuciły martwe i poobijane ciało Koratha, wcisnąwszy je w metalową rurę wychodzącą z rozbitego zbiornika ściekowego w zdemolowanym Schronieniu. Malinari myślał, że jego porucznik, którego ambicje zawsze przekraczały jego pozycję w świecie wampirów, zginął na dobre. Ale Korath był u niego na służbie od bardzo dawna i znaczna część istoty Malinariego przeniknęła do organizmu jego porucznika. Zbyt wielka część... W międzyczasie, w Kontinuum Móbiusa, jakieś słabe echo Nekroskopa - jakiś jego fragment, reszt- ki jego pamięci, duch czy może sama inteligencja - wyczuło szkarłatne nici życia, przecinające błękitne nici zwykłych ludzi. Jedna z tych błękitnych nici należała do Jake’a Cuttera i ze względu na jego udział w jakimś przyszłym konflikcie ów fragment Harry’ego odnalazł jego źródło... w więzieniu w Turynie, a dokładniej w zmanipulowanej ucieczce z więzienia. Ale fragment ten podlegał pewnym ograniczeniom; istota Harry’ego przenikająca wszystkie wszech- światy - jego zdolność wywoływania zmian w świecie ludzi - była w najlepszym razie słaba. Poza tym jego wła- sna natura i natura Jake’a były pod wieloma względami zupełnie przeciwstawne, choć pod niektórymi bardzo podobne. I oto właśnie ten człowiek, Jake Cutter - równie obcy duchowi Nekroskopa, jak Harry był obcy jemu 4 DTP by SHADE
- miał zginąć od kuli. Ale w strumieniach przyszłości Harry dojrzał, że błękitną nić Jake’a przecinają szkarłatne nici wampirów, a dawny Nekroskop wiedział na pewno, że „to, co będzie, już było”, albo że mogłoby być. I dla- tego życie Jake’a nie mogło się tutaj zakończyć. Ale jak go uratować? Po chwili odpowiedź pojawiła się sama, bez udziału Harry’ego! Złocista strzałka, jedna z wielu po- dobnych, uderzyła w głowę Jake’a, pobudzając metafizyczne zdolności, uśpione w zwykłym, ludzkim umyśle. Strzałka i wijące się liczby - i nagle oszalały ekran komputera, który wywołał Kontinuum Móbiusa - przeniosły Jake’a do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie... Trask zabrał Jake’a do Australii. Bo pomimo wszystkich wątpliwości - tylko on sam znał całą prawdę - reszta esperów widziała w Jake’u możliwą i co więcej, jedyną odpowiedź: broń tak potężną, że Wampyry nie byłyby w stanie jej się przeciwstawić. Ale najpierw oczywiście musi zaakceptować to, co się wydarzyło, i po- godzić się z tym, nauczyć się wykorzystywać wielkie zdolności, którymi został obdarzony, a które jeszcze nie zdążyły się rozwinąć. W tym celu i w czasie, gdy fragment Keogha był aktywny, spędzał czas z Jakiem; zazwyczaj przebywał w jego podświadomości, w jego snach, gdy odpoczywał i był bardziej otwarty na ezoteryczną wiedzę. Ale podob- nie jak Ben Trask dawny Nekroskop przekonał się, że Jake jest uparty, cyniczny i często irytujący. Bo Jake miał własne plany, miał na celowniku pewnego sycylijskiego kryminalistę, Luigiego Castellana, i dopóki nie załatwi tej sprawy, wiedział, że nie będzie panem samego siebie ani też nikt inny nie będzie miał nad nim władzy... W pogrążonym w ciemności bulgoczącym zbiorniku ściekowym, w zrujnowanym rumuńskim Schro- nieniu, Harry i Jake rozmawiali w mowie umarłych z Korathem Mindsthrallem, którego wypolerowane kości grzechotały w wirującej wodzie kanału filtracyjnego, poznając historie Malinariego, Szwarta i Vavary. Teraz dawnemu Nekroskopowi pozostawała jedynie nadzieja, że w świecie jawy Jake będzie pamiętał to, czego się dowiedział w snach. Ale był pewien problem. Pomimo ostrzeżeń Harry’ego Jake - z własnej woli - zawarł umowę z Korathem, umożliwiając mu ogra- niczony dostęp do swego umysłu. Bo bez pomocy wampira nigdy nie byłby w stanie zapamiętać liczb Harry’ego i wzorów umożliwiających wywołanie Kontinuum Móbiusa. A bez pomocy Jake’a martwy, lecz wciąż niebez- pieczny - bardzo niebezpieczny - wampir nigdy nie mógłby opuścić swego wodnego grobu. Jednakże działając razem, dysponowali niewiarygodną zdolnością poruszania się, jaką dawało Konti- nuum Móbiusa. Ponadto Korath znów zyskał nadzieję, którą dawno utracił. Znowu będzie mógł knuć intrygi w nagle dostępnej przyszłości... Na południowym wybrzeżu Australii Trask i grupa jego esperów wytropiła i zaatakowała lorda Neph- rana Malinariego w jego kasynie, na terenie Gór Macphersona; jego porucznicy i rozliczne zwampiryzowane ofiary zostały unicestwione, ale sam Wielki Wampyr umknął. Jake Cutter odegrał ważną rolę w sukcesie, jaki zanotował Wydział E, ale zdając sobie sprawę ze swego niepewnego położenia - i nie będąc w stanie lub nie chcąc powiedzieć Traskowi i jego esperom o swoim „pro- blemie” - nie odczuwał żadnej satysfakcji z faktu działania w ramach organizacji. Jake pragnął jedynie pozbyć się dziwnego, nieproszonego lokatora, dawnego Nekroskopa, Harry’ego, który jak się wydawało, miał zamiar pozostać na dłużej (a może nawet na zawsze?) w jego głowie. Ale teraz, gdy Harry’ego już nie było, jego miejsce zajął zupełnie inny i znacznie chytrzejszy intruz. Teraz Jake’owi nie dawało spokoju ostrzeżenie Harry’ego: „śywy czy martwy, to nie ma wielkiego znaczenia. Nigdy nie wpuszczaj do swego umysłu wampira!”. Jeśli chodzi o Traska, wiele jego obaw znikło, ale wciąż pozostawały pytania bez odpowiedzi. A najważ- niejsze z nich brzmiało: Dlaczego Jake? Dlaczego do realizacji tak ważnego zadania został wybrany ten młody człowiek i to najwyraźniej wbrew swej woli? Jake Cutter - rozpieszczany jako dziecko, później niesforny mło- dzieniec i wreszcie lekkomyślny mężczyzna. Dlaczego właśnie on? Nie tylko szef Wydziału E, ale i dawny Nekroskop (na swój bezcielesny sposób) zastanawiał się dlaczego. Ponieważ owe niezliczone złociste strzałki, fragmenty jego istoty, oddzieliły się od Harry’ego i zaczęły działać „na własną rękę”. Przecież to on stanowi straż przednią, a one są tylko jego żołnierzami. Tak było z Jakiem: Nekroskop odnalazł nić jego życia, a więc i jego samego, ale strzałka trafiła tam gdzie trzeba, sama z siebie. Dlaczego? Dlaczego został wybrany właśnie Jake? Może Harry powinien poszukać odpowiedzi we własnej przeszłości, ale w niektórych wypadkach prze- szłość może być równie pokrętna jak przyszłość. Nawet w umyśle uwolnionym od cielesnych ograniczeń muszą istnieć puste miejsca, które na zawsze pozostaną niezapisane. A w życiu Nekroskopa całe lata zostały wymaza- 5 DTP by SHADE
ne, jak strony wydarte z książki. Może tam właśnie znajduje się odpowiedź... CZĘŚĆ PIERWSZA Obrazy I Obrazy z przeszłości Ben Trask i jego ludzie znów byli u siebie, ale nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek i nabranie sił. Choć świat można opisać jako małą planetę, mimo to jest całkiem spory; jest w nim wiele zła, a Anglia zawsze miała w tym niemały udział. W porównaniu z tym, z czym się zetknęli w Australii Trask i jego główni esperzy - lokalizator David Chung i prekognita Ian Goodly - rutynowe zajęcia w Centrali Wydziału E wydawały się bezbarwne i prawie nudne. Prawie. Ale tutaj, w sercu Londynu, w małym światku Traska, który wypełniały dziwne przyrządy i rozmaite duchy, szef Wydziału E wiedział, że nigdy nie będzie się naprawdę nudzić. W tej chwili ważniejsze były przyrządy - w postaci telefonów, satelitarnych systemów telekomunikacyj- nych, komputerów i monitorów telewizyjnych - niejako nadrabiając zaległości, jako że Trask, grupa jego espe- rów i techników oraz paru nowych ludzi byli odcięci od informacji, pracując po drugiej stronie globu. Jednak szef Wydziału E wiedział, że niebawem duchy znów się pojawią. Wiedział to, ponieważ nimi dowodził. Od ośmiu dni bez przerwy siedział w papierach, ustalając kolejność zadań i przydzielając je swym pra- cownikom, zależnie od ich umiejętności i w ogóle starając się wyjść z impasu. Musiał to zrobić, bo wiedział, że prędzej czy później znów wyruszy w drogę - teraz była to już sprawa osobista - i uda się do krainy, w której czai się zło największe z możliwych. Zło zrodzone w innym świecie, któremu na imię... Wam-Pyry! Mimo że czekały na niego jeszcze inne zajęcia, to było absolutnie najważniejsze i ono właśnie zaprzą- tało głowę Traska, który siedział w swym gabinecie, znajdującym się na końcu głównego korytarza w Centrali Wydziału E, trzymając w dłoni pióro, które znieruchomiało na moment nad jednym z wielu dokumentów za- ścielających jego biurko. Nagle poraziła go myśl - a może nie tak znowu nagle, bo już od jakichś trzech lat wciąż tkwiła mu w głowie - że w świecie, w którym nie było już Zek, w tym potwornym, niewiarygodnie ubogim świecie, nadal żyły Wampyry. Były tam i dlatego jej już nie było. Był zaskoczony, słysząc, że w gardle wzbiera mu pomruk, który powoli przechodzi w warczenie, za- skoczony, kiedy zobaczył, że zbielała mu dłoń, w której ściskał pióro niby sztylet. Wampyry: Malinari, Szwart i Vavara, żywi czy niemartwi w jego świecie; świecie, w którym zamordowali Zek! Wciąż słyszał jej ostatnie słowa - jej ostatnie myśli, które do niego wysłała - których echo wciąż rozbrzmiewało w jego pamięci i nigdy nie przestanie dźwięczeć, bo tego nie chciał, choć czasami myślał, że byłoby lepiej, gdyby tak się stało. - Żegnaj, Ben. Kocham cię... A potem oślepiający błysk białego światła, które wyrwało go ze snu trzy lata temu. Wtedy myślał, że to tylko światło jego lampki nocnej, która zapaliła się, kiedy dręczony jakimś koszmarem trącił włącznik. Miał taką nadzieję, ale w głębi duszy wiedział, że tak nie jest. Prawda bowiem i Ben Trask były jak bratnie dusze. Prawda stanowiła jądro jego zdolności, a niekiedy była jego przekleństwem. Jak w tamtej chwili. Oślepiający błysk białego światła... ...Które zresztą wcale nie było białe, lecz zielone, i wcale nie oślepiało, tylko po prostu mrugało. Było to jedno z małych światełek na konsoli na jego biurku, które sprowadziło go na ziemię, przywołało do rzeczywi- stości. Ocknął się, wcisnął przycisk i połączył się z oficerem dyżurnym. - O co chodzi? - Miał zachrypły głos. - Przepraszam, że panu przeszkadzam, szefie - nadeszła odpowiedź. Był to głos Paula Garveya, cichszy niż zazwyczaj. Garvey był wybitnym telepatą i pomimo zasad przestrzeganych w Wydziale - niepisanego zwy- czaju, zgodnie z którym esperzy nigdy nie wykorzystywali swoich zdolności w stosunku do kolegów - wyda- wało się, że nieumyślnie wyczuł stan ducha Traska. - To do pana. Premier Gustaw Turczin, który dzwoni z... - Kalkuty? - przerwał mu Trask. I rzuciwszy okiem na mały stolik, na którym leżały poranne gazety, zmarszczył brwi. - Właśnie - powiedział Garvey. - Dzwoni z... - Niemieckiej ambasady - uzupełnił Trask i zdał sobie sprawę, że dopiero świta. - Stary, szczwany lis! 6 DTP by SHADE
Po chwili milczenia zdumiony Garvey powiedział: - Wygląda na to, że zdrowo mnie pan wyprzedził! Tak czy owak, to chyba pilne. - Rok Ziemi - powiedział Trask, kiwając głową. Tym razem el Nino potraktował Indie łagodnie, ale szybkość zmian pogody stanowiła tylko jeden z problemów nękających Ziemię. Kolejnym było zanieczyszczenie środowiska i to bardzo znaczne. Ulegając na- ciskom miejscowych krytyków, Turczin pojechał do Kalkuty, aby wziąć udział w konferencji poświęconej Ro- kowi Ziemi. Nie żeby miał na to ochotę, bo podobnie jak Trask znał prawdę: pozbawione środków do życia wojsko budziło wielki niepokój. Ale przynajmniej ta konferencja - jedna z wielu, jakie tego roku odbywały się na świecie - uwolniła go od kilku znacznie poważniejszych problemów, jakie czekały go w kraju. Wykorzystując swój image, miał być rzecznikiem swego narodu. W Brisbane Trask zawarł z premierem porozumienie: miał dopomóc Turczinowi w rozwiązaniu jego problemów, w zamian za otrzymanie pewnych ważnych informacji; zapewne to właśnie było powodem jego telefonu. Poranne gazety przyniosły informację, że poprzedniego wieczoru Turczin został obrażony przez jed- nego z niemieckich delegatów, Hansa Bruchmeistera. Turczin z miejsca zagroził opuszczeniem konferencji i powrotem do kraju. Ale ponieważ Rosja (wraz z USA) była uważana za jednego z głównych winowajców, co byłaby warta konferencja bez udziału rosyjskiego przedstawiciela? Pozostali delegaci próbowali załagodzić sy- tuację, ale Turczin oświadczył: „Kiedy pan Bruchmeister mnie przeprosi - kiedy stanie przede mną twarzą w twarz w Ambasadzie Niemiec, tu w Kalkucie, w jaskini lwa - wtedy i tylko wtedy zostanę. Bo w końcu jestem rosyjskim premierem. I muszę mieć na względzie moją reputację i honor mego narodu...”. Oczywiście przekonano pana Bruchmeistera, aby przeprosił rosyjskiego premiera, i teraz Gustaw Tur- czin był w Ambasadzie Niemiec w Kalkucie. Jasne! - pomyślał Trask, czytając między wierszami. Prawdziwe znaczenie notatki prasowej stało się dla niego oczywiste. - W jaskini lwa, co za pierdoły! Turczin uknuł to wszystko, aby zyskać kilka minut i skorzystać z bezpiecznej linii w ambasadzie! Paul Garvey cierpliwie czekał, a Trask powiedział: - Przełącz rozmowę do mego gabinetu, dobrze? - Proszę tylko podnieść słuchawkę - odparł Garvey. - Rozmowa jest szyfrowana, więc może być trochę zakłóceń. Interkom przestał mrugać, a Trask podniósł słuchawkę i powiedział: - Tu Trask, słucham. Po drugiej stronie drutu odezwał się podenerwowany głos. - Ben? Wygląda na to, że jesteś zajęty. Powiedziałem twemu pracownikowi, że to pilne. - Minęła tylko minuta - odparł Trask. - Miałem wrażenie, że to była godzina! - mruknął tamten i ciągnął: - Słuchaj, jestem w niemieckiej am- basadzie i ta linia jest podobno bezpieczna... - I po mojej stronie szyfrowana - powiedział Trask. - ...Ale wciąż istnieje ryzyko. Chciałbym, aby nasza rozmowa miała charakter możliwie poufny. Więc będę się streszczał i to, co powiem, zapewne będzie trochę enigmatyczne. - Czekaj! - powiedział Trask i przełączył interkom na oficera dyżurnego. - Paul, czy gdzieś jest John Grieve? Doskonale. Znajdź go i powiedz, żeby zaraz przyszedł do mego gabinetu. - Po czym znów odezwał się do Turczina: - OK, mów, postaram się słuchać uważnie. - Ty... i ten twój Mr Grieve, tak? - powiedział tamten. - Tak - potwierdził Trask. - Możesz go uważać za mego tłumacza. - A do siebie powiedział: Kiedy zwykłe przyrządy nie wystarczają, trzeba włączyć duchy! - W twoim Wydziale zawsze byli sami najlepsi - powiedział Turczin, a w jego głosie zabrzmiała nutka zazdrości. Trask odrzekł: - Tak, ale dojrzewali w warunkach naturalnych. Powszechnie wiadomo, że kiedy podkręcasz uprawy, jakość zbiorów zazwyczaj spada. - Dziś jesteśmy szczerzy, co? - powiedział tamten, gdy w gabinecie Traska rozległo się pukanie do drzwi. - I wkurzeni! - dodał Trask. Po czym zwrócił się w kierunku drzwi: - Proszę! - Aha! - powiedział Turczin. - Mr Grieve. Więc możemy zaczynać. Ale przedtem powiedz mi, co cię 7 DTP by SHADE
wkurzyło, Ben. - Robota papierkowa - odparł Trask. - Frustracja. Wszystkie te obowiązki, które nie pozwalają mi zająć się właściwą pracą. Ciągle wchodzą mi w drogę jakieś duperele. - Po czym westchnął. - Przepraszam, że byłem nieuprzejmy. Ale to nie jest najlepszy dzień, żeby, hm, wchodzić do jaskini lwa! - Ja też przepraszam, że byłem taki niecierpliwy - powiedział Turczin. - Wygląda na to, że nerwy dają o sobie znać po obu stronach drutu. - Trochę się odprężył. - Z pewnością czytałeś poranne gazety. Czy to był The Times? Trask przełączył słuchawkę na zainstalowany na biurku głośnik i powiedział: - Tak. Masz na myśli tę małą sprzeczkę na konferencji? Jesteś dobry w tego rodzaju gierkach. A teraz możesz być tak enigmatyczny, jak chcesz. - John Grieve stał już koło biurka z przygotowanym notatnikiem. Grieve dobiegał pięćdziesiątki i był zatrudniony w Wydziale E co najmniej przez połowę swego życia. Mimo swoich wyjątkowych zdolności nigdy nie pracował w terenie; Trask i poprzedni szefowie Wydziału do- szli do wniosku, że jest zbyt użyteczny w Centrali, jako oficer dyżurny, aby go wysyłać na zewnątrz. Zresztą od strony fizycznej nie był zbyt imponujący. Teraz był trochę pękaty, nałogowo palił i miał chroniczną zadyszkę; był już prawie siwy i przedwcześnie podstarzały. Był prawy, bystry, grzeczny i bardzo angielski. Nosił głowę wysoko i wciągał brzuch, ile się dało, i mógł uchodzić za emerytowanego oficera, albo biznesmena, któremu się powiodło - przynajmniej w oczach zwykłego człowieka. Ale w rzeczywistości od zawsze pracował w Wydziale E, a Trask całkowicie na nim pole- gał. Wcześniej Grieve miał dwie pozazmysłowe zdolności, z których jedna była „niepewna” (w miejsco- wym żargonie oznaczało to niewykształcone zdolności ESP), a druga była zupełnie wyjątkowa. Pierwsza z nich stanowiła dar dalekowzroczności, który w końcu przestał działać; jego „kryształowa kula” zmętniała. Ale w każdym razie ta utracona zdolność stanowiła jeden z aspektów jego większego talentu, który był rodzajem telepatii. Kiedy utracił dalekowzroczność, jego zdolności telepatyczne znacząco się wzmocniły. Problem z dalekowzrocznością polegał na tym, że musiał dokładnie wiedzieć, gdzie i czego szuka, w przeciwnym razie nie „widział” niczego. Jego talent nie działał „na chybił trafił”; wymagał ustalenia kierunku, trzeba go było „naprowadzić” na właściwy cel. A specjalny rodzaj telepatii, jakim Grieve był obdarzony - który niekiedy bywał naprawdę nieoceniony - był nieco podobny. Tak samo musiał ustalić kierunek. Potrafił czytać w umyśle osoby tylko wtedy, gdy znajdo- wała się przed nim twarzą w twarz, gdy z nią rozmawiał lub jej słuchał... nawet przez telefon! I, podobnie jak w wypadku Traska, nikt nie mógł mu skłamać, przynajmniej nie bezpośrednio i w sytuacji takiej, jak obecna, jego zdolności sprawiały, że jakikolwiek szyfrator był zbędny. To było głównym powodem, dla którego często pełnił funkcję oficera dyżurnego w Centrali. Był bowiem duchem, który działał ręka w rękę z wieloma przyrządami... Trask gestem wskazał, aby Grieve stanął koło niego; ten uczynił, jak mu kazano, i położył swój notatnik na biurku tak, aby Trask mógł go widzieć. Wtedy szef Wydziału podjął przerwaną rozmowę z rosyjskim pre- mierem. - A więc o co chodzi, Gustawie? Turczin odpowiedział: - Niedawno rozmawialiśmy, och, o tym i owym, omawialiśmy drobne problemy, niektóre z nich doty- czyły nas obu, ale nie było tam niczego naprawdę ważnego. Może pamiętasz? - Owszem - odparł Trask, a Grieve szybko nagryzmolił w notatniku: To coś ważnego! - Pytałeś, czy mogę dla ciebie kogoś zlokalizować - ciągnął rosyjski premier. - Starego przyjaciela, który hula gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Luigi Castellano? A głośno powiedział: - A, tak! Stary jak-mu-tam! Od dawna nie widziałem go na oczy. Ale zawsze trzymał się w cieniu. - Och, nic o tym nie wiedziałem - Turczin wydawał się odmiennego zdania. - Marsylia, Genua, Paler- mo... Jest w kontakcie ze starym gangiem. Ma także sporo nowych przyjaciół w tych stronach, tak mi powie- dziano. Grieve napisał w notatniku: Mafia. Rosyjska mafia. - Ale to już wiedziałem! - powiedział Trask. - To co mnie naprawdę interesuje, to miejsce jego pobytu w określonym czasie, tak abym mógł... no wiesz, abym mógł się z nim skontaktować. Chodzi o to, że jestem mu coś winien, a wiesz, jak bardzo nie lubię być czyimś dłużnikiem. - Ładnie pomyślane - zachichotał Turczin. - Ale właśnie miałem ci powiedzieć, że sam go szukam, i to dokładnie z tego samego powodu, ze względu na wiele cennych rzeczy, które mu zawdzięczamy, za które nie 8 DTP by SHADE
zażądał nawet rubla. Nie żebym mógł mu wiele zaoferować. Ale teraz, gdy otworzyłeś mi oczy, naprawdę myślę, że powinniśmy wyrazić mu swoją wdzięczność. Grieve pośpiesznie gryzmolił: Turczin też chce go dostać. Narkotyki. L.C. zarabia miliony. Rujnuje za- równo rosyjską gospodarką, jak i zdrowie ludzi na całym świecie! Turczin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo rozwinął się handel narkotykami. Teraz, gdy to zrozumiał, chce zlikwidować L.C. - No więc co proponujesz? - spytał Trask. - Czy zamierzasz się tym zająć? Czy zorganizujesz coś w ro- dzaju prezentacji... czy też ja mam się tym zająć? Jeżeli to mam być ja, pamiętaj, że wciąż nie znam miejsca jego pobytu. - Sytuacja przedstawia się następująco - powiedział Turczin. - Kazałem jednemu ze swoich ludzi wrócić i skontaktować się ze mną, ten ktoś jest mi coś winien. Za jakiś tydzień przedstawi i poleci naszemu wspólnemu przyjacielowi pośrednika - może jako nowego członka klubu? Wtedy usiądziemy i będziemy czekać na infor- macje - czas i miejsce. Myślę, że to powinno się udać. - Hmm - zastanawiał się Trask, dając Johnowi czas na nagryzmolenie kolejnej wiadomości: Zmusił kogoś z rosyjskiej mafii do wprowadzenia tajnego agenta do organizacji Castellana. Kiedy jego człowiek pozna zwyczaje L. C, będzie się chciał z nami spotkać. A Turczin ciągnął dalej: - Ale obawiam się, że ową prezentację będziesz musiał przygotować sam, najlepiej na własnym terenie naszego przyjaciela. Wielka szkoda, że ze względu na tę konferencję ja sam nie będę osiągalny. Nie mogę być w to osobiście zamieszany, chyba mnie rozumiesz...Kolejna notatka Grieve’a: Cokolwiek postanowisz uczynić z Castellanem, musi to się odbyć na jego lub naszym terenie. Turczin nie chce mieć z tym nic wspólnego. - Tak, rozumiem - powiedział Trask. - Chcesz, aby to było politycznie poprawne. - No tak, mam przecież stanowisko... Odgrywa ważniejszą rolę niż my i stanowi większy cel. - I oczywiście - powiedział Trask - nie chcesz angażować zbyt wielu własnych ludzi. - (To znaczy Opo- zycji, czyli rosyjskiego odpowiednika Wydziału E, której Turczin był teraz szefem). - Po prostu nie mogę - odparł tamten. - Tyle się dzieje. To znaczy na górze, rozumiesz? Na Uralu. W Perchorsku. Trask pomyślał: Zaangażował swoich esperów, aby dostarczyć mi te szczegóły na temat kompleksu i Bramy. A głośno powiedział: - No dobrze, nic na to nie poradzimy. Ale mimo wszystko musimy coś robić. Cieszę się, że wszystko wyjaśniliśmy. - Och, przed nami jeszcze długa droga, Ben. Skontaktuję się z tobą, jak tylko uzupełnię pewne braki. A jeśli to, co mówię, jest trochę niejasne, jestem pewien, że zrozumiesz. Przefaksuje ci jakieś materiały. Zaszyfrowane. Ale nic takiego, z czym miałbyś większe problemy. - Świetnie! - powiedział Trask. I już chciał się pożegnać, mówiąc: - Porozmawiamy później... Ale tamten nie dał mu skończyć. - Czekaj! - powiedział i w jego głosie można było wyczuć jakby strach. - Rozmawialiśmy także o moim małym osobistym problemie. Czas nagli - i podejrzewam, że wkrótce ludzie zaczną szukać odpowiedzi - a wspomniałeś o jakimś rozwiązaniu, które masz pod ręką. Jak się sprawy mają w tym względzie? Znowu Perchorsk? Rosyjskie wojsko? Naciskają go? I - Nekroskop? Zaskoczony Grieve pytająco uniósł brwi i popatrzył na Traska. Trask pominął to milczeniem i powiedział: - Pracuję nad tym. Wierz mi, Gustawie, dowiesz się o tym pierwszy. Ale do tego czasu... no wiesz, mam na głowie parę własnych, poważnych problemów. Dokładnie trzy. - Ach tak, oczywiście! Ale pewnie sobie przypominasz, jak rozmawialiśmy o tym, że możesz niedługo przejść na emeryturę i wylegiwać się w słońcu. Azyl polityczny. Ucieczka. Ale nie twoja, jego. - Istotnie. - Więc miej to na uwadze - powiedział tamten. - Chciałbym cię tam kiedyś odwiedzić, to znaczy jeżeli zdecydujesz, że już nadszedł czas, aby odpocząć. Zamiast ty, czytaj ja. Mówi o sobie. Kiedy zdecyduje się na ucieczkę, chce przybyć do nas. - Oczywiście będziesz tu mile widziany - powiedział Trask. - Muszę kończyć - powiedział Turczin. - Przyjąłem przeprosiny Bruchmeistera, który umożliwił mi tę 9 DTP by SHADE
kilkuminutową rozmowę bez świadków, z dala od mojej, hm, świty... Trask wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: - Następnym razem nie czekajmy tak długo. - Do widzenia, Ben - powiedział premier. I rozłączył się. Trask podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Johna Grieve’a. - Chciałbyś, abym ci to wyjaśnił? To znaczy abyś otrzymał pełniejsze wyjaśnienie niż to, którym obecnie dysponujesz? - Tylko jeśli masz ochotę - odparł Grieve. - Ale w każdym razie myślę, że z grubsza wiem, o co chodzi, może z wyjątkiem tego, co dotyczyło Nekroskopa. Więc Turczin wie, że mamy Nekroskopa? Trask wzruszył ramionami. - To stary, szczwany lis. Ale tak czy owak nie zawracaj tym sobie głowy. On tylko zgaduje. A ja wyjaśnię to... ale nie tylko tobie. - Spojrzał na zegarek. - Jest 13.50. Za dziesięć minut chcę zorganizować odprawę, więc powinienem się zbierać. Zawiadom wszystkich, dobrze, John? Dopilnuj przede wszystkim, aby przyszli Liz Merrick i Jake Cutter. Chcę, aby za dziesięć minut wszyscy, którzy są na miejscu, zebrali się w pokoju operacyj- nym - zarówno esperzy jak i technicy - i biada tym, którzy nie będą mieli wiarygodnego wytłumaczenia. Kiedy Grieve wyszedł, Trask usiadł na chwilę i poczuł się stary. Psiakrew, był stary! Przyczyną tego na- głego przygnębienia było, że tak bardzo zawiódł wtedy w Brisbane, w Australii. Zawiódł Zek, nie udało mu się zabić tego, który ją zabił. Znów powrócił myślami do tej chwili. To go zżerało jak kwas, a na to nie mógł pozwolić. W ten bowiem sposób ci dranie odnieśliby zwycięstwo. Odnieśliby zwycięstwo i świat ludzi uległby zagładzie. Wciąż byliby na nim ludzie, ale tylko jako niewolnicy, a kobiety byłyby traktowane jak bydło. Krew byłaby życiem, ale nie ludzkim życiem. I każdy stanowiłby pokarm. Dlatego właśnie Malinari i dwa pozostałe Wampyry znalazły się tutaj, ale jak zamierzały to osiągnąć - jak zamierzały do tego doprowadzić w świecie, w którym dzień i noc miały podobną długość - to było dla niego wciąż tajemnicą. Może zresztą nie do końca, bo w Australii istniały pewne tropy. I o tym między innymi Trask musiał powiedzieć (znów spojrzał na zegarek) za niecałe pięć minut. Chciał poprawić krawat, ale w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie ma go dziś na sobie. Było po- twornie gorąco podczas tego niekończącego się, cholernego lata. Trask podniósł się, okrążył biurko i podszedł do drzwi, po czym zatrzymał się, ze wstrętem potrząsnął głową i wrócił. Biorąc notatki, pomyślał: Stary i roztargniony Ben Trask, który kiedyś myślał, że będzie zawsze miody. Z Zek mógłbym być młody aż do śmierci. Swojej albo jej. Właśnie. Ale wiedział, co może znów uczynić go młodym: widok powalonego Malinariego, z obciętą głową i spa- lonego na popiół. Malinariego i pozostałej dwójki oraz wszystkich tych, których udało mu się zniewolić. Kiedy już ich nie będzie, znów będzie młody. Przynajmniej przez krótką chwilę. Ale co, u licha... to był Wydział E, a tutaj można się było zestarzeć bardzo szybko. Jeżeli się przedtem nie umarło. A niech to diabli! Trask rozzłościł się na siebie, tupnął nogą i potrząsnął pięścią. Jeszcze jest we mnie całkiem sporo życia! Mówiąc sobie, że poczuł się trochę lepiej, skierował się do pokoju operacyjnego. Wycho- dząc z gabinetu, chwycił zwisającą z wieszaka marynarkę... Od jakichś czterdziestu lat Centrala Wydziału E w Londynie zajmowała to samo miejsce. Rzekomo i pa- trząc z zewnątrz, był to po prostu hotel, kilka minut drogi od Whitehallu; na dole był to rzeczywiście hotel - i to drogi. Jednak najwyższe piętro w całości zajmowała firma „międzynarodowych przedsiębiorców” i tak zawsze myśleli wszyscy kierownicy tego hotelu. Z rzadka spotykani użytkownicy tego piętra mieli własną windę w tylnej części budynku, prywatne schody, całkowicie odseparowane od samego hotelu, a nawet własną drabinkę pożarową. Faktycznie byli wła- ścicielami najwyższego piętra i wskutek tego pozostawali całkowicie poza zakresem funkcjonowania hotelu. I chociaż prywatna winda umożliwiała im dostęp do restauracji hotelowej i innych pomieszczeń hotelu, winda hotelowa dochodziła tylko do przedostatniego piętra. Na tablicach informacyjnych ostatniego piętra w ogóle nie było. Można więc powiedzieć, że Wydziału E po prostu tam nie było. Jednak tam był. Pokój operacyjny i zarazem pokój odpraw znajdował się po drugiej stronie korytarza w stosunku do ga- binetu Traska. Idąc korytarzem, minął Pokój Harry’ego. Na starej tabliczce, która była już trochę podniszczona, widniał po prostu taki oto napis: 10 DTP by SHADE
POKÓJ HARRY’EGO Trask zatrzymał się i przekręcił gałkę u drzwi. Wtedy w drzwiach były gałki, nie klamki. A teraz nie było nawet klamek! Trzeba było tylko mrugnąć w określonym miejscu, oznaczonym ID, a drzwi rozpoznawały wchodzącego i wpuszczały go do środka. Trask często się zastanawiał, jak sobie z tym radziły karły? Czy mu- siały podskakiwać, czy też przydzielano im specjalne pokoje? A jeśli ktoś miał podbite czy przekrwione oko? Ale Pokój Harry’ego był nienaruszony. Pozostał dokładnie taki sam jak wtedy, gdy jego lokator był uwa- żany za kandydata na kolejnego szefa Wydziału. Skończyło się na niczym i Harry opuścił pokój, ale wrażenie pozostało. I nikt nigdy nie pomyślał, aby dokonać w nim jakichkolwiek zmian. Drzwi były zamknięte na klucz, który wisiał na haczyku w biurze; nikt nie wchodził do pokoju Harry- ’ego, bo... no, po prostu nikt nie miał na to ochoty. Bo było to miejsce jakby poza czasem i przestrzenią. Bo był to wciąż jego pokój. Trask poszedł dalej, ale Harry nie przestał zaprzątać jego myśli. Harry. Harry Keogh, Nekroskop. Jedyny człowiek na świecie - przynajmniej na tym świecie - który potrafił rozmawiać ze zmarłymi. Pomimo niezwykłego gorąca Trask zadrżał. Jedyny człowiek, który rozmawiał z Zek za życia i był w stanie rozmawiać z nią nawet po... po... Ale musi o tym zapomnieć. Bo teraz, ni z tego, ni z owego, zjawił się następny. I Trask nie wiedział, czy podoba mu się myśl, że Jake Cutter może rozmawiać z Zek. Harry był ciepły, uprzejmy, skromny i wyrozumiały. Ale Jake Cutter... był zupełnie inny. Było w nim coś - mimo że w Australii spisał się znakomicie - czego Trask nie mógł pojąć. Może po prostu chodziło o to, że był nie do pojęcia, przynajmniej dla niego. Ponieważ zdolności Traska w stosunku do niego nie działały; kiedy stawał przed nim twarzą w twarz, jego detektor kłamstw jakby się wy- łączał. Mentalne osłony tego człowieka były bardzo szczelne i z każdym dniem stawały się coraz szczelniejsze. Mógłby kłamać w żywe oczy, a Trask by tego w ogóle nie wiedział! Zapewne podejrzewałby, że coś tu nie gra, mógłby nawet zacząć powątpiewać we własne zdolności, ale nie było sposobu, aby to rozstrzygnąć. Podobnie było z wieloma jego esperami. Ian Goodly miał trudności z odczytaniem przyszłości Jake’a; nawet Liz Merrick - która była z Jakiem w dobrych stosunkach - mogła wniknąć do jego umysłu tylko wtedy, gdy spał i miał opuszczone osłony. Był to kolejny powód, dla którego Trask... niezbyt go lubił. Dlaczego nie mógł się do niego przekonać? Ponieważ był szefem, nieomylnym dyrektorem Wydziału E, który musiał łamać niepisany zwyczaj Wydziału, wykorzystując Liz do poznania, co się dzieje w niesfornym umyśle Jake’a. Tak, niesfornym, i Trask był pewien, że wciąż ma własne plany, że jeśli nadarzy się okazja, odejdzie, aby zająć się swoimi sprawami, i może nawet da się przy tym zabić. Luigi Castellano? Szef gangu, handlarz narko- tyków, oprawca i morderca, który opłacał włoską i francuską policję i miał kontakty z mafią w samym sercu zdegenerowanej Rosji. Nie można być jednoosobową armią walczącą z tyloma przeciwnościami i wyjść z tego zwycięsko. Potrzebne było wsparcie. Wsparcie, jakiego chętnie udzieliłby Wydział E, a nawet Gustaw Turczin, gdyby tylko Jake się wycofał i dał im szansę. Gdyby tylko pogodził się z tym, że teraz ma obowiązki znacznie ważniejsze niż zaspokojenie własnej żądzy krwi. Ha! Trask prychnął drwiąco. Żądza krwi, dobre sobie! Ale było faktem, że Trask chciał Jake’a dla siebie, aby go wykorzystać do zaspokojenia własnej żądzy krwi, krwi i życia Wampyrów. Przy końcu korytarza ludzie wchodzili do pokoju operacyjnego. „Dwie minuty”, powiedział John Grie- ve, doganiając Traska. Za nimi podążały jeszcze trzy czy cztery osoby, chcąc zdążyć przed rozpoczęciem zebra- nia. Zatrzymał się w drzwiach, aby ich przepuścić, obejrzał się i widząc, że korytarz jest pusty, wszedł za nimi. Pokój operacyjny. Pomieszczenie wypełnione rozmaitymi przyrządami, głównie służącymi do nawiązy- wania łączności, wykorzystującymi zawieszone wysoko nad Ziemią satelity, dzięki którym można było obser- wować walki w Etiopii i pokazać całkiem przyzwoity (a raczej nieprzyzwoity?) obraz żołnierza zatapiającego bagnet w odbycie ukrzyżowanego „buntownika”. Albo połączyć się z komórką wywiadu zajmującą się nasłu- chem radiowym, która była w stanie wychwycić wszystkie słabo zabezpieczone (oraz niektóre dobrze zabezpie- czone) rozmowy telefoniczne na całym świecie. Albo uruchomić komputery, których jedynym zadaniem była ekstrapolacja, wykorzystując wszelkie dostępne informacje o dzisiejszym świecie, próbowały określić i opisać świat jutra. Zupełnie niezwykłe urządzenia... dopóki nie stało się jasne, czym naprawdę są, że stanowią coś w rodza- ju kalekiego mózgu, który nie kontroluje niczego. Korzystając z niego, można było widzieć i słyszeć, ale nigdy 11 DTP by SHADE
nie można było poczuć smaku czy zapachu. I z wyjątkiem rzadkich sytuacji niczego nie można było zmienić. Czasami Trask przyrównywał go do Boga - jednak nie do końca, ponieważ Bóg jest wszechwiedzący, a kompu- ter wie tylko to, co się mu przekaże, nawet ekstrapolacja to tylko zgadywanie - ale przyrównywał go do Boga, bo w jego mniemaniu Bóg nie był wszechmocny. Obdarzywszy ludzi wolną wolą, w jaki sposób mógł kontrolować ich działania? Nawet gdyby mógł, jak by był w stanie zająć się wszystkim? Jak mógłby wybierać czy naprawiać pojedyncze okropności, kiedy jednocześnie na świecie występują ich miliony? Odpowiedź: Nie mógłby... a w wypadku Traska tego nie uczynił. Trask wiele myślał o Bogu, od czasu śmierci Zek. Próbował dojść z Nim do porozumienia, ale jak dotąd mu się nie udało. Zamiast tego ulokował swoją wiarę w przyrządach i duchach. Pokój operacyjny i znajdujące się w nim przyrządy, którymi zazwyczaj zajmowali się „technicy”, ludzie, którzy je obsługiwali. Ale przyrządy, podobnie jak Bóg (przynajmniej w oczach Traska), po prostu nie były w stanie uczynić wszystkiego. Nawet znacznie mniej niż Bóg; ich oczy i uszy nie mogły być wszędzie naraz. Dlatego potrzebne były duchy. Bo o ile rozmowa telefoniczna czy kontakt wideo zajmują sporo czasu, o tyle telepatia działa natych- miast. Mechaniczne urządzenia ekstrapolacyjne jedynie „odgadują” przyszłe zdarzenia, natomiast prekognici, tacy jak Ian Goodly, od czasu do czasu są w stanie przez chwilę ujrzeć przyszłość. Choćby zawieszeni nad Zie- mią szpiedzy nie wiem jak skrupulatnie śledzili zanieczyszczenia na kontynentach i w oceanach, lokalizatorzy, tacy jak David Chung, mogli je zwyczajnie wywęszyć, tak jak prześwietlenie wykrywa raka. Innymi słowy - na tyle, na ile obdarzeni osobliwymi uzdolnieniami agenci Traska rzeczywiście mogli dotknąć i poczuć to, co nie- widzialne - pod wieloma względami przewyższali maszyny, głównie tym, że nie wymagali programowania... chociaż zdarzały się sytuacje, gdy potrzebowali natchnienia. Brzęczenie urządzeń elektrycznych i mechanicznych - szum, buczenie i terkot, dochodzące z drugiej strony pomieszczenia - niemal zupełnie ucichły, gdy Trask wszedł na podium i zwrócił się twarzą w stronę ustawionych półkolem trzech rzędów krzeseł, tak rozmieszczonych, aby widać było wszystkie twarze. Oto tam byli: jego duchy, czy też ludzie, którzy mieli z nimi do czynienia, teraz patrzyli wprost na niego. - Nie będzie żadnych pochwał - powiedział głosem, który przypominał zgrzyt żelaza po szkle. - Żad- nych gratulacji z powodu dobrze wykonanej pracy. Mamy to już za sobą. Praca została dobrze wykonana, ale nie jest jeszcze zakończona. Więc nie będzie „Dzień dobry, panie i panowie”, ponieważ dzień nie jest dobry. Jest zły, można powiedzieć czarny. Co gorsza, może to być jeden z ostatnich dni przed piekielnie długą nocą. Nie chciałbym się wydać zbyt melodramatyczny, ale możecie być jedynymi, którzy stoją między zmierzchem a ostateczną ciemnością. Popatrzył na ich twarze - pozbawione wyrazu, obojętne, wyczekujące. Gdzie szukać inspiracji? Oczywi- ście w prawdzie, tam, gdzie Trask zawsze ją znajdował. - Znacie wszyscy ten problem - powiedział. - Ale dopóki nasza grupa australijska nie znalazła się na miejscu, nikt nie wiedział, nie mógł być pewien, że oni wiedzą o nas. Teraz wiemy. W naszym świecie są wam- piry, które wiedzą, że my wiemy o nich. A to zupełnie zmienia sytuację. Teraz, jako myśliwi, powinniśmy po- dwoić środki ostrożności i upewnić się, że to nie my jesteśmy zwierzyną. Zdarzyło się to już przedtem, jakieś trzydzieści kilka lat temu, kiedy urodzony na Ziemi wampir, Julian Bodescu, syn krwi Tibora Ferenczyego, wystąpił przeciwko Wydziałowi E, zamierzając go zniszczyć. Wówczas Harry Keogh i jego mały synek, Nekroskop, którego zdolności dorównywały zdolnościom jego ojca, zdołali powstrzymać nieuchronnie zbliżającą się zagładę Wydziału E i nadciągającą plagę wampirów. Ale Trask nie musiał rozwijać tego tematu, jego esperzy czytali sprawozdania i znali tę historię niemal równie dobrze jak on sam. On jednak tam był. A ich twarze były nie tyle pozbawione wyrazu, co pełne szacunku. Bo wśród wszyst- kich, którzy przeżyli, Trask z pewnością należał do najwybitniejszych. A teraz, gdy zaczął mówić - gdy trochę się uspokoił, widząc, jak przyciąga uwagę słuchaczy - zaczął rozpoznawać ich twarze. Zaczął nawet odkrywać podobieństwo do twarzy, których już tu nie było! Ale z całym szacunkiem, te ostatnie były teraz duchami, które istniały jedynie w pamięci i wyobraźni. Jak Darcy Ciarkę. Darcy, najbardziej nijaki człowiek na świecie, a zarazem dysponujący najbardziej skutecznymi i pożytecznymi zdolnościami. Był bowiem deflektorem, czyli przeciwieństwem kogoś szczególnie podatnego na wypadki; człowiekiem, który miał anioła stróża; człowiekiem, który mógł z zawiązanymi oczami i w rakietach śnieżnych przejść przez Pole minowe i nie doznać najmniejszego szwanku! Darcy był kiedyś szefem Wydziału - dopóki nie dopadła go istota, która zawładnęła Harrym, i nie ode- brała mu jego zdolności. Ktoś mógłby powiedzieć, że była to wina Harry’ego, ale Trask tak nie myślał. To był 12 DTP by SHADE
Wydział E i los, który mógł w końcu dosięgnąć każdego z nich. Twarz Darcy’ego przez chwilę unosiła się w pamięci Traska, po czym znikła. Jak on sam. Ale byli też inni, wielu innych, którzy byli gotowi zająć jego miejsce; tłoczyli się wokół, a ich twarze wydawały się nakładać na twarze tych, którzy czekali, aż Trask znów zacznie mówić. Nie mógł wyrzucić ich z pamięci. Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydziału. Trask widział go takim, jaki był niegdyś: po sześćdziesiąt- ce, co już było widać, zaokrąglone ramiona i dawniej mocne, lecz teraz słabnące ciało, krótka szyja i kopulasta głowa. Lekko zamglone zielone oczy i zmarszczki po obu stronach, które przeczyły wadze jego obowiązków, siwiejące, lekko rzednące, lecz starannie uczesane włosy. Oprócz drobnych kłopotów z sercem, typowych dla mężczyzn w jego wieku, sir Keenan był w dobrej formie jeszcze przez wiele lat... dopóki na jego drodze nie pojawili się Borys Dragosani i Maks Batu, agenci rosyjskiego odpowiednika Wydziału E. Dragosani był wampirem i nekromantą, podczas gdy Batu był tak nie- bezpieczny, że mógł zabić samym spojrzeniem. I jego spojrzenie zatrzymało pracę serca sir Keenana! Jednak to wszystko wydarzyło się wiele lat temu, a po upadku komunizmu dawny Związek Sowiecki ogarnęło takie zamieszanie, że jeszcze dziś panował tam polityczny chaos. Ale tak czy owak Dragosani i Batu zapłacili własnym życiem - i nie tylko życiem - za swe niegodziwe uczynki, wylądowali bowiem w miejscu znacznie bardziej mrocznym niż biedny sir Keenan. A stało się to za sprawą Harry’ego Keogha. Twarz Gormley a znikła z pamięci Traska, a jej miejsce zastąpiła żywa twarz Johna Grieve’a, rówieśnika sir Keenana, którego obecność na zebraniu prawdopodobnie przywiodła na myśl sir Keenana... Ale to nie był jeszcze koniec korowodu twarzy z przeszłości; wydawało się, że ciągnie się bez końca. Takich twarzy, jak twarz jasnowidza, Guy Robertsa. Zuchwały, klnący bez przerwy i palący papierosa za papierosem Guy, który został przywódcą grupy w Devon po tym, jak Harry Keogh ostrzegł Wydział E o Julianie Bodescu. Trask pamiętał te czasy bardzo dobrze; wciąż miał niewielkie białe blizny pod prawym obojczykiem, w miejscu gdzie został ugodzony widłami w sto- dole na terenie wiejskiej rezydencji Bodescu. Był to koszmarny okres w historii Wydziału E. Bodescu, świeżo upieczony wampir, zabił Guy Robertsa (czy raczej zmasakrował go, rozwaliwszy mu głowę na miazgę), gdy ten próbował ochraniać Brendę Keogh i jej synka. Ale nie tylko Guy zapłacił w ten sposób za pracę w Wydziale E. Ich imiona... nie był ich może legion, ale Trask tak właśnie o nich myślał. Tak wielu przyjaciół zeszło z tego świata. Peter Keen, Simon Gower i młody Harvey Newton. Bodescu zabił ich wszystkich. Był poza tym Carl Quint, rozerwany na kawałki w Mołdawii, w siedzibie pradawnego zła. Ich twarze pojawiały się i znikały, a lista wydawała się nie mieć końca. Alec Kyle, kolejny były szef Wydziału E, jego mózg został dokładnie wyczyszczony przez naukowców Opozycji, w ich Centrali, na zamku Bronnicy. Kyle był dosłownie martwy - utrzymywały go przy życiu jedynie ich maszyny - dopóki w jego ciele nie zamieszkał bezcielesny Nekroskop i nie przywrócił go do życia. Trask pamiętał to dobrze, byli wtedy tacy, którzy uważali, że może Harry wykorzystał sytuację, ale Trask temu zaprze- czył. To nie była wina Harry’ego, został wessany przez pustkę, jaka panowała w głowie Kyle’a, i gdyby tak się nie stało, świat znalazłby się w tragicznym położeniu. I tak dalej, i tak dalej. Sandra Markham, młoda telepatka, która była miłością Harry’ego w czasie sprawy Janosa Ferenczyego. A mentalizm Janosa być może był równie potężny jak mentalizm Nephrana Malinariego, i kiedy przeniknął do umysłu Sandry... to był jej koniec. Sam Nekroskop uwolnił zwampiryzowaną kobietę od tego nieszczęścia, co tylko zwiększyło jego własne poczucie winy. Ale to nie był jeszcze koniec listy... Dwukrotnie zmarły Trevor Jordan, jeszcze jeden telepata, wplątany w sieć wampirzego mentalizmu. Jordan przystawił sobie pistolet do ust i pociągnął za spust - „na życzenie” Janosa Ferenczyego. Nekroskop sprowadził Jordana z powrotem ze świata zmarłych (Boże, że też takie rzeczy byty możliwe!) tylko po to, aby Wydział E kazał uśmiercić go ponownie, uważając, że także musi być wampirem. Bo kiedy człowiek umiera, to musi pozostać martwy. Chyba że jest niemartwy. I Ken Layard, lokalizator, który zlokalizował coś, czego lepiej było nie tykać, a z czym jeden z „przyja- ciół” Harry’ego zza grobu miał do czynienia w górach Zarandului w Rumunii. No i Zek Fóener, której kochana, utracona na zawsze twarz pojawiła się w miejscu twarzy Millie Cleary. Były tak różne, a jednak Trask żywił do nich obu podobne uczucia. Obie były telepatkami, ale Zek, biedna Zek! Od trzech lat nie było jej już wśród żywych, a wciąż nie została pomszczona, jej oczy wydawały się wpatrywać w Traska z niewinnej twarzy Millie. 13 DTP by SHADE
I wreszcie Nekroskop - Harry Keogh - zagubiony w czasie i przestrzeni, gdzieś w Kontinuum Móbiusa. Martwy, ale nie w ten sposób, jak pojmujemy śmierć. Odszedł... ale nie całkiem. Harry z twarzą Aleca Kyle’a, która w końcu stała się jego własną twarzą. Ale tu pojawiał się problem, ponieważ twarz Harry’ego po prostu unosiła się przed oczyma pamięci Tra- ska i nie chciała osiąść na ramionach nikogo z obecnych. I wtedy, gdy Trask przyglądał się tym, wpatrującym się w niego, prawdziwym twarzom, zrozumiał, dlaczego twarz Harry’ego tutaj nie pasuje. Było tak, ponieważ nikt spośród słuchaczy nigdy nie byłby w stanie jej przyjąć. A jedynej twarzy, jakiej szukał wzrokiem, nie było. Kiedy Trask zdał sobie z tego sprawę, jego żal stopniowo przerodził się w gniew, który stale rosnąc, wykrzywił mu usta w grymas... ...I wtedy cicho otworzyły się drzwi pokoju operacyjnego, w których stanęli Jake Cutter i Liz Merrick. Przez chwilę panowała złowieszcza cisza, a oczy wszystkich skierowały się na tę parę. Zwłaszcza na Jake’a. Trask właściwie nie był zaskoczony, gdy w ciągu tych paru sekund widmowa twarz Harry’ego Keogha idealnie przylgnęła do postaci Jake’a. A to sprawiło, że jego gniew wzrósł jeszcze bardziej... II Obrazy z przyszłości Myśli Traska, jego wspomnienia, trwały zaledwie kilka sekund. Ale miał wrażenie, że to było kilka godzin, i zakaszlał, aby pokryć zmieszanie, a także aby opuścił go gniew. Bo to było typowe dla Jake’a: niezdy- scyplinowany, przekorny i wiecznie spóźniający się. A Liz wyraźnie czuła do niego coraz większą sympatię, co sprawiło, że Trask pomyślał: Jeśli nie zdołamy go zmienić, uczynić naszym człowiekiem, będzie to utrata nie tylko jednego człowie- ka - jednego espera i jego niewiarygodnych możliwości - lecz także i Liz, którą zabierze ze sobą! A ja wciąż nie mam co do niego stuprocentowej pewności. Sprawiał dobre wrażenie w Australii, ale od tego czasu... co się właściwie z nim dzieje? Co to jest, u licha? To były tylko myśli, ale w tym miejscu, wśród tych ludzi, myśli miały wagę nie mniejszą niż w Konti- nuum Móbiusa. A Liz Merrick była jeszcze niedoświadczoną telepatką. Nie potrafiła przekazywać wiadomości (chyba że do Jake’a albo do jakiegoś innego mentalisty, który celowo wniknął do jej umysłu), ale była doskona- łym odbiornikiem. I mimo przestrzeganej w Wydziale E zasady, aby nie wnikać do umysłu współtowarzyszy, mogła nieumyślnie odebrać myśli Traska. Z jej twarzy nie można było nic wyczytać, gdy odwróciła wzrok od jego gniewnej twarzy. I zanim Trask zdążył się odezwać, szybko powiedziała: - Ćwiczyliśmy. - Po czym dodała cierpko: - A przynajmniej robilibyśmy to, gdybym... - Gdybyśmy - przerwał Jake. - Gdybyśmy się nie pogubili. Ale tak się niestety stało. - Wzruszył ramio- nami, najwyraźniej nieporuszony. - W każdym razie chwilowo - podjęła Liz. - Przeprowadzaliśmy ostatnią próbę i... chyba straciliśmy trop w czasie. - Zagryzła wargi i spojrzała oskarżycielsko na Jake’a, po czym odwróciła wzrok. Trask popatrzył na nią i w jej twarzy wyczytał rozczarowanie, ale nie on był jego źródłem. Nie „podsłu- chała” go; jej chłód wynikał z frustracji, zrodzonej z niepowodzenia. A kiedy spojrzał na Jake’a... nie wiedział, co właściwie jest w stanie odczytać. Prawdę mówiąc, nic! Osłona Jake’a była wyjątkowo szczelna. Ale jeśli mówi prawdę, po co ta osłona? A może był to po prostu efekt uboczny strzałki Harry’ego Keogha, jakiś intuicyjny środek obronny. W każdym razie można się było tego spodziewać. Trask był zupełnie pewien, że prawdziwy Nekroskop także parę razy go nabrał. A poza tym ich wymówki nie były zbyt przekonywające. - Zdolności rosną i maleją - wychrypiał Trask. - Żadna nie działa przez cały czas na najwyższych obro- tach. Ale jest czas na ćwiczenia i czas na zebrania, kontakty, żeby wiedzieć, co się dzieje wokół. Nie można być w doskonałej formie, jeśli się nie wie, co się dzieje. Nie ma sensu, żebym ustalał codzienne zajęcia i wzywał pra- cowników, gdy tacy jak wy zwyczajnie ignorują takie mało ważne, nieistotne sprawy! Więc skoro udało wam się wytrzymać przez parę minut, nie śpieszcie się, znajdźcie sobie jakieś krzesła... i siadajcie, dojasnej cholery! Trask w zasadzie uważał, że używanie przekleństw dowodzi braku odpowiedniego czy „przyzwoitego” słownictwa, nie lubił kląć. Ale w rzadkich wypadkach nawet i jemu coś się czasami wymknęło, jeśli był zestre- sowany albo, tak jak teraz, zirytowany. Jego esperzy byli tego świadomi i wiedzieli, kiedy się wycofać. Twarz Liz poczerwieniała, ale Jake tylko wzruszył ramionami - wcale nie przepraszająco - i nadal robił wrażenie niezainteresowanego. Po chwili rozdzielili się: ona usiadła z tyłu, a Jake z przodu, na samym środku. 14 DTP by SHADE
Trask odczekał, odprowadzając ich spojrzeniem, kiedy zajmowali miejsca... Jake Cutter miał trzydzieści parę lat, ale jego wygląd wskazywał na to, że żyje intensywnie, co dodawało mu parę lat. Trask słyszał, jak dwadzieścia kilka lat temu, podczas jednego ze swych tournée po Anglii, piosen- karz country, Johnny Cash, wyjaśniał, że „nie lata są ważne, ale przebyty dystans”. I tak zapewne było także w wypadku Jake’a. Był wysoki, miał jakieś sześć stóp i dwa cale wzrostu, był długonogi i długoręki. Włosy miał ciemnobrą- zowe, podobnie jak oczy, a twarz wyjątkowo szczupłą. Z profilu wydawała się wręcz kanciasta. Wyglądał, jakby brakowało mu porządnego posiłku, ale z drugiej strony gdyby przytył, nie bardzo by to do niego pasowało. Wargi miał cienkie, co nadawało jego ustom wyraz okrucieństwa, a kiedy się uśmiechał, nie było wiadomo, czy kryje się za tym jakieś poczucie humoru. Ale mogło to wynikać z jego przeszłości, zwłaszcza ostatnie lata nie były dla niego łatwe. Miał długie włosy, które opadały mu na kark, zaplatał je w warkocz. Szczęka, podobnie jak cała twarz, była kanciasta i poorana bliznami, a nos był złamany u podstawy; przypominał dziób jastrzębia, pomyślał Trask. Jednak mimo szczupłości całego ciała ramiona miał sze- rokie, a opalone na brązowo ręce dobrze umięśnione. Jeansy i koszulka, którą miał na sobie, podkreślały drze- miącą w nim siłę. Nie było w nim ani krzty nieśmiałości, czy niepewności. Przeciwnie, chwytał wszystko w lot. Faktycznie - pomyślał Trask - ma wszystko, co chciałem mieć, gdy byłem w jego wieku! - Nie była to zazdrość, tylko zwykła frustracja, że wszystko to niczemu nie służy. Chyba że Trask zdoła to wykorzystać. A jeśli chodzi o Liz Merrick, także nie pozwoli, aby to poszło na marne! Była zbyt wiele warta jako te- lepatka. W Australii, choć jej zdolności jeszcze się całkowicie nie wykształciły, dawała sobie radę dobrze. Jeśli więc jej talent się rozwinie... no cóż, Trask po prostu pragnął, aby tak się stało, to wszystko... Liz usiadła na swoim miejscu i wyglądała teraz na mniej podenerwowaną. Była bardzo atrakcyjną dziewczyną, nie, kobietą, poprawił się Trask. Miała jakieś pięć stóp i siedem cali wzrostu, była szczupła jak trzcina i sylwetką przypominała gwiazdę filmową. Kruczoczarne włosy miała równo obcięte, a kiedy uśmie- chała się, rozjaśniała się cała jej twarz. Szkoda, że nie zdarzało się to częściej, ale praca w Wydziale E była zajęciem naprawdę poważnym. Cholera, jednak w obecności Jake’a Cuttera uśmiechała się naprawdę często! Trask popatrzył na Cuttera siedzącego w pierwszym rzędzie, z wyciągniętymi przed siebie nogami, jakby miał w nosie cały świat. I to miał być następny Nekroskop? Coś takiego! Czując, że ponownie ogarnia go gniew, Trask znów przeniósł spojrzenie na Liz.Jej zielone oczy wpatry- wały się w niego spod grzywki kruczoczarnych włosów. Miała lekko zadarty nosek, który zawsze się marszczył, ilekroć była zdenerwowana. Pełne usta o tak czerwonych wargach, że prawie nie wymagały szminki, były lekko skośne w stosunku do brody, która nosiła wyraz zdecydowania. Była wciąż bardzo młoda i pełna życia i Trask uważał, że to wstyd, iż związała się z jego organizacją. Bo jeśli nie będzie miała szczęścia, ta praca sprawi, że zestarzeje się bardzo szybko, nie miał co do tego wątpliwo- ści. Ale co, u licha...? Tak nie wolno było myśleć! W rzeczywistości należała przecież do Wydziału E, a Wydział zawsze powinien być na pierwszym miejscu. Trask wiedział, że najpierw zdała sobie z tego sprawę ona sama; wiedział, że pasuje tutaj jak ulał i że pragnie tylko być częścią zespołu. A przynajmniej ona tego pragnęła, jej uśmiech i gotowość przyłączenia się do nich wskazywały na to dobitnie. Więc co się teraz zmieniło? Bo jak Trask ostatnio zaobserwował, Liz nie uśmiechała się już tak często. Już nie. Być może w Australii złożył na jej barki zbyt wiele pracy i „dojrzała” zbyt szybko, widziała zbyt wiele i zbyt blisko i zdała sobie sprawę, jak brudna i niebezpieczna może być ta praca. Albo też jej stosunki z Jakiem psuły się i rodził się jakiś nowy związek. A Wydział E powinien się obejść bez takich komplikacji. Ale tych dwoje - rozwijających się i pracują- cych razem - jaki potężny zespół mogli stworzyć! Tak by się stało, gdyby Ben Trask miał na to wpływ... - Dobrze - powiedział, błądząc wzrokiem po słuchaczach. - Teraz, gdy już wszyscy są na miejscu, może uda nam się kontynuować. Ci z was, którzy nie byli z nami na pustyni Gibsona, a później w górach Macpherso- na i na wyspie Jethra Manchestera, czytali wstępny raport na ten temat. No cóż, ten raport nie jest zfy, choć był przygotowywany w wielkim pośpiechu i oczywiście nie obejmuje wszystkich faktów, zajmiemy się tym później, a teraz nie będę nań tracił więcej czasu. Tak więc nasze dzisiejsze spotkanie jest nie tyle odprawą, co okazją do podsumowania tego, co osiągnęliśmy i czego nie udało nam się osiągnąć, czego dowiedzieliśmy się, a czego możemy się tylko domyślać, choć zazwyczaj nasze domysły nie są dalekie od prawdy. Najpierw podsumuję, co zrobiliśmy. Dzięki Davidowi Chungowi, który wychwycił pierwsze ozna- 15 DTP by SHADE
ki mentalnego smogu, udało nam się zlokalizować i zniszczyć kryjówkę Nephrana Malinariego na pustyni Gibsona. Zlikwidowaliśmy także jednego z jego poruczników, inżyniera Bruce’a Trenniera, którego Malinari zwerbował w rumuńskim Schronieniu. Miał go tylko przez trzy dni, ale wykonał dobrą robotę; ten facet był... paskudny! Nie mam wątpliwości, że Trennier był na najlepszej drodze do zostania Wampyrem! Tym razem uznanie należy się Liz Merrick, która rzuciła Trennierowi wyzwanie - odwiedziła go - wywabiła z jego nory i pognębiła. A my, czyli reszta grupy, dokończyliśmy dzieła, obezwładniliśmy go i spaliliśmy na węgiel czarny! Trask wziął głęboki oddech, mruknął z zadowoleniem i ciągnął dalej. - Zlikwidowaliśmy także jego niewolników, którzy byli już całkiem zwampiryzowani. Ale jak wszyscy wiecie, dla ofiar wampiryzmu nie istnieje punkt bez odwrotu, nawet ci, którzy tylko rozpoczęli tę podróż, i tak zaszli o wiele za daleko. Więc wyświadczyliśmy im przysługę, bo nie było już dla nich żadnej nadziei. Ale Trennier i Malinari byli w kontakcie telepatycznym. Kiedy Trennier umierał, skontaktował się ze swym panem, co także wychwycił David Chung, był to krótkotrwały kontakt, który jednak doprowadził nas do Brisbane i gór Macphersona, a także do drugiej kryjówki. - Malinari przejął kontrolę nad Xanadu, kurortem w górach Macphersona. Miejsce to stanowiło eksklu- zywny ośrodek, trochę różny od jakiegokolwiek dworu, jaki zamieszkiwał w Kramie Gwiazd! W rzeczywistości jego siedziba stanowiła luksusowe mieszkanie, znajdujące się ponad centralną Kopułą Rozkoszy Xanadu... czyli kasynem, możecie to sobie wyobrazić? Gdybyśmy byli cyniczni - wiem, że czasami jesteśmy z racji naszych zdolności - coś takiego mogłoby nawet skłonić nas do zastanowienia się nad Las Vegas, nieprawdaż? Wydawało się, że Trask trochę się rozchmurzył, słuchacze to spostrzegli i paru z nich uśmiechnęło się cierpko, kiwając głowami. - Ale lepiej w to nie wchodźcie! - podjął żartobliwie. - Bóg wie, że w tym miejscu zawsze były pijawki! Rozległo się kilka stłumionych śmiechów, a kiedy ustały, uśmiech zniknął z twarzy Traska. I teraz przy- szedł czas na puentę. - Xanadu jest w ruinach, jest jak wypatroszona ryba! - powiedział Trask zachrypłym głosem, w którym nie było już najmniejszego śladu rozbawienia. - I uczynił to Malinari. Uczynił to nam, a przynajmniej tego pró- bował, i mieliśmy cholerne szczęście, że z nami mu się nie udało! Podobnie było na wyspie Jethra Manchestera. Jego niewolnicy wiedzieli, że się zbliżamy, chociaż nie byli zbyt dobrze przygotowani. Ale może nie chcieli być przygotowani, bo w końcu byli zwykłymi ludźmi, ofiarami. Oto, co chcę wam powiedzieć: Nephran Malinari - ten przeklęty wampir, ten lord Wampyrów - wie o nas! Prawdopodobnie dowiedział się całkiem sporo od... od biednej Zek, trochę od Trenniera i Bóg jeden wie, jak wiele od nas samych, kiedy byliśmy tak blisko niego. Jest telepatą; nie, raczej należałoby powiedzieć mentalistą, niewiarygodnie utalentowaną istotą, wyposażoną w ogromne rezerwy tego, co nazywamy percep- cją pozazmysłowa, i jest naszym śmiertelnym wrogiem od chwili... od dnia, w którym sprawiliśmy, że świat wampirów obrócił się wokół własnej osi, zabijając Devetaki Czaszkolicą i jej potomstwo w Krainie Gwiazd. Tak bardzo jest niebezpieczny. Jednak uciekł... ale gdzie, jak dotąd, nie mamy pojęcia, choć dysponujemy dowoda- mi, które sugerują, że nie ma go już w Australii. Ale gdziekolwiek jest, jedno wydaje się pewne: odnalezienie i załatwienie go nie będzie łatwiejsze niż poprzednio... OK, więc uciekł. Ale jego ludziom - albo tym nieszczęsnym istotom, które kiedyś były ludźmi - się nie udało. Przynajmniej możemy sobie pogratulować, że tę część naszego zadania wykonaliśmy jak należy. Cieszy- my się więc, że jeśli chodzi o nas, kontynent australijski jest wolny od tej zarazy. Naturalnie pragnęlibyśmy, aby tak pozostało, jednak abyśmy mieli absolutną pewność, zamierzam odkomenderować jednego lokalizatora, kilku obserwatorów i może także telepatę, aby tam się udali i sprawdzili wszystko na miejscu. Są tam bowiem tropy, którymi nie mieliśmy okazji się zająć, i rozmaite inne sprawy, które trzeba załatwić. Więc jeśli chodzi o tych, którzy wezmą w tym udział, przepraszam, że robię to w ostatniej chwili, ale czas ma tutaj zasadnicze zna- czenie. Nie możemy już sobie pozwolić na to, aby siedzieć tutaj bezczynnie, podczas gdy trzy Wielkie Wampiry z Krainy Gwiazd są na wolności, przygotowując, Bóg wie jaką, awanturę i szaleństwo w naszym świecie. Doskonale, w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin będziemy wiedzieli, kto tam pojedzie, a potem ci szczęśliwcy będą mieli akurat dość czasu, żeby się spakować i ruszyć w drogę... Trask przerwał, aby zajrzeć do swoich notatek, kiwnął głową i powiedział: - Przed chwilą postawiłem coś w rodzaju pytania. Powinno zapaść wam w pamięć. Co też szykują w na- szym świecie Malinari, Szwart i Vavara? Co robią lub planują? Wiemy, czego nie robią. Nie biorą niewolników, ani nie wampiryzują ludzi, a jeśli nawet to czynią, to na bardzo małą skalę. Chodzi mi o to, że nie rozsiewają zarazy. Przynajmniej na razie. Ale z pewnością muszą to robić. Na tym przecież polega ich istnienie. Spytajcie 16 DTP by SHADE
jakiegokolwiek wampira, a powie wam, że krew to życie! - Trask ożywił się teraz, oczy płonęły w jego zmęczo- nej twarzy. - Wampiry „żyją”, czyniąc z ludzi niewolników, wysysając krew swych ofiar oraz rozsiewając śmierć i nieśmierć. Więc dlaczego nie dosięgła nas ta zaraza? Wiem, że dla Wampyrów czas nie ma żadnego znaczenia, ale są już tutaj trzy lata! Dwie wielkie nacje powinny już toczyć ze sobą wojnę! Połowa ludzi uzbrojona w łuki i drewniane kołki, a druga połowa z płonącymi oczami i ukryta w mroku. Tanie srebrne krucyfiksy sprzedawane dwa razy drożej niż złoto. Ogniska w centrach miast i mdlący odór palącego się ciała wampirów. A nocą nie- ustannie rosnące rzesze spragnionych, pustoszących wszystko wokół, wampirów, polujących na nowe ofiary, aby je rzucić w płomienie własnego piekła! Trask znowu przerwał, aby to, co powiedział, dotarło do wszystkich obecnych, po czym ciągnął już nieco spokojniej. - Jeśli odnieśliście wrażenie, że posuwam się trochę za daleko, to przede wszystkim dlatego, żeby was obudzić, zmobilizować, zachęcić do działania, nie żebyście rzeczywiście Potrzebowali takiej zachęty. Ale minę- ły trzy długie lata i przez cały ten czas pociłem się, otrzymując informacje, których Wy nie byliście świadomi. A teraz... myślę, że już czas, abyście poznali całą prawdę. Chcecie wiedzieć, co mam do powiedzenia? Posłu- chajcie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że nastąpiła ta inwazja, wiedzieliśmy, że Malinari i pozostałe dwa potwo- ry wyszły na zewnątrz ze zbiornika ściekowego w Schronieniu wraz z trzema niewolnikami, przypuszczalnie porucznikami. Kiedy pojechaliśmy do Rumunii, odkryliśmy, że wampiry zwerbowały także trzech spośród naszych ludzi - nie esperów, lecz pracowników Schronienia - i zabrali ich ze sobą, być może traktując jako po- żywienie - Wielki Boże! - ale co bardziej prawdopodobne, jako przewodników po nieznanym dla nich świecie. Jednym z tej trójki był Bruce Trennier, którym już nie musimy się przejmować. W owym czasie całą tę grupę stanowili dwaj lordowie i lady Wampyrów, trzej porucznicy i trzy przyszłe wampiry, które - zależnie od praw doboru nienaturalnego funkcjonujących w Krainie Gwiazd - mogły awansować, osiągając wyższy szczebel wampiryzmu. Te właśnie dane wprowadziliśmy do naszych komputerów ekstrapolacyjnych, wraz z kilkoma, opartymi na przypuszczeniach, danymi dotyczącymi szybkości przekazywania wampiryzmu. W rzeczywistości spodzie- waliśmy się, że rozwinie się epidemia, przygotowaliśmy się do tego, wierząc, że nasze cele znajdziemy w trzech ogniskach infekcji i że wówczas będziemy w stanie przeprowadzić potężne uderzenie wojskowe, po którym nastąpi długi okres gruntownego „oczyszczania”, który może potrwać nawet sto lat! Przygotowaliśmy się więc, ale nie zdradziliśmy tego nikomu. Mam na myśli większość z was. Nie powiedzieliśmy wam, że nasze komputery opracowały te dane i oszacowały, że Armagedon nastąpi za 2,5-3 lata i że wtedy, jak już mówiłem, połowa populacji będzie toczyć wojnę z drugą, zwampiryzowa- ną połową ludzkości. Nie mówiliśmy wam o tym, ponieważ Minister Odpowiedzialny nam tego zabronił; w końcu jesteście ludźmi i wielu z was ma rodziny, a choć jesteśmy Wydziałem E, w obliczu ostatecznej kata- strofy będziemy podatni na panikę tak samo jak wszyscy inni. Krótko mówiąc, chcieliśmy, abyście byli tutaj, a nie uciekli w trosce o los waszych krewnych i przyjaciół. Nie powiedzieliśmy wam o tym wszystkim także dlatego, że przedstawiony przeze mnie scenariusz sądnego dnia był jednym z kilku możliwych. Jednak przede wszystkim - ja sam i paru innych, którzy byli zorientowani w sytuacji - zachowaliśmy milczenie, ponieważ od samego początku zauważyliśmy oznaki strategicznych działań maskujących ze strony Wampyrów. To, co zro- bili w Schronieniu, miało wyglądać na wandalizm na wielką skalę. Może trzej brakujący członkowie personelu oszaleli, zdewastowali budynek i wymordowali wszystkich pozostałych, po czym uciekli? Może chcieli, aby- śmy tak właśnie myśleli. W każdym razie ostatnią rzeczą, jaka wpadłaby nam do głowy - w świecie, w którym ludzie nie wierzą w wampiry - byłoby, że nastąpiła ich inwazja! Nie zapominajcie, że tylko sześcioro spośród dzieci przebywających w Schronieniu zostało rzeczywiście zabitych, ale nawet one nie wykazywały żadnych zewnętrznych oznak wampiryzmu. Nawet gdyby znalazł się tam jakiś rumuński lekarz, zanim spaliliśmy całe to miejsce, wydawałoby się „oczywiste”, że te dzieci cierpiały na jakąś postać złośliwej anemii. Złośliwej? To nie jest właściwe słowo. A te dzieciaki... mój Boże, te biedne dzieciaki! Widzimy tutaj, jak na dłoni, działanie nikczemnej inteligencji Malinariego. Nie pozostawił przy życiu nikogo, kto mógłby o tym opowiedzieć, kto mógłby ostrzec świat o tym, co się tam naprawdę wydarzyło. Ale po... po tym, jak wybadał Zek, z pewnością zrozumiał, że my - Wydział E - nie popuścimy. Sądzę więc, że Ma- linari dokładnie wiedział o naszym świecie i jego mieszkańcach. Uważam, że wydobył to z generała Michaiła Suworowa i jego korpusu ekspedycyjnego na długo przed tym, jak zdecydował się tutaj przybyć, a następnie potwierdził dzięki zeznaniom biednej Zek i Bruce’a Trenniera w Schronieniu. Najpierw dowiedział się od Su- 17 DTP by SHADE
worowa, że ludzie z tego świata nie wierzą w istnienie wampirów, że wampiry są uważane za mit zrodzony z ignorancji i dawnych zabobonów. Ale choć jest to w zasadzie prawdą, dowiedział się też od Zek, że niektórzy ludzie znają większość faktów ma ten temat, co oczywiście czyniło z Wydziału E i pracujących tam esperów jego śmiertelnych wrogów. Jeśli to możliwe, spójrzmy na to teraz z jego punktu widzenia. Gdyby Malinari i pozostali zaczęli wam- piryzować Wszystkich ludzi, z którymi by się zetknęli, jak długo by trwało, zanim my, którzy znamy prawdę, przerwalibyśmy milczenie? I ile czasu by upłynęło, zanim cała ludzkość zaczęłaby stawiać im opór? Malinari, Szwart i Vavara - to Wampyry! Ale jest ich tylko troje. Troje przeciw nam wszystkim. I muszą się jeszcze tyle nauczyć o Ziemi i jej mieszkańcach, o zaludniających ją rozmaitych rasach, o tym tak odmiennym świecie, który chcieliby podbić. Zek, moja Zek, stanowiła prawdziwy klucz. Była potężną mentalistką, telepatką, która znała innych, dysponujących jeszcze większymi zdolnościami. Znała Wydział E i znała inne wampiry przed Malinarim. I wciąż się zastanawiam, czy kiedy przeniknął do jej umysłu, zobaczył w nim Harry’ego Keogha. Może Nekro- skop mignął mu w jej wspomnieniach? Pomyślcie tylko, jak by mu to dało do myślenia: uciekł przed jednym z Krainy Gwiazd, aby się przekonać, że tutaj jest jeszcze jeden podobnego rodzaju! Musi więc postępować w tym świecie wyjątkowo ostrożnie, wiedząc, że może ściągnąć na siebie metafizyczne moce, co najmniej tak samo potężne, a może jeszcze potężniejsze niż on sam... Wszystko to są oczywiście tylko przypuszczenia, domysły, ale nasze doświadczenia pokazały, że jeste- śmy bliscy prawdy. Malinari i pozostali trzymają się w cieniu, przygotowując się do... do czegoś. Przewidziane przez komputery 2,5 roku minęło, a teraz już 3 lata... i gdyby nie te ślady mentalnego smogu, można by sądzić, że nic się nie dzieje. Więc co naprawdę się dzieje i co oni knują? W Australii natknęliśmy się na szereg tropów. Ale przede wszystkim na dowód, który był jak cios pię- ścią między oczy: Malinari nie ukrywał się w zrujnowanym zamku w Karpatach! Był tam, gdzie mogliśmy się go najmniej spodziewać. A to nasuwa pytanie, gdzie są pozostali, Vavara i Szwart? Czy także przebywają w miejscu, które nie przyszłoby nam do głowy? OK, wiem, co myślicie: ważne jest nie tyle, co robią, ile gdzie to się odbywa. Ale odpowiedź na oba te pytania może kryć się w tym, co znaleźliśmy pod Xanadu. Liz i Jake Cutter odnaleźli północny ogród, rodzaj hodowli grzybów, lęgowisko wampirów. I chociaż nikt poza nimi nie widział tego miejsca, Jake wyraził opi- nię, że Malinari „umieścił” tam swego porucznika z Krainy Gwiazd, aby dać początek nowym wampirom; był prawdopodobnie jedynym ze świty Malinariego, który był odpowiednio „dojrzały” (albo przegniły), aby wy- tworzyć zarodniki. Według Jake’a i Liz pieczara, w której znaleźli to okropieństwo, była wypełniona ową grzyb- nią. Co gorsza, nasz łącznik na pustyni Gibsona - człowiek nazwiskiem Peter Miller, który z jakichś szalonych powodów uciekł - także tam trafił. Został zwampiryzowany i... i coś mu uczyniono. Uległ metamorfozie, został obrócony w substancję odżywczą dla czarnych grzybów, wytwarzających zarodniki wampirów. Cała ta okrop- na, gnijąca masa żywiła się sokami wysysanymi z jego ciała, czy raczej z tego, co z niego pozostało. Fu! - Trask cały zadygotał. - Tak czy owak Jake spalił całe to miejsce i wszystko, co się tam znajdowało... Ale rzecz w tym, że Xanadu było w dosłownym sensie lęgowiskiem. A jeśli Malinari zebrał te zarodniki i wpuścił je do układu wentylacyjnego kasyna? Wówczas choroba legionistów nie miałaby żadnej szansy! Nie możemy tak po prostu o tym zapomnieć, ponieważ mogę mieć rację. A Xanadu nie było jedynym miejscem w Australii, w którym „Umysł” przebywał. Zresztą jest to zadanie dla członków następnej grupy, która uda się do Australii, więc może jednak nie są takimi szczęśliwcami. Kryjówki Malinariego mogły być czymś więcej niż tylko miejscami, w których można się ukryć. W istocie nie mamy pojęcia, co mogło zostać schowane w owej starej kopalni na pustyni Gibsona, rozwijając się i czekając, aż nadejdzie odpowiedni czas. Musimy więc dostać się tam znowu. A jeśli chodzi o grupę, która pojedzie na wyspę Jethra Manchestera, spaliliśmy to, co znajdowa- ło się na powierzchni, ale któż może wiedzieć, co mogło - wciąż może - być pod spodem? Załóżmy na chwilę, że trzy Wielkie Wampiry zamierzały rozsiać owe zarodniki na całym świecie. OK, opóźniliśmy więc ten plan w wypadku jednego z nich, ale co z pozostałymi dwoma? Dlatego teraz, po trzech latach spokoju, sytuacja nagle stała się krytyczna. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, a teraz przekazuję tę informację wam! A jeśli mi nie wierzycie, spójrzcie na moje włosy! Tym razem w jego głosie nie było ani krzty wesołości. - Och wiem, jak ciężko wszyscy pracowaliście - ciągnął - wykorzystując wszelkie sposoby, aby wytropić te istoty. Poświęcaliśmy temu każdą wolną chwilę, często zaniedbując inne zadania. Kiedy więc mówię o trzech latach spokoju, tonie po to, aby umniejszyć czyjeś zasługi, lecz aby podkreślić własną frustrację. Ale teraz to 18 DTP by SHADE
już coś więcej niż frustracja i znacznie więcej niż zwykła obawa o losy świata. Teraz niepokoję się także - i to bardzo - o was, o siebie, o nas wszystkich. Dlaczego? Wróćmy do punktu wyjścia. Malinari wie o nas. Wie już na pewno, że szukamy go przez cały czas i że nie mamy zamiaru odpuścić. A jeśli jest w kontakcie z innymi, oni także o tym wiedzą. Ale jeżeli czytaliście raporty sprzed trzydziestu lat dotyczące sprawy Juliana Bodescu - jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, proponuję, abyście zrobili to teraz - wiecie, co to oznacza. Być może odtąd Wampyry nie będą już siedzieć z założonymi rękami, czekając, aż je znajdziemy, ale to one znajdą nas! Już prawie skończyłem. Chcę, abyście poczynając od tej chwili, wkładali jeszcze więcej wysiłku w to, co robicie. Abyście codziennie odbywali narady, spędzali więcej czasu przy waszych przyrządach i intensyw- niej pracowali głowami. Wykorzystujcie w pełni wasze zabawki i wasze mentalne umiejętności. Musimy znów odnaleźć Malinariego, a także Vavare i Szwarta, i to szybko, zanim one odnajdą nas. Pamiętajcie bowiem, że wyliczone przez komputery trzy lata już minęły! I jeszcze jedno. Musicie wszyscy być jeszcze bardziej czujni. Nie ze względu na mnie, ale ze względu na siebie samych. Zwłaszcza w środku nocy... Kiedy esperzy jeden za drugim wyszli na korytarz i udali się do swoich pokojów, a technicy wrócili do ekranów i komputerów, stojący w drzwiach Trask zatrzymał swoich zastępców, lana Goodly’ego i Davida Chunga. - Chodźcie porozmawiać u mnie w gabinecie. Kiedy się tam znaleźli, Trask rzekł: - Od kiedy wróciliśmy, zostawiłem was w spokoju. Żadnych obowiązków i żadnych nacisków. Powód jest prosty: spośród moich ludzi wy dwaj macie i tak mnóstwo spraw na głowie. David, chociaż mam dwóch innych lokalizatorów i lepszym z nich jest Bernie Fletcher - z całym szacunkiem, jednak nie dorastają ci do pięt. Ian, pozostali prekognici są nimi tylko z nazwy. Opierają się głównie na przeczuciach i ich przypuszczenia na ogół są trafne. Ale ponieważ mamy do tego celu maszyny, ich jedyną zaletą jest to, że nie trzeba ich programo- wać. Więc najważniejsza jest wasza dwójka. Telepatów nam nie brakuje; wydaje mi się, że Liz Merrick robi duże postępy i to mimo tych nagłych komplikacji z Jakiem Cutterem, na które... - Na które nie dajesz się nabrać? - pytająco uniósł brwi Ian Goodly, wysoki i chudy jak szkielet, przypo- minający bezrobotnego przedsiębiorcę pogrzebowego. Trask pokręcił głową. - Nie. Czytam w Liz jak w otwartej księdze, widzę także spojrzenia, jakie rzuca w stronę Jake’a. Sądzi, że on gra na zwłokę i stara się o niej nie myśleć. A jeśli chodzi o Jake’a, już w ogóle nie jestem w stanie go odczytać! Więc jest tak, jak podejrzewałem: nie zamierza nam ułatwić zadania. A dla Liz jest to wyjątkowo trudne, bo myślę, że się w nim zadurzyła. - Zadurzyła? - Goodly uniósł brwi jeszcze wyżej. - Teraz naprawdę zaczynasz gadać jak staruszek! „Po- doba jej się”, byłoby bardziej na czasie. Albo po prostu: „Chciałaby pójść z nim do łóżka”. Dobry Boże! - Jak chcesz - powiedział Trask, wzruszając ramionami. - Ale on zostanie z nami - oświadczył Goodly z tą spokojną pewnością siebie, którą Trask znał tak do- brze. - Widziałeś to? - Widzę wiele, jeśli chodzi o przyszłość Jake’a. Niewiele szczegółów, nic określonego, ale tam jest. - Z nami czy idzie własną drogą? - Nie potrafię powiedzieć. Może jedno i drugie. - Ha! - mruknął Trask i odetchnął głęboko, po czym podjął: - W każdym razie, tak jak mówiłem, je- steście tutaj najważniejsi i do was należy motywowanie i pobudzanie do działania pozostałych, a jednocześnie musicie wykonywać własne zadania, najlepiej jak potraficie. Wiem, że nie jest wam łatwo pracować pod presją. Wasze zdolności są innego rodzaju. Można powiedzieć, że same są sobie panem. - Właśnie - powiedział Chung. - A jeśli chodzi o Jake’a Cuttera, moje zdolności nigdy nie funkcjonowały lepiej. Wszystko, co kiedyś należało do Harry’ego Keogha - takie przedmioty, jak stara szczotka do włosów - ożywa, gdy Jake znajdzie się w pobliżu. Więc może nam wmawiać, że stracił to czy tamto, aleja wiem lepiej. Cokolwiek przejął od Harry’ego, ma tego mnóstwo! Trask popatrzył na Chunga - chiński cockney, dobiegający pięćdziesiątki, drobnej postury, ale jako lo- kalizator posiadający fantastyczne zdolności - i kiwnął głową. - Tak, zgodziliśmy się co do tego... w Australii widzieliśmy, jak to działa... gdyby nie on, wszyscy byli- byśmy martwi! Ale mieć coś i chcieć to zbadać czy wykorzystać - dla: nas czy dla świata - to zupełnie różne 19 DTP by SHADE
rzeczy... Tak czy owak, dość na temat Jake’a. Kiedy skończymy, porozmawiam z nim i z Liz i zobaczę, czy zdo- łam stwierdzić, w co on gra. - Trask usiadł za biurkiem i ciągnął dalej: - A tymczasem powiedzcie mi, jak wasze sprawy. Wróciliśmy już ponad tydzień temu, a jeszcze nie pisnęliście ani słowa. David, co z tą rękawicą bojową Wampyrów, którą nasz australijski major znalazł w podziemiach Xanadu? Mogła należeć tylko do Malinariego albo ewentualnie do porucznika, którego użył jako nawozu. Wiesz coś na ten temat? Cokolwiek? Chung pokręcił głową. - Na razie nic - powiedział. - Wygląda na to, że Malinari gdzieś się ukrył. To zresztą nic dziwnego. Ukry- wał się przez trzy lata, nie pozostawiwszy najmniejszego śladu. Pilnuje siei tak bardzo, że nigdy nie zostawia mentalnego smogu. I pamiętaj, że to nie on się zdradził. Zawiodło go gniazdo Trenniera na pustyni Gibsona. Nawet w Xanadu musiałem być bardzo blisko, żeby go zlokalizować! Gdyby nie Jethro Manchester i inni z grupy Koziorożca, do dziś byśmy go nie znaleźli. Więc sądzę, że kiedy go dorwiemy, zawiodą go jego słudzy, a nie on sam. I to samo dotyczy pozostałych. Trask zacisnął wargi i warknął: - Trzymajmy się tego. Przygotujemy ci osobny pokój, z dala od pokoju operacyjnego, i zapewnimy więk- szy spokój. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możesz tam spać, a rękawica bojowa razem z tobą! Ale musimy mieć jakieś wyniki... Obrócił się do Goodly’ego. - Ian, jak się przedstawia przyszłość? Kiedy prekognita przemówił, wyraz jego twarzy był jak zwykle pełen smutku. - Zawsze mam takie same kłopoty. Przyszłość jest diabelnie pokrętna. A im bardziej się staram, tym mniej widzę. Znacie to stare powiedzenie: śpiesz się powoli. No więc tak to właśnie jest. Jak wtedy, gdy dostaje- cie łamigłówkę, mieszaninę geometrycznych klocków, które ułożone we właściwy sposób dokładnie wypełnia- ją pudełko. Jeśli nikt was nie popędza, możecie ją ułożyć. Ale jeśli tylko pojawią się ograniczenia czasowe, nagle macie dwie lewe ręce, a kawałki łamigłówki zaczynają latać we wszystkie strony. Może ty mnie nie naciskałeś, Ben, ale robiłem to ja sam. A przyszłość bardzo tego nie lubi. - Nic nie widziałeś? - Trask był wyraźnie zawiedziony. Ale prekognita, zagryzając wargi, powiedział: - Widziałem... coś. Migawkowe obrazy, przebłyski - zresztą nazwij to, jak chcesz - ale nie nazywałbym tego przyszłością. Jestem równie podatny na déjà vu i paramnezję jak wszyscy inni, a to mogło być właśnie to. Nie były to wyraźne sceny, od których ugięły się pode mną nogi, które nie mogły być niczym innym jak zda- rzeniami z przyszłości, zazwyczaj niebezpiecznej. Więc naturalnie nie chcę nikogo posyłać w pościg za jakimiś nieokreślonymi cieniami. Zwłaszcza gdy możemy potrzebować całej załogi, jaką dysponujemy... a poza tym i tak nie wiem, gdzie właściwie miałbym tego kogoś posłać. - Może lepiej wyjaśnij, co masz na myśli - powiedział Trask. - Co dokładnie widziałeś? W końcu coś jest lepsze niż nic. - Niekoniecznie - westchnął Goodly. - Ale skoro nalegasz... Widziałem - nie wiem - jakieś kształty, po- stacie. Odziane w czarne szaty i unoszące się na wodzie. I widziałem, jak coś tonie, pogrąża się coraz głębiej i głębiej w wodnych odmętach. Widziałem... labirynt tuneli i jam, przypominających gigantyczne dziury wydrą- żone przez robaki, wypełnione jakimś okropieństwem... okropnym śluzem, przewalającym się w kosmicznej zatoce. Widziałem oczy, wpatrzone we mnie spod półprzymkniętych powiek, i dziwny cień, który z każdą chwilą był coraz bliżej... Prekognita zamilkł. Mimowolnie zadrżał i zamrugał oczami, które przez chwilę wydawały się nieobec- ne, a kiedy znów spojrzał na Traska, powiedział: - To wszystko. To właśnie widziałem... Ale Trask był wciąż pod wrażeniem słów tamtego, więc i on musiał się otrząsnąć, zanim się odezwał. - I ty to nazywasz niczym? - Niczym, bo nic z tym nie możemy zrobić - odparł precognita. - Chcę powiedzieć, że to nie ma żadnego zastosowania. - Ale nie jest niczym - powiedział Trask. - Chcę, abyś to spisał. I odtąd ty i David - możecie jeszcze ścią- gnąć jednego z naszych telepatów, tylko nie Liz - będziecie pracować razem. W specjalnym pokoju. A jeśli to wszystko, zwłaszcza te oczy albo ten cień, jeśli znajdą się jeszcze bliżej, może zobaczycie je znacznie wyraźniej. - Jeszcze bliżej? - Goodly wydawał się jeszcze bardziej wychudły niż zwykle. - Jeśli te obrazy rzeczywi- ście pochodzą z przyszłości, to jedno jest pewne. Widzisz, przyszłość nigdy nie tkwi nieruchomo, ale zbliża się z każdą chwilą... 20 DTP by SHADE
Kiedy Trask znów znalazł się sam, połączył się z oficerem dyżurnym i zapytał: - Paul, gdzie jest Lardis Lidesci? Nie widziałem go na mojej pogadance. - Przypuszczalnie jest tam, gdzie go wysłałeś tydzień temu - odparł Paul Garvey. - W hotelu na dole, w towarzystwie swojej żony. Albo może poszli do parku. Brakuje im dzikiej przyrody. Kiedy tego ranka zmieni- łem oficera, który pełnił; dyżur w ciągu nocy, Lardis siedział na biurku. Powiedział, że chce wrócić do pracy, jakiejkolwiek pracy! Mówi, że zwariuje, jeśli nie będzie miał nic do roboty. - A co z tym uderzeniem w głowę, które zawdzięcza temu maniakowi, Peterowi Millerowi? Poza tym kiedy leciał do domu, dopadła go jakaś infekcja. - Infekcja właśnie ustąpiła. Parę zastrzyków penicyliny i było po wszystkim. Lardis ma szczęście, że to nie było nic gorszego. Są tutaj choroby, o jakich nigdy nie słyszeli w Krainie Słońca. - To prawda - przyznał Trask. - Ale mają tam taką, która jest gorsza od wszystkich naszych razem wzię- tych! W kazi dym razie poślij kogoś, aby go odnalazł, dobrze? Nigdy niej miałem czasu, żeby go zapytać o tę robotę w Grecji. Poza tym skontaktuj się z Liz Merrick i Jakiem Cutterem i powiedz im, żeby do mnie przyszli. Dzięki... Kiedy w jakąś minutę później Liz zapukała do jego drzwi, była sama. - Gdzie jest Jake? - spytał Trask, kiedy usiadła. Liz dostała zadanie polegające na tym, aby miała oko na Jake’a. Jake miał swój pokój w Centrali, ale nie wiedział, że Liz miała pokój tuż obok, z dostępem do jego kwatery od strony swego małego gabinetu. Rozkazy, jakie otrzymała, były proste: miała podsłuchiwać sny Jake’a. Powinna była to robić, od kiedy wrócili z Australii, i meldować Traskowi o wynikach. Trask wiedział, że było to wbrew kodeksowi obowiązującemu w Wydziale E, ale tym razem czuł się do tego zmuszony. Było niezmiernie ważne, aby stwierdzić, co - czy też kto (przypusz- czalnie Harry Keogh) - buszuje w umyśle Jake’a. Jednak jak dotąd Liz nie poinformowała go o niczym. Podobnie w ciągu dnia ona i Jake mieli pracować razem, doskonaląc swe umiejętności telepatyczne i działając jako zespół. Ale Trask przypomniał sobie owo spojrzenie, jakie Liz rzuciła Jake’owi w pokoju opera- cyjnym; mówiło ono wyraźnie, że jest skonsternowana i może nawet trochę urażona. Wskutek niemożności dotarcia do jego umysłu? Trask w to nie wierzył. Nie, znacznie bardziej prawdopodobne było, że wynikało to z jego uporu. Niech go diabli! - pomyślał, czując, jak znowu ogarnia go frustracja. - Powiedział, że umówił się na spotkanie w parku z Lardisem Lidescim i Lissą - odpowiedziała Liz. - Lardis mówił, że chce odwiedzić British Museum. Jake zaofiarował się, że go oprowadzi. Faktycznie myślę, że Jake z radością wyrwał się na parę godzin z Centrali. Mam wrażenie, że czuje się tutaj, jakby był na uboczu. Wydaje się, że nie potrafi się przystosować. - Co takiego? - Trask zerwał się na równe nogi. - Nie potrafi się przystosować? Przecież nie robi nic, aby to osiągnąć! Co się tutaj dzieje, Liz? W Australii wydawało się, że wszystko układa się jak należy, a teraz? Czy jest rzeczywiście takim marudnym dzieckiem? Nie mów mi, że się mylę. I nie próbuj go kryć, widziałem spojrzenie, jakie mu rzuciłaś w pokoju ope- racyjnym. Blokuje cię, prawda? Jego gniew nie był nieoczekiwany, ale wybuchnął tak gwałtownie, że ją to zaskoczyło. - Ja... ja chciałam powiedzieć... - Wiedziałaś, że odwołałem psy gończe? - Trask walnął pięścią w biurko. - Jake jest poszukiwany we Włoszech za morderstwo, we Francji chcą go przesłuchać, jednak dzięki kontaktom w Interpolu udało mi się tymczasowo zawiesić te działania. Ten jego bandzior może patrzeć na ciebie z pierwszych stron wszystkich gazet w Europie, ale blokada jest tak szczelna, że nie dostanie nawet pół kolumny na szóstej stronie Daily Sport. To właśnie dla niego uczyniłem i prawdopodobnie w ten sposób zaszkodziłem własnej reputacji. Ale Jake Cutter nie może wychylić nosa poza ten budynek, bo zostanie aresztowany, a on okazuje mi wdzięczność, umawiając się z Lardisem i Lissą na zwiedzanie British Museum? Po prostu nie mogę w to uwierzyć! A poza tym kto, u diabła, pozwolił mu na opuszczenie Centrali? Liz otworzyła i zamknęła usta, ale nie powiedziała nic, a Trask z powrotem opadł na krzesło i posłał jej groźne spojrzenie zza biurka. - No więc? - warknął. W końcu zdołała przemówić, choć wiedziała, że to, co powie, prawdopodobnie znowu wyprowadzi go z równowagi. - Ma pewne sprawy do załatwienia... ma kłopoty... coś go niepokoi... to wszystko, co wiem. - I zamilkła, 21 DTP by SHADE
zagryzając wargi. Ale Trask był już znacznie spokojniejszy. I chłodniejszy. - Nie, to nie wszystko, co wiesz - powiedział. - Bo nawet jeśli moje zdolności już nie działają w wypad- ku Jake’a, z tobą jest inaczej. I nie oskarżaj mnie, że cię szpieguję, ponieważ wiesz, że nie jestem w stanie tego kontrolować, to po prostu jest i tyle. Jak dodatkowy zmysł. Jeśli mnie ukłujesz szpilką, poczuję ból, a jeśli mi skłamiesz, od razu to poznam, co tobie z kolei sprawi ból. Ostatnio się zmieniłaś, Liz, i nie jest to zmiana na lepsze. OK, więc nazywasz to niewinnym kłamstwem, tak? Ale mimo to jest to kłamstwo. A mnie interesuje tylko prawda. Trask usiadł wygodnie, wziął głęboki oddech i dokończył: - Więc powiedz mi, proszę, czy Jake cię blokuje? Liz znowu zagryzła wargi i powiedziała: - Tak, myślę, że tak. Myślę, że gdyby mi pozwolił, mogłabym łatwo odczytać jego myśli. Myślę też - w istocie wiem - że mogłabym przesyłać mu wiadomości. Spójrzmy prawdzie w oczy, robiłam to w Australii, a wtedy odległość między nami wynosiła ponad trzysta mil! - To odbywało się pod presją - powiedział. - Byłaś w stresie i to była twoja ostatnia szansa, telepatyczne wołanie o pomoc. Ale jak by nie było, byliście od siebie oddaleni o trzysta mil! I on cię usłyszał i „przybył”. A potem kilka skoków do środka i na zewnątrz kopuły Malinariego w ostatnich sekundach przed eksplozją. I na koniec powrót koleją jednotorową - był nas cały wagon! - do Brisbane. A teraz... teraz nie możesz do niego dotrzeć, kiedy siedzi po drugiej stronie biurka? - Wiem - znowu zagryzła wargi. - On nie potrafi zapamiętać liczb. - Liczb? - Trask przez chwilę nie mógł się połapać, o co chodzi, ale potem sobie przypomniał. - Wzór Harry’ego? Dla Kontinuum? Liz przytaknęła. - W snach tylko to go pochłania. To jak powracający koszmar, jak wpatrywanie się w ekran komputera, na którym pojawiają się kolejne liczby, ułamki, równania algebraiczne i tajemnicze symbole matematyczne, a wszystko to przesuwa się i przeobraża na ekranie jego umysłu, podczas gdy on szuka tego jednego, najważniej- szego wzoru. Ale nigdy nie może go znaleźć... - I tylko to wypełnia jego sny? - Nie - Liz potrząsnęła głową. - Czasami śni o tej rosyjskiej dziewczynie, o jej martwej twarzy, która patrzy na niego z okna samochodu tonącego w czarnej wodzie, a czasami... śni o mnie. Trask wzruszył ramionami (miał nadzieję, że nie wyglądało to lekceważąco). - Ee, podobasz mu się, prawda? - Nie - odparła Liz, jakby z uczuciem żalu. - Odpycha mnie, jakbym się wtrącała nieproszona. Odrzuca wszystko i będzie tak czynił, dopóki nie rozwiąże własnych problemów. - Castellano i mafia - kwaśno powiedział Trask. - To jeden z nich. - A pozostałe? - Tylko jeden, jak sądzę. Ale nie wiem, na czym polega. Jednak wiem, że jest sfrustrowany i mogłoby pomóc... - A kto nie jest sfrustrowany? - przerwał Trask, znów się gorączkując. Ale zabrnąwszy tak daleko, Liz nie miała zamiaru dać się zbić z tropu. - ...Mogłoby pomóc, gdyby wiedział wszystko i miał dostęp do akt Keogha, albo jeszcze lepiej, gdybyś osobiście powiedział mu wszystko, co wiesz, na temat jego... jego stanu. Trask milczał przez długą chwilę, po czym powiedział: - To o to chodzi? - Tak. - I tym razem to była prawda. W każdym razie na dziewięćdziesiąt procent. Jeśli chodzi o pozo- stałe dziesięć procent, miało to charakter bardzo osobisty, zwłaszcza dlatego, że ona sama była w jego snach. Po chwili Trask westchnął i powiedział: - Liz, naprawdę bardzo mi przykro, że na ciebie naskoczyłem. W końcu nie jesteś aniołem stróżem Jake- ’a. To nie twoja wina, że ma te problemy. W pewnym sensie to także nie jego wina. Ale wierz mi, robię, co mogę, aby rozwiązać jego problemy, i tylko chciałbym, żeby on wreszcie zaczął współpracować. To jest bardzo ważne. - Wiem - powiedziała, wstając z miejsca. - OK - kiwnął głową - możesz iść. Jeżeli go zobaczysz przede mną, powiedz mu, proszę, że chcę z nim porozmawiać. - Dobrze - powiedziała, ale w drzwiach odwróciła się i obejrzała. I znowu zagryzła wargi. - Ben...? 22 DTP by SHADE
- Tak? - Popatrzył na nią. Więc o co jeszcze chodziło? Może o te dziesięć procent? - Nie jestem... nie jestem tego pewna - powiedziała. - Ale kiedy śpi i jestem w jego umyśle, mam takie dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Czuję - nie wiem - spojrzenie oczu, wpatrzonych we mnie spod pół- przymkniętych powiek. Dziwny obraz, który znika, gdy próbuję go dosięgnąć. Oczy, patrzące spod półprzymkniętych powiek? Znowu? Trask pamiętał, co powiedział Goodly. Ale to musiało być co innego. - Harry Keogh? - spróbował. Dla niego wydawało się to zupełnie oczywiste: Jake’owi towarzyszył jakiś fragment byłego Nekroskopa. - Nie - powiedziała Liz. - Nie sądzę, że to Harry. Wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale ci, którzy go znali, niezmiennie wspominali promieniujące z niego ciepło. A tamto spojrzenie wcale nie było ciepłe. Prze- ciwnie: było bardzo zimne. - Może to druga strona Jake’a - powiedział Trask. - Ciemna strona. Ta, która płonie żądzą zemsty. Wydawała się uspokojona. - Myślisz, że to możliwe? - Nie jestem psychologiem - odparł - ale wiem, że mamy różne poziomy świadomości i nawet gdy nie śpimy, nie zawsze mówimy, co naprawdę myślimy. Ja sam nie zawsze myślę to, co mówię, co nawiasem mó- wiąc, bardzo przypomina przeprosiny! Więc może te oczy są „odzwierciedleniem” jednego z poziomów Jake’a, wyczuwając obecność intruza. - Zapewne masz rację - powiedziała. - Ponieważ zdarza się to zazwyczaj wtedy, gdy podnosi osłony, a ja zostaję „wypchnięta”. - A teraz zostaw mnie samego - powiedział Trask i udało mu się nawet uśmiechnąć. - Jestem bardzo zajęty. Ale trzymaj się tego, Liz, trzymaj się tego. I następnym razem niczego nie trzymaj w tajemnicy. Mogłabyś mi powiedzieć to wszystko, unikając niepotrzebnych męczarni. - Tylko że nie miałam właściwie nic do powiedzenia - odparła. - Nic naprawdę ważnego. - Nawet drobiazgi mogą być ważne - znów zmusił się do uśmiechu. - Byłabyś zaskoczona. Ale w chwilę później, jak tylko zamknęły się za nią drzwi, uśmiech znikł z jego twarzy. Ktoś inny w umyśle Jake’a? Ktoś inny niż Harry? Może jakiś zmarły? Ogromna Większość? Ale jeśli tak, to dlaczego patrzą spod półprzymkniętych powiek? Ponieważ Liz była intruzem, a tylko Nekroskop, Jake Cutter, był kimś, komu można powierzyć sekrety zmarłych? Ha! Gdyby można mu było ufać. Ale w tej chwili Trask mu nie zaufa, dopóki nim nie potrząśnie. Co takiego ukrywał Jake, że musiał oszukiwać, udając, że nic w nim nie ma? To było zaskakujące, tajemnica kryjąca kolejną tajemnicę. A Trask miał już tych tajemnic pod dostat- kiem... III Obrazy z teraźniejszości W Londynie była godzina piętnasta, ale 1400 mil na wschód była już piąta po południu i mała grecka wysepka Krassos na Morzu Egejskim budziła się ze sjesty; było piekielnie gorąco. Ostatnim razem było tak sucho po poprzednim El Nino, w lecie 1998 roku. Wtedy całą Grecję pustoszyły pożary i podobnie było na Fili- pinach, w Meksyku, na Florydzie i w południowo-zachodniej Australii. Grecy i wszyscy inni dobrze pamiętali to doświadczenie. I teraz w każdej wiosce i na każdej plaży widniały napisy ostrzegawcze w czterech językach, ale poza rodowitymi Grekami, wydawało się, że wszyscy inni piszą równie źle jak Anglicy. NO FIRES! NOBARBEKU! SMOKERS: PLEASE EXTINGUISH CIGARETE BEFORE YOU THROWING AWAY! Jednak wszyscy rozumieli, o co chodzi, a przypaleni na słońcu angielscy turyści mieli kolejny powód, aby chichotać (już nie tylko z powodu tłumaczeń rachunków w tawernach). Z drugiej strony w greckich gazetach pojawiła się informacja, z której nikt się nie śmiał... zwłaszcza Wydział Turystyki Greckich Wysp w Atenach. W pobliżu miejscowości Limari zostało wyrzucone na brzeg ciało kobiety. Jak dotąd nie mówiono o morderstwie, ponieważ okoliczności jej śmierci były okryte tajemnicą, a tożsamość pozostawała nieznana. Okoliczności, w jakich ją znaleziono (stan ciała, które spoczywało w morzu przez siedem do dziesięciu dni), nie dostarczyły żadnych wskazówek co do przyczyny jej śmierci. Ale było sze- 23 DTP by SHADE
reg nieprawidłowości, które zdawały się sugerować nikczemne zamiary: fakt, że brakowało większej części jej twarzy, w tym górnych zębów i całej kości szczękowej. Było więc pewne, że nie uda się jej zidentyfikować za pomocą badania dentystycznego. Oczywiście, kiedy leżała w wodzie, mogła zostać uderzona przez śrubę napędową łodzi, ale w jaki sposób znalazła się w wodzie? Pływała? Nago? Co prawda na wyspach były plaże nudystów, ale nie na Krassos. Pozostała część jej ciała także była uszkodzona; nie miała sutków (prawdopodobnie odgryzły je kraby lub ryby), brakowało oczu, a jej uszy zostały oderwane - przypadkowo albo celowo. Ale najdziwniejsze było to, że nie zgłoszono żadnego zaginięcia. Detektyw Manolis Papastamos, ekspert w dziedzinie życia, tradycji i legend greckich wysp, przybył pro- mem z Kavali, w odpowiedzi na prośbę o pomoc wysłaną przez policję, która składała się z jednego grubego sierżanta i czterech niedoświadczonych wieśniaków. Śledztwo w tego rodzaju sprawie wykraczało poza zakres ich obowiązków na wyspie, której obwód liczył niecałe sześćdziesiąt mil, a której głównym przemysłem była turystyka. Jednak od ponad piętnastu lat turystyka szła coraz gorzej, a w czasie gdy drachma była bardzo słaba, takie wydarzenie stanowiło wyjątkowo złą reklamę. Ciało spoczywało w chłodni od dwudziestu czterech godzin, gdy Papastamos i Eleni Barbouris, patolog sądowy, która przybyła wraz z nim z Kavali, zobaczyli je przykryte sztywnym od mrozu białym prześcieradłem, w pokoju od tyłu na posterunku policji w Limari. Manolis Papastamos był drobny i szczupły, ale robił wrażenie człowieka obdarzonego wielką wewnętrz- ną siłą. Żylasty, opalony, z czarnymi kręconymi włosami, był bardzo grecki z jednym tylko wyjątkiem: poza żarliwym umiłowaniem ojczyzny, miał szybki refleks i równie szybko się poruszał. Krótko mówiąc, nie było w nim cienia opieszałości, a umysł miał dociekliwy aż do przesady. Miał powyżej pięćdziesiątki i wyglądał bar- dzo elegancko w ciemnografitowym lekkim garniturze, białej koszuli rozpiętej pod szyją i popielatych butach. Pomimo zmarszczek przecinających jego ogorzałą twarz wciąż był przystojny w klasyczny sposób: miał prosty nos, wysokie czoło, płaskie policzki i zaokrąglony podbródek z małym dołkiem. Dwadzieścia parę lat temu był pełen zapału - a także ouzo i metaksy! - ale wówczas wydarzyło się coś, co go odmieniło, co wywróciło jego życie do góry nogami. Teraz był o wiele poważniejszy, znacznie bardziej staranny i wnikliwy. A jego twardzi, praktyczni koledzy w Atenach wiedzieli, co studiuje i co niemal obsesyjnie bada w tych niewielu wolnych chwilach, na jakie pozwalały mu jego obowiązki... no cóż, delikatnie mówiąc, uważali to za wielce osobliwe. - Powinniśmy ją położyć na stole - powiedziała Eleni po zdjęciu prześcieradła. - Nie jest na tyle zimna, abym nie mogła zacząć jej kroić. Faktycznie zimno powinno ograniczyć nieprzyjemny zapach. Widzisz obrzmiały brzuch, wzdęty wskutek długotrwałego zanurzenia w wodzie? Jest wypełniony gazami... Wiedział, co miała na myśli. Jako mały chłopiec w Phaestos na Krecie widział martwego delfina, które- go morze wyrzuciło na brzeg. Wielkie zwierzę, długie na siedem stóp i szerokie na cztery (ponieważ było tak bardzo spuchnięte), trudno było ruszyć z miejsca. Miejscowi strażacy chcieli je spalić, ale myśleli, że jest pełne słonej wody, co utrudniłoby proces palenia. Więc najpierw trzeba było pozbyć się wody. Ale gdy jeden z ludzi przebił brzuch delfina strażackim toporkiem... Zwierzę dosłownie eksplodowało! Z głośnym sykiem dygocące martwe ciało zostało rozdarte, oprysku- jąc wszystkich gapiów, nie wyłączając młodego Manolisa i jego kolegów, ohydną, zgniłą breją! Okropny smród wydawał się utrzymywać wiele dni i jego matka nie była w stanie go zmyć z jego ubrania... - Masz zamiar przeprowadzić sekcję zwłok? - zapytał, cofając się o krok. - Jestem pewna, że widziałeś to już wiele razy - odparła Eleni. - Czy ludzie w Atenach także nie umierają czasami w dziwnych okolicznościach? - Ona leżała w wodzie - powiedział Manolis i zmarszczył nos. - Gazy? Obejdę się bez gazów. Eleni była mniej więcej w tym samym wieku co on, ale czas i praca, jaką wykonywała, nie były dla niej łaskawe. Miała siwiejące włosy i ciało wyschnięte na wiór. Była drobną, bladą kobietą, ale wciąż bardzo sprawną, Manolis nie miał co do tego wątpliwości. Ponadto podejrzewał, że naprawdę nie była taka zimna czy bezduszna, za jaką chciała uchodzić. - Mam maski z gazy - powiedziała. - Nasączone wodą kolońską, a może ouzo, osłabiają przykry zapach. Ale nie eliminują go całkowicie. - Przechyliwszy głowę na bok, popaczyła na niego w sposób zdradzający lekkie zdziwienie. - Z drugiej strony możesz w ogóle na to nie patrzeć, jeżeli nie masz ochoty. Może masz delikatny żołądek, co? - W jej głosie nie było cienia humoru ani sympatii. Więc może Eleni Barbouris nie udawała i naprawdę była zimna i bezduszna! 24 DTP by SHADE
- Zostanę - powiedział. - Ale najpierw zawołajmy miejscowych chłopców, aby pomogli nam ją pod- nieść... Kiedy policjanci wyszli - a uczynili to nie tracąc czasu - Eleni zabrała się do roboty. Najpierw przepro- wadziła oględziny zewnętrzne zwłok. Nic nie mogła wywnioskować z samej głowy, ale jeśli uszkodzenie uszu i dolnej części twarzy było spowodowane śrubą napędową, nie było śladów żadnych otarć na innych częściach ciała. Szyja była pokaleczona po lewej stronie, gdzie coś wyżłobiło rowek o szerokości pół cala i głębokości ćwierć cala między oderwanym uchem a obojczykiem; mogło to być spowodowane łopatkami śruby, ale Eleni miała co do tego wątpliwości. Poniżej brakującej żuchwy przełyk był zapchany, prawdopodobnie wodorostami, i kobieta tam właśnie zaczęła, przecinając tchawicę i dzieląc ją na dwa płaty powyżej obojczyka. Wewnątrz nacięcia, w górnej części przełyku, tkwiła ciemna masa, która stanowiła wyraźny zator. Eleni dotknęła go dłonią w gumowej rękawiczce i przekonała się, że jest sprężysty i ma gąbczastą strukturę. Nie były to wodorosty i nie była to także część ludzkiego ciała, chyba że jakiś bardzo rozrośnięty nowotwór. Zaintrygowana rozcięła mięśnie piersiowe, po czym użyła piły chirurgicznej, aby oddzielić górną część mostka od żeber. Potem przecięła przełyk do końca, odsłaniając dalszy fragment zatoru. Ale jego część wciąż pozostawała niewidoczna. Manolis obserwował to wszystko, starając się nie zwracać uwagi na smród śmierci i rozkładu, który z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Mając usta zasłonięte gazą nasiąkniętą ouzo, wymamrotał: - Co to jest, u diabła? Szare oczy Eleni, patrzące nań zza groteskowej i dziwnie przerażającej maski, były szeroko otwarte i pełne niepewności. Ale po chwili wzruszyła ramionami i odpowiedziała: - Nie dowiemy się, dopóki tego nie wydostanę. Przedmiot ten, czymkolwiek był, całkowicie zablokował gardło kobiety. Był szaro-niebieski i pofałdowany, przypominając skręconego robaka albo ślimaka. - Wydaje się taki twardy - Eleni stęknęła, wpychając palce głęboko do gardła ofiary - że chyba się nie rozerwie. Może uda mi się go wyciągnąć bez dalszych cięć. - I bez zbędnych ceregieli wyszarpnęła go, unosząc w górę, aby Manolis mógł mu się przyjrzeć. Detektyw cofnął się jeszcze o krok, ale to nic nie dało. Ponieważ nastąpiło to samo co w wypadku owego delfina z Phaestos. Mogło się wydawać, jakby Eleni potrząsnęła butelką szampana i poluzowała korek. Ale to, co wystrze- liło, wcale nie przypominało wina. Z gardła martwej kobiety wydobyła się piana ropy i śluzu, a przez całe ciało przebiegły gwałtowne drgawki, w wyniku których z odbytu wytrysnął strumień żółtych ekskrementów. A mar- twe ciało jakby zwinęło się i opadło. Manolis wykrztusił: - Dobry Boże! - i odwrócił się. - Wrócę, kiedy poczuję się lepiej i... i... - Ale nie zdołał dokończyć. Jeszcze raz otworzył usta i popędził do toalety. Kiedy wymiotował, poczuł coś w rodzaju satysfakcji, słysząc, że w damskiej kabinie obok Eleni robi to samo... - To zdarza się naprawdę rzadko - powiedziała w piętnaście minut później, kiedy wyszła z toalety. - Można się do tego przyzwyczaić. Może spowodował to widok twojej okropnie wykrzywionej twarzy. A może zrobiłam to... na znak solidarności? - Myła wężem białą posadzkę, spłukując nieczystości z policyjnego po- mieszczenia wprost na ulicę. Na zewnątrz, na wyblakłej od słońca ulicy, nie było śladu miejscowych policjantów, tylko szły jakieś dwie zakonnice w zakapturzonych habitach, które okrywały je od stóp do głów. Zatrzymały się na moment, aby zobaczyć, co się dzieje, ale w następnej chwili zakryły twarze chusteczkami, odwróciły się i szybko odeszły. Manolis nie miał im tego za złe. Wciąż blady powiedział: - To miejsce nigdy nie przestanie cuchnąć! - Nie, nie - odparła Eleni. - Silne środki antyseptyczne poradzą z tym sobie w mgnieniu oka. Będzie pachniało tak jak w szpitalu. Manolis pomyślał, że ciało jest teraz zdumiewająco czyste. Eleni wykonała naprawdę dobrą robotę. - Będziesz teraz kontynuowała sekcję? - zapytał. - To nie ma sensu - odparła. - Wezmę tylko próbkę zawartości żołądka, choć jego treść oczywiście uległa rozkładowi. Ale nie przejmuj się. Nie musisz być przy tym obecny. W każdym razie nie zdołam przeprowadzić analizy, dopóki nie wrócę do Aten. Więc proponuję, abyś poszedł na drinka. - Nie - powiedział Manolis - ale później cię zaproszę na drinka. A teraz powiedz mi jeszcze, co zrobiłaś 25 DTP by SHADE