NEKROSKOP XIII
Lumley Brian
Obrońcy
Tłumaczenie: Robert Palusiński
Tytuł oryginału: Necroscope: Avengers
1 DTP by SHADE
NAJEŹDŹCY i PIĘTNO
Streszczenie
Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirów - dwóch wampyrzych lordów oraz jednej lady - pocho-
dzących z obcej planety, przedostał się na Ziemię przez transwymiarowy tunel, którego końcowe ujście stano-
wi Brama w Karpatach. Niedługo po inwazji trójka rozdzieliła się i każde z Wampyrów ruszyło swoją drogą.
Lord Nephram Marinari zniewolił australijskiego miliardera i osiedlił się w kasynie znajdującym się na terenie
luksusowego ośrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich górach Macphersona. Lord Szwart, Wampyr
potrafiący zjednoczyć się z mrokiem, udał się do Londynu, gdzie osiedlił się na terenie zapomnianej „świątyni”,
pamiętającej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Świątynia mieściła siew najgłębszych, niedostępnych podziemiach
miasta. Z kolei Vavara - „piękna” mistrzyni masowej hipnozy - zbezcześciła zakon mniszek, przenikając do ich
ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos.
Wampyry planowały podbić planetę i uczynić z niej wampirzy raj. Plan był prosty: założyły uprawy
śmiercionośnych grzybów. Grzyby hodowane na żywych płynach ustrojowych (zmutowanego DNA) byłych
niewolników i poruczników po osiągnięciu dojrzałości miały uwolnić do atmosfery miriady zarodników, które
dostałyby się do płuc nie przeczuwających niczego ludzi! Wskutek takiej śmiercionośnej inhalacji ludzie stali-
by się żądni krwi i zaczęliby ukrywać się przed słońcem. Naród zacząłby walczyć z narodem, a świat pogrążył-
by się w chaosie. Nikt, a już w najmniejszym stopniu same uzależnione od krwi ofiary, nie wiedziałby, w jaki
sposób walczyć z nieuleczalną chorobą przemieniającą ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawniłyby
swą obecność i objęłyby należną im władzę.
I tak jak za dawnych czasów w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy wyruszyliby w świat,
podbijając i podporządkowując sobie terytoria całego globu zgodnie z prawami stanowionymi przez Wampy-
rów. Malinariemu miała przypaść Australia wraz z przyległymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla
Vavary przeznaczona była Europa i Afryka. Jeżeli chodzi o przerażające metamorficzne monstrum, jakim był
Szwart, to pozornie znajdował się w gorszym położeniu, gdyż miał objąć w posiadanie Wyspy Brytyjskie, Fran-
cję, Hiszpanię oraz pozostałe zachodnie i północne obszary Europy. Dopiero później miał przerzucić siły do
Ameryki, rozsiewając również i tam zarodniki grzybów, co miało zakończyć się ustanowieniem głównej siedzi-
by w Nowym Jorku. Podziemia metropolii pozwalały na dostęp do wszystkich części miasta zarówno w dzień,
jak i nocą. Najwyższe budowle z zamalowanymi i osłoniętymi przed słońcem oknami miały zostać przekształ-
cone w zamczysko Szwarta.
Plany Wampyrów były ambitne i wydawały się łatwe do zrealizowania. Takie były ich marzenia, które
dla niczego nie domyślających się ludzi miały stać się koszmarem. Ale pomimo legendarnej wampirzej prze-
biegłości i wytrwałości troje Wielkich Wampirów nie wzięło pod uwagę siły Wydziału E.
Wydział E, ściśle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o szczególnych uzdolnieniach.
Wielu z agentów pracujących w Wydziale miało już do czynienia z wampirami nie tylko na tym świecie, ale
również w Krainie Gwiazd i w Krainie Słońca. Jedynie Ben Trask, członkowie jego organizacji oraz nieliczni
wtajemniczeni z najwyższych szczebli władzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiając się ogólnoświatowej
paniki, wszelkie wiadomości o ataku Wampyrów utrzymywano w ścisłej tajemnicy.
Po wyśledzeniu obecności Malinariego w Australii Trask wraz z ludźmi z Wydziału polecieli z misją
wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantację grzybów w Xanadu (z pomocą Jake’a Cuttera, młodego
mężczyzny dysponującego nadzwyczajnymi, choć nie w pełni rozpoznanymi i rozwiniętymi zdolnościami),
ale Malinariemu udało się uciec.
Co się tyczy Jake’a Cuttera (patrząc z punktu widzenia dmuchającego na zimne Bena Traska). Jest to
człowiek o raczej wątpliwej przeszłości. Zadarł z międzynarodowym gangiem przemytników i handlarzy nar-
kotyków, ucierpiał poważnie z ich powodu i miał z nimi stare porachunki do wyrównania, w chwili gdy wszedł
w kontakt z Wydziałem E. W rzeczywistości dokonywał systematycznej zemsty, eliminując członków tej or-
ganizacji i ścigając ich szefa. Ci ludzie zgwałcili i zamordowali dziewczynę Jake’a, z którą łączył go krótki, ale
gorący romans. Jake był twórcą wyjątkowo niemiłych okoliczności, w których część oprawców poniosła śmierć
z jego rąk.
Jednak przywódca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawił na Jake’a pułapkę: Jake został
zatrzymany przez włoską policję. Wkrótce po osadzeniu w turyńskim więzieniu Jake odkrył, że Castellano
2 DTP by SHADE
posiada wpływy również i w tym środowisku. Śmierć zbliżała się wielkimi krokami.
Podczas ucieczki (zaaranżowanej przez Castellana), kiedy było niemal pewne, że Jake musi zginąć od
kul strażników, zdarzyło się coś dziwnego i cudownego zarazem była to pierwsza oznaka przyszłych możliwo-
ści oraz początek zachodzącej w nim zmiany.
Coś - co uznał za rykoszetującą kulę, błysk złotego ognia - trafiło go w czoło. Ale zamiast paść trupem
Jake wpadł w Kontinuum Mòbiusa i wylądował w pokoju Harry’ego w Wydziale E w Londynie.
Zmarły (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh był kiedyś najważniejszym z członków Wydziału E.
Kiedy przebywał w londyńskiej Centrali miał (podobnie jak wielu utalentowanych pracowników Wydziału)
pokój do własnej dyspozycji. Jednak pokój Harry’ego zawsze różnił się (i nadal tak jest) od innych pomiesz-
czeń. Być może ze względu na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, że pokój wciąż zawierał w sobie coś
z osobowości Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawał niezamieszkany od czasów pobytu Harry’ego.
Dla Bena Traska i pozostałych członków Wydziału obecność intruza w centrum ściśle strzeżonej Cen-
trali Wydziału E była ogromnym zaskoczeniem! I było to coś znacznie przekraczającego zwyczajny zbieg oko-
liczności...
Pojawienie się Jake’a zbiegło się w czasie z odkryciem obecności Nephrama Malinariego na terenie Xa-
nadu. Trask zabrał Jake’a do Australii i przydzielił mu jako partnerkę Liz Merrick, młodą, atrakcyjną telepatkę,
której talent, podobnie jak w wypadku Jake’a, wciąż się rozwijał.
Podczas działań na terenie Australii dowiedział się o sobie tego, o co podejrzewali go Trask i jego ludzie,
odziedziczył pewien zakres mocy Harry’ego Keogha. Kiedy pierwszy Nekroskop umarł w Krainie Gwiazd, jego
metafizyczna osobowość, inteligencja posiadana przez Harry’ego, rozpadła się na wiele złotych cząstek lub
strzałek, a których jedna wniknęła w Jake’a! Dzięki temu Jake mógł rozmawiać w mowie umarłych z Harrym.
Jednak jego nowa sytuacja domagała się wielu wyjaśnień i stawiała wiele pytań, na które odpowiedzi znał tyl-
koTrask.
O ile Ben Trask chętnie mówił o pewnych mocach, którymi dysponuje Nekroskop, jak zdolność do
teleportacji czy możliwość rozmowy ze zmarłymi, o tyle jednak nie był pewien, czy może mówić o innych
możliwościach. Będąc przez wiele lat na stanowisku szefa Wydziału E, Trask rozwinął w sobie sceptycyzm.
Wiedział, jak bardzo zwodnicza może być czyjaś powierzchowność, że nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak
na przykład pierwszy Nekroskop) może zostać zwiedziony przez siłę zła. Ponadto Trask nie bardzo wierzył w
przypadki czy synchroniczności. Wiedział, że jeśli coś się wydarza, to kryje się za tym istotny powód i równie
ważna może być chwila, w której się to wydarza...
Niewątpliwie Jake pojawił się we właściwym czasie - ale właściwym dla kogo? Czy nie było to nazbyt
przypadkowe, że z chwilą przybycia trójcy Wielkich Wampirów z Krainy Gwiazd pojawia się także nowy Ne-
kroskop? Czy zatem Jake przybył z własnej (albo Harry’ego Keogha) woli, „przypadkowo”, czy też został przy-
słany, aby wniknąć w struktury Wydziału E? Ile w nim było z pierwszego Nekroskopa, ile w nim było z Harry-
’ego, jaki element zagościł w Jake’u? Czy było to coś z tej jaśniejszej strony, z wczesnych etapów życia, czy też
coś znacznie groźniejszego, z czasów późniejszych, z ciemniejszego okresu?
Jedną z wielu rzeczy, o których Jake jeszcze nie wiedział, był fakt, że pod koniec swego pobytu na ziemi
Nekroskop stał się Wampyrem! Być może największym z nich! I to nie tylko Harry. Jego dwaj synowie także
zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym dziwacznym, równoległym świecie...
Zatem wątpliwości Traska, a właściwie jego naturalna ostrożność w powiązaniu z niemożnością od-
czytania intencji młodego Nekroskopa (ponieważ Trask potrafił zawsze odróżnić kłamstwo od prawdy), po-
wstrzymywały go od większej poufałości z Jakiem. Bo jeśli Jake nie był prawdziwym Nekroskopem, który
odziedziczył zdolność skutecznego zwalczania Wampyrów, w co wierzyła większość agentów Wydziału, i za-
miast tego posiadał potencjał zostania czymś krańcowo innym... to wówczas Trask musiałby go zabić!
Stąd wynikał jego wielki dylemat. Jeśli jednakże Jake był prawdziwy, to zatajenie przed nim pełni możli-
wości, pełnej wiedzy, mogłoby oznaczać stratę jego potencjału i rezygnację ze współpracy z Wydziałem E. Trze-
ba być kimś wyjątkowym, żeby wziąć odpowiedzialność za rolę Nekroskopa, kogoś, kto troszczy się o zmar-
łych. Jednak trzeba być kimś szczególnie wyjątkowym, by zaakceptować, że Ogromna Większość zrobiłaby
nieomal wszystko z miłości do niego... włącznie z przerażającą perspektywą wskrzeszenia, powstania z grobów,
aby bronić Nekroskopa!
*
3 DTP by SHADE
Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielił się od Wydziału E i kontynuował realizację własnego planu,
czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uważał, że podążanie własną drogą może być uznane za zdradę. Było wiele
powodów skłaniających go do opuszczenia Wydziału E.
Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem został zastąpiony czymś, co sprawiało znaczny kłopot. Jake
był zagrożony stałą obecnością nieżyjącego wampirzego porucznika Koratha (byłego niewolnika Malinariego
i jego prawą rękę). Po okrutnej śmierci poniesionej z rąk swego pana w rumuńskich podziemiach Korath za
pomocą mowy umarłych opowiedział Jake’owi wszystko, co wiedział o trojgu wampyrzych najeźdźców. Jednak
przy okazji zagnieździł się w głowie Jake’a. Gdy Jake osłabiał moc swych umysłowych zasłon, natychmiast prze-
dostawał się do jego umysłu, obserwował sny i rozmawiał z Jakiem, starając się wpłynąć na niego, „kierować”
i doradzać oraz uczestniczyć w życiu Jake’a. Jake mógł go odsyłać na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy
nie miał pewności, czy i kiedy Korath powracał.
Jedyną korzyścią z obecności Koratha była jego znakomita pamięć, dzięki której zapamiętał matema-
tyczną formułę Mòbiusa przekazaną Jake’owi przez Harry’ego. Jake z nieznanych powodów nie umiał jej zapa-
miętać i dlatego gościł w swoim umyśle wampira potrafiącego przywołać równanie będące kluczem do drzwi
Kontinuum Móbiusa - środka do trans - lub teleportacji.
Jake doszedł z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak zapewnił Jake’a - była
zemsta na swoim byłym panu i pozostałych Wielkich Wampirach. Ponieważ jednak Korath nie posiadał ciała
i potrafił nawiązywać kontakt z żywymi wyłącznie za pomocą mowy umarłych, to jedynie Nekroskop mógł
stać się narzędziem zemsty. Jake nie potrafił przemieszczać się za pomocą Kontinuum Móbiusa bez Koratha,
Korath zaś w ogóle by nie istniał bez Jake’a.
Z Korathem wiązał się jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedział się o jego współegzystencji
(w umyśle Jake’a), to mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a właściwie jednego człowieka z pasoży-
tem w środku i to niekoniecznie za pomocą ognia.
Ale nawet w tych okolicznościach zachowanie skóry w całości nie było wystarczającym powodem do
opuszczenia Wydziału E. Coś wewnętrznie kazało mu ruszyć własną drogą i realizować swój (a może czyjś?)
plan. Ponadto dłuższe przebywanie w Wydziale E groziło coraz silniejszym związaniem się z Liz Merrick,
z którą połączyła go nie tylko romantyczna, ale również na wpół telepatyczna więź. Dla Jake’a bliskość osoby,
która mogła odkryć obecność wampirzego podglądacza, była ostatnią rzeczą, której pragnął!
*
Pod nieobecność Jake’a, który korzystał z Kontinuum Móbiusa, ścigając i nękając śródziemnomorskie-
go handlarza narkotyków Luigiego Castellana, Wydział E namierzył na greckiej wysepce Krassos Malinariego
i Vavarę. Tym razem, w odróżnieniu od operacji australijskiej, Trask dysponował niewielkimi siłami, natomiast
pojawiające się problemy polityczne i ekonomiczne okazały się ogromne. Jednak z pomocą dawnego przyja-
ciela - oficera ateńskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydział E zlokalizował i spalił zamczysko Vavary, a jej
śmiercionośna uprawa grzybni została zdewastowana i wypalona w serii zabójczych eksplozji.
Jednak w tym samym czasie zdarzyły się dwa nieszczęścia. Nowa, zaledwie kilkudniowa miłość Traska,
telepatka Millicent Cleary, została uprowadzona przez Szwarta i ukryta w czeluściach rzymskiej świątyni po-
święconej bogom ciemności w zapomnianej jaskini głęboko pod londyńskimi ulicami. Natomiast na Krassos
uciekająca z płonącego klasztoru Vavara porwała Liz Merrick. Wyglądało na to, że nadszedł czas dla tych
dwóch dzielnych kobiet.
Jednak na Sycylii, gdzie Jake w końcu pozbył się Castellana i jego organizacji, odkrywając przy okazji,
dlaczego tak bardzo pragnął zemsty (była to część rozpoczętego i niedokończonego zadania pierwszego Ne-
kroskopa), nowy Nekroskop „usłyszał” desperackie wołanie o pomoc. Pomimo dzielącej ich odległości Jake
słyszał. Między nimi istniała więź, która pozwalała rozwijać się talentowi Liz.
Kiedy jednak Jake rozkazał Korathowi pokazać sobie równania Móbiusa, aby dotrzeć do Liz... Korath
zatrzasnął pułapkę!
Korath już wcześniej odkrył, że nie może dopuścić do okoliczności, które zagrażałyby życiu Jake’a. Bez
Jake’a nie byłoby Koratha, więc wampir robił wszystko, co w jego mocy, aby utrzymać swego gospodarza przy
życiu. Jednak Jake był uparty, w końcu chodziło o życie jego ukochanej. Jake poznał wreszcie prawdziwy cel
Koratha: pragnienie dotarcia do wnętrza umysłu swego gospodarza, do stopienia się z Jakiem, i to na zawsze!
Jake nie był w stanie mu odmówić... Bez pomocy Koratha straciłby Liz... śeby zobaczyć równania, otwo-
4 DTP by SHADE
rzyć drzwi Móbiusa i teleportować się przez Kontinuum dla ratowania Liz, musiał wpierw zaakceptować wa-
runki zmarłego, a przy tym niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzeżeń Harry’ego Keogha,
który podkreślał, że nigdy nie wolno wpuścić wampira do wnętrza umysłu...
Ale nie było innego wyjścia...
Zgodził się na warunki i pozwolił Korathowi dotrzeć do najgłębszych zakamarków własnego umysłu.
Zaprosił go tam „z własnej i nieprzymuszonej woli”... i dopiero wówczas odkrył, jak bardzo został oszukany, że
przez cały czas mógł samodzielnie obliczyć równanie, gdyby tylko Korath nie blokował każdej podejmowanej
próby!
Było jednak za późno, żeby coś z tym zrobić, ponieważ Liz wpadła w kłopoty na greckiej wysepce, od-
ległej o setki mil...
Jake przedostał się na wyspę, gdzie dołączył do Liz i kolegów z Wydziału E. Dowiedział się także o tara-
patach, w jakich znalazła się Millie Cleary, telepatka z Londynu. Korzystając z Kontinuum Móbiusa, Jake wrócił
z całą ekipą do Centrali w Londynie, gdzie pracownicy Wydziału połączyli swe niezwykłe uzdolnienia, aby od-
szukać Millie. Ponieważ wciąż żyła, Liz była w stanie zlokalizować miejsce pobytu Millie i przekazać dokładne
dane Jake’owi. Teraz wszystko zależało od nowego Nekroskopa.
Odczytując wprost z umysłu Liz namiar lokalizujący Millie, Jake przeskoczył do starożytnej świąty-
ni. Znalazł tam nie tylko Millie, ale także śmiercionośny ogród lorda Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji
z Panem Ciemności udało mu się zniszczyć plantację grzybów, doprowadzając do wybuchu podziemnych złóż
gazu.
Chociaż udało się zapobiec niszczycielskim planom Wampyrów, pozostawało zasadnicze pytanie: ilu
najeźdźców przetrwało konfrontację z Wydziałem E? Czy Vavara przeżyła zatonięcie w morzu? Czy Mali-
nari został uwięziony w płonącym ogrodzie Vavary? Czy metamorficzny Szwart zginął prawdziwą śmiercią
w rzymskiej świątyni, której gwałtowne zniszczenie odnotowały nawet sejsmografy w Greenwich?
Jake stwierdził, że nadszedł już czas podzielenia się swoją tajemnicą. Poinformowania ludzi z Wydziału
E o tym, że w jego umyśle zadomowiła się wampirza inteligencja. Chciał poprosić o pomoc, a jednocześnie do-
wiedzieć się wszystkiego, co przed nim ukrywał Trask. Na czym polegał problem z poprzednim Nekroskopem?
O czym bał się opowiedzieć szef Wydziału?
Czy chodziło o zdolność wskrzeszania umarłych? Jake i tak się już o tym dowiedział. Jednocześnie miał
świadomość, że to nie wszystko. Może pewnego dnia milczący zmarli - Ogromna większość ludzkich dusz,
które odeszły - uwierzy Jake’owi i Jake będzie mógł poprosić zmarłych o pomoc. Teraz jednak postanowił za-
pytać Bena Traska.
Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie miał nadzieję usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania, uwagę
wszystkich przykuła pilna wiadomość z ministerstwa. Zdarzyło się coś, co zdaniem ministra mogło zaintereso-
wać Wydział E. Wiadomość została sformułowana w typowo brytyjskim, urzędowym stylu, ale minister dobrze
wiedział, że nikt prócz ludzi z Wydziału nie da rady się zająć tą sprawą.
A chodzi o...
I
Słońce, morze i dryfująca zguba
Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami długości była śródziemnomorskim
liniowcem nie posiadającym konkurencji. Osiem obsługiwanych przez windy pokładów, kasyno, sala gimna-
styczna, baseny, bary, sklepy, pokład sportowy stanowiły o wartości statku, który był chlubą swej linii żeglugo-
wej. 1400 pasażerów mogło wieczorem wybierać: pokładowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetańczyć całą
noc w sali balowej Sierra lub po prostu podziwiać zachód słońca z pokładu widokowego.
Była to ostatnia podróż Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc była tak wyjątkowa. Dla pa-
sażerów urządzono wspaniały pokaz ogni sztucznych, które rozjaśniły Morze Egejskie, uświetniając wycieczkę.
Z pokazu ogni cieszyli się też mieszkańcy miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, którzy również mogli go ob-
serwować. Jeśli dodamy do tego wyśmienite dania serwowane przez kuchnię, to bez problemu zrozumiemy,
dlaczego zabawa trwała przez całą noc i dlaczego bez końca czerpano do obfitych zapasów szampana...
Ale wszystko ma swój koniec.
Wczesnym rankiem październikowego poniedziałku przygotowywano śniadanie dla tych, którzy mieli
jeszcze trochę miejsca w żołądku. Ci, co nadwerężyli żołądki, raczej nie mieli zamiaru wstawać na śniadanie.
5 DTP by SHADE
Kilku młodszych pasażerów spacerowało po pokładzie i podziwiało delfiny, które z nieprawdopodobną energią
przeskakiwały przez fale. Chociaż słońce wstało nie dawniej jak pół godziny temu, to deski pokładu zdążyły się
już rozgrzać od jego promieni.
Doskonale!
Takie rozważania snuł kwatermistrz Bill Galliard, który wstał wcześnie rano, przygotowując się do pla-
nowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie wszystko odbywało się zgodnie z planem i Gal-
liard chciał być pewny, że wszystko będzie dalej się toczyło według zaplanowanego „rozkładu jazdy” statku.
Zakończył pracę nad dokumentami związanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedł na pokład, mając godzi-
nę wolnego czasu, a może więcej - przynajmniej do chwili, gdy większość pasażerów nie wstanie i nie trzeba
będzie się zająć tymi, którzy zechcą zejść na stały ląd.
Galliard stał na dziobie statku czterdzieści stóp nad poziomem morza, wychylił się do przodu, patrzył na
bezmiar oceanu. Nie było widać żadnego lądu, ale mając za sobą wiele lat doświadczenia, Galliard wiedział, jak
szybko może się pojawić ziemia na horyzoncie, zwłaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gór
wyrastają przed statkiem niespodziewanie i bez żadnego ostrzeżenia. Czując chłodną bryzę wywołaną ruchem
statku i słysząc syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myślał o dotychczasowym przebiegu wycieczki.
Większość pasażerów stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w średnim wieku oraz za-
łoga składająca się z brytyjskiego kapitana, oficerów, starszych stewardów wspomaganych przez grecko-cy-
pryjskich majtków, inżynierów, kucharzy oraz międzynarodowy „zaciąg”. Pasażerowie przylecieli samolotami
na Cypr i zaokrętowali się w Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrócić na Cypr i odlecieć do domów.
Wieczorna Gwiazda wypłynęła z Limassolu w czwartek wieczorem i przez cały dzień płynęła po morzu,
pozwalając pasażerom zapoznać się ze statkiem oraz towarzyszami podróży. W sobotę przypłynęli do Volos
w Grecji, gdzie pasażerowie mogli zejść na ląd, a kwatermistrz Bill skorzystać z okazji, żeby odwiedzić przyja-
ciół mieszkających w willi u podnóża Moun Pelion i zaopatrzyć się na bazarze w Volos w prezenty dla swoich
przyjaciół. W niedzielę zawinęli na Lesbos i Mytilene, gdzie turyści mieli okazję zwiedzić wyspę. Ostatniej
nocy odbyła się huczna impreza uświetniona pokazem ogni sztucznych.
Następnym portem ma być Limnos, dokąd powinni dotrzeć za mniej więcej cztery godziny, jutro zaś
mają w planie popłynąć przez Dardanele do Stambułu. Ale to była zbyt odległa perspektywa, ponieważ na tak
dużych statkach powinno się myśleć przede wszystkim o dniu bieżącym.
Snując w myślach powyższe rozważania, Galliard rozglądał się po morzu, przepatrując przestrzeń przed
sobą. Przed chwilką coś zwróciło jego uwagę, dokładnie na wprost przed statkiem. Nie zrobiło to na nim więk-
szego wrażenia, na wodach Morza Śródziemnego spotyka się wiele statków, ale to co zobaczył, to jakby biały
rozbłysk, na lśniącej tafli morza... może to delfin wyskoczył w górę i rozbryzg wody przyciągnął uwagę Billa?
Jednak kwatermistrz Galliard podszedł do jednego z teleskopów przymocowanych do relingu i skiero-
wał go na to, co przyciągnęło jego wzrok. Przez chwilę nic nie dostrzegał, ale później... co to jest? Grecka łódź?
Tyle mil od najbliższego lądu? W samej łodzi nie było niczego szczególnego; na wyspach było równie dużo
jak gondol w Wenecji, tylko że zazwyczaj trzymają się one blisko wybrzeża. Tej łodzi nie powinno być w tym
miejscu.
Zakryta łódź znajdowała się może trzy czwarte mili przed statkiem i bez wątpienia tkwiła w miejscu.
Galliard wyciągnął radiotelefon i nacisnął cyfrę 1, łącząc się z mostkiem kapitańskim trzy pokłady po-
wyżej. Jego wezwanie zostało przyjęte i odezwał się głos:
- Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co możemy dla pana zrobić? - Był to głos kapitana Geoffa Ander-
sona, który jak zwykle nie stosował służbowych formułek.
- Możecie odbić na lewą burtę i zatrzymać silniki - bez zwłoki odparł Galliard. - Za jakieś półtorej mi-
nuty staranujemy kogoś!
- Zaczekaj - padła odpowiedź, a po dziesięciu sekundach: - Dobra robota, Galliard. Pewnie zobaczyliby-
śmy tę łódkę, ale jeśli okazałoby się, że ktoś tam potrzebuje pomocy, to musielibyśmy zawracać. Zaoszczędziłeś
nam czasu i być może kłopotów. Weź ze sobą tubę i zejdź na pokład B.
- Tak jest, kapitanie - odpowiedział Galliard z uśmiechem i ruszył na dolny pokład. Już po kilku krokach
poczuł lekkie drgnięcie statku i lekko zauważalną zmianę kursu Gwiazdy...
Na wysokości pokładu B część kadłuba wysunęła się na zewnątrz, tworząc schody sięgające poziomu
morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojąc na ostatnim schodku, rzucił linę do ukrywającego się w cieniu męż-
czyzny w postrzępionym ubraniu. W towarzystwie trzech stewardów i jednego marynarza Galliard patrzyła,
jak mężczyzna na łodzi przywiązuje linę i zaczyna przyciągać łódź do burty statku.
6 DTP by SHADE
- W porządku - zawołał Galliard. - Ja to zrobię. Proszę się tylko trzymać.
- Wody - odpowiedział schowany w cieniu skurczony mężczyzna. - Strasznie się spiekliśmy, razem z lady.
Lady? To pewnie ta druga postać leżąca na wznak w poprzek łodzi. Kiedy Galliard przyciągał łódź,
zobaczył, jak jej zielone oczy rozbłysły niczym klejnoty i zetknęły się z jego spojrzeniem. Chwilę wcześniej
promieniejąca poświata otoczyła jej twarz, nie pozwalając dostrzec szczegółów.
Boże, jakaż ona piękna! - pomyślał... zanim zdążył się zastanowić, skąd pojawiła się w nim taka myśl.
W końcu ledwie było ją widać w cieniu osłoniętej łodzi. Ciemność wyraźnie kontrastowała z oślepiającym
słońcem.
- Cień - rzekła wycieńczona, obszarpana postać mężczyzny, który stał przygarbiony pod płótnem. -
Słońce. Bardzo... cierpieliśmy!
- Mamy sok - powiedział Galliard, podając mu dzbanek. - Proszę się napić. To przepłucze gardło
i wzmocni was. Jak długo dryfujecie?
- Zbyt długo - odparł mężczyzna, wypijając łyki i podając dzbanek kobiecie. Następnie wyciągnął ręką
do Galliarda. - Pomóż mi wyjść stąd.
Kwatermistrz podał mu rękę i poczuł, że jest chłodna. To dziwne, dotknąć tak zimnej dłoni w taki upal-
ny dzień. Jeszcze dziwniejsze, że wydawało się, jakby ręka dymiła! Ale Galliard był zbyt zajęty, żeby zastanawiać
się nad tą oczywistą sprzecznością. Kobieta była cała owinięta od stóp do głowy. Kiedy próbowała stanąć na
nogi, wyglądała jak mumia.
Bardzo niepewnie stawiała kroki, kiedy w końcu wyszła z cienia. Galliard wychylił się ku niej, jedną
ręką trzymając się barierki, a drugą obejmując ją w talii. Ruszyła do przodu, a właściwie została podniesiona
do góry, z łodzi na schody. Jej przyjaciel był tuż za nią i widać było, że bardzo chce się schronić ponownie do
cienia.
- Co się stało? - dopytywał się Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnętrza statku i skierowali
się ku windzie. Marynarz pozostał na miejscu, żeby zająć się swoimi obowiązkami. - Skąd wzięliście się na
środku morza?
- Zabrakło nam paliwa koło Krassos - wyjaśnił mężczyzna, zrzucając z siebie marynarkę, którą osłaniał
głowę. -
Niezwykle silny odpływ porwał nas na morze i zużyliśmy całe paliwo, próbując dopłynąć z powrotem
do wyspy. Krótka przejażdżka zamieniła się w koszmar.
Jego opowieść brzmiała niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian klimatycznych wy-
wołanych prądem El Nino trudno byłoby przebywać niezauważonym na Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie
pływa bardzo dużo statków na tyle długo, żeby doprowadzić się do takiego odwodnienia i spalenia słońcem.
Z drugiej strony wyglądało to na prawdę, ponieważ stan żeglarzy dopuszczał takie wyjaśnienie.
Galliard spojrzał na wysokiego, niegdyś przystojnego mężczyznę. „Niegdyś przystojny” dlatego, że
obecnie skóra schodziła mu płatami z poczerniałej twarzy, a jego zapadnięte policzki były podziurawione tak,
jakby spadł na nie deszcz maleńkich meteorytów. Stan kobiety był... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak
inny. Również była spalona, poczerniała w niektórych miejscach, tak jakby zetknęła się z prawdziwym ogniem,
a nie silnym słońcem, jednak dziwna poświata zakrywała większość zniszczeń na jej twarzy. Zrzuciła z siebie
część okrywających ją szmat i widać było, że oddychała ze znacznie większą łatwością w oświetlonych elek-
trycznym światłem wnętrznościach statku. Jednak pomimo tego, że znajdowała się całkiem blisko Galliarda, to
i tak nie można było zobaczyć wyraźnie jej twarzy.
Kwatermistrz Bill zmarszczył brwi i pokręcił głową, kiedy jechali windą na piąty pokład, gdzie znajdo-
wał się mostek. Nadal podtrzymywał kobietę (zastanawiając się, dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, była tak
zimna), ale teraz dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego. Choć w jakiś sposób „wiedział”, że jest piękna, to jednak
wyczuwał w niej coś radykalnie niemiłego. Jej talia, w miejscu gdzie ją obejmował, była twarda, kanciasta i ko-
ścista!
Galliard cofnął się trochę, oddalając się nieco od tych niecodziennych gości, a jego myśli przerwało
żądanie mężczyzny:
- Zaprowadź nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczał głos rozkazującym tonem. - I nie in-
teresuj się szczegółami. Wszystko się wyjaśni - wkrótce.
- Wiesz... wiesz, jak się nazywam?
- Oczywiście, że wiem, przecież mi powiedziałeś - padła odpowiedź (ale Galliard był pewien, że nic
takiego nie mówił). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzeń przesłał mu chytry uśmiech.
7 DTP by SHADE
Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wrażenie odrealnienia - wrażenia, że to wszystko da-
lekie jest od rzeczywistości - nieco się zmniejszyło. Puścił kobietę, odsunął się od przybyszów i zwrócił się do
stewardów:
- Chłopaki, coś tu nie gra. Właściwie to zupełnie się coś tu pochrzaniło.
I to o wiele bardziej, niż Galliard zdolny byłby przypuszczać. Stewardzi, wszyscy trzej, wyglądali na
pogrążonych w wewnętrznych przeżyciach. Patrzyli na kobietę i nie potrafili oderwać od niej oczu. I w ogóle
nie słuchali Galliarda!
Kwatermistrz Galliard zatrzymał się tuż przed napisem „Wstęp tylko dla oficerów i członków załogi”.
Odwrócił się do uratowanego człowieka.
- Co... - zaczął zdanie i przerwał. Obcy tak szybko ruszył do przodu, chwytając głowę Bilia w swe po-
parzone ręce, że kwatermistrz nie miał najmniejszej szansy na uniknięcie tego szczególnego rodzaju kontaktu.
- Wszystko, co wiesz o statku - słowa przepłynęły niczym rzeka lodu poprzez drżący umysł Galliarda
i zmroziły go na kość. - O kapitanie i pozostałych oficerach. O wszystkim, co może stanowić niebezpieczeń-
stwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Muszę poznać wasz system komunikacji ze światem i z innymi statkami
- achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie chowacie broń. Nie próbuj mnie oszukać, kwatermistrzu Galliard, po-
nieważ bólu, który ci sprawię, nie da się oszukać! Pozwól mi się dowiedzieć wszystkiego, czego pragnę, a wtedy
przestaniesz cierpieć lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak się dowiem wszystkiego!
Galliard walczył, chciał się poruszyć, krzyknąć, uwolnić się, ale jego wysiłki były nieskuteczne. Lodo-
wa moc tego stwora, obcy koszmar wysysających dłoni karmiących się wiedzą kwatermistrza zastopował go
w miejscu. Jednocześnie czuł, co się z nim dzieje, wyczuwał przepływ myśli, a właściwie zasobów pamięci,
które wychodziły na zewnątrz, i zdawał sobie sprawę z tego, że pozostanie po nich jedynie umysłowa pustka,
próżnia podobna do międzygwiezdnych przestrzeni.
- Masz rację - odezwało się coś (z pewnością nie człowiek). - Mój umysł to wielki zbiornik wspomnień,
z których tylko drobna część należy do mnie. Ale wiedza to władza, Billu Galliard, bez niej jestem zdany na
nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj się zatem i pozwól mi wydostać z ciebie wszystko. W miarę jak ja będę
„pamiętać „, tak ty zapomnisz nawet własny ból. Albowiem Nephram Malinari z książki wyrywa każdą prze-
czytaną kartkę!
- Hej, wy - wydobył z siebie Galliard, starając się dostrzec wytrzeszczonymi oczami trzech stewardów
i jednocześnie wysunąć się jakoś z rąk oprawcy. - Wy tam... zróbcie coś! Musicie walczyć! Atakujcie ich!
Jeden ze stewardów usłyszał wezwanie. Odsunął się od kobiety i skupił wzrok na kwatermistrzu trzyma-
nym przez demonicznego nieznajomego.
- Kwatermistrzu Bill? - wy dukał, mrugając raptownie powiekami. - O co... o co, do diabła, tu chodzi?
Kobieta natychmiast ruszyła do niego, jej szczupłe dłonie wysunęły się niczym długie, pożądliwe szpo-
ny. Wówczas po raz pierwszy Galliard zobaczył jej prawdziwą twarz... szczęka opadła mu ze zdumienia. Pięk-
na? Toż to była najkoszmarniejsza z jędz! Oczy zielone jak klejnoty, ale w ich środku paliły się karmazynowe
ogniki, jak rozpalone wewnętrzne płomienie. A jej szczęki... jej zęby!
Jej paszcza zacisnęła się w miejscu, gdzie łączyło się ramię stewarda z jego szyją. Galliard usłyszał jej
pożądliwe warknięcie, w chwili gdy wgryzała się w mięso. Wówczas dowiedział się, kim oni są: potworami
z mitów i legend, tyle że całkiem rzeczywistymi - i zaczął mocniej się opierać. Zrobił błąd, gdyż nie pozostawił
mężczyźnie-potworowi żadnego wyboru.
- Powiadacie - odezwał się oprawca w umyśle Galliarda - że oczy są zwierciadłem duszy. To całkiem
możliwe. Ponieważ nie posiadam duszy, nie potrafię się na ten temat wypowiedzieć, wiem jednak, że oczy to
brama do mózgu! Podobnie jak uszy - drogi pozwalające dotrzeć do samego wnętrza umysłu. Uszy, które sły-
szą - (jego palce wskazujące zaczęły się wydłużać i wciskać do wnętrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde
i ostre jak ostrze noży przebijały sobie drogę przez mięśnie i chrząstki) - i oczy, które widzą. - (Teraz jego kciuki
przybrały purpurową barwę, zaczęły wibrować i wydłużać się, wypchnęły gałki oczne Galliarda z oczodołów
i penetrowały miękką tkankę wyścielającą oczodoły, zagłębiając się coraz dalej do wnętrza mózgu kwatermi-
strza). - Chcę poznać wszystko, co usłyszałeś i co zobaczyłeś. Na pewno cię boli, ale czyż nie ostrzegałem, żebyś
się nie sprzeciwiał?
Krzyki Galliarda brzmiały cieniutko i przybrały bardo wysoki ton. Było to raczej kwilenie niemowlęcia
niż agonalne jęki torturowanego mężczyzny. Jego umysł uległ wyssaniu i Bill „zapomniał” o wszystkim, co
dotyczyło Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie zniekształconą twarzą osunął się na podłogę w chwili, gdy lord
Malinari wyciągnął z jego czaszki palce pokryte resztkami mózgu.
8 DTP by SHADE
W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakiś czas) Malinariego, wykończyła drugiego stewar-
da. Jednak trzeciemu udało się otrząsnąć z hipnotycznego zaklęcia. Mrużąc oczy i trzęsąc głową, patrzył z sze-
roko otwartymi ustami na swoich kolegów, którzy spoczywali na podłodze w fontannach krwi wytryskujących
z rozdartych arterii szyjnych. Rzucił także okiem na spastycznie wykręconego kwatermistrza, którego oczy,
kołysząc się na nerwach wzrokowych, wisiały na wysokości zakrwawionych policzków. Jego krzyki zamieniły
się w milknące pojękiwanie, w miarę jak zniszczony mózg powoli wycofywał się z kontrolowania kolejnych
układów podtrzymujących życie organizmu.
Zza wzmocnionych drzwi prowadzących na mostek dobiegały stłumione pytania. Ktoś musiał usłyszeć
zduszony, niewyraźny bełkot kwatermistrza. Malinari zauważył za matowym szkłem drzwi co najmniej dwie,
poruszające się sylwetki. Nie tracąc cennego czasu na ceregiele z trzecim stewardem, chwycił go i podniósł do
góry, opierając o reling. Usztywnił palce i zagłębił dłoń w klatce piersiowej ofiary, wyrywając serce z wnętrza
ciała. Później wystarczyło lekkie popchnięcie, żeby steward poleciał na dół, na pokład spacerowy dwanaście
stóp niżej.
Kilka osób na dolnym pokładzie cieszyło się poranną bryzą. Niespodziewane odgłosy na górze przycią-
gnęły ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknął z nienawiścią w kierunku świecącego słońca i szybko wycofywał
się do cienia, zdążył jeszcze dojrzeć zaskoczone i przerażone twarze patrzące na niego. Ha! Nie mają jeszcze
najmniejszego pojęcia, co to znaczy prawdziwy horror. Ale wkrótce się dowiedzą. O tak, dowiedzą się.
W międzyczasie Vavara próbowała uporać się z drzwiami prowadzącymi na mostek. Dzięki szarym
komórkom kwatermistrza Malinari wiedział, że są to wzmacniane drzwi, z zamkiem uruchamianym głosem.
Syk frustracji Vavary na pewno nie był hasłem, które otwierałoby zamek. Jednak Vavara nie miała zbyt wiele
cierpliwości i zanim Malinari zdążył ją ostrzec, walnęła wściekle pięścią w taflę hartowanego, matowego szkła.
Wzmocnione szkło, które wytrzymałoby zwyczajne uderzenie, wgięło się, po czym rozprysło, jakby
uderzyła w nie siekiera. Ręka Vavary zagłębiła się do wnętrza pomieszczenia i chwyciła za gardło niewyraź-
ną postać znajdującą się za drzwiami, a później przeciągnęła sylwetkę przez ostrą niczym brzytwa futrynę
pełną wystających kawałków szkła. Mężczyzna z głębokimi ranami twarzy i ramion upadł na podłogę, krzycząc
z bólu i przerażenia. Ślizgając się na własnej krwi, wylądował na podłodze, zatrzymując się u stóp Malinariego.
Malinari postawił go na nogi, popatrzył na zakrwawioną twarz oraz poplamiony mundur i powiedział:
- Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwładny. Ale zaprowadzisz nas do niego, prawda?
- i popchnął go w kierunku drzwi i stojącej obok Vavary.
Vavara nie ukryła swego prawdziwego wyglądu. Jej rozdwojony diabelski język wił się między zębami,
które wyglądały jak dwa rzędy noży, jej oczy połyskiwały czerwienią, szponiaste dłonie nie napotkały oporu,
kiedy zanurzyły się wraz z palcami głęboko w policzek oficera, unosząc go w powietrze.
- Otwórz drzwi - syknęła - albo wyważysz je własnymi zwłokami. Nie mam zamiaru poniżać się i prze-
łazić przez nie tą samą drogą, którą się tutaj dostałeś!
- One reagują na głos - zauważył Malinari. - Niech mówi.
- Mów zatem - powiedziała Vavara. - Mów albo stracisz resztę twarzy!
- D-d-drzwi! - z trudem wydobył z siebie mężczyzna niezbędne słowo. Coś zabrzęczało, po czym dało
się słyszeć kilka kliknięć. Kiedy odgłosy umilkły, Vavara pchnęła barkiem drzwi, a kiedy gwałtownie otwarły
się, rzuciła oficera na mostek.
Kapitan Anderson stał przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i rozmawiał przez tele-
fon. Rzucił okiem na Vavarę oraz Malinariego, którzy stali we framudze drzwi, rzucił słuchawkę i natychmiast
skoczył w stronę kabiny radiooperatora, która była oddzielona od mostka dźwiękoszczelną szklaną ścianą.
Malinari spokojnie ruszył za nim i dopadł go w chwili, gdy kapitan wypowiadał komendę otwierającą drzwi.
Złapał Andersona za kark i cisnął nim do wnętrza.
Radiooperator siedział przy konsoli ze słuchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzał się dookoła i zo-
baczył, jak kapitan wpada na niego, odrzucając go na konsolę. Przewrócił się razem z krzesłem i kiedy zaczął
wstawać, zobaczył stojącego nad nim Malinariego.
Malinari złapał radiooperatora za włosy i postawił na nogach.
- Czy wysyłałeś jakieś wiadomości? O łodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? - spytał spokojnym
tonem.
- N-n-nie! - odparł radiooperator. - Czekałem na... na rozkazy kapitana.
- Co? - rzekł Malinari, unosząc brew. - Co to ma znaczyć? Chodzi ci o tego tutaj? Chwytając Andersona
za gardło, skorzystał z potężnej siły lorda Wampyrów i wyrwał kapitanowi tchawicę. Anderson umarł w kar-
9 DTP by SHADE
mazynowej łaźni krwawej posoki i zmiażdżonych chrząstek. Malinari wtarł resztki krwawej miazgi w spocone
łyse czoło radiooperatora, który skurczył się i osunął na nogach. Wielki Wampir złapał ciało kapitana za ramię
i biodro, bez trudu uniósł je nad głowę, przytrzymał je w górze przez chwilę, po czym grzmotnął nim z całej
siły o konsolę radiową. Pod wpływem uderzenia z urządzenia wyleciały na wszystkie strony przyciski i lamp-
ki. Następnie pojawił się deszcz elektrycznych iskier, po czym z rozbitego urządzenia zaczął się wydostawać
śmierdzący dym.
- Od teraz masz nowego kapitana. Możesz do mnie mówić kapitanie Malinari. Albo lordzie Malinari -
co brzmi znacznie lepiej.
- Ale r... radio! - odparł oficer zachrypniętym głosem. - Zniszczył je pan! I to nie tylko radio, ale system
nawigacji. Nawigacja satelitarna była prowadzona za pomocą tej konsoli!
- Wiem! - skinął głową Malinari. - Jesteśmy zatem nie tylko głusi, ale także ślepi, chyba że przejdziemy
na ręczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierować tym statkiem?
- Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparł mężczyzna, ścierając krew z twarzy. Ręka spazmatycz-
nie mu drżała. - Ale myślę, że, że, że tak.
- Doskonale - stwierdził Malinari. - Kwatermistrz też był tego zdania. - Jeśli powiedziałbyś coś innego...
hm, źle by się to skończyło - dla ciebie. Może zatem zajrzysz w mapy i znajdziesz jakąś skałę, na której mogli-
byśmy osiąść.
- Skałę? - mężczyzna patrzył z niedowierzaniem. - Osiąść?
- Rozbić statek - przytaknął Malinari. - Osadź nas na mieliźnie.
- Chyba nie jest do końca przekonany - stwierdziła Vavara, wchodząc do kabiny. Widząc ją tak blisko,
radiooperator skulił się jeszcze bardziej.
- Słyszałeś rozkazy - zwrócił się do niego Malinari. - Nie zawiedź mnie, bo wyrzucę cię za burtę, gdzie
dostaniesz się pomiędzy śruby. Próba najmniejszego nieposłuszeństwa okaże się jeszcze bardziej... nieszczęśli-
wa.
Vavara chwyciła go za podbródek, podniosła do góry, otworzyła paszczę, pokazując wnętrze szczęki
i rozpościerając odór wydobywający się z ust.
- Bardzo dobrze - wpatrywała się w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne? Oficer nie był w stanie
wypowiedzieć słowa, więc tylko pokiwał głową. Vavara puściła go i zwróciła się do Malinariego:
- Wydaje mi się, że słyszę kroki. Myślisz, że doszli już do siebie? Malinari wzruszył ramionami i odparł:
- Bardzo możliwe. Kiedy tu weszliśmy, kapitan gadał z kimś przez telefon. Poza tym zabiłem stewarda
i wyrzuciłem go na niższy pokład. To na pewno wzbudziło poruszenie.
- No to może nadszedł czas, żebyśmy się przedstawili - powiedziała. - Reszcie załogi i pasażerom.
- Tak jest - zgodził się z nią Malinari. - Wszystkim. Jeżeli chodzi o mnie, to chętnie bym coś przekąsił.
Słyszałem, że na tego typu statkach jest znakomita kuchnia.
- Kuchnia? - roześmiała się gardłowo. - Będziesz musiał coś sobie wybrać. Wolisz blondynki czy bru-
netki?
- Myślę, że tym razem rude. - Łypnął pożądliwym okiem Malinari. - Parę takich powinno się znaleźć
wśród tysiąca czterystu pasażerów. Ale najpierw powinniśmy się zająć szafą z bronią, która jest schowana w ka-
binie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak mają mnóstwo pracy z poparzeniami, więc nie trzeba ich przemęczać
zatykaniem dziur po kulach!
- Zgadzam się z tobą - odpowiedziała. - Jeśli chodzi o resztę, pasażerów i załogę, to niedługo się zorien-
tują, że jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie świeci słońce.
- Przez pewien czas - Malinari pokiwał głową z namysłem. - Przynajmniej do wieczora. Do tego czasu,
jeżeli pospieszymy się z robotą, będziemy mieć pod ręką sporo niewolników i przyszłych wampirów.
Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierując się do roztrzaskanych drzwi na mostek,
oficer niepewnie stał chwiejąc się na nogach. Malinari spojrzał na niego, przypominając:
- Nie zawiedź nas. Jeśli za pięć minut ten statek nie zmieni kursu, będę wiedzieć, gdzie szukać odpowie-
dzi. A jeśli chodzi o wspomnianą skałę, to Morze Egejskie jest ich pełne i jestem pewien, że o tym wiesz. Więc
znajdź na mapie najbliższą z nich i zawieź nas tam.
Z wiszącej słuchawki telefonicznej dobiegały jakieś dźwięki podobne do gdakania kurczaka.
- Zajmij się tym - Malinari wskazał na telefon. - Zrób coś, odpowiedz, nakłam i żyj dalej. Tylko pamiętaj,
że jeśli chcesz przeżyć, to nie rób niczego zbyt szybko.
Z monstrualnym uśmiechem na ustach opuścił mostek, kierując się do piekła. Piekła dla pasażerów
10 DTP by SHADE
oraz załogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirów zaś sposobu na życie, czy raczej nieśmierci. Wszak wystarcza-
jąco długo musieli tłumić ten krwiożerczy, a zarazem naturalny dla nich rodzaj istnienia...
II
Ocalony
Trzy dni później...
Komandor John Argyle był niebieskookim blondynem, miał trzydzieści osiem lat, prawie 190 cm wzro-
stu i był ubrany w letni mundur marynarki. Wyglądał na zaniepokojonego. Dla człowieka, który rozpoczął
służbę w marynarce w wieku osiemnastu lat, przeszedł wiele szczebli wojskowej kariery głównie dzięki ści-
słemu przestrzeganiu regulaminu, cywile na pokładzie lub, jak ich nazywano w marynarce, „szczury lądowe”
sprawiali delikatnie mówiąc niemiłe wrażenie.
Co więcej, ci ludzie otrzymali status VIP-ów, a on sam miał eskortować to wielojęzyczne towarzystwo
niepływających i najwyraźniej zaburzonych ludzi. Argyle miał już, co prawda nieliczne, ale wystarczająco ne-
gatywne, doświadczenia z takimi typami. Skrót VIP albo BWO (od Bardzo Ważne Osoby) oznaczał zazwyczaj
Bełkoczących Wrednych Osłów!
Jeśli zaś chodzi o tę czwórkę...
Troje było mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posuniętych w latach oraz
młoda kobieta, która dopiero co przestała być dziewczątkiem. Trzech Europejczyków z wyglądu i jeden Chiń-
czyk, ale sądząc z akcentu, wszyscy zdradzali pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy
chcieli z nim lub z jego załogą rozmawiać jakąś odmianą podwójnego, metaforycznego języka, równie obcego
jak język Marsjan dla mocno stąpającemu po ziemi Johna Argyle’a.
Komandor złapał się na tym, że skrzywił się chwilę po tym, jak dowódca tej zbieraniny, barczysty męż-
czyzna z lekką nadwagą, niejaki Trask, zwrócił się do niego:
- Czy nie możemy podejść bliżej? Chciałbym sprawdzić, czy nie uda się nam zrównać z wysokością
pokładu i zajrzeć przez okna na mostek kapitański.
W środkowej części śmigłowca przeznaczonego do zwalczania okrętów podwodnych stało pięć osób
przypiętych linkami do zabezpieczających ich szelek z jednej strony i do relingu z drugiej. Drzwi śmigłowca
były otwarte. Przed i pod nimi widać było w całej okazałości kadłub statku. Dla osób cierpiących na lęk wyso-
kości byłby to raczej przerażający widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali już w o wiele niebezpieczniejszych
miejscach i wysokość oraz przyprawiające o mdłości gwałtowne ruchy manewrującego helikoptera zupełnie
im nie przeszkadzały.
- Oczywiście, że możemy podejść bliżej i zrównać się z pokładem - odpowiedział Argyle. - W nor-
malnych okolicznościach moglibyśmy nawet tam wylądować - statek jest wystarczająco duży! Ale, o ile pan
pamięta, już tego próbowaliśmy.
I jeśli jest to rzeczywiście nowa mutacja zarazy... - przerwał na chwilę i wzruszył ramionami. - Chodzi
mi o to, że nie jest to najlepszy pomysł. Wirusy mogą się przenosić drogą powietrzną, a ten śmigłowiec robi
całkiem niezły wiatr. Chyba nie chciałby się pan nawdychać tych zarazków?
Tym razem Trask przyjrzał się Argyle’owi uważniej, a właściwie utkwił w nim wzrok. W spojrzeniu
zielonych oczu starszego mężczyzny było coś, co sprawiało, że oficer postanowił być mniej wyzywający. Choć
zatem nie mógł powiedzieć niczego prowokującego, to przynajmniej sobie pomyślał:
Podejdź bliżej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakażony statek? Walnięty idiota! Bełkoczący
Wredny Osioł!
Argyle uśmiechnął się do własnych myśli, ale już po chwili znowu spotkał się z ostrzegawczym spojrze-
niem Traska.
- A więc uważa się pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylił nieznacznie głowę na bok. - I wszyst-
ko wie pan o tej zarazie?
- Wiem tyle, żeby trzymać się z daleka od nagłej śmierci - odpowiedział Argyle, trochę zaskoczony
oschłym, a zarazem śmiertelnie oziębłym tonem Traska. - Wiem, że to coś zabiło wszystkich pasażerów oraz
całą załogę po kilku zaledwie dniach od wypłynięcia z Cypru i to tak szybko, że nawet nie zdążyli poinformo-
wać o tym, co się dzieje. I jeśli dodam do tego załogę helikoptera oraz mojego lekarza pokładowego...
- Nic pan nie wiesz! - przerwał mu Trask - To tylko domysły, na dodatek z rozmysłem pan nam prze-
szkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sądzi pan, że marnuje czas z nami. Pana zdaniem szukamy tylko sen-
11 DTP by SHADE
sacji, a pan wolałby być teraz z innymi oficerami w swojej mesie. A jeśli chodzi o nas, to najchętniej odesłałby
pan nas do domu i czekał na rozkazy z dowództwa marynarki. Mam rację?
Przez chwilę Argyle otworzył usta ze zdziwienia. Ten nagły wybuch, choć zasadniczo słuszny, zdawał
się potwierdzać jego domysły. Ale skoro znalazł się tutaj z zadaniem eskortowania tych ludzi i spełniania ich
życzeń, to tylko zacisnął zęby i odpowiedział:
- Pragnę zapewnić pana, że ja tylko...
- Nie zaczynaj nas zapewniać! - tym razem odezwała się dziewczyna stojąca obok Traska. Patrzyła na
Argyle’a zwężonymi oczami i dodała: - Pan Trask ma rację. Przez cały czas krążą ci po głowie podobne świńskie
myśli. Uważasz nas za wysoko postawionych biurokratów czy kogoś podobnego. Za łowców sensacji krążą-
cych po Morzu Śródziemnym, których zadaniem jest przekazywać raporty rządzącym politykom. Sądzisz, że
nic więcej nie mamy do roboty, ale to ja mogę cię zapewnić, że pod koniec dnia sam nie będziesz mieć nic do
roboty.
Argyle zmarszczył czoło, potarł podbródek, a w końcu całkiem szczerze się uśmiechnął. Trask oraz
dziewczyna przysunęli się do niego.
- Właściwie - zaczął - to myślałem, że możecie być likwidatorami szkód od Lloyda czy kimś w tym ro-
dzaju. Patrząc na pana Traska, domyślałem się, że oblicza straty w ludziach!
Trask nieco się uspokoił i pokręcił głową.
- Być może chodzi bardziej o przyszłe straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale całego świata. Powiem
prosto, panie komandorze. Nie jesteśmy biurokratami i skończonymi dupkami, jak mógłby pan sądzić. Jeśli
chodzi o ten przypadek, to jesteśmy ekspertami. To prawda, że wybuchła tam i zapewne nadal panuje zaraza,
ale nie pochodzi ona z Chin, jak pana poinformowano. Podczas pełnego dnia, w świetle słońca, nic nam nie
grozi. Jedyną pomyłką, jaką popełniła marynarka, było wysłanie na statek śmigłowca po zmroku.
- Czy mógłby pan to lepiej wyjaśnić? - Argyle zaczynał wyczuwać, że Trask naprawdę wie, o czym mówi.
Patrząc na tego człowieka, zdawał sobie sprawę, że w niczym nie przesadza ani nie kłamie. O co zatem w tym
wszystkim chodziło? - Widzi pan, jeśli naprawdę mam ryzykować życie moich ludzi i swoim, to powinienem
wiedzieć... Ale Trask znowu mu przerwał w pół słowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jeśli bym panu powie-
dział, to wątpię, żeby mi pan uwierzył. I wcale bym nie miał panu tego za złe. Ale cieszę się, że zaczyna pan
rozsądnie myśleć i że jest pan mniej opryskliwy.
Komandor pokręcił głową ze zdziwienia. Faktycznie chciał się zachowywać opryskliwie i właściwie do-
piero teraz zaczynał się zastanawiać. A to oznaczało, że Trask i dziewczyna zbyt łatwo go przejrzeli. Właściwie
to przejrzeli go na wylot!
- Kim do diabła jesteście? - Argyle wbił wzrok w Traska i w dziewczynę, a potem spojrzał na bladego
i żółtego mężczyznę. Poczuł się trochę głupio, kiedy jednocześnie próbował przybrać poważny wyraz twarzy
i uśmiechnąć się. Czwórka gości patrzyła na niego z dość sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze
bardziej zmniejszyło poczucie pewności siebie komandora. - Chodzi mi o to, że poinformowano mnie, że
jesteście ludźmi z Wydziału E. Co to oznacza? Czytacie w myślach? Zajmujecie się parapsychologią? Czy coś
takiego?
Oczywiście, że „coś takiego”.
Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się i spojrzała w bok, podobnie jak jej koledzy.
- Może poprosi pan pilota, żeby podleciał bliżej? - powiedział Trask, nie odnosząc się do pytania. - Je-
steśmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopóty, dopóki nie spróbujemy wylądować na tej Gwieździe,
a nawet jeślibyśmy wylądowali, to w ciągu dnia nic nam nie grozi.
Mówiąc o Gwieździe, Traskowi chodziło o statek wycieczkowy, który zakotwiczył na bezimiennej wy-
sepce, a właściwie na skale odbijającej promienie słońca, znajdującej się pomiędzy wyspą Ayios Evstratios,
która sama była tylko czymś niewiele większym od wystającej z morza skały, a znaną grecką wyspą Limnos, ja-
kieś dziesięć mil na północ, znanej z licznych ośrodków wypoczynkowych. Ludzie z Wydziału E gotowi byli się
założyć, że zderzenie ze skałą nie było zwykłym wypadkiem, ale celowym działaniem, natomiast rozbitkowie
najprawdopodobniej wciąż przebywali na statku. Jeżeli zaś chodzi o zmutowaną, azjatycką odmianę dymienicy
morowej, to była to tylko historia mająca oficjalnie tłumaczyć zagadkowy i tragiczny wypadek. Trask zdawał
sobie sprawę z tego, że był to zupełnie inny rodzaj zarazy, i wraz z Wydziałem E mieli nikłą nadzieję, że uda im
się odnaleźć również źródło tej zarazy... i zniszczyć je na zawsze.
- Co o tym myślisz, Davidzie? - Trask zwrócił się do najniższego ze swych kolegów, po tym jak Argyle
rozkazał pilotowi obniżyć pułap lotu. - Jak to wygląda twoim zdaniem?
12 DTP by SHADE
- Smog umysłowy - natychmiast odpowiedział zapytany. - Pełno tego na statku, od dziobu do rufy. Na
pewno tutaj się schronili. Ale wątpię, żeby nadal tu byli. Smog nie jest dostatecznie gęsty. Nie ma silnych obiek-
tów, które mógłbym zlokalizować. Dużo, cholernie dużo pojedynczych źródeł. Ale nie takie, które sprawiłyby
wiele kłopotu. Tak samo było na Krassos, dopóki nie dostrzegliśmy naszych błędów. Nasz „stary przyjaciel”
potrafi się doskonale maskować, natomiast ona... Nie muszę ci przypominać, co ona potrafi! Wyczuwam, że się
wynieśli. Na pewno specjalnie zostawili tutaj te cele. Nie sądzę, żebyśmy się musieli nimi przejmować.
Trask z grymasem na twarzy pokiwał głową.
- Uciekają i dobrze się przy tym maskują. Dorwaliśmy ich w Australii, na Krassos, w Londynie i pokrzy-
żowaliśmy im plany. Teraz specjalnie zapewnili nam robotę, zostawiając ślad po sobie. I wiedzą przy tym, że
kiedy będziemy się zajmować takimi problemami...
- ...nie będziemy się mogli skupić na pościgu za nimi - dokończył za niego zdanie Chińczyk David
Chung. - To brzmi całkiem sensownie.
- Liz? - Trask spojrzał na dziewczynę. Argyle, kompletnie zdezorientowany ich dziwną rozmową, rów-
nież popatrzył na dziewczynę. Miała jakieś 170 cm wzrostu i wyglądała na bardzo pewną siebie. Nazywała się
Liz Merrick; dwadzieścia kilka lat, długie nogi, krągłe kształty, wąska talia, a jej uśmiech (choć króciutki, tylko
w chwili powitania) był jak promień jasnego światła. Miała zielone oczy o innym odcieniu niż oczy Traska. Była
to głęboka zieleń, jak szkło butelki od piwa lub morska głębia. Do tego czarne włosy krótko ścięte, lśniące na-
turalnym zdrowiem. Argyle podejrzewał, że gdyby miał jej zdjęcie w kostiumie kąpielowym, to mógłby nieźle
zarobić, sprzedając je załodze HMS Invincible.
Kiedy o tym myślał, śmigłowiec podskoczył na niewielkim prądzie wznoszącym i na chwilę statek oraz
skała zniknęły z pola widzenia. W tej samej chwili Liz spojrzała na Argyle’a i powiedziała:
- Teraz już lepiej. Ale zupełnie dobrze byłoby dopiero wtedy, gdybyś zechciał troszkę zwolnić gonitwę
myśli, bo jeden z Bełkoczących Wrednych Osłów stara się skoncentrować.
Argyle’owi szczęka opadła ze zdumienia. Oniemiały wybałuszał oczy, nie mogąc wymówić słowa.
W międzyczasie, jakieś sto stóp pod nimi i sto yardów obok, pojawił się wrak statku i Liz skupiła uwagę na tym
obiekcie. Jej czoło się zmarszczyło, a końce palców dotykały prawej skroni.
Po chwili westchnęła i cofnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją odepchnął. Jej ruch był na tyle obszerny, że
linka bezpieczeństwa napięła się na całej długości.
Natychmiast została podtrzymana przez Traska i Chunga. Choć zabezpieczenie nie pozwoliłoby jej
upaść, to widać było, że przynajmniej przez chwilę była całkowicie zdezorientowana.
- Liz? - odezwał się ponownie Trask. Nie był to głos przełożonego, ale raczej zatroskanego ojca. - Dobrze
się czujesz?
Wzięła głęboki oddech, starając się przywołać uśmiech. Jednak mimo makijażu widać było, że pobladła,
tak jakby krew odpłynęła z jej twarzy. Argyle, sądząc, że wie z czego to wynika, zauważył:
- To tylko choroba lokomocyjna, bardzo podobna do choroby morskiej. Często się z tym spotykam. Po
prostu nie jest przyzwyczajona do latania na śmigłowcach.
Trask prawie nie zwrócił na niego uwagi i jeszcze raz zapytał Liz:
- Co to było? Czego się dowiedziałaś?
- Ludzie - odparła. - Setki ludzi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy w szoku. Nie wiedzą, co się z nimi
dzieje, ale mają świadomość, że nie wolno im pokazać się na słońcu. To instynkt, wiedza, którą mają we krwi.
I straszliwe pragnienie, głód. To potworne, Ben... aż skóra się marszczy! Wciągu ostatnich dwudziestu czterech
godzin wszyscy się nawzajem pozarażali. Teraz są głodni. Wkrótce podzielą się na frakcje, a potem... potem...
- Wiem - rzekł Trask. - Wiem. Miniwojny krwi!
- Głodni? - Argyle dodał swoje trzy grosze. - Na takim statku? To niemożliwe. To wielki statek wyciecz-
kowy. Musi mieć magazyny pełne wyśmienitego jedzenia. Minęło zaledwie kilka dni i jeśli ktoś tam jeszcze
żyje, to...
- Większość z nich wciąż „żyje” - zwrócił się do niego Trask. - Ale nie jest to życie, tak jak my to poj-
mujemy. Na pewno mogą przeżyć, korzystając z zapasów na statku... tylko że oni poszukują czegoś, innego do
skosztowania.
- Nie tak jak pojmujemy życie? - Argyle pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nic z tego nie rozumiem.
Powiedzieliście, że oni są nieuleczalnie chorzy.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział po chwili Trask, wzdychając ze zrezygnowaniem.
- Chciałbym podlecieć jeszcze bliżej. Chcę zobaczyć, co jest w środku. - Palcem plunął w lornetkę wiszą-
13 DTP by SHADE
cą na jego szyi. - Te wielkie panoramiczne okna na mostku będą doskonałym miejscem do obserwacji.
Stojąc w szeregu, przypięci do relingu, pięcioro pasażerów helikoptera, Argyle, Trask, Liz, Chung i oczy-
wiście wysoki, blady mężczyzna Ian Goodly wychylali się, obserwując uważnie statek.
- Będziemy musieli go zatopić - odezwał się Goodly. - Według map ta skała jest tylko czubkiem pod-
morskiej góry. Jeśli poślemy statek na dno w tym miejscu, to głębokość wykończy wszystkich na statku. Co do
tego nie ma żadnego „ale” ani, jeśli”. Z trudem przechodzi mi to przez usta, ale tak właśnie będzie. To jedyny
sposób, żeby upewnić się, że nic się nie wynurzy.
- Widziałeś to? - rzucił ostro Trask.
- O tak - odparł Goodly. - Rakiety klasy morze-morze, wybuchy, dziób statku unosi się do góry, Gwiaz-
da osuwa się tyłem i szybko idzie pod wodę.
- Zatopić Gwiazdę!? - nie wytrzymał Argyle. Miał już dość tej gry półsłówek. - Mówicie o tym, że In-
vincible miałby ją zatopić? Chyba wam resztka rozumu z mózgów wyparowała! To nowoczesny statek wyciecz-
kowy, same łodzie ratunkowe warte są miliony! Rzućcie okiem, można ją bez problemu odholować i naprawić
w stoczni, oczywiście po upewnieniu się, że została zdezynfekowana. Nawet jeśli nie byłoby to możliwe, to
samo złomowanie będzie warte...
- ...Nic nie będzie warte - powiedział Trask. - Z tego statku już nic nie będzie.
- Zupełnie wam odpierdoliło! - Argyle już nie panował nad sobą. - Mam tego dosyć, ja... - Komandorze?
- w słuchawkach zabrzmiał głos pilota.
- Tak!... Do cholery! Co tam znowu? - odezwał się Argyle do mikrofonu, zaczynając powoli panować
nad swoją wściekłością.
- Helikopter ratunkowy znalazł coś na pokładzie wraku - odpowiedział pilot.
- Coś?
- Kogoś - poprawił się pilot. Kogoś żywego i poruszającego się na pokładzie. Mam pana przełączyć?
- Tak - powiedział Argyle. - Oczywiście połącz nas z nimi, będziemy słyszeć, co się tam dzieje. Kto wie?
Może w końcu dowiem się czegoś konkretnego.
- Tak jest - odparł pilot. - Podlecę od sterburty, żebyście mogli także zobaczyć, co się tam dzieje.
Śmigłowiec ratunkowy towarzyszył im od startu z lotniskowca HMS Invincible, który stał na kotwicy
i wyglądał jak wysepka na horyzoncie, znajdująca się jakieś sześć mil dalej. Teraz wielki śmigłowiec ratowniczy
zawisł nad statkiem jak olbrzymi jastrząb. Oprócz załogi śmigłowca na pokładzie znajdowało się dwóch człon-
ków Wydziału E: stary, ogorzały Cygan Lardis Lidesci, pochodzący prawdopodobnie z Rumunii lub z Węgier,
tak przynajmniej oceniał to Argyle, oraz młody Anglik Jake Cutter, który patrząc z zewnątrz, odstawał nieco
od reszty grupy. Argyle zamienił z nim kilka słów, ale zdawało mu się, że nie był on w pełni obecny. Nie chodzi
o to, że był niedorozwinięty, chory psychicznie czy coś podobnego, tylko widać było, że jest czymś zajęty i stara
się to ukryć. Przypadkowo komandor, nic o tym nie wiedząc, trafił w samo sedno.
Bez wątpienia Jake był bardzo zajęty w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jego umysł, myśli, uwagę sta-
rało się zdominować i w pełni zająć coś, co kiedyś było żywe albo nieumarłe, a teraz być może nawet martwe,
ale zupełnie inaczej niż zwykły człowiek może sobie wyobrazić. Jednak teraz Jake Cutter koncentrował się na
tym, co widział przez lornetkę. Była to maleńka ludzka postać przebywająca na osłonie kominów. Osłona była
podobna do kołnierza lub niewielkiego pokładu i ochraniała górny pokład statku przed spalinami wydostają-
cymi się z silników statku.
Teraz jednak silniki nie pracowały i z kominów nie wydobywał się dym, a niewielka postać człowieka
wychylała się lub być może wydostawała przez właz przy pierwszym kominie. Jake zauważył, że był to męż-
czyzna. Jego ubranie było poszarpane i pobrudzone. Patrzył z otwartymi ustami na dwa helikoptery, a na jego
twarzy malowało się niedowierzanie. A może był po prostu w szoku?
- Panie Cutter? - (głos pilota szczęknął w słuchawkach Jake’a). - Pan Trask chciałby z panem porozma-
wiać. Przełączam go na bezpośrednią rozmowę.
- Dobra - odrzekł Jake i wychylił się, przez otwarty właz patrząc na śmigłowiec do zwalczania łodzi
podwodnych, który znajdował się przy prawej burcie wraku.
- Jake? - zabrzmiał mu w uszach głos Bena Traska. - Gdzie on jest. Gdzie jest ten, co... ocalał?
- Na kominie po naszej stronie - odpowiedział Jake. - Przed chwilą wyłaził na samą górę i powinieneś
go za moment zobaczyć. Wygląda na wykończonego.
- Tak, widzę go - zauważył Trask. - Tylko co go tak wykończyło? Ciężkie przeżycia czy promienie słońca?
- Nie wygląda mi to na efekt słońca - odpowiedział Jake. - Skurczył się, bo ledwo żyje. Może Liz powinna
14 DTP by SHADE
rzucić na niego okiem.
- Zaczekaj - rzekł Trask. Po kilku sekundach: - Liz mówi, że gość jest w szoku. Jest prawie jak czysta
kartka, umysł w kawałkach. Chyba rzeczywiście ocalał!
Może spuszczę się na dół ze sprzętem ratowniczym i wyciągnę go stamtąd? - zaproponował Jake. - Albo
przerzucę go na swój sposób. Będzie prędzej.
- Nie! - Trask odparł natychmiast. - Korzystaj z Kontinuum tylko w ostateczności. Spuść mu sprzęt ra-
tunkowy, ale jeśli ma się stamtąd wydostać, to niech to zrobi samodzielnie. Widzisz tamten helikopter stojący
na pokładzie spacerowym?
- Dobra, dobra - rzekł Jake. - To się stało, kiedy ktoś tu ostatnio lądował. I został uziemiony.
- Właśnie - stwierdził ponuro Trask. - Więc nie powtórzymy tej pomyłki. Jeśli ten ktoś chce się stamtąd
wydostać, to musi to zrobić sam. W międzyczasie zorientujecie się z Lardisem, czy wszystko z nim w porządku.
Jeśli tak, to mamy szczęście podobnie jak ten rozbitek i zrobimy sobie przerwę. A jeśli nie, to Lardis sobie z nim
poradzi. Do pokładu lub do skał na dole jest cholernie daleko. Tu czy tam, nie zrobi to większej różnicy.
- Ben - zauważył Jake - to jest helikopter ratowniczy, mam nadzieję, że wiesz o tym, że wszyscy cię sły-
szą? Załoga słyszała, o czym mówiłeś. Gdybyś był kapitanem statku, to mógłbyś mieć do czynienia z buntem!
- Tak, wiem, jaki to śmigłowiec! - odpowiedział Trask. - Podobnie jak ty wiem także z czym mamy do
czynienia. Więc spuść mu na dół uprząż i sprawy się wyjaśnią. W międzyczasie zajrzymy z komandorem Ar-
gyle’em na mostek kapitański, tam jest duże panoramiczne okno.
- Zrozumiałem, wyłączam się - rzekł szorstko Jake.
- Ten twój szef - zwrócił się do Jake’a jeden z członków załogi. - Kim on jest? Potworem jakimś czy co?
- Ludzie, którzy nie znają Traska i nie wiedzą, czym się zajmuje - odpowiedział Jake - mogą tak sądzić.
Ale on nie jest potworem, za to bardzo dużo wie na temat potworów. Nie proś mnie, żebym ci coś więcej wy-
jaśniał, ponieważ nie mogę.
- A ty nie proś, żebyśmy opuścili uprząż ratunkową - odpowiedział marynarz. To fakt, że nasza robota
polega na wyciąganiu ludzi z takich sytuacji jak ta. Bóg jeden wie, jak bardzo chcielibyśmy pomóc temu czło-
wiekowi na dole, ale jeśli jest nosicielem... - Jego wzruszenie ramionami wskazywało na całkowitą bezradność.
- Tylko komandor Argyle może nam dać taki rozkaz.
Jake spojrzał na niego. Marynarz był świeżo upieczonym oficerem, miał dwadzieścia dwa lata, włosy
jasnoblond i piegi. Znał się także na swojej robocie i na obowiązujących go zasadach. Jednak tym razem mio-
tały nim sprzeczności: z jednej strony chciał coś zrobić, a z drugiej zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa,
jakie mogła nieść ze sobą akcja ratunkowa. Był wyszkolony do niesienia pomocy i takie miał też przekonania,
jednak wiedział, że uratowanie człowieka może nieść zagładę i śmierć dla innych. Jake nazbyt dobrze rozumiał
jego dylemat.
- Nie przejmuj się - powiedział. - Będziemy tu siedzieć i czekać na rozkazy twojego dowódcy. Rozu-
miem cię, ale mogę ci przyrzec, że rozkaz nadejdzie. Tak więc jeśli nawet teraz nie możemy opuścić sprzętu, to
bądźmy na to przygotowani.
- Już jesteśmy gotowi! - odparł marynarz. - W naszym fachu zawsze jesteśmy gotowi.
- No, no! - zaczął Jake głosem pełnym podziwu. - Skąd mógłbym wiedzieć? Jestem tylko cywilem.
Drużyna ratunkowa składała się z trzech młodych oficerów, uznających Jake’a Cuttera oraz Lardisa Li-
desciego za zwykłych cywilów, tak zwanych „ekspertów”, którzy zwialiby przy pierwszej stosownej okazji. Co
do ich szefa, to niewątpliwie komandor Argyle powinien po prostu go odizolować!
Trójka marynarzy spojrzała po sobie, a potem popatrzyła na Cuttera i jego cygańskiego towarzysza.
I chociaż Jake nie był telepatą w pełnym znaczeniu tego słowa, to nie miał trudności z odgadnięciem ich myśli.
Jeśli tak mają wyglądać eksperci od chorób tropikalnych... hm, to warto by ich wysłać do piekła!
Jake był ubrany w koszulę, kamizelkę, jeansy i buty kowbojskie; w oczach załogi śmigłowca wyglądał na
kowboja. Długonogi, wąski w talii i biodrach, resztę miał całkiem rozbudowaną. Miał ponad 180 cm wzrostu,
może 185, jeśli doliczyć obcasy butów, i miał długie, pasujące do nóg ręce. Oczy w kolorze orzechowo-brązo-
wym, podobnie jak zaczesane i związane z tyłu długie włosy. Jednak włosy nie miały jednego koloru, na skro-
niach widać było ostro kontrastujące białe pasma. Widać było, że posiwiał całkiem niedawno i dość gwałtow-
nie. Miał szczupłą twarz z zapadniętymi policzkami, był szczupły i wyglądał na szybkiego gościa. Wąskie usta
(można by powiedzieć, że nawet okrutne) sprawiały, że jego uśmiech nie zdradzał poczucia humoru. Pomimo
szczupłości był barczysty i miał szeroką klatkę piersiową, widać było, że dysponował sporą siłą, zarówno w sen-
sie fizycznym, jak i psychicznym.
15 DTP by SHADE
Towarzysz Jake’a, stary Lidesci, był niski, beczkowaty, z czym kontrastowały długie ręce. Niegdyś kru-
czoczarne włosy posiwiały i w niektórych miejscach były wręcz białe. Na ogorzałej twarzy widniał spłaszczony,
podejrzliwy nos, zawieszony bardzo nisko nad ustami, w których brakowało zbyt wielu zębów. Te, które mu
zostały, były żółte jak stara kość słoniowa. Spod krzaczastych i wyrazistych brwi połyskiwały ciemnobrązowe,
czujne oczy zdradzające bystrość umysłu oraz sprawność ciała.
Lardis ubrany był tak, jak europejscy Cyganie zwykli się ubierać wiele lat temu, do ubrania miał przy-
czepione srebrne dzwoneczki, które brzęczały przy każdym ruchu i kroku. Wyglądał jak człowiek z głębokiej
prowincji, a właściwie jak wojownik z lasu przemierzający bezbrzeżne knieje. Co więcej, w specjalnej pochwie
pod lewym ramieniem Lardis nosił ostrą jak brzytwa maczetę o drewnianej rękojeści, na której wyryto kilka
rzędów kresek...
Kiedy załoga myślała o Jake’u i Lardisie, komandor Argyle z pozostałymi członkami Wydziału E obni-
żyli pułap drugiego śmigłowca na wysokość trzydziestu stóp przy prawej burcie statku. Oglądali mostek kapi-
tański, patrząc przez lornetki. Przez pół minuty Jake obserwował zawieszony w jednym miejscu śmigłowiec, po
czym maszyna gwałtownie poderwała się do góry, oddalając się od wraku. W słuchawkach znowu rozbrzmiał
głos Traska:
- Gdzie ten sprzęt ratunkowy? Natychmiast wyciągnijcie na górę tego człowieka!
- Oczywiście - odpowiedział Jake - tylko załoga potrzebuje potwierdzenia komandora. Po dziesięciu
sekundach wszyscy usłyszeli, jak najwyraźniej zszokowanym i drżącym głosem Argyle mówi:
- Wyciągnijcie go stamtąd. Zabierzcie tego człowieka z tego piekielnego statku, i to natychmiast! Ale
pamiętajcie, bez względu na to, jak długo miałoby to potrwać, nikomu nie wolno schodzić na dół! Musi sam
sobie poradzić.
- Jake - tym razem odezwał się Trask. - Zasady są te same. Lardis ma się nim zająć, jeśli nie będzie tym,
kim być powinien. Czy to jasne?
- Jasne jak słońce - odpowiedział Jake.
III
Kłopot z Harrym
Na wysokości poziomej osłony kominów na wprost ocalonego kołysał się kosz ratowniczy spuszczony
ze śmigłowca. Mężczyzna na kominie zdawał się go nie zauważać. W końcu kosz zderzył się z nim, prawie go
przewracając, i wówczas mężczyzna zauważył, co się dzieje. Spojrzał na znajdującą się sześćdziesiąt stóp wyżej
maszynę, wyciągnął rękę, błysnął oczami i wyglądał, jakby coś chciał powiedzieć.
Człowiek sterujący wyciągarką przekazywał polecenia pilotowi:
- Zejdź niżej kilka stóp. Dobrze. Utrzymuj tę pozycję, w tym miejscu!
Kosz opadł na osłonę kominów i podskakiwał tuż przed mężczyzną. Drugi podoficer, korzystając z gło-
śnika, wołał do niego:
- Nie chwytaj za kosz, bo może cię przewrócić. Usiądź w środku, całym ciężarem ciała, i zapnij uprząż.
Potem oprzyj się i trzymaj się liny. Tak będzie bezpieczniej. I nie przejmuj się, na pewno cię nie upuścimy.
„Kosz” był raczej podobny do krzesełek spotykanych na karuzelach. Zrobiony był z pasów, miał opar-
cie na plecy i zabezpieczenia po bokach, ale nie było nic, na czym można by oprzeć nogi. Uprząż z taśmy była
przymocowana do wnętrza kosza, a pas bezpieczeństwa wisiał luźno. Był to rodzaj krzesełka zawieszonego
w powietrzu i nawet dziecko wiedziałoby, jak z niego skorzystać... a przynajmniej powinno wiedzieć. Ale męż-
czyzna na kominie był w szoku.
Kosz ratunkowy tańczył i huśtał się przed nim, uderzając czasem o komin i podskakując do góry i na
dół. Mężczyzna zrobił niepewny krok na przód i spróbował go złapać. Miał sporo szczęścia, bo gdyby wykonał
jeszcze jeden niepewny krok, to doszedłby do krawędzi osłony komina i znajdującej się dwadzieścia stóp po-
wyżej najwyższego pokładu. Ocalił go łut szczęścia: krzesełko owinęło się dookoła niego, uderzyło z tyłu pod
kolanami i mężczyzna wpadł do kosza. Ręce i nogi zwisały mu poza koszem, podobnie jak pasy nie zapiętej
uprzęży. Jednak trzymał się jakoś i wciągarka zaczęła go wciągać do góry, tam gdzie w normalnych okoliczno-
ściach powinno być bezpiecznie. Ale nie były to normalne okoliczności i kiedy szybko zbliżał się do pokładu
śmigłowca, patrząc oszołomionym spojrzeniem na ratowników, w słuchawkach ponownie rozległ się głos Tra-
ska:
- Od teraz róbcie dokładnie to, co powiedzą wam Jake Cutter i Lardis Lidesci. Oni stosują się do moich
16 DTP by SHADE
rozkazów i mają pełne zezwolenie na działanie od komandora Argyle’a. Nie wiadomo, czy mężczyzna, którego
zabraliście z pokładu, jest zarażony tą... straszną chorobą. Ale ten starszy mężczyzna, Lardis, jest najlepszym na
świecie ekspertem od tej choroby i sprawdzi to. Cokolwiek zrobi, ma pełne przyzwolenie na swoje działania.
Jeśli ktoś mu przeszkodzi, to nie tylko złamie dyscyplinę, ale narazi całą załogę na śmiertelne niebezpieczeń-
stwo!
Członkowie załogi spojrzeli po sobie bez słowa, a w tym czasie kosz ratowniczy znalazł się na wycią-
gnięcie ręki. Wówczas Lardis zawołał do mężczyzny w krzesełku:
- Hej, ty! Podam ci rękę, złap moją dłoń! - Lardis wychylił się, naciągając linkę bezpieczeństwa, i wysu-
nął swoją żylastą dłoń w kierunku ocalonego. Palce lewej ręki były ozdobione pierścieniami z czystego srebra.
Mężczyzna w koszu spojrzał na Lardisa, a potem na jego dłoń. Przez jego twarz przeleciał błysk zrozu-
mienia, a na jego ustach pojawiło się słowo:
- Cygan!
Jednak jego ręce nadal zwisały bezwładnie, a wzrok stał się ponownie nieobecny. Lardis spojrzał na
trzech podoficerów i powiedział:
- Przesuńcie go trochę, ale ostrożnie. - Po czym zwrócił się do Jake’a: - Gdyby zrobił jakiś niespodziewa-
ny ruch - próbował wskoczyć na pokład - to wiesz, co robić.
Kiwając głową ze zrozumieniem, Jake wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki specjalnie zmody-
fikowanego browninga. Widząc to, jasnowłosy podoficer otworzył usta i rzekł:
- Co to, do cholery...!?
- Rób, co rozkazał Lardis - powiedział mu Jake i wycelował pistolet prosto między oczy mężczyzny
w koszu. Bez dalszych sprzeciwów (na razie), zaczynając rozumieć powagę sytuacji, mężczyzna kierujący wy-
ciągarką zaczął przyciągać ramię dźwigu w kierunku wejścia do helikoptera.
W tej samej chwili ocalony poruszył się! Chwycił dłoń Lidesciego (na tyle niespodziewanie, że Jake
o mało nie strzelił do niego) i wydał z siebie dziki, nieartykułowany okrzyk, bełkocząc coś, co dla Jake’a brzmia-
ło niezbyt inteligentnie.
- Co powiedział? - spytał przestraszony Jake. - Co on mówi?
- Nazwał mnie „ojcem” - mruknął Lardis. - Powiedział, że wołał do mnie i cieszy się, że usłyszałem jego
krzyk. Bardzo miłe z jego strony. Raczej nie boi się srebra. Ale jeszcze nie skończyliśmy.
Lardis, korzystając z wolnej ręki, wyjął niewielki rozpryskiwacz i podał go Jake’owi, po czym chwycił za
swoją maczetę. Pokazując ją, stwierdził:
- Trzyma mnie za rękę, ale jeśli ściśnie za mocno - być może z siłą diabła - to mam na to odpowiedź!
Jake wysunął się poza obręb kabiny, pokazał rozpryskiwacz mężczyźnie w koszu i powiedział:
- To nie zrobi panu krzywdy. Proszę zamknąć oczy i nie oddychać przez chwilę. Mężczyzna, trzymając
rękę Lardisa, spojrzał na niego, jakby oczekując potwierdzenia.
- Rób, co ci powiedział - odezwał się Lardis. Wiszący w koszu człowiek zamknął oczy.
Jake prysnął, przez dwie sekundy kierując strumień rozpylonej cieczy na twarz ocalonego. Ale nic szcze-
gólnego się nie wydarzyło. Załoga śmigłowca pokręciła nosami i znowu ze zdumieniem spojrzała po sobie. Co
to? Czosnek? Coś, co śmierdzi bardzo podobnie.
Mężczyzna w koszu otworzył oczy, wziął głęboki oddech i wyglądał tak samo jak chwilę wcześniej.
- Teraz próba kwasu. Tylko że to nie będzie kwas, ale krew! - Nie czekając dalej, naciął ostrą jak brzy-
twa maczetą wierzch nadgarstka. Pokazując mężczyźnie świeżą ranę i krople krwi spadające w przestrzeń pod
nimi, powiedział:
- Nie jestem twoim ojcem. Ale doskonale rozumiem, że go przywoływałeś. Możemy zatem zostać brać-
mi. Może już nimi jesteśmy? Nazwałeś mnie Cyganem. Masz rację. Co ty na to? Czy możemy być braćmi krwi?
Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko patrzył, jak Jake spryskuje ostrze maczety Lardisa... tuż przed
przyłożeniem jej do nadgarstka ocalonego i pozostawieniu na nim cienkiej czerwonej linii!
Piegowaty podoficer znowu nie wytrzymał i krzyknął:
- Co wy tu kurwa za voodoo uprawiacie! - i chciał powstrzymać Lardisa. Ale zatrzymała go lufa pisto-
letu naciskająca na żebra.
- Zostaw go! - ostrzegł Jake przez zaciśnięte zęby. - Nie słyszałeś, co mówił Trask? Masz się stosować do
rozkazów!
- Ale... ale to jest po prostu wystraszony człowiek! - protestował podoficer, jednocześnie wycofując się
na swoje miejsce.
17 DTP by SHADE
- Tak, tylko człowiek - zgodził się z nim Lardis. - Tylko człowiek i to taki, który ma wielkie szczęście! -
Schował maczetę i dodał: - Możecie go wciągnąć.
Ocalony nie zrobił żadnego ruchu. Siedział i beznamiętnie patrzył na nadgarstek. Jeśli można by to na-
zwać reakcją, to tylko taką można było zaobserwować.
Krzesełko ratunkowe zostało wciągnięte do śmigłowca. Zabezpieczono i przypięto mężczyznę oraz de-
likatnie wyciągnięto go z siodełka. Automatycznie padł w ramiona Lardisa, a stary człowiek wywrócił się, upa-
dając na stojącą za nim ławeczkę, i usiadł na niej, obejmując mężczyznę.
- Mamy go - Jake zwrócił się do Traska przez radio. - Wygląda w porządku.
- Powiedział coś? - głos Traska nie brzmiał już tak ostro.
- Czy coś powiedział? - odpowiedział Jake. - Do cholery, nic, co mógłbym zrozumieć. Jak na niego pa-
trzę, to nie bardzo wierzę, że on w ogóle żyje!
- To o nic go nie pytaj - polecił Trask. - Niech nic nie mówi i wy mu nic nie mówcie, dopóki nie wylą-
dujemy na pokładzie Invincible i nie będziemy mogli porozmawiać na osobności.
- Zrozumiałem - odpowiedział Jake. Po czym zwrócił się do Lardisa: - Jak z nim?
- W porządku - rzekł starszy mężczyzna. - Właściwie to od razu zasnął!
- Pewnie po raz pierwszy od trzech dni.
- Tak, pewnie tak - potwierdził Lardis. - A na pewno po raz pierwszy od trzech długich nocy...
Po powrocie na lotniskowiec grupa Traska udała się do sali odpraw. Również w tym samym pomiesz-
czeniu lekarz zbadał jedynego ocalonego z załogi Gwiazdy.
Jednak zaraz po wylądowaniu Trask został wezwany przez kapitana na mostek. Przyszedł do sali od-
praw piętnaście minut po wszystkich. Rozejrzał się po pomieszczeniu, popatrzył na lekarzy i przywołał do
siebie swoich ludzi. Tylko Lardis pozostał przy uratowanym mężczyźnie.
Trask miał przykry wyraz twarzy, kiedy oświadczał swoim kolegom:
- Musimy wrócić na Wieczorną Gwiazdę.
- Co musimy? - powtórzyła za nim oburzonym tonem Liz. - Chcesz powiedzieć, że jest tam ktoś jesz-
cze? Sądzę, że to niemożliwe. To prawda, że nie dostrzegłam tego mężczyzny, ale w całym tym zamieszaniu,
potworności, mentalnym smogu... On był tylko malutką wysepką człowieczeństwa. Przysięgam, że kiedy go
wyciągano, przeskanowałam cały statek od dzioba do rufy i...
- ...Tu nie chodzi o tych, co mogli przeżyć. - Trask pokręcił głową. - Spokojnie mogę się założyć, że
nie ma tam już ani jednego człowieka. Ale kapitan dostał polecenie od ministra, przekazane oczywiście za
pośrednictwem admiralicji. Admiralicja zaś, która nie jest tak dyplomatyczna jak nasz minister, zamieniła to
w rozkaz.
- Mamy rozkaz wrócić na statek? - Goodly przemówił typowym dla siebie wysokim tonem. - Dlaczego?
I tak już po tym statku. Widziałem, jak idzie na dno. Trask, Gwiazda zatonie!
- Wiem - powiedział Trask. - Powinniśmy się zabezpieczyć przed tym, żeby nie być wówczas na jej po-
kładzie. Ale nie to jest najgorsze.
- A niby co jest gorsze? - nerwowo spytał Chung. Trask wyprostował się, podrapał po głowie i powie-
dział:
- Jakbyśmy nie mieli zbyt wiele zajęć, dodano nam jeszcze coś. Ktoś wysoko postawiony, wyżej niż nasz
minister, prawdopodobnie premier, dowiedział się o naszych działaniach. To nic strasznego, ale wiadomość
dotarła do Porton Down.
- Porton Down? - Liz zmarszczyła brwi, następnie otworzyła szeroko oczy i z trudem złapała powietrze.
Najwyraźniej była w szoku.
Jake rozejrzał się po twarzach i na wszystkich zobaczył podobny wyraz.
- Co to? - powiedział. - Porton Down. Czy to nie ten, nie wiem jak to nazwać, ośrodek nadawczy, gdzie
próbują...? - po czym przerwał, jakby nie mógł sobie przypomnieć, czego tam próbują.
Trask potwierdzająco pokiwał głową.
- Tak, przypuszczam, że tak. Próbują zrobić tam coś najgorszego na tej planecie. Mówimy o Centrum
Stosowanych Nauk i Badań Mikrobiologicznych w Porton Down. Te dupiate głupki na stanowiskach zgodzili
się na to, żeby dostarczyć im próbki!
- Próbki? - David Chung cofnął się o krok. - Próbki czego? Tylko mi nie mów, że...
- ...Właśnie ci mówię - odparł Trask. - Na dodatek oni chcą nie tyle próbki, ile żywy okaz! Gdyby to
zależało ode mnie, to rakieta już by leciała w stronę Gwiazdy i po chwili wszystko, co się tam znajduje, osunę-
18 DTP by SHADE
łoby się na dno! Ale od kiedy wkroczyła w to admiralicja, to nie zależy to ode mnie. Jeśli my tego nie zrobimy
- a ja zastrzegłem sobie prawo odmowy - to wówczas zajmie się tym marynarka. Chyba nie sądzicie, że na to
pozwolę?
- Co za kretyństwo - powiedział Jake, dostrzegając całość sytuacji. - Nawet trudno sobie wyobrazić, jak
takie coś wydostaje się na wolność na okręcie wojennym typu Invincible. Ten okręt dysponuje większą mocą
rażenia niż wszystkie armie drugiej wojny światowej!
- To prawda - rzekł Trask. - I o wiele więcej, niż potrzeba do rozpoczęcia trzeciej wojny! Skoro tylko my
wiemy, z czym mamy do czynienia...
- ...to się tym zajmiemy - dokończyła Liz, wzruszając nieznacznie ramionami.
- Ale bez ciebie - zauważył Trask. - Nie tym razem.
- Ale... - zaczęła protestować.
- Żadnych „ale” w tej kwestii. - Trask zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy. - Przez ciebie postarza-
łem się o dziesięć lat, kiedy Vavara dopadła cię na Krassos. A ja już nie mam zbyt wiele lat do stracenia.
- Tak czy owak będzie to coś zupełnie nowego. W Australii mieliśmy do czynienie głównie z Wampy-
rami i porucznikami. Oni wiedzieli, co mają robić. Podobnie było na Krassos. Tym razem musimy się zająć
świeżo pozyskanymi niewolnikami... nawet nie do końca przemienionymi. Zaledwie trzy dni temu byli ludźmi
spędzającymi wakacje na Morzu Śródziemnym. A teraz są nieumarłymi na tym akwenie. Tych, co ich tak urzą-
dzili, od dawna nie ma w okolicy, więc nikt nie będzie nimi dowodzić. Jeśli zatem zaatakują nas wszyscy naraz...
- ...to będzie rzeź - dokończył Jake. - A my zostaniemy rzeźnikami. Będziemy uzbrojeni, a oni nie. Bę-
dziemy wiedzieć, o co chodzi, a oni wciąż będą się domyślać, co się stało. Krańcowa potworność.
- Oni wiedzą, kim są - rzekła Liz, kręcąc głową. - Mają z tym okropny kłopot i są wystraszeni, ale...
wiedzą. I zaczyna ich dręczyć coraz większy głód. Tam na okręcie, we wnętrzu statku. Na wszystkich ośmiu
pokładach będziemy dla nich tylko świeżym mięsem.
- Tylko że my nie jesteśmy rzeźnikami - powiedział Trask - nic takiego się nie stanie. Nie zejdziemy
także pod pokład. A przynajmniej nie za daleko. Mamy pobrać próbkę i gdy tylko zdobędziemy okaz, natych-
miast znikamy. Zastąpią nas rakiety lana. I wtedy dopiero będzie rzeź.
- Wolałbym, żebyś nie nazywał tych rakiet moim imieniem - rzekł Goodly. - Nic nie poradzę na to, co
zobaczyłem. Nie mogę powstrzymać zdarzeń w przyszłości.
- Mój Boże... tylu ludzi! - Chung pokręcił głową. Pobladł i wyglądał, jakby miał zemdleć.
- Czyżby coś mi umknęło? - zauważył Jake. - Myślałem, że uzgodniliśmy, że tego nie zrobimy, że po
prostu nie uda się czegoś takiego stamtąd zabrać.
- Nic żywego - powiedział Trask. - Kiedy znajdziemy się w powietrzu, powiemy, że mamy próbkę i że
mogą zatopić statek. Kiedy się zorientują, że próbka nie żyje, będzie za późno, żeby coś zmienić.
- Martwą próbkę? - spytała Liz.
- Tak, nieumarłą. - Trask spojrzał na nią uważnie. - Chcą mieć zakażoną krew, mięso, tkankę mózgu.
To dlatego prosili o cały - o Jezu! - „okaz”. Osobę, na litość boską! Ale jej nie dostaną. To znaczy otrzymają
próbkę, ale nie będzie ona chodzić na własnych nogach i na pewno nie będzie myśleć, kombinować i czekać na
pierwszą lepszą okazję.
- Mięso, krew, mózg? - Jake skrzywił się i sprawiał wrażenie zmieszanego. Ale Trask obdarzył go tylko
przelotnym spojrzeniem, mówiąc:
- Nie przejmuj się. To zadanie dla Lardisa. Jeżeli chodzi o sprawy tego typu, to stary Lidesci jest nieza-
stąpionym i jedynym ekspertem.
Postanowili wyruszyć wieczorem, przed zapadnięciem nocy. Można było to zrobić wcześniej, ale Trask
chciał najpierw zebrać jak najwięcej informacji i przed wylotem porozmawiać z uratowanym rozbitkiem. Leka-
rze okrętowi podali rozbitkowi leki nasenne, mając nadzieję, że sen będzie bardzo pomocny w przychodzeniu
do siebie. Medycy zajmowali się przede wszystkim obrażeniami i chorobami ciała, a główny oficer medyczny
pozostał na Wieczornej Gwieździe. Mając do czynienia w wyczerpaniem psychicznym, doszli do wniosku, że
sen będzie bardzo dobrym lekarstwem. Być może mieli rację, ale w ten sposób uniemożliwili kontakt z pacjen-
tem przez najbliższe trzy, cztery godziny.
Po omówieniu szczegółów zbliżającej się misji, Trask wziął na bok Liz i Jake’a, żeby porozmawiać z nimi
na osobności.
- Sprawy nabierają tempa szybciej, niż sądziliśmy - zaczął. - Wygląda na to, że Malinari i Vavara nam
zwiali. Co do lorda Szwarta, to nic nie wiemy o jego losie. Nie wiemy, czy zginął w świątyni pod Londynem,
19 DTP by SHADE
czy udało mu się uciec. Wiadomo, że te kreatury są wyjątkowo uparte. Tamta dwójka... najwyraźniej nie zginęła
i całkiem niedawno przebywała na tym statku.
- Oboje? - spytał Jake. - Może nie jestem tak szybki w kojarzeniu faktów jak wy, ale skąd mamy pewność,
że to nie było jedno z nich?
- Stąd, że kiedy wróciłem do Anglii - odpowiedział Trask - nasz stary przyjaciel Manolis Papastamos
został na Krassos ze swoimi ludźmi, żeby wszystko sprawdzić. Po drugiej stronie przylądka Palataki, w zatoczce
pod klifami, znaleźli dowody wskazujące na to, że trzymano tam łódź. Ponadto do tego miejsca dochodził tunel
mający początek w labiryncie pod pałacem. Tam właśnie zmierzała Vavara, kiedy zepchnęliśmy jej samochód
z drogi do morza. Możliwe, że przepłynęła resztę drogi albo wspięła się na skały. - Wzruszył ramionami i dodał:
- Niełatwe zadanie, nawet dla silnego mężczyzny. Ale w końcu Vavara jest Wampyrem.
- A Malinari? - zapytał Jake.
- Ian Goodly spotkał go u podnóża Palataki - rzekł Trask - a więc na pewno tam był. To było tuż przed
fajerwerkami. Chodzi o to, że jeśli łanowi wystarczyło czasu, żeby się stamtąd wydostać przed detonacją dyna-
mitu, to...
- ...to także Malinariemu udało się uciec - dokończył za niego Jake.
- Pewnie dostał się do jaskini i odpłynął łodzią.
- Razem z Vavarą - stwierdził Trask. - Zauważcie, że nawet Wampyrowi byłoby bardzo trudno w po-
jedynkę opanować taki duży statek jak Wieczorna Gwiazda. Ale we dwójkę... Nephram Malinari z jego zdol-
nościami telepatycznymi oraz Vavara - mistrzyni zbiorowego hipnotyzmu? We dwójkę im się udało. A kiedy
zetknęli się z próbą oporu, z sytuacją, nad którą nie panowali...
- ...to dopuścili się skrajnych aktów przemocy - powiedziała Liz. - Nie ma nic bardziej bestialskiego od
Wielkich Wampirów.
- O tym świadczy obraz tego, co widzieliśmy na mostku kapitańskim - rzekł ponurym tonem Trask. -
Szkoda mi komandora Argyle’a. Był trochę zbyt pewny siebie... dopóki nie zobaczył mostku. Stało się tak, jak
mówiłem: zobaczyć znaczy uwierzyć. Teraz jest po naszej stronie. Słyszałem, jak doradzał kapitanowi, żeby dał
nam wolną rękę, ale było to jeszcze przed interwencją admiralicji, a właściwie przed wtrąceniem się Porton
Down.
- Jak to możliwe, że jakieś Porton Down ma tak duże wpływy? - spytał Jake.
- To tam wynaleziono lekarstwo na AIDS - powiedział Trask. - Również tam wyhodowano antidotum
na tę zarazę z Chin, azjatycką mutację dymienicy morowej. Oni są całkiem dobrzy w swym fachu! Więc może
przesadzam. Może powinniśmy wcześniej poprosić o pomoc z zewnątrz. Może nasz minister lub ktoś wyżej
zrobił słuszne posunięcie, powiadamiając ich o tym? Nie mam pojęcia.
- Mnie się podoba ta idea! - odezwała się Liz. - Myślisz, że jesteśmy twardzielami, aleja nigdy taka nie
będę. Szczerze mówiąc, znacznie bardziej wolę rozpylać aerozol niż strzelać srebrnymi kulami!
- Ja również - zgodził się z nią Jake. - Zdecydowanie powinno się raczej leczyć niż zabijać.
- Naprawdę tak uważasz? - Trask nie do końca mu wierzył. - Może powinieneś o tym wspomnieć Wam-
pyrom? To by dopiero było! - Po tym komentarzu Trask zmienił temat: - Ale nie o tym chciałem z wami roz-
mawiać. Jest jeszcze coś, co nie może czekać. I tak zbyt długo zwlekałem. Może Porton Down jest ważne, ale
powinniśmy skupić się na tym, co jest tu i teraz.
- Co cię niepokoi? - spytał Jake.
- Właściwie to chodzi o ciebie! - odpowiedział Trask. Po chwili udało mu się uśmiechnąć, choć był to
raczej grymas. - No, nie chodzi mi o to, co kiedyś - choć w pewnym sensie tak. No dobra, już ci wyjaśniam.
Byłeś pod ziemią w Londynie razem z Milliei Szwartemi...
- ...i od tego czasu nikt nas nie sprawdzał - przerwał mu Jake. - O to ci chodzi? Boisz się, że zostaliśmy
zarażeni? Nagle jego głos przybrał groźną barwę, podobnie jak wyr zmrużonych oczu. Trask nie mógł oprzeć
się myśli, że Jak bardzo przypomina Harry’ego Keogha. Ale już po chwil wszystko minęło i Jake znowu był
sobą. Tylko to „sobą” znaczyło bardzo wiele. Jake był również Nekroskopem i to jedynym Nekroskopem na
tym świecie.
Trask pokręcił głową.
- Obawiam się, że nie możemy dłużej zwlekać. Zawdzięczam ci więcej niż ktokolwiek na świecie i nigdy
ci się nie odwdzięczę. Ale musisz mnie zrozumieć. Taki mam obowiązek, a to przekracza wszelkie osobiste
zobowiązania, sympatie czy lojalność. Niepokoję się o ciebie. Także o Liz, twoją partnerkę, ludzi z Wydziału
i o wszystkich pozostałych, o całą ludzkość. Może zbyt długo już w tym siedzę. Ale widziałem już tyle niepraw-
20 DTP by SHADE
dopodobnych rzeczy, że muszę sprawdzać wszystko po kilka razy. Jak dotąd nie dopuściłem do rozprzestrze-
nienia się zarazy i tylko o to mi chodzi.
- Chwileczkę - odrzekł Jake. - Wydaje mi się, że o kimś zapomniałeś. Chodzi mi o Millie. Przebywała
pod ziemią razem ze Szwartem o wiele dłużej ode mnie. Jeśli zatem obawiasz się, że jestem kimś więcej niż
tylko Jakiem, to proponuję, żebyś przestał się mną przejmować, a zaczął martwić przede wszystkim o Millie!
Być może było to okrutne ze strony Jake’a, ale Jake, wiedząc, co mówi, przez cały czas patrzył prosto
w oczy Traska. Ben zaś, będąc naturalnym wykrywaczem kłamstw, wiedział, że Jake mówi prawdę, i to płyną-
cą z głębi serca. Jeśli cokolwiek się przyczepiło do Jake’a w głębinach zapomnianej rzymskiej świątyni, to na
pewno nie był tego świadomy. Jednak patrząc z drugiej strony, minęły dopiero cztery dni, a po Jake’u wszyst-
kiego można się było spodziewać.
- Jeżeli chodzi o Millie - zaczął Trask - to właśnie jest sprawdzana. Dlatego nie ma jej tutaj. Dzięki temu
udało mi się ją utrzymać z dala od tej akcji. Potrzebowała pełnego odkażenia oraz odpoczynku. Millie była
w bardzo kiepskim stanie, kiedy sprowadziłeś ją z powrotem. Jednak ty wyglądasz na kogoś w całkiem dobrej
formie. Przynajmniej tak uważasz. Poza tym jesteś tutaj potrzebny.
- No to czego chcesz ode mnie? - spytał Jake. - O co ci naprawdę chodzi?
- Nie wymagam czegoś szczególnego - Trask wzruszył ramionami. - Kiedy skończymy tę akcję, wrócisz
z nami do Londynu i poddasz się tej samej procedurze co Millie: przejdziesz pełny program odkażania, całą
procedurę medyczną i... i... - tutaj zawiesił głos.
- I? - odezwał się Jake, myśląc zarazem, że w końcu Trask dotarł do sedna.
- I pozwolisz sobie w pełni pomóc z... tym twoim problemem, o którym mówiłeś mi, kiedy tutaj lecie-
liśmy.
- Och, cha cha cha! O mnie mowa! - w głowie Jake’a zabrzmiał obmierzły głos. - Ten idiota myśli, że
może mnie wymazać, usunąć albo w inny sposób pozbyć się, tak jak bym był jakąś chorobą psychiczną. Ale nią
nie jestem, a jemu się to nie uda! Popełniłeś największy z błędów, kiedy mu o mnie Powiedziałeś. Ci, tak zwani
psychiatrzy, o których wspominałeś wyrządzą ci krzywdą. Tak jest. Dobrze wiesz, Jake ‘u Cutter, że nie jestem
twoim wyobrażeniem ani alter ego w rodzaju Mra Hyde ‘a bawiącego się z tobą - doktorem Jekyllem. Jestem
równie realny jak ty. Jedyna różnica pomiędzy tobą a mną polega na tym, że ty żyjesz, a ja nie!
- Ale żyjesz we mnie - powiedział Jake. - Ja zaś ani cię nie chcę, ani nie potrzebuję. Przy okazji zauważy-
łem, że sporo się nauczyłeś: wyobrażenie, alter ego, Jekkyll i Hyde i tak dalej.
- To wszystko z twojej pamięci. Dopóki się nie odezwę, to nawet nie podejrzewasz, że przebywam we-
wnątrz ciebie. Nie wiesz, czy śpię, czy nie. Nic na to nie poradzisz; siedzę w twojej głowie, czy tego chcesz, czy
nie. Ani pan Trask, ani wszyscy psychiatrzy świata razem wzięci nigdy tego nie zmienią. Cha cha cha!
- Drań! - Jake mruknął pod nosem tuż po zniknięciu Koratha.
- Znowu on? - spytała cicho Liz.
- On! - warknął Jake. - Korath, były niewolnik Malinariego. Wierzcie mi, chcę się go pozbyć tak samo
jak wy... nawet za pomocą lobotomii!
Trask pokręcił głową.
- To nie zadziała. Nawet o tym nie myśl. Nic takiego ci nie zrobimy. Jeśli jednak znajdziemy sposób na
usunięcie tego... tego twojego demona.
- On mówi, że się nie da - powiedział Jake. - Powiedział ważną rzecz. On nie jest czymś, co mi się przy-
śniło. Nie jest moim wyobrażeniem. To był wampyrzy porucznik, jeden z ludzi Malinariego, i już niedługo miał
awansować. Być może dlatego Malinari postanowił się go pozbyć i wcisnął go głową na dół do rury w pod-
ziemiach rumuńskiego Schronienia. Chryste, co za śmierć! Później rozmawialiśmy z nim razem z Harrym
Keoghiem i sporo się dowiedzieliśmy o Wampyrach... a ściślej o Malinarim i Vavarze.
- Ale to był błąd - zauważył Trask. - Bo dla takich osób jak ty nawet martwe Wampyry są niebezpieczne.
- To prawda - powiedział Jake. - Z żywymi, lub ściślej mówiąc nieumarłymi, niebezpieczny jest zwykły
kontakt fizyczny. Promieniują śmiercią jak radioaktywny pluton.
Sama ich obecność jest trująca. A kiedy już umrą, to nie powinieneś zamieniać z nimi ani słowa.
- I tak bym nie mógł - rzekł Trask, zastanawiając się nad tym dziwnym rodzajem konwersacji i wciąż nie
mogąc do końca zaakceptować możliwości Nekroskopa.
- Nie powinienem z nim rozmawiać - rzekł Jake. - Ale to nie był mój pomysł. To Harry mnie w to wrobił.
- Czy zrobił to specjalnie? - chciała się dowiedzieć Liz. - Gdyby tak było, to można by założyć, że zgod-
nie z podejrzeniami Bena do tej sytuacji doprowadziła cię ciemna strona Harry’ego.
21 DTP by SHADE
Jake pokręcił głową.
- Nie, chyba źle to ująłem. Harry wysunął taką sugestię, bo chciał się dowiedzieć czegoś więcej o na-
jeźdźcach. Chodziło o moje bezpieczeństwo, ale okazało się pomyłką. W rzeczywistości to Harry powiedział,
żebym pod żadnym pozorem nie wpuszczał wampira do wnętrza umysłu. Ale kiedy Harry’ego już nie było, Ko-
rath przekonał mnie, żeby jednak to zrobić. W wypadku takiego kogoś, słowo „przebiegłość” nabiera nowego
sensu!
- A więc Nekroskop działał z dobrymi intencjami? - powiedział Trask. - Dla ciebie i dla świata?
- Dla mnie? - Jake uniósł brwi. - Nie mogę powiedzieć, żebym się w pełni z tobą zgadzał! Ale z drugiej
strony bez tego już od dłuższego czasu, a konkretnie od wydarzeń w Australii, bylibyśmy martwi. Ty, Liz i ja.
- To prawda - stwierdził Trask.
- I prawdą jest również to, że nienawidzę Koratha i chcę się pozbyć tego drania! On wciąż ma wpływ na
to, co robię.
Trask pokiwał głową i powiedział:
- Tak, ale działa dla własnych celów. Bądźmy szczerzy: wampiry nigdy nic nie robią za darmo... może
poza zabijaniem. Nie potrzebują do tego powodu, tak się dzieje, jeśli przyjdzie im na to ochota. Chodzi mi o to,
że nic mu nie jesteśmy winni.
- Wiem - odezwał się Jake. - Żeby mnie uratować, musiał ratować nas wszystkich, ale tylko ja go inte-
resuję. On tylko mnie potrzebuje. Beze mnie byłby tylko kupką wypolerowanych kości dryfujących w wodzie
ciemnego bagna, gdzieś w podziemiach spalonej i zapomnianej przez Boga rumuńskiej ruiny!
- Tak - zgodził się z nim Trask. - Ale cokolwiek będziesz robić, nie żałuj go. To niestety prowadzi nas do
punktu wyjścia. Powiedziałeś, że chcesz się go pozbyć, podobnie jak my.
Czy zgadzasz się, żeby zajęli się tobą nasi najlepsi specjaliści? Nie mówię o amatorach, ale ludziach ta-
kich jak Grahame McGilchrist, którego spotkałeś w Australii. W Londynie mamy najlepszych ludzi do takich
zadań.
- Zgadzam się na wszystko - rzekł Jake. - Dopóki nie zaczniecie mi grzebać w środku mózgu. Zrobię, co
w mojej mocy, żeby wam pomóc. Wiem jednak, że czego byśmy nie spróbowali, to Korath będzie z tym wal-
czyć. Bo dla niego jest to walka o „życie”.
Trask skinął głową.
- Wszystko już wiemy na ten temat. Możemy dołączyć do reszty i zobaczyć, jak się czuje nasz rozbitek.
- Nie tak szybko - odezwał się Jake, chwytając Traska za łokieć, zanim tamten zdążył się odwrócić. -
Jeszcze nie skończyliśmy.
Traska zamurowało. Stał przez chwilę nieruchomo i tylko patrzył na rękę Jake’a trzymającą go za ramię.
Następnie westchnął, rozluźnił się i powiedział:
- No dobra, obiecałem ci coś po tym, jak uratowałeś Millie, a obietnica to obietnica. Czego chciałeś się
dowiedzieć?
Nagle Liz głęboko westchnęła, mówiąc:
- Wielkie dzięki! W końcu sprawa się wyjaśni. Jake spojrzał na nią z nieukrywanym zdumieniem.
- Ty też wiesz, prawda? Wszyscy wiedzieli, jeszcze zanim zadałem pytanie! A więc o czym nie śmiałeś
mi powiedzieć? O co chodzi z Harrym?
- Jakby ci to powiedzieć - zaczął Trask. - Byłem jedną z ostatnich osób, która widziała go na tym świecie.
Widziałem, jak opuszcza ten świat drogą, której ty jeszcze nie odkryłeś, i chociaż miałem prawo go zatrzymać,
a właściwie to miałem taki obowiązek, to nawet nie próbowałem.
- Puściłeś go? - Jake zmarszczył brwi i pokręcił głową, patrząc to na Traska, to na Liz.
- O co chodzi z tym „puszczeniem”? Przecież to był największy bohater Wydziału E przynajmniej tego
się o nim dowiedziałem. Ale ty mówisz o nim w taki sposób, jakby był jakimś przestępcą albo jakimś... jakimś...
- Jake’owi zabrakło tchu, żeby dokończyć zdanie, a twarz przybrała wyraz zdumienia.
- Jakimś wampirem? - dokończył Trask, formułując pytanie. - Odpowiedź brzmi „tak” i to nie chodzi
o jakiegoś wampira, ale o najpotężniejszego z nich! Harry Keogh, Nekroskop, był także... Wampyrem! Wam-
pyrem, Jake.
- To prawda - przytaknęła Liz. - Teraz rozumiesz, dlaczego Ben nie mówił ci o tym. Bo przedstawiasz
sobą zbyt wielką wartość, a on nie chciał cię wystraszyć, nie chciał cię stracić. To prawda, że Harry Keogh był
bohaterem i praktycznie sam wygrał pierwszą bitwę, którą Wydział E stoczył z wampirami. Wówczas nie pra-
cowałam jeszcze w Wydziale, ale czytałam o tym. Kiedy wrócimy do Londynu, będziesz mógł o tym poczytać.
22 DTP by SHADE
Jake wciąż nie mógł się oswoić z tą wiadomością.
- Ale... Harry? Wampyrem?
- Pod sam koniec - rzekł Trask. - Zbyt blisko się do nich zbliżył i zbyt blisko pozwolił im do siebie po-
dejść. Był Wampyrem, ale obiecał mi coś i dotrzymał tej obietnicy. Później walczył w Krainie Słońca. Możesz
o to zapytać Lardisa Lidesciego.
- Chcesz powiedzieć - (Jake czuł, jak podskakuje mu jabłko Adama) - że człowiek, coś czy duch, który
przekazał mi takie moce, jak mowę umarłych i Kontinuum Móbiusa, był po prostu wampirem?
- Mam nadzieję, że teraz rozumiesz moje obawy - rzekł Trask. - Musisz wiedzieć, że życie Harry’ego było
pełne tragedii zwłaszcza pod koniec. Na dodatek nie lepszy los spotkał jego syna, Nathana Kiklu lub dokładniej
mówiąc, Nathana Keogha, który urodził się w Krainie Słońca i Gwiazd i w końcu zbawił go na swój sposób.
- Tak, jego synowie! - zauważył Jake, strzelając z palców. - Teraz sobie przypominam; tego brakowałem
w pierwszym z tomów, które przygotowałeś dla mnie. Brakowało materiału o synach Harry’ego.
- A to z tego powodu, o którym wspomniała Liz - odpowiedział Trask. - Nie chciałem cię stracić. Mogłeś
się dowiedzieć o Nathanie, ale o innych zdecydowanie wolałem ci nie mówić.
- Innych? - Jake znowu się skrzywił. - Chodzi ci o innych synów Harry’ego? Trask skinął głową.
- Widzisz, Jake, nawet po śmierci Harry’ego w Krainie Słońca klątwa nadal wisiała nad jego rodem. Za-
równo Harry Junior, jak i Nestor Kiklu, bliźniaczy brat Nathana, byli...
- ...byli wampirami? - Jake wiedział już o tym, a jego szczupła twarz całkowicie pobladła.
- Stali się Wampyrami - rzekł Trask. - Może był to tylko pech, przekleństwo lub zły los. Ale... - Nie wie-
dząc, co jeszcze powiedzieć, wzruszył tylko ramionami i zamilkł.
Po krótkiej chwili, próbując podjąć wątek w miejscu, gdzie Trask przerwał, Jake stwierdził:
- A teraz mamy Jake’a Cuttera: Nekroskopa szczególnego rodzaju, spadkobiercę Harry’ego, który dźwiga
na sobie brzemię dziedzictwa, nie wspominając o koszmarnej istocie zwanej Korathem. Na dodatek Jake rów-
nież zajął się zabijaniem wampirów. Brzmi to jakby dosyć znajomo, prawda? A więc co chcesz mi naprawdę
powiedzieć? śe historia lubi się powtarzać czy coś takiego?
- Nie tym razem, Jake - odezwała się Liz, podchodząc bliżej do Jake’a. - Nie ma mowy, przynajmniej do-
póty, dopóki mamy w tej sprawie coś do powiedzenia. To dlatego musisz zaakceptować pomoc Bena i zgodzić
się na badania w Londynie.
- Tak jest - włączył się Trask. - Koniec opowieści. Teraz wiesz prawie wszystko. A jeśli czegoś nie wiesz,
to pytaj, a ja ci odpowiem, i to natychmiast, jeśli tylko zechcesz. A może potrzebujesz trochę czasu, żeby dojść
do siebie po tych informacjach?
Jake zastanawiał się przez chwilę, po czym wziął bardzo głęboki wdech i odpowiedział:
- Tak, mam pytanie. Kiedy będziemy z powrotem w Londynie?...
IV
Historia rozbitka
Po sprawdzeniu, że jedyny ocalały rozbitek smacznie śpi - przynajmniej patrząc z zewnątrz - Trask wraz
ze swoją ekipą skorzystał z chwili czasu, aby też się zdrzemnąć.
Chociaż podróż z Londynu na HMS Invincible nie zajęła dużo czasu, to jednak była męcząca. Wygląda-
ło to, jak pośpieszne przesiadanie się z jednego środka lokomocji na inny.
Najpierw polecieli helikopterem z dachu hotelu, w którym mieściła się Centrala Wydziału E, na lotnisko
Gatwick. Następnie dzięki uprzejmości ministerstwa Obrony dolecieli prywatnym odrzutowcem do Kavali -
wojskowego lotniska w Grecji, znajdującego się kilka mil na północ od wybrzeża Morza Egejskiego. W końcu
dostali się na pokład HMS Invincible śmigłowcem przysłanym z okrętu.
Nie mieli czasu odpocząć od ciągłego hałasu silników (trzeba dodać do tego krótką wyprawę na statek
wycieczkowy). Całość tych doznań skutkowała ogólnym wyczerpaniem, a głuchy odgłos dudnienia silników
okrętu był słodką kołysanką w porównaniu do wszystkiego, czego doświadczyli wcześniej...
O 16:30 obudzono Traska i wręczono mu wiadomość z ministerstwa przekazaną za pośrednictwem ad-
miralicji i zaszyfrowaną przez ich komputery, a następnie odszyfrowaną w kabinie radiooperatora lotniskowca.
Wiadomość brzmiała następująco:
Tylko do pańskiej wiadomości:
(Oho! - pomyślał Trask, zanim zaczął dalej czytać).
23 DTP by SHADE
Mr Trask.
Na wodach przybrzeżnych morza Marmara, w pobliżu Rodostao odnaleziono łódź ratunkową o numerze
MS 021000000.
Wydaje się, że łódź po opuszczeniu wód terytorialnych Grecji przepłynęła nocą przy wygaszonych świa-
tłach przez Dardanele, została zatrzymana przez łódź patrolową, która została podpalona, zatonęła, nie pozo-
stawiając nikogo z załogi przy życiu. Następnie płynęła, ukrywając się przed licznymi tureckimi łodziami straży
przybrzeżnej, i zgubiono jej ślad na wysokości Gallipoli.
Tureckie władze są rzecz jasna zaniepokojone tym wydarzeniem, szczególnie w świetle napiętej ostatnio
sytuacji politycznej pomiędzy Grecją a Turcją, niech zatem nie oczekuje pan od nich pomocy. Tak więc śledztwo
dotyczące łodzi oraz osób nią dowodzących musi być prowadzone bardzo dyskretnie.
Proponujemy: jak najszybciej pobrać próbki, powrócić do bazy, a następnie udać się do Stambułu, korzy-
stając z rutynowej drogi, czyli w roli turystów. W Turcji obywatele brytyjscy mogą poruszać się bez ograniczeń.
Zarezerwuję wam bilety na samolot. Następnie... domyślam, się, że następnym portem będzie Rodostao.
Proszę mnie uprzedzić o ewentualnym zapotrzebowaniu, przygotuję przed waszym wylotem. Będę czekać
na was w waszym DO...
Min.
Trask przeczytał wiadomość ponownie i dopisał pod spodem: „Powiedzieć moim ludziom. Niech Ber-
nie Fletcher i jeszcze kilku ruszy tam jeszcze TEJ nocy, jako nasz zwiad. Upewnić się, że mają dostateczne
środki pieniężne”. Następnie ruszył, aby spotkać się z tym samym oficerem, który dostarczył mu tę wiadomość.
*
Rozbitek obudził się oszołomiony i wciąż wystraszony. Sanitariusze umyli go, odziali w czyste ubranie
i właśnie nalewali mu kawy, kiedy do sali wchodził Trask wraz z resztą swojej E-kipy.
- Kawa? - Trask zwrócił się do jednego z sanitariuszy.
- Sam o nią poprosił - odparł jeden z sanitariuszy.
- Prosił jeszcze o coś albo coś powiedział?
- Jeszcze nic.
- Zostawcie nas samych - polecił Trask i zamknął za nimi drzwi.
Lardis przez cały czas przebywał z rozbitkiem, ale w ogóle nie wyglądał na zmęczonego.
- Może się zdrzemniesz? - zaproponował Trask, biorąc go na stronę.
- Nie potrzebuję - burknął stary Lidesci. - W Krainie Gwiazd dni są o wiele dłuższe, więc jestem przy-
zwyczajony. Ale kiedy śpię, to śpię naprawdę długo, bo i noce u nas są długie! Tak czy owak chciałem z nim
zostać, bo czuję z nim pokrewieństwo.
- Jak to?
- Ano tak - pokiwał głową Lardis. - O ile się nie mylę, facet pochodzi z waszego starego rodu rumuń-
skich Cyganów. Poza tym wydaje mi się, że mnie lubi. Jeśli ktoś ma z nim rozmawiać, to pewnie mi będzie
najłatwiej. Kiedy zobaczyłem, jak bardzo jest przerażony, postanowiłem z nim zostać, żeby go wesprzeć, gdy się
obudzi. W Krainie Gwiazd widywałem ludzi w podobnej sytuacji, po najazdach Wampyrów. Po czymś takim
potrzebowali zazwyczaj przez pewien czas opieki.
- Możemy z nim porozmawiać?
- Sprawdźmy - powiedział Lardis.
Podeszli do rozbitka, który siedział owinięty w koce.
- Pamiętasz mnie? - spytał Lardis. - Byłem przy tym, gdy wyciągano cię z tego pływającego miasta.
Rozbitek skinął głową.
- Nazwałem cię ojcem - powiedział. - Ale nie chodziło mi o mojego ojca. Kiedy byłem chłopcem, zawsze
wołaliśmy do szefa klanu „ojcze”.
Trask przyglądał mu się uważnie. Z tego co było widać spod koców, to był szczupły, a nawet kościsty.
Miał wysokie czoło, a jego ciemne oczy zdradzały wysoki stopień inteligencji. Miał kruczoczarne włosy i ciem-
nobrązową skórę, co zdradzało jego pochodzenie.
- Pochodzisz z Rumunii, prawda? - powiedział Lardis, było to jednak bardziej stwierdzenie niż pytanie.
- Może Cygan?
24 DTP by SHADE
- Byłem Cyganem - odpowiedział. - Ale kiedy byłem mały, moja mama wyszła za Greka z wyspy Rodos.
Tak więc dorastałem na Rodos w wiosce Lindos. W końcu przeprowadziliśmy się na Cypr i zacząłem pracować
na statkach pasażerskich.
W tym momencie wtrącił się Trask.
- Mogę coś powiedzieć?
Rozbitek nie wyglądał na zadowolonego, ale wzruszył ramionami i stwierdził:
- Proszę bardzo.
- Dobrze mówisz po angielsku - zauważył Trask. - Nauczyłem się w szkole, od turystów i... i na statkach.
- Wzruszył ramionami. - Mówię także po grecku i rumuńsku. Pamiętam nawet coś z naszego tajnego
języka Cyganów.
- Nazywam się Trask - przedstawił się Ben. - A mój przyjaciel to Lardis. Lardis zna się na mitach ze sta-
rego kraju, choć niektóre z nich wcale nie są mitami. Przypuszczam, że też je znasz. Sądzimy, że właśnie dzięki
temu przeżyłeś.
Rozbitek na wspomnienie owych „mitów” zaczął się wyraźnie trząść pod kocami. Widząc to, Lidesci
spróbował zmienić temat:
- Nie mówmy teraz o tym. Powiedz mi, jak się nazywasz. Jak widzisz, jesteś teraz z przyjaciółmi i jesteś
już w bezpiecznym miejscu.
- Nikt nie jest bezpieczny! - powiedział rozbitek drżącym głosem. - Nie widzieliście, nie słyszeliście
ani nie wąchaliście i tego co ja! Cały statek przesiąkł tym smrodem. I ja wiedziałem o tym, kiedy tylko weszli
na statek. Wiedziałem, lecz nic nie powiedziałem. Ja... - zaczął szybko i w niekontrolowany sposób mrugać
oczami. Lardis objął go ramieniem i rozbitek nieco się uspokoił, co pozwoliło mu mówić dalej. - Nazywam się
Nicolae Rusu. To nazwisko mojego ojca. Jego krew okazała się moim błogosławieństwem.
- Z pewnością! - zapewnił go Lardis. - Gdyby było inaczej, to nic byś nie wiedział o zagrożeniu i na
pewno byś z nami nie rozmawiał! Rozumiem, dlaczego nikomu o tym nie powiedziałeś. Nie uwierzyliby, rów-
nież i ty nie do końca w to wierzyłeś. Teraz posłuchaj mnie uważnie, Nicolae Rusu. Ludzie, którzy są tutaj ze
mną, to eksperci od wampirów. Znają się na tym. Ten statek, Wieczorna Gwiazda, to statek śmierci! Tyj wiesz,
co się tam wydarzyło, a my przybyliśmy po to, aby się zemścić. Ale musisz jak najwięcej nam o wszystkim opo-
wiedzieć, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Jesteś jedynym świadkiem.
- Ale ja nie chcę tego pamiętać! - rozbitkiem ponownie wstrząsnął dreszcz. - Chciałem o tym zapomnieć
w chwili, kiedy mnie uratowaliście.
- Wiem - rzekł Lardis. - Rozumiem cię. Ale powiedz mi, czy chcesz, żeby to się znowu wydarzyło?
W innym miejscu? Możesz być pewny, Nicolae, że innych ludzi spotka to samo, jeśli tego nie powstrzymamy.
- Mów do mnie Nick - odparł rozbitek. Po czym niespodziewanie wybuchł: - Nie możecie tego po-
wstrzymać! Nie dacie rady ich zatrzymać! Widziałem ich i nikt nie może się im przeciwstawić!
- Spokojnie, spokojnie! - powiedział Lardis. I dodał po chwili: - Czy wiesz, jak się nazywają? Czy wiesz,
jak my ich zwiemy?
Rozbitek wodził wzrokiem po ścianach i ludziach.
- Naprawdę mi wierzycie? - spytał. - Czy raczej uważacie, że zwariowałem?
- Byłeś sparaliżowany strachem - odrzekł Lardis. - Przynajmniej przez jakiś czas. Jednak teraz jesteś
bezpieczny i przy zdrowych zmysłach. Tak, wierzymy ci. Co więcej, faktycznie zajmujemy się tym, o czym mó-
wiłem. Ścigamy te kreatury i zabijamy.
- Wampir! - powiedział Nick, ale tak cicho, że ledwie usłyszeli. - Terror nocy! Coś, co wypija krew!
Wampiry... ale o takich wampirach nikt nawet nie śnił!
- Wampyry! - stwierdził Lardis. - Wiemy. To jak będzie, opowiesz nam swoją historię, Nick? Jak przeży-
łeś i co... co się stało z innymi?
- Tak - zgodził się Nocolae Rusu. - Choćby po to, żeby to z siebie wyrzucić. A potem chcę się stąd wydo-
stać i nigdy nie wracać na statki. Pojadę na Cypr lub na Rodos, albo jeszcze dalej. Daleko stąd...
Zajmowałem się sprzątaniem na pokładzie, kiedy kwatermistrz Galliard wezwał mnie na pokład B. Spo-
tkałem się z nim trochę wcześniej, w windzie, którą zjechaliśmy na dół. Było z nim trzech stewardów, a w ręce
trzymał tubę. Wyglądał na bardzo podekscytowanego. Zeszliśmy na pokład B, do wnętrza statku. To nie jest na
samym dole, ale na linii zanurzenia. Tam otworzyliśmy duży, szeroki, wodoszczelny właz służący do załadunku
przedmiotów dostarczanych z morza. Kiedy ten właz otwiera się, na dół opadają schodki i można wchodzić do
statku, kiedy stoi on w doku lub na morzu w sytuacjach awaryjnych.
25 DTP by SHADE
NEKROSKOP XIII Lumley Brian Obrońcy Tłumaczenie: Robert Palusiński Tytuł oryginału: Necroscope: Avengers 1 DTP by SHADE
NAJEŹDŹCY i PIĘTNO Streszczenie Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirów - dwóch wampyrzych lordów oraz jednej lady - pocho- dzących z obcej planety, przedostał się na Ziemię przez transwymiarowy tunel, którego końcowe ujście stano- wi Brama w Karpatach. Niedługo po inwazji trójka rozdzieliła się i każde z Wampyrów ruszyło swoją drogą. Lord Nephram Marinari zniewolił australijskiego miliardera i osiedlił się w kasynie znajdującym się na terenie luksusowego ośrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich górach Macphersona. Lord Szwart, Wampyr potrafiący zjednoczyć się z mrokiem, udał się do Londynu, gdzie osiedlił się na terenie zapomnianej „świątyni”, pamiętającej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Świątynia mieściła siew najgłębszych, niedostępnych podziemiach miasta. Z kolei Vavara - „piękna” mistrzyni masowej hipnozy - zbezcześciła zakon mniszek, przenikając do ich ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos. Wampyry planowały podbić planetę i uczynić z niej wampirzy raj. Plan był prosty: założyły uprawy śmiercionośnych grzybów. Grzyby hodowane na żywych płynach ustrojowych (zmutowanego DNA) byłych niewolników i poruczników po osiągnięciu dojrzałości miały uwolnić do atmosfery miriady zarodników, które dostałyby się do płuc nie przeczuwających niczego ludzi! Wskutek takiej śmiercionośnej inhalacji ludzie stali- by się żądni krwi i zaczęliby ukrywać się przed słońcem. Naród zacząłby walczyć z narodem, a świat pogrążył- by się w chaosie. Nikt, a już w najmniejszym stopniu same uzależnione od krwi ofiary, nie wiedziałby, w jaki sposób walczyć z nieuleczalną chorobą przemieniającą ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawniłyby swą obecność i objęłyby należną im władzę. I tak jak za dawnych czasów w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy wyruszyliby w świat, podbijając i podporządkowując sobie terytoria całego globu zgodnie z prawami stanowionymi przez Wampy- rów. Malinariemu miała przypaść Australia wraz z przyległymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla Vavary przeznaczona była Europa i Afryka. Jeżeli chodzi o przerażające metamorficzne monstrum, jakim był Szwart, to pozornie znajdował się w gorszym położeniu, gdyż miał objąć w posiadanie Wyspy Brytyjskie, Fran- cję, Hiszpanię oraz pozostałe zachodnie i północne obszary Europy. Dopiero później miał przerzucić siły do Ameryki, rozsiewając również i tam zarodniki grzybów, co miało zakończyć się ustanowieniem głównej siedzi- by w Nowym Jorku. Podziemia metropolii pozwalały na dostęp do wszystkich części miasta zarówno w dzień, jak i nocą. Najwyższe budowle z zamalowanymi i osłoniętymi przed słońcem oknami miały zostać przekształ- cone w zamczysko Szwarta. Plany Wampyrów były ambitne i wydawały się łatwe do zrealizowania. Takie były ich marzenia, które dla niczego nie domyślających się ludzi miały stać się koszmarem. Ale pomimo legendarnej wampirzej prze- biegłości i wytrwałości troje Wielkich Wampirów nie wzięło pod uwagę siły Wydziału E. Wydział E, ściśle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o szczególnych uzdolnieniach. Wielu z agentów pracujących w Wydziale miało już do czynienia z wampirami nie tylko na tym świecie, ale również w Krainie Gwiazd i w Krainie Słońca. Jedynie Ben Trask, członkowie jego organizacji oraz nieliczni wtajemniczeni z najwyższych szczebli władzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiając się ogólnoświatowej paniki, wszelkie wiadomości o ataku Wampyrów utrzymywano w ścisłej tajemnicy. Po wyśledzeniu obecności Malinariego w Australii Trask wraz z ludźmi z Wydziału polecieli z misją wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantację grzybów w Xanadu (z pomocą Jake’a Cuttera, młodego mężczyzny dysponującego nadzwyczajnymi, choć nie w pełni rozpoznanymi i rozwiniętymi zdolnościami), ale Malinariemu udało się uciec. Co się tyczy Jake’a Cuttera (patrząc z punktu widzenia dmuchającego na zimne Bena Traska). Jest to człowiek o raczej wątpliwej przeszłości. Zadarł z międzynarodowym gangiem przemytników i handlarzy nar- kotyków, ucierpiał poważnie z ich powodu i miał z nimi stare porachunki do wyrównania, w chwili gdy wszedł w kontakt z Wydziałem E. W rzeczywistości dokonywał systematycznej zemsty, eliminując członków tej or- ganizacji i ścigając ich szefa. Ci ludzie zgwałcili i zamordowali dziewczynę Jake’a, z którą łączył go krótki, ale gorący romans. Jake był twórcą wyjątkowo niemiłych okoliczności, w których część oprawców poniosła śmierć z jego rąk. Jednak przywódca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawił na Jake’a pułapkę: Jake został zatrzymany przez włoską policję. Wkrótce po osadzeniu w turyńskim więzieniu Jake odkrył, że Castellano 2 DTP by SHADE
posiada wpływy również i w tym środowisku. Śmierć zbliżała się wielkimi krokami. Podczas ucieczki (zaaranżowanej przez Castellana), kiedy było niemal pewne, że Jake musi zginąć od kul strażników, zdarzyło się coś dziwnego i cudownego zarazem była to pierwsza oznaka przyszłych możliwo- ści oraz początek zachodzącej w nim zmiany. Coś - co uznał za rykoszetującą kulę, błysk złotego ognia - trafiło go w czoło. Ale zamiast paść trupem Jake wpadł w Kontinuum Mòbiusa i wylądował w pokoju Harry’ego w Wydziale E w Londynie. Zmarły (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh był kiedyś najważniejszym z członków Wydziału E. Kiedy przebywał w londyńskiej Centrali miał (podobnie jak wielu utalentowanych pracowników Wydziału) pokój do własnej dyspozycji. Jednak pokój Harry’ego zawsze różnił się (i nadal tak jest) od innych pomiesz- czeń. Być może ze względu na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, że pokój wciąż zawierał w sobie coś z osobowości Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawał niezamieszkany od czasów pobytu Harry’ego. Dla Bena Traska i pozostałych członków Wydziału obecność intruza w centrum ściśle strzeżonej Cen- trali Wydziału E była ogromnym zaskoczeniem! I było to coś znacznie przekraczającego zwyczajny zbieg oko- liczności... Pojawienie się Jake’a zbiegło się w czasie z odkryciem obecności Nephrama Malinariego na terenie Xa- nadu. Trask zabrał Jake’a do Australii i przydzielił mu jako partnerkę Liz Merrick, młodą, atrakcyjną telepatkę, której talent, podobnie jak w wypadku Jake’a, wciąż się rozwijał. Podczas działań na terenie Australii dowiedział się o sobie tego, o co podejrzewali go Trask i jego ludzie, odziedziczył pewien zakres mocy Harry’ego Keogha. Kiedy pierwszy Nekroskop umarł w Krainie Gwiazd, jego metafizyczna osobowość, inteligencja posiadana przez Harry’ego, rozpadła się na wiele złotych cząstek lub strzałek, a których jedna wniknęła w Jake’a! Dzięki temu Jake mógł rozmawiać w mowie umarłych z Harrym. Jednak jego nowa sytuacja domagała się wielu wyjaśnień i stawiała wiele pytań, na które odpowiedzi znał tyl- koTrask. O ile Ben Trask chętnie mówił o pewnych mocach, którymi dysponuje Nekroskop, jak zdolność do teleportacji czy możliwość rozmowy ze zmarłymi, o tyle jednak nie był pewien, czy może mówić o innych możliwościach. Będąc przez wiele lat na stanowisku szefa Wydziału E, Trask rozwinął w sobie sceptycyzm. Wiedział, jak bardzo zwodnicza może być czyjaś powierzchowność, że nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak na przykład pierwszy Nekroskop) może zostać zwiedziony przez siłę zła. Ponadto Trask nie bardzo wierzył w przypadki czy synchroniczności. Wiedział, że jeśli coś się wydarza, to kryje się za tym istotny powód i równie ważna może być chwila, w której się to wydarza... Niewątpliwie Jake pojawił się we właściwym czasie - ale właściwym dla kogo? Czy nie było to nazbyt przypadkowe, że z chwilą przybycia trójcy Wielkich Wampirów z Krainy Gwiazd pojawia się także nowy Ne- kroskop? Czy zatem Jake przybył z własnej (albo Harry’ego Keogha) woli, „przypadkowo”, czy też został przy- słany, aby wniknąć w struktury Wydziału E? Ile w nim było z pierwszego Nekroskopa, ile w nim było z Harry- ’ego, jaki element zagościł w Jake’u? Czy było to coś z tej jaśniejszej strony, z wczesnych etapów życia, czy też coś znacznie groźniejszego, z czasów późniejszych, z ciemniejszego okresu? Jedną z wielu rzeczy, o których Jake jeszcze nie wiedział, był fakt, że pod koniec swego pobytu na ziemi Nekroskop stał się Wampyrem! Być może największym z nich! I to nie tylko Harry. Jego dwaj synowie także zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym dziwacznym, równoległym świecie... Zatem wątpliwości Traska, a właściwie jego naturalna ostrożność w powiązaniu z niemożnością od- czytania intencji młodego Nekroskopa (ponieważ Trask potrafił zawsze odróżnić kłamstwo od prawdy), po- wstrzymywały go od większej poufałości z Jakiem. Bo jeśli Jake nie był prawdziwym Nekroskopem, który odziedziczył zdolność skutecznego zwalczania Wampyrów, w co wierzyła większość agentów Wydziału, i za- miast tego posiadał potencjał zostania czymś krańcowo innym... to wówczas Trask musiałby go zabić! Stąd wynikał jego wielki dylemat. Jeśli jednakże Jake był prawdziwy, to zatajenie przed nim pełni możli- wości, pełnej wiedzy, mogłoby oznaczać stratę jego potencjału i rezygnację ze współpracy z Wydziałem E. Trze- ba być kimś wyjątkowym, żeby wziąć odpowiedzialność za rolę Nekroskopa, kogoś, kto troszczy się o zmar- łych. Jednak trzeba być kimś szczególnie wyjątkowym, by zaakceptować, że Ogromna Większość zrobiłaby nieomal wszystko z miłości do niego... włącznie z przerażającą perspektywą wskrzeszenia, powstania z grobów, aby bronić Nekroskopa! * 3 DTP by SHADE
Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielił się od Wydziału E i kontynuował realizację własnego planu, czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uważał, że podążanie własną drogą może być uznane za zdradę. Było wiele powodów skłaniających go do opuszczenia Wydziału E. Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem został zastąpiony czymś, co sprawiało znaczny kłopot. Jake był zagrożony stałą obecnością nieżyjącego wampirzego porucznika Koratha (byłego niewolnika Malinariego i jego prawą rękę). Po okrutnej śmierci poniesionej z rąk swego pana w rumuńskich podziemiach Korath za pomocą mowy umarłych opowiedział Jake’owi wszystko, co wiedział o trojgu wampyrzych najeźdźców. Jednak przy okazji zagnieździł się w głowie Jake’a. Gdy Jake osłabiał moc swych umysłowych zasłon, natychmiast prze- dostawał się do jego umysłu, obserwował sny i rozmawiał z Jakiem, starając się wpłynąć na niego, „kierować” i doradzać oraz uczestniczyć w życiu Jake’a. Jake mógł go odsyłać na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy nie miał pewności, czy i kiedy Korath powracał. Jedyną korzyścią z obecności Koratha była jego znakomita pamięć, dzięki której zapamiętał matema- tyczną formułę Mòbiusa przekazaną Jake’owi przez Harry’ego. Jake z nieznanych powodów nie umiał jej zapa- miętać i dlatego gościł w swoim umyśle wampira potrafiącego przywołać równanie będące kluczem do drzwi Kontinuum Móbiusa - środka do trans - lub teleportacji. Jake doszedł z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak zapewnił Jake’a - była zemsta na swoim byłym panu i pozostałych Wielkich Wampirach. Ponieważ jednak Korath nie posiadał ciała i potrafił nawiązywać kontakt z żywymi wyłącznie za pomocą mowy umarłych, to jedynie Nekroskop mógł stać się narzędziem zemsty. Jake nie potrafił przemieszczać się za pomocą Kontinuum Móbiusa bez Koratha, Korath zaś w ogóle by nie istniał bez Jake’a. Z Korathem wiązał się jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedział się o jego współegzystencji (w umyśle Jake’a), to mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a właściwie jednego człowieka z pasoży- tem w środku i to niekoniecznie za pomocą ognia. Ale nawet w tych okolicznościach zachowanie skóry w całości nie było wystarczającym powodem do opuszczenia Wydziału E. Coś wewnętrznie kazało mu ruszyć własną drogą i realizować swój (a może czyjś?) plan. Ponadto dłuższe przebywanie w Wydziale E groziło coraz silniejszym związaniem się z Liz Merrick, z którą połączyła go nie tylko romantyczna, ale również na wpół telepatyczna więź. Dla Jake’a bliskość osoby, która mogła odkryć obecność wampirzego podglądacza, była ostatnią rzeczą, której pragnął! * Pod nieobecność Jake’a, który korzystał z Kontinuum Móbiusa, ścigając i nękając śródziemnomorskie- go handlarza narkotyków Luigiego Castellana, Wydział E namierzył na greckiej wysepce Krassos Malinariego i Vavarę. Tym razem, w odróżnieniu od operacji australijskiej, Trask dysponował niewielkimi siłami, natomiast pojawiające się problemy polityczne i ekonomiczne okazały się ogromne. Jednak z pomocą dawnego przyja- ciela - oficera ateńskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydział E zlokalizował i spalił zamczysko Vavary, a jej śmiercionośna uprawa grzybni została zdewastowana i wypalona w serii zabójczych eksplozji. Jednak w tym samym czasie zdarzyły się dwa nieszczęścia. Nowa, zaledwie kilkudniowa miłość Traska, telepatka Millicent Cleary, została uprowadzona przez Szwarta i ukryta w czeluściach rzymskiej świątyni po- święconej bogom ciemności w zapomnianej jaskini głęboko pod londyńskimi ulicami. Natomiast na Krassos uciekająca z płonącego klasztoru Vavara porwała Liz Merrick. Wyglądało na to, że nadszedł czas dla tych dwóch dzielnych kobiet. Jednak na Sycylii, gdzie Jake w końcu pozbył się Castellana i jego organizacji, odkrywając przy okazji, dlaczego tak bardzo pragnął zemsty (była to część rozpoczętego i niedokończonego zadania pierwszego Ne- kroskopa), nowy Nekroskop „usłyszał” desperackie wołanie o pomoc. Pomimo dzielącej ich odległości Jake słyszał. Między nimi istniała więź, która pozwalała rozwijać się talentowi Liz. Kiedy jednak Jake rozkazał Korathowi pokazać sobie równania Móbiusa, aby dotrzeć do Liz... Korath zatrzasnął pułapkę! Korath już wcześniej odkrył, że nie może dopuścić do okoliczności, które zagrażałyby życiu Jake’a. Bez Jake’a nie byłoby Koratha, więc wampir robił wszystko, co w jego mocy, aby utrzymać swego gospodarza przy życiu. Jednak Jake był uparty, w końcu chodziło o życie jego ukochanej. Jake poznał wreszcie prawdziwy cel Koratha: pragnienie dotarcia do wnętrza umysłu swego gospodarza, do stopienia się z Jakiem, i to na zawsze! Jake nie był w stanie mu odmówić... Bez pomocy Koratha straciłby Liz... śeby zobaczyć równania, otwo- 4 DTP by SHADE
rzyć drzwi Móbiusa i teleportować się przez Kontinuum dla ratowania Liz, musiał wpierw zaakceptować wa- runki zmarłego, a przy tym niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzeżeń Harry’ego Keogha, który podkreślał, że nigdy nie wolno wpuścić wampira do wnętrza umysłu... Ale nie było innego wyjścia... Zgodził się na warunki i pozwolił Korathowi dotrzeć do najgłębszych zakamarków własnego umysłu. Zaprosił go tam „z własnej i nieprzymuszonej woli”... i dopiero wówczas odkrył, jak bardzo został oszukany, że przez cały czas mógł samodzielnie obliczyć równanie, gdyby tylko Korath nie blokował każdej podejmowanej próby! Było jednak za późno, żeby coś z tym zrobić, ponieważ Liz wpadła w kłopoty na greckiej wysepce, od- ległej o setki mil... Jake przedostał się na wyspę, gdzie dołączył do Liz i kolegów z Wydziału E. Dowiedział się także o tara- patach, w jakich znalazła się Millie Cleary, telepatka z Londynu. Korzystając z Kontinuum Móbiusa, Jake wrócił z całą ekipą do Centrali w Londynie, gdzie pracownicy Wydziału połączyli swe niezwykłe uzdolnienia, aby od- szukać Millie. Ponieważ wciąż żyła, Liz była w stanie zlokalizować miejsce pobytu Millie i przekazać dokładne dane Jake’owi. Teraz wszystko zależało od nowego Nekroskopa. Odczytując wprost z umysłu Liz namiar lokalizujący Millie, Jake przeskoczył do starożytnej świąty- ni. Znalazł tam nie tylko Millie, ale także śmiercionośny ogród lorda Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji z Panem Ciemności udało mu się zniszczyć plantację grzybów, doprowadzając do wybuchu podziemnych złóż gazu. Chociaż udało się zapobiec niszczycielskim planom Wampyrów, pozostawało zasadnicze pytanie: ilu najeźdźców przetrwało konfrontację z Wydziałem E? Czy Vavara przeżyła zatonięcie w morzu? Czy Mali- nari został uwięziony w płonącym ogrodzie Vavary? Czy metamorficzny Szwart zginął prawdziwą śmiercią w rzymskiej świątyni, której gwałtowne zniszczenie odnotowały nawet sejsmografy w Greenwich? Jake stwierdził, że nadszedł już czas podzielenia się swoją tajemnicą. Poinformowania ludzi z Wydziału E o tym, że w jego umyśle zadomowiła się wampirza inteligencja. Chciał poprosić o pomoc, a jednocześnie do- wiedzieć się wszystkiego, co przed nim ukrywał Trask. Na czym polegał problem z poprzednim Nekroskopem? O czym bał się opowiedzieć szef Wydziału? Czy chodziło o zdolność wskrzeszania umarłych? Jake i tak się już o tym dowiedział. Jednocześnie miał świadomość, że to nie wszystko. Może pewnego dnia milczący zmarli - Ogromna większość ludzkich dusz, które odeszły - uwierzy Jake’owi i Jake będzie mógł poprosić zmarłych o pomoc. Teraz jednak postanowił za- pytać Bena Traska. Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie miał nadzieję usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania, uwagę wszystkich przykuła pilna wiadomość z ministerstwa. Zdarzyło się coś, co zdaniem ministra mogło zaintereso- wać Wydział E. Wiadomość została sformułowana w typowo brytyjskim, urzędowym stylu, ale minister dobrze wiedział, że nikt prócz ludzi z Wydziału nie da rady się zająć tą sprawą. A chodzi o... I Słońce, morze i dryfująca zguba Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami długości była śródziemnomorskim liniowcem nie posiadającym konkurencji. Osiem obsługiwanych przez windy pokładów, kasyno, sala gimna- styczna, baseny, bary, sklepy, pokład sportowy stanowiły o wartości statku, który był chlubą swej linii żeglugo- wej. 1400 pasażerów mogło wieczorem wybierać: pokładowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetańczyć całą noc w sali balowej Sierra lub po prostu podziwiać zachód słońca z pokładu widokowego. Była to ostatnia podróż Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc była tak wyjątkowa. Dla pa- sażerów urządzono wspaniały pokaz ogni sztucznych, które rozjaśniły Morze Egejskie, uświetniając wycieczkę. Z pokazu ogni cieszyli się też mieszkańcy miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, którzy również mogli go ob- serwować. Jeśli dodamy do tego wyśmienite dania serwowane przez kuchnię, to bez problemu zrozumiemy, dlaczego zabawa trwała przez całą noc i dlaczego bez końca czerpano do obfitych zapasów szampana... Ale wszystko ma swój koniec. Wczesnym rankiem październikowego poniedziałku przygotowywano śniadanie dla tych, którzy mieli jeszcze trochę miejsca w żołądku. Ci, co nadwerężyli żołądki, raczej nie mieli zamiaru wstawać na śniadanie. 5 DTP by SHADE
Kilku młodszych pasażerów spacerowało po pokładzie i podziwiało delfiny, które z nieprawdopodobną energią przeskakiwały przez fale. Chociaż słońce wstało nie dawniej jak pół godziny temu, to deski pokładu zdążyły się już rozgrzać od jego promieni. Doskonale! Takie rozważania snuł kwatermistrz Bill Galliard, który wstał wcześnie rano, przygotowując się do pla- nowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie wszystko odbywało się zgodnie z planem i Gal- liard chciał być pewny, że wszystko będzie dalej się toczyło według zaplanowanego „rozkładu jazdy” statku. Zakończył pracę nad dokumentami związanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedł na pokład, mając godzi- nę wolnego czasu, a może więcej - przynajmniej do chwili, gdy większość pasażerów nie wstanie i nie trzeba będzie się zająć tymi, którzy zechcą zejść na stały ląd. Galliard stał na dziobie statku czterdzieści stóp nad poziomem morza, wychylił się do przodu, patrzył na bezmiar oceanu. Nie było widać żadnego lądu, ale mając za sobą wiele lat doświadczenia, Galliard wiedział, jak szybko może się pojawić ziemia na horyzoncie, zwłaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gór wyrastają przed statkiem niespodziewanie i bez żadnego ostrzeżenia. Czując chłodną bryzę wywołaną ruchem statku i słysząc syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myślał o dotychczasowym przebiegu wycieczki. Większość pasażerów stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w średnim wieku oraz za- łoga składająca się z brytyjskiego kapitana, oficerów, starszych stewardów wspomaganych przez grecko-cy- pryjskich majtków, inżynierów, kucharzy oraz międzynarodowy „zaciąg”. Pasażerowie przylecieli samolotami na Cypr i zaokrętowali się w Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrócić na Cypr i odlecieć do domów. Wieczorna Gwiazda wypłynęła z Limassolu w czwartek wieczorem i przez cały dzień płynęła po morzu, pozwalając pasażerom zapoznać się ze statkiem oraz towarzyszami podróży. W sobotę przypłynęli do Volos w Grecji, gdzie pasażerowie mogli zejść na ląd, a kwatermistrz Bill skorzystać z okazji, żeby odwiedzić przyja- ciół mieszkających w willi u podnóża Moun Pelion i zaopatrzyć się na bazarze w Volos w prezenty dla swoich przyjaciół. W niedzielę zawinęli na Lesbos i Mytilene, gdzie turyści mieli okazję zwiedzić wyspę. Ostatniej nocy odbyła się huczna impreza uświetniona pokazem ogni sztucznych. Następnym portem ma być Limnos, dokąd powinni dotrzeć za mniej więcej cztery godziny, jutro zaś mają w planie popłynąć przez Dardanele do Stambułu. Ale to była zbyt odległa perspektywa, ponieważ na tak dużych statkach powinno się myśleć przede wszystkim o dniu bieżącym. Snując w myślach powyższe rozważania, Galliard rozglądał się po morzu, przepatrując przestrzeń przed sobą. Przed chwilką coś zwróciło jego uwagę, dokładnie na wprost przed statkiem. Nie zrobiło to na nim więk- szego wrażenia, na wodach Morza Śródziemnego spotyka się wiele statków, ale to co zobaczył, to jakby biały rozbłysk, na lśniącej tafli morza... może to delfin wyskoczył w górę i rozbryzg wody przyciągnął uwagę Billa? Jednak kwatermistrz Galliard podszedł do jednego z teleskopów przymocowanych do relingu i skiero- wał go na to, co przyciągnęło jego wzrok. Przez chwilę nic nie dostrzegał, ale później... co to jest? Grecka łódź? Tyle mil od najbliższego lądu? W samej łodzi nie było niczego szczególnego; na wyspach było równie dużo jak gondol w Wenecji, tylko że zazwyczaj trzymają się one blisko wybrzeża. Tej łodzi nie powinno być w tym miejscu. Zakryta łódź znajdowała się może trzy czwarte mili przed statkiem i bez wątpienia tkwiła w miejscu. Galliard wyciągnął radiotelefon i nacisnął cyfrę 1, łącząc się z mostkiem kapitańskim trzy pokłady po- wyżej. Jego wezwanie zostało przyjęte i odezwał się głos: - Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co możemy dla pana zrobić? - Był to głos kapitana Geoffa Ander- sona, który jak zwykle nie stosował służbowych formułek. - Możecie odbić na lewą burtę i zatrzymać silniki - bez zwłoki odparł Galliard. - Za jakieś półtorej mi- nuty staranujemy kogoś! - Zaczekaj - padła odpowiedź, a po dziesięciu sekundach: - Dobra robota, Galliard. Pewnie zobaczyliby- śmy tę łódkę, ale jeśli okazałoby się, że ktoś tam potrzebuje pomocy, to musielibyśmy zawracać. Zaoszczędziłeś nam czasu i być może kłopotów. Weź ze sobą tubę i zejdź na pokład B. - Tak jest, kapitanie - odpowiedział Galliard z uśmiechem i ruszył na dolny pokład. Już po kilku krokach poczuł lekkie drgnięcie statku i lekko zauważalną zmianę kursu Gwiazdy... Na wysokości pokładu B część kadłuba wysunęła się na zewnątrz, tworząc schody sięgające poziomu morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojąc na ostatnim schodku, rzucił linę do ukrywającego się w cieniu męż- czyzny w postrzępionym ubraniu. W towarzystwie trzech stewardów i jednego marynarza Galliard patrzyła, jak mężczyzna na łodzi przywiązuje linę i zaczyna przyciągać łódź do burty statku. 6 DTP by SHADE
- W porządku - zawołał Galliard. - Ja to zrobię. Proszę się tylko trzymać. - Wody - odpowiedział schowany w cieniu skurczony mężczyzna. - Strasznie się spiekliśmy, razem z lady. Lady? To pewnie ta druga postać leżąca na wznak w poprzek łodzi. Kiedy Galliard przyciągał łódź, zobaczył, jak jej zielone oczy rozbłysły niczym klejnoty i zetknęły się z jego spojrzeniem. Chwilę wcześniej promieniejąca poświata otoczyła jej twarz, nie pozwalając dostrzec szczegółów. Boże, jakaż ona piękna! - pomyślał... zanim zdążył się zastanowić, skąd pojawiła się w nim taka myśl. W końcu ledwie było ją widać w cieniu osłoniętej łodzi. Ciemność wyraźnie kontrastowała z oślepiającym słońcem. - Cień - rzekła wycieńczona, obszarpana postać mężczyzny, który stał przygarbiony pod płótnem. - Słońce. Bardzo... cierpieliśmy! - Mamy sok - powiedział Galliard, podając mu dzbanek. - Proszę się napić. To przepłucze gardło i wzmocni was. Jak długo dryfujecie? - Zbyt długo - odparł mężczyzna, wypijając łyki i podając dzbanek kobiecie. Następnie wyciągnął ręką do Galliarda. - Pomóż mi wyjść stąd. Kwatermistrz podał mu rękę i poczuł, że jest chłodna. To dziwne, dotknąć tak zimnej dłoni w taki upal- ny dzień. Jeszcze dziwniejsze, że wydawało się, jakby ręka dymiła! Ale Galliard był zbyt zajęty, żeby zastanawiać się nad tą oczywistą sprzecznością. Kobieta była cała owinięta od stóp do głowy. Kiedy próbowała stanąć na nogi, wyglądała jak mumia. Bardzo niepewnie stawiała kroki, kiedy w końcu wyszła z cienia. Galliard wychylił się ku niej, jedną ręką trzymając się barierki, a drugą obejmując ją w talii. Ruszyła do przodu, a właściwie została podniesiona do góry, z łodzi na schody. Jej przyjaciel był tuż za nią i widać było, że bardzo chce się schronić ponownie do cienia. - Co się stało? - dopytywał się Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnętrza statku i skierowali się ku windzie. Marynarz pozostał na miejscu, żeby zająć się swoimi obowiązkami. - Skąd wzięliście się na środku morza? - Zabrakło nam paliwa koło Krassos - wyjaśnił mężczyzna, zrzucając z siebie marynarkę, którą osłaniał głowę. - Niezwykle silny odpływ porwał nas na morze i zużyliśmy całe paliwo, próbując dopłynąć z powrotem do wyspy. Krótka przejażdżka zamieniła się w koszmar. Jego opowieść brzmiała niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian klimatycznych wy- wołanych prądem El Nino trudno byłoby przebywać niezauważonym na Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie pływa bardzo dużo statków na tyle długo, żeby doprowadzić się do takiego odwodnienia i spalenia słońcem. Z drugiej strony wyglądało to na prawdę, ponieważ stan żeglarzy dopuszczał takie wyjaśnienie. Galliard spojrzał na wysokiego, niegdyś przystojnego mężczyznę. „Niegdyś przystojny” dlatego, że obecnie skóra schodziła mu płatami z poczerniałej twarzy, a jego zapadnięte policzki były podziurawione tak, jakby spadł na nie deszcz maleńkich meteorytów. Stan kobiety był... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak inny. Również była spalona, poczerniała w niektórych miejscach, tak jakby zetknęła się z prawdziwym ogniem, a nie silnym słońcem, jednak dziwna poświata zakrywała większość zniszczeń na jej twarzy. Zrzuciła z siebie część okrywających ją szmat i widać było, że oddychała ze znacznie większą łatwością w oświetlonych elek- trycznym światłem wnętrznościach statku. Jednak pomimo tego, że znajdowała się całkiem blisko Galliarda, to i tak nie można było zobaczyć wyraźnie jej twarzy. Kwatermistrz Bill zmarszczył brwi i pokręcił głową, kiedy jechali windą na piąty pokład, gdzie znajdo- wał się mostek. Nadal podtrzymywał kobietę (zastanawiając się, dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, była tak zimna), ale teraz dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego. Choć w jakiś sposób „wiedział”, że jest piękna, to jednak wyczuwał w niej coś radykalnie niemiłego. Jej talia, w miejscu gdzie ją obejmował, była twarda, kanciasta i ko- ścista! Galliard cofnął się trochę, oddalając się nieco od tych niecodziennych gości, a jego myśli przerwało żądanie mężczyzny: - Zaprowadź nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczał głos rozkazującym tonem. - I nie in- teresuj się szczegółami. Wszystko się wyjaśni - wkrótce. - Wiesz... wiesz, jak się nazywam? - Oczywiście, że wiem, przecież mi powiedziałeś - padła odpowiedź (ale Galliard był pewien, że nic takiego nie mówił). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzeń przesłał mu chytry uśmiech. 7 DTP by SHADE
Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wrażenie odrealnienia - wrażenia, że to wszystko da- lekie jest od rzeczywistości - nieco się zmniejszyło. Puścił kobietę, odsunął się od przybyszów i zwrócił się do stewardów: - Chłopaki, coś tu nie gra. Właściwie to zupełnie się coś tu pochrzaniło. I to o wiele bardziej, niż Galliard zdolny byłby przypuszczać. Stewardzi, wszyscy trzej, wyglądali na pogrążonych w wewnętrznych przeżyciach. Patrzyli na kobietę i nie potrafili oderwać od niej oczu. I w ogóle nie słuchali Galliarda! Kwatermistrz Galliard zatrzymał się tuż przed napisem „Wstęp tylko dla oficerów i członków załogi”. Odwrócił się do uratowanego człowieka. - Co... - zaczął zdanie i przerwał. Obcy tak szybko ruszył do przodu, chwytając głowę Bilia w swe po- parzone ręce, że kwatermistrz nie miał najmniejszej szansy na uniknięcie tego szczególnego rodzaju kontaktu. - Wszystko, co wiesz o statku - słowa przepłynęły niczym rzeka lodu poprzez drżący umysł Galliarda i zmroziły go na kość. - O kapitanie i pozostałych oficerach. O wszystkim, co może stanowić niebezpieczeń- stwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Muszę poznać wasz system komunikacji ze światem i z innymi statkami - achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie chowacie broń. Nie próbuj mnie oszukać, kwatermistrzu Galliard, po- nieważ bólu, który ci sprawię, nie da się oszukać! Pozwól mi się dowiedzieć wszystkiego, czego pragnę, a wtedy przestaniesz cierpieć lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak się dowiem wszystkiego! Galliard walczył, chciał się poruszyć, krzyknąć, uwolnić się, ale jego wysiłki były nieskuteczne. Lodo- wa moc tego stwora, obcy koszmar wysysających dłoni karmiących się wiedzą kwatermistrza zastopował go w miejscu. Jednocześnie czuł, co się z nim dzieje, wyczuwał przepływ myśli, a właściwie zasobów pamięci, które wychodziły na zewnątrz, i zdawał sobie sprawę z tego, że pozostanie po nich jedynie umysłowa pustka, próżnia podobna do międzygwiezdnych przestrzeni. - Masz rację - odezwało się coś (z pewnością nie człowiek). - Mój umysł to wielki zbiornik wspomnień, z których tylko drobna część należy do mnie. Ale wiedza to władza, Billu Galliard, bez niej jestem zdany na nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj się zatem i pozwól mi wydostać z ciebie wszystko. W miarę jak ja będę „pamiętać „, tak ty zapomnisz nawet własny ból. Albowiem Nephram Malinari z książki wyrywa każdą prze- czytaną kartkę! - Hej, wy - wydobył z siebie Galliard, starając się dostrzec wytrzeszczonymi oczami trzech stewardów i jednocześnie wysunąć się jakoś z rąk oprawcy. - Wy tam... zróbcie coś! Musicie walczyć! Atakujcie ich! Jeden ze stewardów usłyszał wezwanie. Odsunął się od kobiety i skupił wzrok na kwatermistrzu trzyma- nym przez demonicznego nieznajomego. - Kwatermistrzu Bill? - wy dukał, mrugając raptownie powiekami. - O co... o co, do diabła, tu chodzi? Kobieta natychmiast ruszyła do niego, jej szczupłe dłonie wysunęły się niczym długie, pożądliwe szpo- ny. Wówczas po raz pierwszy Galliard zobaczył jej prawdziwą twarz... szczęka opadła mu ze zdumienia. Pięk- na? Toż to była najkoszmarniejsza z jędz! Oczy zielone jak klejnoty, ale w ich środku paliły się karmazynowe ogniki, jak rozpalone wewnętrzne płomienie. A jej szczęki... jej zęby! Jej paszcza zacisnęła się w miejscu, gdzie łączyło się ramię stewarda z jego szyją. Galliard usłyszał jej pożądliwe warknięcie, w chwili gdy wgryzała się w mięso. Wówczas dowiedział się, kim oni są: potworami z mitów i legend, tyle że całkiem rzeczywistymi - i zaczął mocniej się opierać. Zrobił błąd, gdyż nie pozostawił mężczyźnie-potworowi żadnego wyboru. - Powiadacie - odezwał się oprawca w umyśle Galliarda - że oczy są zwierciadłem duszy. To całkiem możliwe. Ponieważ nie posiadam duszy, nie potrafię się na ten temat wypowiedzieć, wiem jednak, że oczy to brama do mózgu! Podobnie jak uszy - drogi pozwalające dotrzeć do samego wnętrza umysłu. Uszy, które sły- szą - (jego palce wskazujące zaczęły się wydłużać i wciskać do wnętrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde i ostre jak ostrze noży przebijały sobie drogę przez mięśnie i chrząstki) - i oczy, które widzą. - (Teraz jego kciuki przybrały purpurową barwę, zaczęły wibrować i wydłużać się, wypchnęły gałki oczne Galliarda z oczodołów i penetrowały miękką tkankę wyścielającą oczodoły, zagłębiając się coraz dalej do wnętrza mózgu kwatermi- strza). - Chcę poznać wszystko, co usłyszałeś i co zobaczyłeś. Na pewno cię boli, ale czyż nie ostrzegałem, żebyś się nie sprzeciwiał? Krzyki Galliarda brzmiały cieniutko i przybrały bardo wysoki ton. Było to raczej kwilenie niemowlęcia niż agonalne jęki torturowanego mężczyzny. Jego umysł uległ wyssaniu i Bill „zapomniał” o wszystkim, co dotyczyło Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie zniekształconą twarzą osunął się na podłogę w chwili, gdy lord Malinari wyciągnął z jego czaszki palce pokryte resztkami mózgu. 8 DTP by SHADE
W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakiś czas) Malinariego, wykończyła drugiego stewar- da. Jednak trzeciemu udało się otrząsnąć z hipnotycznego zaklęcia. Mrużąc oczy i trzęsąc głową, patrzył z sze- roko otwartymi ustami na swoich kolegów, którzy spoczywali na podłodze w fontannach krwi wytryskujących z rozdartych arterii szyjnych. Rzucił także okiem na spastycznie wykręconego kwatermistrza, którego oczy, kołysząc się na nerwach wzrokowych, wisiały na wysokości zakrwawionych policzków. Jego krzyki zamieniły się w milknące pojękiwanie, w miarę jak zniszczony mózg powoli wycofywał się z kontrolowania kolejnych układów podtrzymujących życie organizmu. Zza wzmocnionych drzwi prowadzących na mostek dobiegały stłumione pytania. Ktoś musiał usłyszeć zduszony, niewyraźny bełkot kwatermistrza. Malinari zauważył za matowym szkłem drzwi co najmniej dwie, poruszające się sylwetki. Nie tracąc cennego czasu na ceregiele z trzecim stewardem, chwycił go i podniósł do góry, opierając o reling. Usztywnił palce i zagłębił dłoń w klatce piersiowej ofiary, wyrywając serce z wnętrza ciała. Później wystarczyło lekkie popchnięcie, żeby steward poleciał na dół, na pokład spacerowy dwanaście stóp niżej. Kilka osób na dolnym pokładzie cieszyło się poranną bryzą. Niespodziewane odgłosy na górze przycią- gnęły ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknął z nienawiścią w kierunku świecącego słońca i szybko wycofywał się do cienia, zdążył jeszcze dojrzeć zaskoczone i przerażone twarze patrzące na niego. Ha! Nie mają jeszcze najmniejszego pojęcia, co to znaczy prawdziwy horror. Ale wkrótce się dowiedzą. O tak, dowiedzą się. W międzyczasie Vavara próbowała uporać się z drzwiami prowadzącymi na mostek. Dzięki szarym komórkom kwatermistrza Malinari wiedział, że są to wzmacniane drzwi, z zamkiem uruchamianym głosem. Syk frustracji Vavary na pewno nie był hasłem, które otwierałoby zamek. Jednak Vavara nie miała zbyt wiele cierpliwości i zanim Malinari zdążył ją ostrzec, walnęła wściekle pięścią w taflę hartowanego, matowego szkła. Wzmocnione szkło, które wytrzymałoby zwyczajne uderzenie, wgięło się, po czym rozprysło, jakby uderzyła w nie siekiera. Ręka Vavary zagłębiła się do wnętrza pomieszczenia i chwyciła za gardło niewyraź- ną postać znajdującą się za drzwiami, a później przeciągnęła sylwetkę przez ostrą niczym brzytwa futrynę pełną wystających kawałków szkła. Mężczyzna z głębokimi ranami twarzy i ramion upadł na podłogę, krzycząc z bólu i przerażenia. Ślizgając się na własnej krwi, wylądował na podłodze, zatrzymując się u stóp Malinariego. Malinari postawił go na nogi, popatrzył na zakrwawioną twarz oraz poplamiony mundur i powiedział: - Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwładny. Ale zaprowadzisz nas do niego, prawda? - i popchnął go w kierunku drzwi i stojącej obok Vavary. Vavara nie ukryła swego prawdziwego wyglądu. Jej rozdwojony diabelski język wił się między zębami, które wyglądały jak dwa rzędy noży, jej oczy połyskiwały czerwienią, szponiaste dłonie nie napotkały oporu, kiedy zanurzyły się wraz z palcami głęboko w policzek oficera, unosząc go w powietrze. - Otwórz drzwi - syknęła - albo wyważysz je własnymi zwłokami. Nie mam zamiaru poniżać się i prze- łazić przez nie tą samą drogą, którą się tutaj dostałeś! - One reagują na głos - zauważył Malinari. - Niech mówi. - Mów zatem - powiedziała Vavara. - Mów albo stracisz resztę twarzy! - D-d-drzwi! - z trudem wydobył z siebie mężczyzna niezbędne słowo. Coś zabrzęczało, po czym dało się słyszeć kilka kliknięć. Kiedy odgłosy umilkły, Vavara pchnęła barkiem drzwi, a kiedy gwałtownie otwarły się, rzuciła oficera na mostek. Kapitan Anderson stał przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i rozmawiał przez tele- fon. Rzucił okiem na Vavarę oraz Malinariego, którzy stali we framudze drzwi, rzucił słuchawkę i natychmiast skoczył w stronę kabiny radiooperatora, która była oddzielona od mostka dźwiękoszczelną szklaną ścianą. Malinari spokojnie ruszył za nim i dopadł go w chwili, gdy kapitan wypowiadał komendę otwierającą drzwi. Złapał Andersona za kark i cisnął nim do wnętrza. Radiooperator siedział przy konsoli ze słuchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzał się dookoła i zo- baczył, jak kapitan wpada na niego, odrzucając go na konsolę. Przewrócił się razem z krzesłem i kiedy zaczął wstawać, zobaczył stojącego nad nim Malinariego. Malinari złapał radiooperatora za włosy i postawił na nogach. - Czy wysyłałeś jakieś wiadomości? O łodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? - spytał spokojnym tonem. - N-n-nie! - odparł radiooperator. - Czekałem na... na rozkazy kapitana. - Co? - rzekł Malinari, unosząc brew. - Co to ma znaczyć? Chodzi ci o tego tutaj? Chwytając Andersona za gardło, skorzystał z potężnej siły lorda Wampyrów i wyrwał kapitanowi tchawicę. Anderson umarł w kar- 9 DTP by SHADE
mazynowej łaźni krwawej posoki i zmiażdżonych chrząstek. Malinari wtarł resztki krwawej miazgi w spocone łyse czoło radiooperatora, który skurczył się i osunął na nogach. Wielki Wampir złapał ciało kapitana za ramię i biodro, bez trudu uniósł je nad głowę, przytrzymał je w górze przez chwilę, po czym grzmotnął nim z całej siły o konsolę radiową. Pod wpływem uderzenia z urządzenia wyleciały na wszystkie strony przyciski i lamp- ki. Następnie pojawił się deszcz elektrycznych iskier, po czym z rozbitego urządzenia zaczął się wydostawać śmierdzący dym. - Od teraz masz nowego kapitana. Możesz do mnie mówić kapitanie Malinari. Albo lordzie Malinari - co brzmi znacznie lepiej. - Ale r... radio! - odparł oficer zachrypniętym głosem. - Zniszczył je pan! I to nie tylko radio, ale system nawigacji. Nawigacja satelitarna była prowadzona za pomocą tej konsoli! - Wiem! - skinął głową Malinari. - Jesteśmy zatem nie tylko głusi, ale także ślepi, chyba że przejdziemy na ręczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierować tym statkiem? - Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparł mężczyzna, ścierając krew z twarzy. Ręka spazmatycz- nie mu drżała. - Ale myślę, że, że, że tak. - Doskonale - stwierdził Malinari. - Kwatermistrz też był tego zdania. - Jeśli powiedziałbyś coś innego... hm, źle by się to skończyło - dla ciebie. Może zatem zajrzysz w mapy i znajdziesz jakąś skałę, na której mogli- byśmy osiąść. - Skałę? - mężczyzna patrzył z niedowierzaniem. - Osiąść? - Rozbić statek - przytaknął Malinari. - Osadź nas na mieliźnie. - Chyba nie jest do końca przekonany - stwierdziła Vavara, wchodząc do kabiny. Widząc ją tak blisko, radiooperator skulił się jeszcze bardziej. - Słyszałeś rozkazy - zwrócił się do niego Malinari. - Nie zawiedź mnie, bo wyrzucę cię za burtę, gdzie dostaniesz się pomiędzy śruby. Próba najmniejszego nieposłuszeństwa okaże się jeszcze bardziej... nieszczęśli- wa. Vavara chwyciła go za podbródek, podniosła do góry, otworzyła paszczę, pokazując wnętrze szczęki i rozpościerając odór wydobywający się z ust. - Bardzo dobrze - wpatrywała się w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne? Oficer nie był w stanie wypowiedzieć słowa, więc tylko pokiwał głową. Vavara puściła go i zwróciła się do Malinariego: - Wydaje mi się, że słyszę kroki. Myślisz, że doszli już do siebie? Malinari wzruszył ramionami i odparł: - Bardzo możliwe. Kiedy tu weszliśmy, kapitan gadał z kimś przez telefon. Poza tym zabiłem stewarda i wyrzuciłem go na niższy pokład. To na pewno wzbudziło poruszenie. - No to może nadszedł czas, żebyśmy się przedstawili - powiedziała. - Reszcie załogi i pasażerom. - Tak jest - zgodził się z nią Malinari. - Wszystkim. Jeżeli chodzi o mnie, to chętnie bym coś przekąsił. Słyszałem, że na tego typu statkach jest znakomita kuchnia. - Kuchnia? - roześmiała się gardłowo. - Będziesz musiał coś sobie wybrać. Wolisz blondynki czy bru- netki? - Myślę, że tym razem rude. - Łypnął pożądliwym okiem Malinari. - Parę takich powinno się znaleźć wśród tysiąca czterystu pasażerów. Ale najpierw powinniśmy się zająć szafą z bronią, która jest schowana w ka- binie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak mają mnóstwo pracy z poparzeniami, więc nie trzeba ich przemęczać zatykaniem dziur po kulach! - Zgadzam się z tobą - odpowiedziała. - Jeśli chodzi o resztę, pasażerów i załogę, to niedługo się zorien- tują, że jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie świeci słońce. - Przez pewien czas - Malinari pokiwał głową z namysłem. - Przynajmniej do wieczora. Do tego czasu, jeżeli pospieszymy się z robotą, będziemy mieć pod ręką sporo niewolników i przyszłych wampirów. Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierując się do roztrzaskanych drzwi na mostek, oficer niepewnie stał chwiejąc się na nogach. Malinari spojrzał na niego, przypominając: - Nie zawiedź nas. Jeśli za pięć minut ten statek nie zmieni kursu, będę wiedzieć, gdzie szukać odpowie- dzi. A jeśli chodzi o wspomnianą skałę, to Morze Egejskie jest ich pełne i jestem pewien, że o tym wiesz. Więc znajdź na mapie najbliższą z nich i zawieź nas tam. Z wiszącej słuchawki telefonicznej dobiegały jakieś dźwięki podobne do gdakania kurczaka. - Zajmij się tym - Malinari wskazał na telefon. - Zrób coś, odpowiedz, nakłam i żyj dalej. Tylko pamiętaj, że jeśli chcesz przeżyć, to nie rób niczego zbyt szybko. Z monstrualnym uśmiechem na ustach opuścił mostek, kierując się do piekła. Piekła dla pasażerów 10 DTP by SHADE
oraz załogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirów zaś sposobu na życie, czy raczej nieśmierci. Wszak wystarcza- jąco długo musieli tłumić ten krwiożerczy, a zarazem naturalny dla nich rodzaj istnienia... II Ocalony Trzy dni później... Komandor John Argyle był niebieskookim blondynem, miał trzydzieści osiem lat, prawie 190 cm wzro- stu i był ubrany w letni mundur marynarki. Wyglądał na zaniepokojonego. Dla człowieka, który rozpoczął służbę w marynarce w wieku osiemnastu lat, przeszedł wiele szczebli wojskowej kariery głównie dzięki ści- słemu przestrzeganiu regulaminu, cywile na pokładzie lub, jak ich nazywano w marynarce, „szczury lądowe” sprawiali delikatnie mówiąc niemiłe wrażenie. Co więcej, ci ludzie otrzymali status VIP-ów, a on sam miał eskortować to wielojęzyczne towarzystwo niepływających i najwyraźniej zaburzonych ludzi. Argyle miał już, co prawda nieliczne, ale wystarczająco ne- gatywne, doświadczenia z takimi typami. Skrót VIP albo BWO (od Bardzo Ważne Osoby) oznaczał zazwyczaj Bełkoczących Wrednych Osłów! Jeśli zaś chodzi o tę czwórkę... Troje było mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posuniętych w latach oraz młoda kobieta, która dopiero co przestała być dziewczątkiem. Trzech Europejczyków z wyglądu i jeden Chiń- czyk, ale sądząc z akcentu, wszyscy zdradzali pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy chcieli z nim lub z jego załogą rozmawiać jakąś odmianą podwójnego, metaforycznego języka, równie obcego jak język Marsjan dla mocno stąpającemu po ziemi Johna Argyle’a. Komandor złapał się na tym, że skrzywił się chwilę po tym, jak dowódca tej zbieraniny, barczysty męż- czyzna z lekką nadwagą, niejaki Trask, zwrócił się do niego: - Czy nie możemy podejść bliżej? Chciałbym sprawdzić, czy nie uda się nam zrównać z wysokością pokładu i zajrzeć przez okna na mostek kapitański. W środkowej części śmigłowca przeznaczonego do zwalczania okrętów podwodnych stało pięć osób przypiętych linkami do zabezpieczających ich szelek z jednej strony i do relingu z drugiej. Drzwi śmigłowca były otwarte. Przed i pod nimi widać było w całej okazałości kadłub statku. Dla osób cierpiących na lęk wyso- kości byłby to raczej przerażający widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali już w o wiele niebezpieczniejszych miejscach i wysokość oraz przyprawiające o mdłości gwałtowne ruchy manewrującego helikoptera zupełnie im nie przeszkadzały. - Oczywiście, że możemy podejść bliżej i zrównać się z pokładem - odpowiedział Argyle. - W nor- malnych okolicznościach moglibyśmy nawet tam wylądować - statek jest wystarczająco duży! Ale, o ile pan pamięta, już tego próbowaliśmy. I jeśli jest to rzeczywiście nowa mutacja zarazy... - przerwał na chwilę i wzruszył ramionami. - Chodzi mi o to, że nie jest to najlepszy pomysł. Wirusy mogą się przenosić drogą powietrzną, a ten śmigłowiec robi całkiem niezły wiatr. Chyba nie chciałby się pan nawdychać tych zarazków? Tym razem Trask przyjrzał się Argyle’owi uważniej, a właściwie utkwił w nim wzrok. W spojrzeniu zielonych oczu starszego mężczyzny było coś, co sprawiało, że oficer postanowił być mniej wyzywający. Choć zatem nie mógł powiedzieć niczego prowokującego, to przynajmniej sobie pomyślał: Podejdź bliżej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakażony statek? Walnięty idiota! Bełkoczący Wredny Osioł! Argyle uśmiechnął się do własnych myśli, ale już po chwili znowu spotkał się z ostrzegawczym spojrze- niem Traska. - A więc uważa się pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylił nieznacznie głowę na bok. - I wszyst- ko wie pan o tej zarazie? - Wiem tyle, żeby trzymać się z daleka od nagłej śmierci - odpowiedział Argyle, trochę zaskoczony oschłym, a zarazem śmiertelnie oziębłym tonem Traska. - Wiem, że to coś zabiło wszystkich pasażerów oraz całą załogę po kilku zaledwie dniach od wypłynięcia z Cypru i to tak szybko, że nawet nie zdążyli poinformo- wać o tym, co się dzieje. I jeśli dodam do tego załogę helikoptera oraz mojego lekarza pokładowego... - Nic pan nie wiesz! - przerwał mu Trask - To tylko domysły, na dodatek z rozmysłem pan nam prze- szkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sądzi pan, że marnuje czas z nami. Pana zdaniem szukamy tylko sen- 11 DTP by SHADE
sacji, a pan wolałby być teraz z innymi oficerami w swojej mesie. A jeśli chodzi o nas, to najchętniej odesłałby pan nas do domu i czekał na rozkazy z dowództwa marynarki. Mam rację? Przez chwilę Argyle otworzył usta ze zdziwienia. Ten nagły wybuch, choć zasadniczo słuszny, zdawał się potwierdzać jego domysły. Ale skoro znalazł się tutaj z zadaniem eskortowania tych ludzi i spełniania ich życzeń, to tylko zacisnął zęby i odpowiedział: - Pragnę zapewnić pana, że ja tylko... - Nie zaczynaj nas zapewniać! - tym razem odezwała się dziewczyna stojąca obok Traska. Patrzyła na Argyle’a zwężonymi oczami i dodała: - Pan Trask ma rację. Przez cały czas krążą ci po głowie podobne świńskie myśli. Uważasz nas za wysoko postawionych biurokratów czy kogoś podobnego. Za łowców sensacji krążą- cych po Morzu Śródziemnym, których zadaniem jest przekazywać raporty rządzącym politykom. Sądzisz, że nic więcej nie mamy do roboty, ale to ja mogę cię zapewnić, że pod koniec dnia sam nie będziesz mieć nic do roboty. Argyle zmarszczył czoło, potarł podbródek, a w końcu całkiem szczerze się uśmiechnął. Trask oraz dziewczyna przysunęli się do niego. - Właściwie - zaczął - to myślałem, że możecie być likwidatorami szkód od Lloyda czy kimś w tym ro- dzaju. Patrząc na pana Traska, domyślałem się, że oblicza straty w ludziach! Trask nieco się uspokoił i pokręcił głową. - Być może chodzi bardziej o przyszłe straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale całego świata. Powiem prosto, panie komandorze. Nie jesteśmy biurokratami i skończonymi dupkami, jak mógłby pan sądzić. Jeśli chodzi o ten przypadek, to jesteśmy ekspertami. To prawda, że wybuchła tam i zapewne nadal panuje zaraza, ale nie pochodzi ona z Chin, jak pana poinformowano. Podczas pełnego dnia, w świetle słońca, nic nam nie grozi. Jedyną pomyłką, jaką popełniła marynarka, było wysłanie na statek śmigłowca po zmroku. - Czy mógłby pan to lepiej wyjaśnić? - Argyle zaczynał wyczuwać, że Trask naprawdę wie, o czym mówi. Patrząc na tego człowieka, zdawał sobie sprawę, że w niczym nie przesadza ani nie kłamie. O co zatem w tym wszystkim chodziło? - Widzi pan, jeśli naprawdę mam ryzykować życie moich ludzi i swoim, to powinienem wiedzieć... Ale Trask znowu mu przerwał w pół słowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jeśli bym panu powie- dział, to wątpię, żeby mi pan uwierzył. I wcale bym nie miał panu tego za złe. Ale cieszę się, że zaczyna pan rozsądnie myśleć i że jest pan mniej opryskliwy. Komandor pokręcił głową ze zdziwienia. Faktycznie chciał się zachowywać opryskliwie i właściwie do- piero teraz zaczynał się zastanawiać. A to oznaczało, że Trask i dziewczyna zbyt łatwo go przejrzeli. Właściwie to przejrzeli go na wylot! - Kim do diabła jesteście? - Argyle wbił wzrok w Traska i w dziewczynę, a potem spojrzał na bladego i żółtego mężczyznę. Poczuł się trochę głupio, kiedy jednocześnie próbował przybrać poważny wyraz twarzy i uśmiechnąć się. Czwórka gości patrzyła na niego z dość sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze bardziej zmniejszyło poczucie pewności siebie komandora. - Chodzi mi o to, że poinformowano mnie, że jesteście ludźmi z Wydziału E. Co to oznacza? Czytacie w myślach? Zajmujecie się parapsychologią? Czy coś takiego? Oczywiście, że „coś takiego”. Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się i spojrzała w bok, podobnie jak jej koledzy. - Może poprosi pan pilota, żeby podleciał bliżej? - powiedział Trask, nie odnosząc się do pytania. - Je- steśmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopóty, dopóki nie spróbujemy wylądować na tej Gwieździe, a nawet jeślibyśmy wylądowali, to w ciągu dnia nic nam nie grozi. Mówiąc o Gwieździe, Traskowi chodziło o statek wycieczkowy, który zakotwiczył na bezimiennej wy- sepce, a właściwie na skale odbijającej promienie słońca, znajdującej się pomiędzy wyspą Ayios Evstratios, która sama była tylko czymś niewiele większym od wystającej z morza skały, a znaną grecką wyspą Limnos, ja- kieś dziesięć mil na północ, znanej z licznych ośrodków wypoczynkowych. Ludzie z Wydziału E gotowi byli się założyć, że zderzenie ze skałą nie było zwykłym wypadkiem, ale celowym działaniem, natomiast rozbitkowie najprawdopodobniej wciąż przebywali na statku. Jeżeli zaś chodzi o zmutowaną, azjatycką odmianę dymienicy morowej, to była to tylko historia mająca oficjalnie tłumaczyć zagadkowy i tragiczny wypadek. Trask zdawał sobie sprawę z tego, że był to zupełnie inny rodzaj zarazy, i wraz z Wydziałem E mieli nikłą nadzieję, że uda im się odnaleźć również źródło tej zarazy... i zniszczyć je na zawsze. - Co o tym myślisz, Davidzie? - Trask zwrócił się do najniższego ze swych kolegów, po tym jak Argyle rozkazał pilotowi obniżyć pułap lotu. - Jak to wygląda twoim zdaniem? 12 DTP by SHADE
- Smog umysłowy - natychmiast odpowiedział zapytany. - Pełno tego na statku, od dziobu do rufy. Na pewno tutaj się schronili. Ale wątpię, żeby nadal tu byli. Smog nie jest dostatecznie gęsty. Nie ma silnych obiek- tów, które mógłbym zlokalizować. Dużo, cholernie dużo pojedynczych źródeł. Ale nie takie, które sprawiłyby wiele kłopotu. Tak samo było na Krassos, dopóki nie dostrzegliśmy naszych błędów. Nasz „stary przyjaciel” potrafi się doskonale maskować, natomiast ona... Nie muszę ci przypominać, co ona potrafi! Wyczuwam, że się wynieśli. Na pewno specjalnie zostawili tutaj te cele. Nie sądzę, żebyśmy się musieli nimi przejmować. Trask z grymasem na twarzy pokiwał głową. - Uciekają i dobrze się przy tym maskują. Dorwaliśmy ich w Australii, na Krassos, w Londynie i pokrzy- żowaliśmy im plany. Teraz specjalnie zapewnili nam robotę, zostawiając ślad po sobie. I wiedzą przy tym, że kiedy będziemy się zajmować takimi problemami... - ...nie będziemy się mogli skupić na pościgu za nimi - dokończył za niego zdanie Chińczyk David Chung. - To brzmi całkiem sensownie. - Liz? - Trask spojrzał na dziewczynę. Argyle, kompletnie zdezorientowany ich dziwną rozmową, rów- nież popatrzył na dziewczynę. Miała jakieś 170 cm wzrostu i wyglądała na bardzo pewną siebie. Nazywała się Liz Merrick; dwadzieścia kilka lat, długie nogi, krągłe kształty, wąska talia, a jej uśmiech (choć króciutki, tylko w chwili powitania) był jak promień jasnego światła. Miała zielone oczy o innym odcieniu niż oczy Traska. Była to głęboka zieleń, jak szkło butelki od piwa lub morska głębia. Do tego czarne włosy krótko ścięte, lśniące na- turalnym zdrowiem. Argyle podejrzewał, że gdyby miał jej zdjęcie w kostiumie kąpielowym, to mógłby nieźle zarobić, sprzedając je załodze HMS Invincible. Kiedy o tym myślał, śmigłowiec podskoczył na niewielkim prądzie wznoszącym i na chwilę statek oraz skała zniknęły z pola widzenia. W tej samej chwili Liz spojrzała na Argyle’a i powiedziała: - Teraz już lepiej. Ale zupełnie dobrze byłoby dopiero wtedy, gdybyś zechciał troszkę zwolnić gonitwę myśli, bo jeden z Bełkoczących Wrednych Osłów stara się skoncentrować. Argyle’owi szczęka opadła ze zdumienia. Oniemiały wybałuszał oczy, nie mogąc wymówić słowa. W międzyczasie, jakieś sto stóp pod nimi i sto yardów obok, pojawił się wrak statku i Liz skupiła uwagę na tym obiekcie. Jej czoło się zmarszczyło, a końce palców dotykały prawej skroni. Po chwili westchnęła i cofnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją odepchnął. Jej ruch był na tyle obszerny, że linka bezpieczeństwa napięła się na całej długości. Natychmiast została podtrzymana przez Traska i Chunga. Choć zabezpieczenie nie pozwoliłoby jej upaść, to widać było, że przynajmniej przez chwilę była całkowicie zdezorientowana. - Liz? - odezwał się ponownie Trask. Nie był to głos przełożonego, ale raczej zatroskanego ojca. - Dobrze się czujesz? Wzięła głęboki oddech, starając się przywołać uśmiech. Jednak mimo makijażu widać było, że pobladła, tak jakby krew odpłynęła z jej twarzy. Argyle, sądząc, że wie z czego to wynika, zauważył: - To tylko choroba lokomocyjna, bardzo podobna do choroby morskiej. Często się z tym spotykam. Po prostu nie jest przyzwyczajona do latania na śmigłowcach. Trask prawie nie zwrócił na niego uwagi i jeszcze raz zapytał Liz: - Co to było? Czego się dowiedziałaś? - Ludzie - odparła. - Setki ludzi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy w szoku. Nie wiedzą, co się z nimi dzieje, ale mają świadomość, że nie wolno im pokazać się na słońcu. To instynkt, wiedza, którą mają we krwi. I straszliwe pragnienie, głód. To potworne, Ben... aż skóra się marszczy! Wciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wszyscy się nawzajem pozarażali. Teraz są głodni. Wkrótce podzielą się na frakcje, a potem... potem... - Wiem - rzekł Trask. - Wiem. Miniwojny krwi! - Głodni? - Argyle dodał swoje trzy grosze. - Na takim statku? To niemożliwe. To wielki statek wyciecz- kowy. Musi mieć magazyny pełne wyśmienitego jedzenia. Minęło zaledwie kilka dni i jeśli ktoś tam jeszcze żyje, to... - Większość z nich wciąż „żyje” - zwrócił się do niego Trask. - Ale nie jest to życie, tak jak my to poj- mujemy. Na pewno mogą przeżyć, korzystając z zapasów na statku... tylko że oni poszukują czegoś, innego do skosztowania. - Nie tak jak pojmujemy życie? - Argyle pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nic z tego nie rozumiem. Powiedzieliście, że oni są nieuleczalnie chorzy. - Coś w tym rodzaju - odpowiedział po chwili Trask, wzdychając ze zrezygnowaniem. - Chciałbym podlecieć jeszcze bliżej. Chcę zobaczyć, co jest w środku. - Palcem plunął w lornetkę wiszą- 13 DTP by SHADE
cą na jego szyi. - Te wielkie panoramiczne okna na mostku będą doskonałym miejscem do obserwacji. Stojąc w szeregu, przypięci do relingu, pięcioro pasażerów helikoptera, Argyle, Trask, Liz, Chung i oczy- wiście wysoki, blady mężczyzna Ian Goodly wychylali się, obserwując uważnie statek. - Będziemy musieli go zatopić - odezwał się Goodly. - Według map ta skała jest tylko czubkiem pod- morskiej góry. Jeśli poślemy statek na dno w tym miejscu, to głębokość wykończy wszystkich na statku. Co do tego nie ma żadnego „ale” ani, jeśli”. Z trudem przechodzi mi to przez usta, ale tak właśnie będzie. To jedyny sposób, żeby upewnić się, że nic się nie wynurzy. - Widziałeś to? - rzucił ostro Trask. - O tak - odparł Goodly. - Rakiety klasy morze-morze, wybuchy, dziób statku unosi się do góry, Gwiaz- da osuwa się tyłem i szybko idzie pod wodę. - Zatopić Gwiazdę!? - nie wytrzymał Argyle. Miał już dość tej gry półsłówek. - Mówicie o tym, że In- vincible miałby ją zatopić? Chyba wam resztka rozumu z mózgów wyparowała! To nowoczesny statek wyciecz- kowy, same łodzie ratunkowe warte są miliony! Rzućcie okiem, można ją bez problemu odholować i naprawić w stoczni, oczywiście po upewnieniu się, że została zdezynfekowana. Nawet jeśli nie byłoby to możliwe, to samo złomowanie będzie warte... - ...Nic nie będzie warte - powiedział Trask. - Z tego statku już nic nie będzie. - Zupełnie wam odpierdoliło! - Argyle już nie panował nad sobą. - Mam tego dosyć, ja... - Komandorze? - w słuchawkach zabrzmiał głos pilota. - Tak!... Do cholery! Co tam znowu? - odezwał się Argyle do mikrofonu, zaczynając powoli panować nad swoją wściekłością. - Helikopter ratunkowy znalazł coś na pokładzie wraku - odpowiedział pilot. - Coś? - Kogoś - poprawił się pilot. Kogoś żywego i poruszającego się na pokładzie. Mam pana przełączyć? - Tak - powiedział Argyle. - Oczywiście połącz nas z nimi, będziemy słyszeć, co się tam dzieje. Kto wie? Może w końcu dowiem się czegoś konkretnego. - Tak jest - odparł pilot. - Podlecę od sterburty, żebyście mogli także zobaczyć, co się tam dzieje. Śmigłowiec ratunkowy towarzyszył im od startu z lotniskowca HMS Invincible, który stał na kotwicy i wyglądał jak wysepka na horyzoncie, znajdująca się jakieś sześć mil dalej. Teraz wielki śmigłowiec ratowniczy zawisł nad statkiem jak olbrzymi jastrząb. Oprócz załogi śmigłowca na pokładzie znajdowało się dwóch człon- ków Wydziału E: stary, ogorzały Cygan Lardis Lidesci, pochodzący prawdopodobnie z Rumunii lub z Węgier, tak przynajmniej oceniał to Argyle, oraz młody Anglik Jake Cutter, który patrząc z zewnątrz, odstawał nieco od reszty grupy. Argyle zamienił z nim kilka słów, ale zdawało mu się, że nie był on w pełni obecny. Nie chodzi o to, że był niedorozwinięty, chory psychicznie czy coś podobnego, tylko widać było, że jest czymś zajęty i stara się to ukryć. Przypadkowo komandor, nic o tym nie wiedząc, trafił w samo sedno. Bez wątpienia Jake był bardzo zajęty w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jego umysł, myśli, uwagę sta- rało się zdominować i w pełni zająć coś, co kiedyś było żywe albo nieumarłe, a teraz być może nawet martwe, ale zupełnie inaczej niż zwykły człowiek może sobie wyobrazić. Jednak teraz Jake Cutter koncentrował się na tym, co widział przez lornetkę. Była to maleńka ludzka postać przebywająca na osłonie kominów. Osłona była podobna do kołnierza lub niewielkiego pokładu i ochraniała górny pokład statku przed spalinami wydostają- cymi się z silników statku. Teraz jednak silniki nie pracowały i z kominów nie wydobywał się dym, a niewielka postać człowieka wychylała się lub być może wydostawała przez właz przy pierwszym kominie. Jake zauważył, że był to męż- czyzna. Jego ubranie było poszarpane i pobrudzone. Patrzył z otwartymi ustami na dwa helikoptery, a na jego twarzy malowało się niedowierzanie. A może był po prostu w szoku? - Panie Cutter? - (głos pilota szczęknął w słuchawkach Jake’a). - Pan Trask chciałby z panem porozma- wiać. Przełączam go na bezpośrednią rozmowę. - Dobra - odrzekł Jake i wychylił się, przez otwarty właz patrząc na śmigłowiec do zwalczania łodzi podwodnych, który znajdował się przy prawej burcie wraku. - Jake? - zabrzmiał mu w uszach głos Bena Traska. - Gdzie on jest. Gdzie jest ten, co... ocalał? - Na kominie po naszej stronie - odpowiedział Jake. - Przed chwilą wyłaził na samą górę i powinieneś go za moment zobaczyć. Wygląda na wykończonego. - Tak, widzę go - zauważył Trask. - Tylko co go tak wykończyło? Ciężkie przeżycia czy promienie słońca? - Nie wygląda mi to na efekt słońca - odpowiedział Jake. - Skurczył się, bo ledwo żyje. Może Liz powinna 14 DTP by SHADE
rzucić na niego okiem. - Zaczekaj - rzekł Trask. Po kilku sekundach: - Liz mówi, że gość jest w szoku. Jest prawie jak czysta kartka, umysł w kawałkach. Chyba rzeczywiście ocalał! Może spuszczę się na dół ze sprzętem ratowniczym i wyciągnę go stamtąd? - zaproponował Jake. - Albo przerzucę go na swój sposób. Będzie prędzej. - Nie! - Trask odparł natychmiast. - Korzystaj z Kontinuum tylko w ostateczności. Spuść mu sprzęt ra- tunkowy, ale jeśli ma się stamtąd wydostać, to niech to zrobi samodzielnie. Widzisz tamten helikopter stojący na pokładzie spacerowym? - Dobra, dobra - rzekł Jake. - To się stało, kiedy ktoś tu ostatnio lądował. I został uziemiony. - Właśnie - stwierdził ponuro Trask. - Więc nie powtórzymy tej pomyłki. Jeśli ten ktoś chce się stamtąd wydostać, to musi to zrobić sam. W międzyczasie zorientujecie się z Lardisem, czy wszystko z nim w porządku. Jeśli tak, to mamy szczęście podobnie jak ten rozbitek i zrobimy sobie przerwę. A jeśli nie, to Lardis sobie z nim poradzi. Do pokładu lub do skał na dole jest cholernie daleko. Tu czy tam, nie zrobi to większej różnicy. - Ben - zauważył Jake - to jest helikopter ratowniczy, mam nadzieję, że wiesz o tym, że wszyscy cię sły- szą? Załoga słyszała, o czym mówiłeś. Gdybyś był kapitanem statku, to mógłbyś mieć do czynienia z buntem! - Tak, wiem, jaki to śmigłowiec! - odpowiedział Trask. - Podobnie jak ty wiem także z czym mamy do czynienia. Więc spuść mu na dół uprząż i sprawy się wyjaśnią. W międzyczasie zajrzymy z komandorem Ar- gyle’em na mostek kapitański, tam jest duże panoramiczne okno. - Zrozumiałem, wyłączam się - rzekł szorstko Jake. - Ten twój szef - zwrócił się do Jake’a jeden z członków załogi. - Kim on jest? Potworem jakimś czy co? - Ludzie, którzy nie znają Traska i nie wiedzą, czym się zajmuje - odpowiedział Jake - mogą tak sądzić. Ale on nie jest potworem, za to bardzo dużo wie na temat potworów. Nie proś mnie, żebym ci coś więcej wy- jaśniał, ponieważ nie mogę. - A ty nie proś, żebyśmy opuścili uprząż ratunkową - odpowiedział marynarz. To fakt, że nasza robota polega na wyciąganiu ludzi z takich sytuacji jak ta. Bóg jeden wie, jak bardzo chcielibyśmy pomóc temu czło- wiekowi na dole, ale jeśli jest nosicielem... - Jego wzruszenie ramionami wskazywało na całkowitą bezradność. - Tylko komandor Argyle może nam dać taki rozkaz. Jake spojrzał na niego. Marynarz był świeżo upieczonym oficerem, miał dwadzieścia dwa lata, włosy jasnoblond i piegi. Znał się także na swojej robocie i na obowiązujących go zasadach. Jednak tym razem mio- tały nim sprzeczności: z jednej strony chciał coś zrobić, a z drugiej zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mogła nieść ze sobą akcja ratunkowa. Był wyszkolony do niesienia pomocy i takie miał też przekonania, jednak wiedział, że uratowanie człowieka może nieść zagładę i śmierć dla innych. Jake nazbyt dobrze rozumiał jego dylemat. - Nie przejmuj się - powiedział. - Będziemy tu siedzieć i czekać na rozkazy twojego dowódcy. Rozu- miem cię, ale mogę ci przyrzec, że rozkaz nadejdzie. Tak więc jeśli nawet teraz nie możemy opuścić sprzętu, to bądźmy na to przygotowani. - Już jesteśmy gotowi! - odparł marynarz. - W naszym fachu zawsze jesteśmy gotowi. - No, no! - zaczął Jake głosem pełnym podziwu. - Skąd mógłbym wiedzieć? Jestem tylko cywilem. Drużyna ratunkowa składała się z trzech młodych oficerów, uznających Jake’a Cuttera oraz Lardisa Li- desciego za zwykłych cywilów, tak zwanych „ekspertów”, którzy zwialiby przy pierwszej stosownej okazji. Co do ich szefa, to niewątpliwie komandor Argyle powinien po prostu go odizolować! Trójka marynarzy spojrzała po sobie, a potem popatrzyła na Cuttera i jego cygańskiego towarzysza. I chociaż Jake nie był telepatą w pełnym znaczeniu tego słowa, to nie miał trudności z odgadnięciem ich myśli. Jeśli tak mają wyglądać eksperci od chorób tropikalnych... hm, to warto by ich wysłać do piekła! Jake był ubrany w koszulę, kamizelkę, jeansy i buty kowbojskie; w oczach załogi śmigłowca wyglądał na kowboja. Długonogi, wąski w talii i biodrach, resztę miał całkiem rozbudowaną. Miał ponad 180 cm wzrostu, może 185, jeśli doliczyć obcasy butów, i miał długie, pasujące do nóg ręce. Oczy w kolorze orzechowo-brązo- wym, podobnie jak zaczesane i związane z tyłu długie włosy. Jednak włosy nie miały jednego koloru, na skro- niach widać było ostro kontrastujące białe pasma. Widać było, że posiwiał całkiem niedawno i dość gwałtow- nie. Miał szczupłą twarz z zapadniętymi policzkami, był szczupły i wyglądał na szybkiego gościa. Wąskie usta (można by powiedzieć, że nawet okrutne) sprawiały, że jego uśmiech nie zdradzał poczucia humoru. Pomimo szczupłości był barczysty i miał szeroką klatkę piersiową, widać było, że dysponował sporą siłą, zarówno w sen- sie fizycznym, jak i psychicznym. 15 DTP by SHADE
Towarzysz Jake’a, stary Lidesci, był niski, beczkowaty, z czym kontrastowały długie ręce. Niegdyś kru- czoczarne włosy posiwiały i w niektórych miejscach były wręcz białe. Na ogorzałej twarzy widniał spłaszczony, podejrzliwy nos, zawieszony bardzo nisko nad ustami, w których brakowało zbyt wielu zębów. Te, które mu zostały, były żółte jak stara kość słoniowa. Spod krzaczastych i wyrazistych brwi połyskiwały ciemnobrązowe, czujne oczy zdradzające bystrość umysłu oraz sprawność ciała. Lardis ubrany był tak, jak europejscy Cyganie zwykli się ubierać wiele lat temu, do ubrania miał przy- czepione srebrne dzwoneczki, które brzęczały przy każdym ruchu i kroku. Wyglądał jak człowiek z głębokiej prowincji, a właściwie jak wojownik z lasu przemierzający bezbrzeżne knieje. Co więcej, w specjalnej pochwie pod lewym ramieniem Lardis nosił ostrą jak brzytwa maczetę o drewnianej rękojeści, na której wyryto kilka rzędów kresek... Kiedy załoga myślała o Jake’u i Lardisie, komandor Argyle z pozostałymi członkami Wydziału E obni- żyli pułap drugiego śmigłowca na wysokość trzydziestu stóp przy prawej burcie statku. Oglądali mostek kapi- tański, patrząc przez lornetki. Przez pół minuty Jake obserwował zawieszony w jednym miejscu śmigłowiec, po czym maszyna gwałtownie poderwała się do góry, oddalając się od wraku. W słuchawkach znowu rozbrzmiał głos Traska: - Gdzie ten sprzęt ratunkowy? Natychmiast wyciągnijcie na górę tego człowieka! - Oczywiście - odpowiedział Jake - tylko załoga potrzebuje potwierdzenia komandora. Po dziesięciu sekundach wszyscy usłyszeli, jak najwyraźniej zszokowanym i drżącym głosem Argyle mówi: - Wyciągnijcie go stamtąd. Zabierzcie tego człowieka z tego piekielnego statku, i to natychmiast! Ale pamiętajcie, bez względu na to, jak długo miałoby to potrwać, nikomu nie wolno schodzić na dół! Musi sam sobie poradzić. - Jake - tym razem odezwał się Trask. - Zasady są te same. Lardis ma się nim zająć, jeśli nie będzie tym, kim być powinien. Czy to jasne? - Jasne jak słońce - odpowiedział Jake. III Kłopot z Harrym Na wysokości poziomej osłony kominów na wprost ocalonego kołysał się kosz ratowniczy spuszczony ze śmigłowca. Mężczyzna na kominie zdawał się go nie zauważać. W końcu kosz zderzył się z nim, prawie go przewracając, i wówczas mężczyzna zauważył, co się dzieje. Spojrzał na znajdującą się sześćdziesiąt stóp wyżej maszynę, wyciągnął rękę, błysnął oczami i wyglądał, jakby coś chciał powiedzieć. Człowiek sterujący wyciągarką przekazywał polecenia pilotowi: - Zejdź niżej kilka stóp. Dobrze. Utrzymuj tę pozycję, w tym miejscu! Kosz opadł na osłonę kominów i podskakiwał tuż przed mężczyzną. Drugi podoficer, korzystając z gło- śnika, wołał do niego: - Nie chwytaj za kosz, bo może cię przewrócić. Usiądź w środku, całym ciężarem ciała, i zapnij uprząż. Potem oprzyj się i trzymaj się liny. Tak będzie bezpieczniej. I nie przejmuj się, na pewno cię nie upuścimy. „Kosz” był raczej podobny do krzesełek spotykanych na karuzelach. Zrobiony był z pasów, miał opar- cie na plecy i zabezpieczenia po bokach, ale nie było nic, na czym można by oprzeć nogi. Uprząż z taśmy była przymocowana do wnętrza kosza, a pas bezpieczeństwa wisiał luźno. Był to rodzaj krzesełka zawieszonego w powietrzu i nawet dziecko wiedziałoby, jak z niego skorzystać... a przynajmniej powinno wiedzieć. Ale męż- czyzna na kominie był w szoku. Kosz ratunkowy tańczył i huśtał się przed nim, uderzając czasem o komin i podskakując do góry i na dół. Mężczyzna zrobił niepewny krok na przód i spróbował go złapać. Miał sporo szczęścia, bo gdyby wykonał jeszcze jeden niepewny krok, to doszedłby do krawędzi osłony komina i znajdującej się dwadzieścia stóp po- wyżej najwyższego pokładu. Ocalił go łut szczęścia: krzesełko owinęło się dookoła niego, uderzyło z tyłu pod kolanami i mężczyzna wpadł do kosza. Ręce i nogi zwisały mu poza koszem, podobnie jak pasy nie zapiętej uprzęży. Jednak trzymał się jakoś i wciągarka zaczęła go wciągać do góry, tam gdzie w normalnych okoliczno- ściach powinno być bezpiecznie. Ale nie były to normalne okoliczności i kiedy szybko zbliżał się do pokładu śmigłowca, patrząc oszołomionym spojrzeniem na ratowników, w słuchawkach ponownie rozległ się głos Tra- ska: - Od teraz róbcie dokładnie to, co powiedzą wam Jake Cutter i Lardis Lidesci. Oni stosują się do moich 16 DTP by SHADE
rozkazów i mają pełne zezwolenie na działanie od komandora Argyle’a. Nie wiadomo, czy mężczyzna, którego zabraliście z pokładu, jest zarażony tą... straszną chorobą. Ale ten starszy mężczyzna, Lardis, jest najlepszym na świecie ekspertem od tej choroby i sprawdzi to. Cokolwiek zrobi, ma pełne przyzwolenie na swoje działania. Jeśli ktoś mu przeszkodzi, to nie tylko złamie dyscyplinę, ale narazi całą załogę na śmiertelne niebezpieczeń- stwo! Członkowie załogi spojrzeli po sobie bez słowa, a w tym czasie kosz ratowniczy znalazł się na wycią- gnięcie ręki. Wówczas Lardis zawołał do mężczyzny w krzesełku: - Hej, ty! Podam ci rękę, złap moją dłoń! - Lardis wychylił się, naciągając linkę bezpieczeństwa, i wysu- nął swoją żylastą dłoń w kierunku ocalonego. Palce lewej ręki były ozdobione pierścieniami z czystego srebra. Mężczyzna w koszu spojrzał na Lardisa, a potem na jego dłoń. Przez jego twarz przeleciał błysk zrozu- mienia, a na jego ustach pojawiło się słowo: - Cygan! Jednak jego ręce nadal zwisały bezwładnie, a wzrok stał się ponownie nieobecny. Lardis spojrzał na trzech podoficerów i powiedział: - Przesuńcie go trochę, ale ostrożnie. - Po czym zwrócił się do Jake’a: - Gdyby zrobił jakiś niespodziewa- ny ruch - próbował wskoczyć na pokład - to wiesz, co robić. Kiwając głową ze zrozumieniem, Jake wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki specjalnie zmody- fikowanego browninga. Widząc to, jasnowłosy podoficer otworzył usta i rzekł: - Co to, do cholery...!? - Rób, co rozkazał Lardis - powiedział mu Jake i wycelował pistolet prosto między oczy mężczyzny w koszu. Bez dalszych sprzeciwów (na razie), zaczynając rozumieć powagę sytuacji, mężczyzna kierujący wy- ciągarką zaczął przyciągać ramię dźwigu w kierunku wejścia do helikoptera. W tej samej chwili ocalony poruszył się! Chwycił dłoń Lidesciego (na tyle niespodziewanie, że Jake o mało nie strzelił do niego) i wydał z siebie dziki, nieartykułowany okrzyk, bełkocząc coś, co dla Jake’a brzmia- ło niezbyt inteligentnie. - Co powiedział? - spytał przestraszony Jake. - Co on mówi? - Nazwał mnie „ojcem” - mruknął Lardis. - Powiedział, że wołał do mnie i cieszy się, że usłyszałem jego krzyk. Bardzo miłe z jego strony. Raczej nie boi się srebra. Ale jeszcze nie skończyliśmy. Lardis, korzystając z wolnej ręki, wyjął niewielki rozpryskiwacz i podał go Jake’owi, po czym chwycił za swoją maczetę. Pokazując ją, stwierdził: - Trzyma mnie za rękę, ale jeśli ściśnie za mocno - być może z siłą diabła - to mam na to odpowiedź! Jake wysunął się poza obręb kabiny, pokazał rozpryskiwacz mężczyźnie w koszu i powiedział: - To nie zrobi panu krzywdy. Proszę zamknąć oczy i nie oddychać przez chwilę. Mężczyzna, trzymając rękę Lardisa, spojrzał na niego, jakby oczekując potwierdzenia. - Rób, co ci powiedział - odezwał się Lardis. Wiszący w koszu człowiek zamknął oczy. Jake prysnął, przez dwie sekundy kierując strumień rozpylonej cieczy na twarz ocalonego. Ale nic szcze- gólnego się nie wydarzyło. Załoga śmigłowca pokręciła nosami i znowu ze zdumieniem spojrzała po sobie. Co to? Czosnek? Coś, co śmierdzi bardzo podobnie. Mężczyzna w koszu otworzył oczy, wziął głęboki oddech i wyglądał tak samo jak chwilę wcześniej. - Teraz próba kwasu. Tylko że to nie będzie kwas, ale krew! - Nie czekając dalej, naciął ostrą jak brzy- twa maczetą wierzch nadgarstka. Pokazując mężczyźnie świeżą ranę i krople krwi spadające w przestrzeń pod nimi, powiedział: - Nie jestem twoim ojcem. Ale doskonale rozumiem, że go przywoływałeś. Możemy zatem zostać brać- mi. Może już nimi jesteśmy? Nazwałeś mnie Cyganem. Masz rację. Co ty na to? Czy możemy być braćmi krwi? Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko patrzył, jak Jake spryskuje ostrze maczety Lardisa... tuż przed przyłożeniem jej do nadgarstka ocalonego i pozostawieniu na nim cienkiej czerwonej linii! Piegowaty podoficer znowu nie wytrzymał i krzyknął: - Co wy tu kurwa za voodoo uprawiacie! - i chciał powstrzymać Lardisa. Ale zatrzymała go lufa pisto- letu naciskająca na żebra. - Zostaw go! - ostrzegł Jake przez zaciśnięte zęby. - Nie słyszałeś, co mówił Trask? Masz się stosować do rozkazów! - Ale... ale to jest po prostu wystraszony człowiek! - protestował podoficer, jednocześnie wycofując się na swoje miejsce. 17 DTP by SHADE
- Tak, tylko człowiek - zgodził się z nim Lardis. - Tylko człowiek i to taki, który ma wielkie szczęście! - Schował maczetę i dodał: - Możecie go wciągnąć. Ocalony nie zrobił żadnego ruchu. Siedział i beznamiętnie patrzył na nadgarstek. Jeśli można by to na- zwać reakcją, to tylko taką można było zaobserwować. Krzesełko ratunkowe zostało wciągnięte do śmigłowca. Zabezpieczono i przypięto mężczyznę oraz de- likatnie wyciągnięto go z siodełka. Automatycznie padł w ramiona Lardisa, a stary człowiek wywrócił się, upa- dając na stojącą za nim ławeczkę, i usiadł na niej, obejmując mężczyznę. - Mamy go - Jake zwrócił się do Traska przez radio. - Wygląda w porządku. - Powiedział coś? - głos Traska nie brzmiał już tak ostro. - Czy coś powiedział? - odpowiedział Jake. - Do cholery, nic, co mógłbym zrozumieć. Jak na niego pa- trzę, to nie bardzo wierzę, że on w ogóle żyje! - To o nic go nie pytaj - polecił Trask. - Niech nic nie mówi i wy mu nic nie mówcie, dopóki nie wylą- dujemy na pokładzie Invincible i nie będziemy mogli porozmawiać na osobności. - Zrozumiałem - odpowiedział Jake. Po czym zwrócił się do Lardisa: - Jak z nim? - W porządku - rzekł starszy mężczyzna. - Właściwie to od razu zasnął! - Pewnie po raz pierwszy od trzech dni. - Tak, pewnie tak - potwierdził Lardis. - A na pewno po raz pierwszy od trzech długich nocy... Po powrocie na lotniskowiec grupa Traska udała się do sali odpraw. Również w tym samym pomiesz- czeniu lekarz zbadał jedynego ocalonego z załogi Gwiazdy. Jednak zaraz po wylądowaniu Trask został wezwany przez kapitana na mostek. Przyszedł do sali od- praw piętnaście minut po wszystkich. Rozejrzał się po pomieszczeniu, popatrzył na lekarzy i przywołał do siebie swoich ludzi. Tylko Lardis pozostał przy uratowanym mężczyźnie. Trask miał przykry wyraz twarzy, kiedy oświadczał swoim kolegom: - Musimy wrócić na Wieczorną Gwiazdę. - Co musimy? - powtórzyła za nim oburzonym tonem Liz. - Chcesz powiedzieć, że jest tam ktoś jesz- cze? Sądzę, że to niemożliwe. To prawda, że nie dostrzegłam tego mężczyzny, ale w całym tym zamieszaniu, potworności, mentalnym smogu... On był tylko malutką wysepką człowieczeństwa. Przysięgam, że kiedy go wyciągano, przeskanowałam cały statek od dzioba do rufy i... - ...Tu nie chodzi o tych, co mogli przeżyć. - Trask pokręcił głową. - Spokojnie mogę się założyć, że nie ma tam już ani jednego człowieka. Ale kapitan dostał polecenie od ministra, przekazane oczywiście za pośrednictwem admiralicji. Admiralicja zaś, która nie jest tak dyplomatyczna jak nasz minister, zamieniła to w rozkaz. - Mamy rozkaz wrócić na statek? - Goodly przemówił typowym dla siebie wysokim tonem. - Dlaczego? I tak już po tym statku. Widziałem, jak idzie na dno. Trask, Gwiazda zatonie! - Wiem - powiedział Trask. - Powinniśmy się zabezpieczyć przed tym, żeby nie być wówczas na jej po- kładzie. Ale nie to jest najgorsze. - A niby co jest gorsze? - nerwowo spytał Chung. Trask wyprostował się, podrapał po głowie i powie- dział: - Jakbyśmy nie mieli zbyt wiele zajęć, dodano nam jeszcze coś. Ktoś wysoko postawiony, wyżej niż nasz minister, prawdopodobnie premier, dowiedział się o naszych działaniach. To nic strasznego, ale wiadomość dotarła do Porton Down. - Porton Down? - Liz zmarszczyła brwi, następnie otworzyła szeroko oczy i z trudem złapała powietrze. Najwyraźniej była w szoku. Jake rozejrzał się po twarzach i na wszystkich zobaczył podobny wyraz. - Co to? - powiedział. - Porton Down. Czy to nie ten, nie wiem jak to nazwać, ośrodek nadawczy, gdzie próbują...? - po czym przerwał, jakby nie mógł sobie przypomnieć, czego tam próbują. Trask potwierdzająco pokiwał głową. - Tak, przypuszczam, że tak. Próbują zrobić tam coś najgorszego na tej planecie. Mówimy o Centrum Stosowanych Nauk i Badań Mikrobiologicznych w Porton Down. Te dupiate głupki na stanowiskach zgodzili się na to, żeby dostarczyć im próbki! - Próbki? - David Chung cofnął się o krok. - Próbki czego? Tylko mi nie mów, że... - ...Właśnie ci mówię - odparł Trask. - Na dodatek oni chcą nie tyle próbki, ile żywy okaz! Gdyby to zależało ode mnie, to rakieta już by leciała w stronę Gwiazdy i po chwili wszystko, co się tam znajduje, osunę- 18 DTP by SHADE
łoby się na dno! Ale od kiedy wkroczyła w to admiralicja, to nie zależy to ode mnie. Jeśli my tego nie zrobimy - a ja zastrzegłem sobie prawo odmowy - to wówczas zajmie się tym marynarka. Chyba nie sądzicie, że na to pozwolę? - Co za kretyństwo - powiedział Jake, dostrzegając całość sytuacji. - Nawet trudno sobie wyobrazić, jak takie coś wydostaje się na wolność na okręcie wojennym typu Invincible. Ten okręt dysponuje większą mocą rażenia niż wszystkie armie drugiej wojny światowej! - To prawda - rzekł Trask. - I o wiele więcej, niż potrzeba do rozpoczęcia trzeciej wojny! Skoro tylko my wiemy, z czym mamy do czynienia... - ...to się tym zajmiemy - dokończyła Liz, wzruszając nieznacznie ramionami. - Ale bez ciebie - zauważył Trask. - Nie tym razem. - Ale... - zaczęła protestować. - Żadnych „ale” w tej kwestii. - Trask zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy. - Przez ciebie postarza- łem się o dziesięć lat, kiedy Vavara dopadła cię na Krassos. A ja już nie mam zbyt wiele lat do stracenia. - Tak czy owak będzie to coś zupełnie nowego. W Australii mieliśmy do czynienie głównie z Wampy- rami i porucznikami. Oni wiedzieli, co mają robić. Podobnie było na Krassos. Tym razem musimy się zająć świeżo pozyskanymi niewolnikami... nawet nie do końca przemienionymi. Zaledwie trzy dni temu byli ludźmi spędzającymi wakacje na Morzu Śródziemnym. A teraz są nieumarłymi na tym akwenie. Tych, co ich tak urzą- dzili, od dawna nie ma w okolicy, więc nikt nie będzie nimi dowodzić. Jeśli zatem zaatakują nas wszyscy naraz... - ...to będzie rzeź - dokończył Jake. - A my zostaniemy rzeźnikami. Będziemy uzbrojeni, a oni nie. Bę- dziemy wiedzieć, o co chodzi, a oni wciąż będą się domyślać, co się stało. Krańcowa potworność. - Oni wiedzą, kim są - rzekła Liz, kręcąc głową. - Mają z tym okropny kłopot i są wystraszeni, ale... wiedzą. I zaczyna ich dręczyć coraz większy głód. Tam na okręcie, we wnętrzu statku. Na wszystkich ośmiu pokładach będziemy dla nich tylko świeżym mięsem. - Tylko że my nie jesteśmy rzeźnikami - powiedział Trask - nic takiego się nie stanie. Nie zejdziemy także pod pokład. A przynajmniej nie za daleko. Mamy pobrać próbkę i gdy tylko zdobędziemy okaz, natych- miast znikamy. Zastąpią nas rakiety lana. I wtedy dopiero będzie rzeź. - Wolałbym, żebyś nie nazywał tych rakiet moim imieniem - rzekł Goodly. - Nic nie poradzę na to, co zobaczyłem. Nie mogę powstrzymać zdarzeń w przyszłości. - Mój Boże... tylu ludzi! - Chung pokręcił głową. Pobladł i wyglądał, jakby miał zemdleć. - Czyżby coś mi umknęło? - zauważył Jake. - Myślałem, że uzgodniliśmy, że tego nie zrobimy, że po prostu nie uda się czegoś takiego stamtąd zabrać. - Nic żywego - powiedział Trask. - Kiedy znajdziemy się w powietrzu, powiemy, że mamy próbkę i że mogą zatopić statek. Kiedy się zorientują, że próbka nie żyje, będzie za późno, żeby coś zmienić. - Martwą próbkę? - spytała Liz. - Tak, nieumarłą. - Trask spojrzał na nią uważnie. - Chcą mieć zakażoną krew, mięso, tkankę mózgu. To dlatego prosili o cały - o Jezu! - „okaz”. Osobę, na litość boską! Ale jej nie dostaną. To znaczy otrzymają próbkę, ale nie będzie ona chodzić na własnych nogach i na pewno nie będzie myśleć, kombinować i czekać na pierwszą lepszą okazję. - Mięso, krew, mózg? - Jake skrzywił się i sprawiał wrażenie zmieszanego. Ale Trask obdarzył go tylko przelotnym spojrzeniem, mówiąc: - Nie przejmuj się. To zadanie dla Lardisa. Jeżeli chodzi o sprawy tego typu, to stary Lidesci jest nieza- stąpionym i jedynym ekspertem. Postanowili wyruszyć wieczorem, przed zapadnięciem nocy. Można było to zrobić wcześniej, ale Trask chciał najpierw zebrać jak najwięcej informacji i przed wylotem porozmawiać z uratowanym rozbitkiem. Leka- rze okrętowi podali rozbitkowi leki nasenne, mając nadzieję, że sen będzie bardzo pomocny w przychodzeniu do siebie. Medycy zajmowali się przede wszystkim obrażeniami i chorobami ciała, a główny oficer medyczny pozostał na Wieczornej Gwieździe. Mając do czynienia w wyczerpaniem psychicznym, doszli do wniosku, że sen będzie bardzo dobrym lekarstwem. Być może mieli rację, ale w ten sposób uniemożliwili kontakt z pacjen- tem przez najbliższe trzy, cztery godziny. Po omówieniu szczegółów zbliżającej się misji, Trask wziął na bok Liz i Jake’a, żeby porozmawiać z nimi na osobności. - Sprawy nabierają tempa szybciej, niż sądziliśmy - zaczął. - Wygląda na to, że Malinari i Vavara nam zwiali. Co do lorda Szwarta, to nic nie wiemy o jego losie. Nie wiemy, czy zginął w świątyni pod Londynem, 19 DTP by SHADE
czy udało mu się uciec. Wiadomo, że te kreatury są wyjątkowo uparte. Tamta dwójka... najwyraźniej nie zginęła i całkiem niedawno przebywała na tym statku. - Oboje? - spytał Jake. - Może nie jestem tak szybki w kojarzeniu faktów jak wy, ale skąd mamy pewność, że to nie było jedno z nich? - Stąd, że kiedy wróciłem do Anglii - odpowiedział Trask - nasz stary przyjaciel Manolis Papastamos został na Krassos ze swoimi ludźmi, żeby wszystko sprawdzić. Po drugiej stronie przylądka Palataki, w zatoczce pod klifami, znaleźli dowody wskazujące na to, że trzymano tam łódź. Ponadto do tego miejsca dochodził tunel mający początek w labiryncie pod pałacem. Tam właśnie zmierzała Vavara, kiedy zepchnęliśmy jej samochód z drogi do morza. Możliwe, że przepłynęła resztę drogi albo wspięła się na skały. - Wzruszył ramionami i dodał: - Niełatwe zadanie, nawet dla silnego mężczyzny. Ale w końcu Vavara jest Wampyrem. - A Malinari? - zapytał Jake. - Ian Goodly spotkał go u podnóża Palataki - rzekł Trask - a więc na pewno tam był. To było tuż przed fajerwerkami. Chodzi o to, że jeśli łanowi wystarczyło czasu, żeby się stamtąd wydostać przed detonacją dyna- mitu, to... - ...to także Malinariemu udało się uciec - dokończył za niego Jake. - Pewnie dostał się do jaskini i odpłynął łodzią. - Razem z Vavarą - stwierdził Trask. - Zauważcie, że nawet Wampyrowi byłoby bardzo trudno w po- jedynkę opanować taki duży statek jak Wieczorna Gwiazda. Ale we dwójkę... Nephram Malinari z jego zdol- nościami telepatycznymi oraz Vavara - mistrzyni zbiorowego hipnotyzmu? We dwójkę im się udało. A kiedy zetknęli się z próbą oporu, z sytuacją, nad którą nie panowali... - ...to dopuścili się skrajnych aktów przemocy - powiedziała Liz. - Nie ma nic bardziej bestialskiego od Wielkich Wampirów. - O tym świadczy obraz tego, co widzieliśmy na mostku kapitańskim - rzekł ponurym tonem Trask. - Szkoda mi komandora Argyle’a. Był trochę zbyt pewny siebie... dopóki nie zobaczył mostku. Stało się tak, jak mówiłem: zobaczyć znaczy uwierzyć. Teraz jest po naszej stronie. Słyszałem, jak doradzał kapitanowi, żeby dał nam wolną rękę, ale było to jeszcze przed interwencją admiralicji, a właściwie przed wtrąceniem się Porton Down. - Jak to możliwe, że jakieś Porton Down ma tak duże wpływy? - spytał Jake. - To tam wynaleziono lekarstwo na AIDS - powiedział Trask. - Również tam wyhodowano antidotum na tę zarazę z Chin, azjatycką mutację dymienicy morowej. Oni są całkiem dobrzy w swym fachu! Więc może przesadzam. Może powinniśmy wcześniej poprosić o pomoc z zewnątrz. Może nasz minister lub ktoś wyżej zrobił słuszne posunięcie, powiadamiając ich o tym? Nie mam pojęcia. - Mnie się podoba ta idea! - odezwała się Liz. - Myślisz, że jesteśmy twardzielami, aleja nigdy taka nie będę. Szczerze mówiąc, znacznie bardziej wolę rozpylać aerozol niż strzelać srebrnymi kulami! - Ja również - zgodził się z nią Jake. - Zdecydowanie powinno się raczej leczyć niż zabijać. - Naprawdę tak uważasz? - Trask nie do końca mu wierzył. - Może powinieneś o tym wspomnieć Wam- pyrom? To by dopiero było! - Po tym komentarzu Trask zmienił temat: - Ale nie o tym chciałem z wami roz- mawiać. Jest jeszcze coś, co nie może czekać. I tak zbyt długo zwlekałem. Może Porton Down jest ważne, ale powinniśmy skupić się na tym, co jest tu i teraz. - Co cię niepokoi? - spytał Jake. - Właściwie to chodzi o ciebie! - odpowiedział Trask. Po chwili udało mu się uśmiechnąć, choć był to raczej grymas. - No, nie chodzi mi o to, co kiedyś - choć w pewnym sensie tak. No dobra, już ci wyjaśniam. Byłeś pod ziemią w Londynie razem z Milliei Szwartemi... - ...i od tego czasu nikt nas nie sprawdzał - przerwał mu Jake. - O to ci chodzi? Boisz się, że zostaliśmy zarażeni? Nagle jego głos przybrał groźną barwę, podobnie jak wyr zmrużonych oczu. Trask nie mógł oprzeć się myśli, że Jak bardzo przypomina Harry’ego Keogha. Ale już po chwil wszystko minęło i Jake znowu był sobą. Tylko to „sobą” znaczyło bardzo wiele. Jake był również Nekroskopem i to jedynym Nekroskopem na tym świecie. Trask pokręcił głową. - Obawiam się, że nie możemy dłużej zwlekać. Zawdzięczam ci więcej niż ktokolwiek na świecie i nigdy ci się nie odwdzięczę. Ale musisz mnie zrozumieć. Taki mam obowiązek, a to przekracza wszelkie osobiste zobowiązania, sympatie czy lojalność. Niepokoję się o ciebie. Także o Liz, twoją partnerkę, ludzi z Wydziału i o wszystkich pozostałych, o całą ludzkość. Może zbyt długo już w tym siedzę. Ale widziałem już tyle niepraw- 20 DTP by SHADE
dopodobnych rzeczy, że muszę sprawdzać wszystko po kilka razy. Jak dotąd nie dopuściłem do rozprzestrze- nienia się zarazy i tylko o to mi chodzi. - Chwileczkę - odrzekł Jake. - Wydaje mi się, że o kimś zapomniałeś. Chodzi mi o Millie. Przebywała pod ziemią razem ze Szwartem o wiele dłużej ode mnie. Jeśli zatem obawiasz się, że jestem kimś więcej niż tylko Jakiem, to proponuję, żebyś przestał się mną przejmować, a zaczął martwić przede wszystkim o Millie! Być może było to okrutne ze strony Jake’a, ale Jake, wiedząc, co mówi, przez cały czas patrzył prosto w oczy Traska. Ben zaś, będąc naturalnym wykrywaczem kłamstw, wiedział, że Jake mówi prawdę, i to płyną- cą z głębi serca. Jeśli cokolwiek się przyczepiło do Jake’a w głębinach zapomnianej rzymskiej świątyni, to na pewno nie był tego świadomy. Jednak patrząc z drugiej strony, minęły dopiero cztery dni, a po Jake’u wszyst- kiego można się było spodziewać. - Jeżeli chodzi o Millie - zaczął Trask - to właśnie jest sprawdzana. Dlatego nie ma jej tutaj. Dzięki temu udało mi się ją utrzymać z dala od tej akcji. Potrzebowała pełnego odkażenia oraz odpoczynku. Millie była w bardzo kiepskim stanie, kiedy sprowadziłeś ją z powrotem. Jednak ty wyglądasz na kogoś w całkiem dobrej formie. Przynajmniej tak uważasz. Poza tym jesteś tutaj potrzebny. - No to czego chcesz ode mnie? - spytał Jake. - O co ci naprawdę chodzi? - Nie wymagam czegoś szczególnego - Trask wzruszył ramionami. - Kiedy skończymy tę akcję, wrócisz z nami do Londynu i poddasz się tej samej procedurze co Millie: przejdziesz pełny program odkażania, całą procedurę medyczną i... i... - tutaj zawiesił głos. - I? - odezwał się Jake, myśląc zarazem, że w końcu Trask dotarł do sedna. - I pozwolisz sobie w pełni pomóc z... tym twoim problemem, o którym mówiłeś mi, kiedy tutaj lecie- liśmy. - Och, cha cha cha! O mnie mowa! - w głowie Jake’a zabrzmiał obmierzły głos. - Ten idiota myśli, że może mnie wymazać, usunąć albo w inny sposób pozbyć się, tak jak bym był jakąś chorobą psychiczną. Ale nią nie jestem, a jemu się to nie uda! Popełniłeś największy z błędów, kiedy mu o mnie Powiedziałeś. Ci, tak zwani psychiatrzy, o których wspominałeś wyrządzą ci krzywdą. Tak jest. Dobrze wiesz, Jake ‘u Cutter, że nie jestem twoim wyobrażeniem ani alter ego w rodzaju Mra Hyde ‘a bawiącego się z tobą - doktorem Jekyllem. Jestem równie realny jak ty. Jedyna różnica pomiędzy tobą a mną polega na tym, że ty żyjesz, a ja nie! - Ale żyjesz we mnie - powiedział Jake. - Ja zaś ani cię nie chcę, ani nie potrzebuję. Przy okazji zauważy- łem, że sporo się nauczyłeś: wyobrażenie, alter ego, Jekkyll i Hyde i tak dalej. - To wszystko z twojej pamięci. Dopóki się nie odezwę, to nawet nie podejrzewasz, że przebywam we- wnątrz ciebie. Nie wiesz, czy śpię, czy nie. Nic na to nie poradzisz; siedzę w twojej głowie, czy tego chcesz, czy nie. Ani pan Trask, ani wszyscy psychiatrzy świata razem wzięci nigdy tego nie zmienią. Cha cha cha! - Drań! - Jake mruknął pod nosem tuż po zniknięciu Koratha. - Znowu on? - spytała cicho Liz. - On! - warknął Jake. - Korath, były niewolnik Malinariego. Wierzcie mi, chcę się go pozbyć tak samo jak wy... nawet za pomocą lobotomii! Trask pokręcił głową. - To nie zadziała. Nawet o tym nie myśl. Nic takiego ci nie zrobimy. Jeśli jednak znajdziemy sposób na usunięcie tego... tego twojego demona. - On mówi, że się nie da - powiedział Jake. - Powiedział ważną rzecz. On nie jest czymś, co mi się przy- śniło. Nie jest moim wyobrażeniem. To był wampyrzy porucznik, jeden z ludzi Malinariego, i już niedługo miał awansować. Być może dlatego Malinari postanowił się go pozbyć i wcisnął go głową na dół do rury w pod- ziemiach rumuńskiego Schronienia. Chryste, co za śmierć! Później rozmawialiśmy z nim razem z Harrym Keoghiem i sporo się dowiedzieliśmy o Wampyrach... a ściślej o Malinarim i Vavarze. - Ale to był błąd - zauważył Trask. - Bo dla takich osób jak ty nawet martwe Wampyry są niebezpieczne. - To prawda - powiedział Jake. - Z żywymi, lub ściślej mówiąc nieumarłymi, niebezpieczny jest zwykły kontakt fizyczny. Promieniują śmiercią jak radioaktywny pluton. Sama ich obecność jest trująca. A kiedy już umrą, to nie powinieneś zamieniać z nimi ani słowa. - I tak bym nie mógł - rzekł Trask, zastanawiając się nad tym dziwnym rodzajem konwersacji i wciąż nie mogąc do końca zaakceptować możliwości Nekroskopa. - Nie powinienem z nim rozmawiać - rzekł Jake. - Ale to nie był mój pomysł. To Harry mnie w to wrobił. - Czy zrobił to specjalnie? - chciała się dowiedzieć Liz. - Gdyby tak było, to można by założyć, że zgod- nie z podejrzeniami Bena do tej sytuacji doprowadziła cię ciemna strona Harry’ego. 21 DTP by SHADE
Jake pokręcił głową. - Nie, chyba źle to ująłem. Harry wysunął taką sugestię, bo chciał się dowiedzieć czegoś więcej o na- jeźdźcach. Chodziło o moje bezpieczeństwo, ale okazało się pomyłką. W rzeczywistości to Harry powiedział, żebym pod żadnym pozorem nie wpuszczał wampira do wnętrza umysłu. Ale kiedy Harry’ego już nie było, Ko- rath przekonał mnie, żeby jednak to zrobić. W wypadku takiego kogoś, słowo „przebiegłość” nabiera nowego sensu! - A więc Nekroskop działał z dobrymi intencjami? - powiedział Trask. - Dla ciebie i dla świata? - Dla mnie? - Jake uniósł brwi. - Nie mogę powiedzieć, żebym się w pełni z tobą zgadzał! Ale z drugiej strony bez tego już od dłuższego czasu, a konkretnie od wydarzeń w Australii, bylibyśmy martwi. Ty, Liz i ja. - To prawda - stwierdził Trask. - I prawdą jest również to, że nienawidzę Koratha i chcę się pozbyć tego drania! On wciąż ma wpływ na to, co robię. Trask pokiwał głową i powiedział: - Tak, ale działa dla własnych celów. Bądźmy szczerzy: wampiry nigdy nic nie robią za darmo... może poza zabijaniem. Nie potrzebują do tego powodu, tak się dzieje, jeśli przyjdzie im na to ochota. Chodzi mi o to, że nic mu nie jesteśmy winni. - Wiem - odezwał się Jake. - Żeby mnie uratować, musiał ratować nas wszystkich, ale tylko ja go inte- resuję. On tylko mnie potrzebuje. Beze mnie byłby tylko kupką wypolerowanych kości dryfujących w wodzie ciemnego bagna, gdzieś w podziemiach spalonej i zapomnianej przez Boga rumuńskiej ruiny! - Tak - zgodził się z nim Trask. - Ale cokolwiek będziesz robić, nie żałuj go. To niestety prowadzi nas do punktu wyjścia. Powiedziałeś, że chcesz się go pozbyć, podobnie jak my. Czy zgadzasz się, żeby zajęli się tobą nasi najlepsi specjaliści? Nie mówię o amatorach, ale ludziach ta- kich jak Grahame McGilchrist, którego spotkałeś w Australii. W Londynie mamy najlepszych ludzi do takich zadań. - Zgadzam się na wszystko - rzekł Jake. - Dopóki nie zaczniecie mi grzebać w środku mózgu. Zrobię, co w mojej mocy, żeby wam pomóc. Wiem jednak, że czego byśmy nie spróbowali, to Korath będzie z tym wal- czyć. Bo dla niego jest to walka o „życie”. Trask skinął głową. - Wszystko już wiemy na ten temat. Możemy dołączyć do reszty i zobaczyć, jak się czuje nasz rozbitek. - Nie tak szybko - odezwał się Jake, chwytając Traska za łokieć, zanim tamten zdążył się odwrócić. - Jeszcze nie skończyliśmy. Traska zamurowało. Stał przez chwilę nieruchomo i tylko patrzył na rękę Jake’a trzymającą go za ramię. Następnie westchnął, rozluźnił się i powiedział: - No dobra, obiecałem ci coś po tym, jak uratowałeś Millie, a obietnica to obietnica. Czego chciałeś się dowiedzieć? Nagle Liz głęboko westchnęła, mówiąc: - Wielkie dzięki! W końcu sprawa się wyjaśni. Jake spojrzał na nią z nieukrywanym zdumieniem. - Ty też wiesz, prawda? Wszyscy wiedzieli, jeszcze zanim zadałem pytanie! A więc o czym nie śmiałeś mi powiedzieć? O co chodzi z Harrym? - Jakby ci to powiedzieć - zaczął Trask. - Byłem jedną z ostatnich osób, która widziała go na tym świecie. Widziałem, jak opuszcza ten świat drogą, której ty jeszcze nie odkryłeś, i chociaż miałem prawo go zatrzymać, a właściwie to miałem taki obowiązek, to nawet nie próbowałem. - Puściłeś go? - Jake zmarszczył brwi i pokręcił głową, patrząc to na Traska, to na Liz. - O co chodzi z tym „puszczeniem”? Przecież to był największy bohater Wydziału E przynajmniej tego się o nim dowiedziałem. Ale ty mówisz o nim w taki sposób, jakby był jakimś przestępcą albo jakimś... jakimś... - Jake’owi zabrakło tchu, żeby dokończyć zdanie, a twarz przybrała wyraz zdumienia. - Jakimś wampirem? - dokończył Trask, formułując pytanie. - Odpowiedź brzmi „tak” i to nie chodzi o jakiegoś wampira, ale o najpotężniejszego z nich! Harry Keogh, Nekroskop, był także... Wampyrem! Wam- pyrem, Jake. - To prawda - przytaknęła Liz. - Teraz rozumiesz, dlaczego Ben nie mówił ci o tym. Bo przedstawiasz sobą zbyt wielką wartość, a on nie chciał cię wystraszyć, nie chciał cię stracić. To prawda, że Harry Keogh był bohaterem i praktycznie sam wygrał pierwszą bitwę, którą Wydział E stoczył z wampirami. Wówczas nie pra- cowałam jeszcze w Wydziale, ale czytałam o tym. Kiedy wrócimy do Londynu, będziesz mógł o tym poczytać. 22 DTP by SHADE
Jake wciąż nie mógł się oswoić z tą wiadomością. - Ale... Harry? Wampyrem? - Pod sam koniec - rzekł Trask. - Zbyt blisko się do nich zbliżył i zbyt blisko pozwolił im do siebie po- dejść. Był Wampyrem, ale obiecał mi coś i dotrzymał tej obietnicy. Później walczył w Krainie Słońca. Możesz o to zapytać Lardisa Lidesciego. - Chcesz powiedzieć - (Jake czuł, jak podskakuje mu jabłko Adama) - że człowiek, coś czy duch, który przekazał mi takie moce, jak mowę umarłych i Kontinuum Móbiusa, był po prostu wampirem? - Mam nadzieję, że teraz rozumiesz moje obawy - rzekł Trask. - Musisz wiedzieć, że życie Harry’ego było pełne tragedii zwłaszcza pod koniec. Na dodatek nie lepszy los spotkał jego syna, Nathana Kiklu lub dokładniej mówiąc, Nathana Keogha, który urodził się w Krainie Słońca i Gwiazd i w końcu zbawił go na swój sposób. - Tak, jego synowie! - zauważył Jake, strzelając z palców. - Teraz sobie przypominam; tego brakowałem w pierwszym z tomów, które przygotowałeś dla mnie. Brakowało materiału o synach Harry’ego. - A to z tego powodu, o którym wspomniała Liz - odpowiedział Trask. - Nie chciałem cię stracić. Mogłeś się dowiedzieć o Nathanie, ale o innych zdecydowanie wolałem ci nie mówić. - Innych? - Jake znowu się skrzywił. - Chodzi ci o innych synów Harry’ego? Trask skinął głową. - Widzisz, Jake, nawet po śmierci Harry’ego w Krainie Słońca klątwa nadal wisiała nad jego rodem. Za- równo Harry Junior, jak i Nestor Kiklu, bliźniaczy brat Nathana, byli... - ...byli wampirami? - Jake wiedział już o tym, a jego szczupła twarz całkowicie pobladła. - Stali się Wampyrami - rzekł Trask. - Może był to tylko pech, przekleństwo lub zły los. Ale... - Nie wie- dząc, co jeszcze powiedzieć, wzruszył tylko ramionami i zamilkł. Po krótkiej chwili, próbując podjąć wątek w miejscu, gdzie Trask przerwał, Jake stwierdził: - A teraz mamy Jake’a Cuttera: Nekroskopa szczególnego rodzaju, spadkobiercę Harry’ego, który dźwiga na sobie brzemię dziedzictwa, nie wspominając o koszmarnej istocie zwanej Korathem. Na dodatek Jake rów- nież zajął się zabijaniem wampirów. Brzmi to jakby dosyć znajomo, prawda? A więc co chcesz mi naprawdę powiedzieć? śe historia lubi się powtarzać czy coś takiego? - Nie tym razem, Jake - odezwała się Liz, podchodząc bliżej do Jake’a. - Nie ma mowy, przynajmniej do- póty, dopóki mamy w tej sprawie coś do powiedzenia. To dlatego musisz zaakceptować pomoc Bena i zgodzić się na badania w Londynie. - Tak jest - włączył się Trask. - Koniec opowieści. Teraz wiesz prawie wszystko. A jeśli czegoś nie wiesz, to pytaj, a ja ci odpowiem, i to natychmiast, jeśli tylko zechcesz. A może potrzebujesz trochę czasu, żeby dojść do siebie po tych informacjach? Jake zastanawiał się przez chwilę, po czym wziął bardzo głęboki wdech i odpowiedział: - Tak, mam pytanie. Kiedy będziemy z powrotem w Londynie?... IV Historia rozbitka Po sprawdzeniu, że jedyny ocalały rozbitek smacznie śpi - przynajmniej patrząc z zewnątrz - Trask wraz ze swoją ekipą skorzystał z chwili czasu, aby też się zdrzemnąć. Chociaż podróż z Londynu na HMS Invincible nie zajęła dużo czasu, to jednak była męcząca. Wygląda- ło to, jak pośpieszne przesiadanie się z jednego środka lokomocji na inny. Najpierw polecieli helikopterem z dachu hotelu, w którym mieściła się Centrala Wydziału E, na lotnisko Gatwick. Następnie dzięki uprzejmości ministerstwa Obrony dolecieli prywatnym odrzutowcem do Kavali - wojskowego lotniska w Grecji, znajdującego się kilka mil na północ od wybrzeża Morza Egejskiego. W końcu dostali się na pokład HMS Invincible śmigłowcem przysłanym z okrętu. Nie mieli czasu odpocząć od ciągłego hałasu silników (trzeba dodać do tego krótką wyprawę na statek wycieczkowy). Całość tych doznań skutkowała ogólnym wyczerpaniem, a głuchy odgłos dudnienia silników okrętu był słodką kołysanką w porównaniu do wszystkiego, czego doświadczyli wcześniej... O 16:30 obudzono Traska i wręczono mu wiadomość z ministerstwa przekazaną za pośrednictwem ad- miralicji i zaszyfrowaną przez ich komputery, a następnie odszyfrowaną w kabinie radiooperatora lotniskowca. Wiadomość brzmiała następująco: Tylko do pańskiej wiadomości: (Oho! - pomyślał Trask, zanim zaczął dalej czytać). 23 DTP by SHADE
Mr Trask. Na wodach przybrzeżnych morza Marmara, w pobliżu Rodostao odnaleziono łódź ratunkową o numerze MS 021000000. Wydaje się, że łódź po opuszczeniu wód terytorialnych Grecji przepłynęła nocą przy wygaszonych świa- tłach przez Dardanele, została zatrzymana przez łódź patrolową, która została podpalona, zatonęła, nie pozo- stawiając nikogo z załogi przy życiu. Następnie płynęła, ukrywając się przed licznymi tureckimi łodziami straży przybrzeżnej, i zgubiono jej ślad na wysokości Gallipoli. Tureckie władze są rzecz jasna zaniepokojone tym wydarzeniem, szczególnie w świetle napiętej ostatnio sytuacji politycznej pomiędzy Grecją a Turcją, niech zatem nie oczekuje pan od nich pomocy. Tak więc śledztwo dotyczące łodzi oraz osób nią dowodzących musi być prowadzone bardzo dyskretnie. Proponujemy: jak najszybciej pobrać próbki, powrócić do bazy, a następnie udać się do Stambułu, korzy- stając z rutynowej drogi, czyli w roli turystów. W Turcji obywatele brytyjscy mogą poruszać się bez ograniczeń. Zarezerwuję wam bilety na samolot. Następnie... domyślam, się, że następnym portem będzie Rodostao. Proszę mnie uprzedzić o ewentualnym zapotrzebowaniu, przygotuję przed waszym wylotem. Będę czekać na was w waszym DO... Min. Trask przeczytał wiadomość ponownie i dopisał pod spodem: „Powiedzieć moim ludziom. Niech Ber- nie Fletcher i jeszcze kilku ruszy tam jeszcze TEJ nocy, jako nasz zwiad. Upewnić się, że mają dostateczne środki pieniężne”. Następnie ruszył, aby spotkać się z tym samym oficerem, który dostarczył mu tę wiadomość. * Rozbitek obudził się oszołomiony i wciąż wystraszony. Sanitariusze umyli go, odziali w czyste ubranie i właśnie nalewali mu kawy, kiedy do sali wchodził Trask wraz z resztą swojej E-kipy. - Kawa? - Trask zwrócił się do jednego z sanitariuszy. - Sam o nią poprosił - odparł jeden z sanitariuszy. - Prosił jeszcze o coś albo coś powiedział? - Jeszcze nic. - Zostawcie nas samych - polecił Trask i zamknął za nimi drzwi. Lardis przez cały czas przebywał z rozbitkiem, ale w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. - Może się zdrzemniesz? - zaproponował Trask, biorąc go na stronę. - Nie potrzebuję - burknął stary Lidesci. - W Krainie Gwiazd dni są o wiele dłuższe, więc jestem przy- zwyczajony. Ale kiedy śpię, to śpię naprawdę długo, bo i noce u nas są długie! Tak czy owak chciałem z nim zostać, bo czuję z nim pokrewieństwo. - Jak to? - Ano tak - pokiwał głową Lardis. - O ile się nie mylę, facet pochodzi z waszego starego rodu rumuń- skich Cyganów. Poza tym wydaje mi się, że mnie lubi. Jeśli ktoś ma z nim rozmawiać, to pewnie mi będzie najłatwiej. Kiedy zobaczyłem, jak bardzo jest przerażony, postanowiłem z nim zostać, żeby go wesprzeć, gdy się obudzi. W Krainie Gwiazd widywałem ludzi w podobnej sytuacji, po najazdach Wampyrów. Po czymś takim potrzebowali zazwyczaj przez pewien czas opieki. - Możemy z nim porozmawiać? - Sprawdźmy - powiedział Lardis. Podeszli do rozbitka, który siedział owinięty w koce. - Pamiętasz mnie? - spytał Lardis. - Byłem przy tym, gdy wyciągano cię z tego pływającego miasta. Rozbitek skinął głową. - Nazwałem cię ojcem - powiedział. - Ale nie chodziło mi o mojego ojca. Kiedy byłem chłopcem, zawsze wołaliśmy do szefa klanu „ojcze”. Trask przyglądał mu się uważnie. Z tego co było widać spod koców, to był szczupły, a nawet kościsty. Miał wysokie czoło, a jego ciemne oczy zdradzały wysoki stopień inteligencji. Miał kruczoczarne włosy i ciem- nobrązową skórę, co zdradzało jego pochodzenie. - Pochodzisz z Rumunii, prawda? - powiedział Lardis, było to jednak bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Może Cygan? 24 DTP by SHADE
- Byłem Cyganem - odpowiedział. - Ale kiedy byłem mały, moja mama wyszła za Greka z wyspy Rodos. Tak więc dorastałem na Rodos w wiosce Lindos. W końcu przeprowadziliśmy się na Cypr i zacząłem pracować na statkach pasażerskich. W tym momencie wtrącił się Trask. - Mogę coś powiedzieć? Rozbitek nie wyglądał na zadowolonego, ale wzruszył ramionami i stwierdził: - Proszę bardzo. - Dobrze mówisz po angielsku - zauważył Trask. - Nauczyłem się w szkole, od turystów i... i na statkach. - Wzruszył ramionami. - Mówię także po grecku i rumuńsku. Pamiętam nawet coś z naszego tajnego języka Cyganów. - Nazywam się Trask - przedstawił się Ben. - A mój przyjaciel to Lardis. Lardis zna się na mitach ze sta- rego kraju, choć niektóre z nich wcale nie są mitami. Przypuszczam, że też je znasz. Sądzimy, że właśnie dzięki temu przeżyłeś. Rozbitek na wspomnienie owych „mitów” zaczął się wyraźnie trząść pod kocami. Widząc to, Lidesci spróbował zmienić temat: - Nie mówmy teraz o tym. Powiedz mi, jak się nazywasz. Jak widzisz, jesteś teraz z przyjaciółmi i jesteś już w bezpiecznym miejscu. - Nikt nie jest bezpieczny! - powiedział rozbitek drżącym głosem. - Nie widzieliście, nie słyszeliście ani nie wąchaliście i tego co ja! Cały statek przesiąkł tym smrodem. I ja wiedziałem o tym, kiedy tylko weszli na statek. Wiedziałem, lecz nic nie powiedziałem. Ja... - zaczął szybko i w niekontrolowany sposób mrugać oczami. Lardis objął go ramieniem i rozbitek nieco się uspokoił, co pozwoliło mu mówić dalej. - Nazywam się Nicolae Rusu. To nazwisko mojego ojca. Jego krew okazała się moim błogosławieństwem. - Z pewnością! - zapewnił go Lardis. - Gdyby było inaczej, to nic byś nie wiedział o zagrożeniu i na pewno byś z nami nie rozmawiał! Rozumiem, dlaczego nikomu o tym nie powiedziałeś. Nie uwierzyliby, rów- nież i ty nie do końca w to wierzyłeś. Teraz posłuchaj mnie uważnie, Nicolae Rusu. Ludzie, którzy są tutaj ze mną, to eksperci od wampirów. Znają się na tym. Ten statek, Wieczorna Gwiazda, to statek śmierci! Tyj wiesz, co się tam wydarzyło, a my przybyliśmy po to, aby się zemścić. Ale musisz jak najwięcej nam o wszystkim opo- wiedzieć, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Jesteś jedynym świadkiem. - Ale ja nie chcę tego pamiętać! - rozbitkiem ponownie wstrząsnął dreszcz. - Chciałem o tym zapomnieć w chwili, kiedy mnie uratowaliście. - Wiem - rzekł Lardis. - Rozumiem cię. Ale powiedz mi, czy chcesz, żeby to się znowu wydarzyło? W innym miejscu? Możesz być pewny, Nicolae, że innych ludzi spotka to samo, jeśli tego nie powstrzymamy. - Mów do mnie Nick - odparł rozbitek. Po czym niespodziewanie wybuchł: - Nie możecie tego po- wstrzymać! Nie dacie rady ich zatrzymać! Widziałem ich i nikt nie może się im przeciwstawić! - Spokojnie, spokojnie! - powiedział Lardis. I dodał po chwili: - Czy wiesz, jak się nazywają? Czy wiesz, jak my ich zwiemy? Rozbitek wodził wzrokiem po ścianach i ludziach. - Naprawdę mi wierzycie? - spytał. - Czy raczej uważacie, że zwariowałem? - Byłeś sparaliżowany strachem - odrzekł Lardis. - Przynajmniej przez jakiś czas. Jednak teraz jesteś bezpieczny i przy zdrowych zmysłach. Tak, wierzymy ci. Co więcej, faktycznie zajmujemy się tym, o czym mó- wiłem. Ścigamy te kreatury i zabijamy. - Wampir! - powiedział Nick, ale tak cicho, że ledwie usłyszeli. - Terror nocy! Coś, co wypija krew! Wampiry... ale o takich wampirach nikt nawet nie śnił! - Wampyry! - stwierdził Lardis. - Wiemy. To jak będzie, opowiesz nam swoją historię, Nick? Jak przeży- łeś i co... co się stało z innymi? - Tak - zgodził się Nocolae Rusu. - Choćby po to, żeby to z siebie wyrzucić. A potem chcę się stąd wydo- stać i nigdy nie wracać na statki. Pojadę na Cypr lub na Rodos, albo jeszcze dalej. Daleko stąd... Zajmowałem się sprzątaniem na pokładzie, kiedy kwatermistrz Galliard wezwał mnie na pokład B. Spo- tkałem się z nim trochę wcześniej, w windzie, którą zjechaliśmy na dół. Było z nim trzech stewardów, a w ręce trzymał tubę. Wyglądał na bardzo podekscytowanego. Zeszliśmy na pokład B, do wnętrza statku. To nie jest na samym dole, ale na linii zanurzenia. Tam otworzyliśmy duży, szeroki, wodoszczelny właz służący do załadunku przedmiotów dostarczanych z morza. Kiedy ten właz otwiera się, na dół opadają schodki i można wchodzić do statku, kiedy stoi on w doku lub na morzu w sytuacjach awaryjnych. 25 DTP by SHADE