Aska182212

  • Dokumenty43
  • Odsłony4 546
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów78.2 MB
  • Ilość pobrań3 223

Title Elise - Adam i Ewa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :595.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Title Elise - Adam i Ewa.pdf

Aska182212 EBooki
Użytkownik Aska182212 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 92 stron)

W grudniu proponujemy Harlequin Temptation BOŻE NARODZENIE W CONNECTICUT Vicki Lewis Thompson Anna każdą wolną chwilę spędza w swoim wiejskim domu. Pewnego dnia spotyka Sama, który osiadł na wsi na stale. Czy Anna na dobre zerwie z wielkomiejskim życiem? SŁODKIE RÓŻNOŚCI Judith Mc Williams Miranda w spadku otrzymuje nie tylko farmę położoną w pięknej, górskiej okolicy, ale także bolesną rodzinną tajemnicę. Czy Robert pomoże jej w trudnej sytuacji? SUKNIA ŚLUBNA Giną Wilkins W unormowane życie Devon wkracza Tristan, obieżyświat, człowiek znany i sławny. Czy Devon może liczyć na stałość uczuć Tristana? ADAM I EWA Elise Title Adam, ulubieniec kobiet, szczególnie sobie ceni uroki kawalerskiego życia. A jednak... Nie każdej nocy znajduje się zagubione piękne dziewczyny... harlequin ELISE TITLE ADAM I EWA harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa •

Tytuł oryginału Adam & Eve Pierwsze wydanie Harlequin Books, 1992 Przekład Małgorzata Fabianowska Redakcja Barbara Syczewska-Olszewska Korekta Maria Kaniewska Małgorzata Juras © 1992 by Elise Title © for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. Warszawa 1993 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises B.V. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych -jest całkowicie przypadkowe. Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Temptation są zastrzeżone. Skład i łamanie: Studio Q Printed in Germany by Elsnerdruck ISBN 83-7070-411-5 Indeks 300543 P R O L O G 17 lipca. Muszę wyznać, że już od miesięcy dostawa­ łem gęsiej skórki na myśl o tym dniu. Konkretnie mó­ wiąc, od pól roku. A naprawdę wiele trzeba, by Nolan Fielding przyznał się do czegoś takiego. Zresztą, jeśli nie wierzycie, spytajcie mojej sekretarki. Już ona wam po- wie, ile alugastrinu wypiłem dziś rano, by uspokoić moje wrzody. Dzisiaj synowie Aleksandra Fortune'a mają sta­ wić się na spotkanie punktualnie o dziesiątej. A ja myślę tylko o tym, że kiedy stąd wyjdą, nie będą, łagodnie mówiąc, w najlepszych humorach. Chwileczkę, muszę na chwilę przerwać... - Doris, nie zrobiłabyś mi kawy? Doris, moja sekretarka, zrzędzi jak zwykle, że gdy­ bym nie pił tyle kawy, nie miałbym kłopotów z wrzoda­ mi. Co gorsza, mój lekarz podziela jej zdanie. Ja tu

6 • ADAM I EWA gadam o sobie, a miałem mówić o chłopcach starego Fortune'a! Swoją drogą, to śmieszne, że nazywam ich jeszcze chłopcami, choć to już stare konie. Boże, przecież zna­ łem ich, kiedy jeszcze byli rozkosznymi dzieciakami! No, może nie zawsze rozkosznymi. Ale to całkiem inna sprawa. Wracając do rzeczy. Jestem wziętym adwokatem z czterdziestosiedmioletnią praktyką i mogę powiedzieć, że z listy moich klientów można byłoby z powodzeniem utworzyć pokaźny tom pod tytułem „Kto jest kim w Denver". Trzeba jednak stwierdzić, że nawet spośród wielu znanych rodzin nazwisko rodu Fortune'ów wyróż­ niało się szczególnie. Przez dwadzieścia siedem lat byłem adwokatem, przyjacielem i powiernikiem Aleksandra Fortune'a, ojca tych czterech chłopców. Świętej pamięci Aleksander był założycielem Fortune Enterprises, przedsiębiorstwa, które na początku dysponowało jednym magazynem handlowym. Wkrótce rozrosło się w słynną sieć eksklu­ zywnych domów towarowych, która niepodzielnie opa­ nowała północno-zachodnią część Stanów. Pierwszy z domów, ten w Denver, pozostał okrętem flagowym korporacji i stał się siedzibą zarządu. Mniej więcej przed pół rokiem mój przyjaciel, Ale­ ksander Fortune, odszedł z tego i świata zostawił prawie osiemdziesięcioletnią matkę, Jessicę, oraz czterech sy­ nów. W swojej ostatniej woli dokonał sprawiedliwego podziału. Matce zostawił siedzibę rodową w Denver oraz wyznaczył jej wysoką dożywotnią pensję. Resztę majątku pozostawił synom: Adamowi, Peterowi, Truma- ADAM I EWA • 7 nowi i Taylorowi. Zastrzegł, że ich udziały nie mogą być odsprzedane bądź przekazane nikomu spoza ścisłego grona najbliższej rodziny. Proste i jasne, prawda? Tak by się przynajmniej wyda­ wało, ale... Trzeba przyznać, że zostawił mi pole do popisu. W testamencie dokonane zostało pewne uzupeł­ nienie, co samo w sobie jest rzeczą często praktykowa­ ną, lecz w tym przypadku miało dziwnie złowieszczy wydźwięk. Zapewne zastanawiacie się, o co może chodzić. Cier­ pliwości, zaraz zaspokoję waszą ciekawość. - Doris, a może lepiej zrobiłaby mi herbata? Z łyże­ czką miodu. 0 czym to mówiliśmy? Aha, o poprawce do testamen­ tu. Lepiej będzie, jeżeli zacytuję tu dosłownie starego Aleksandra: „Po stosownym okresie żałoby - a ponie­ waż każdy z was będzie, jak przypuszczam, miał własne zdanie na temat, jak długi ma on być, więc określam go dokładnie na sześć miesięcy - wszyscy zbierzecie się ponownie w biurze Nolana Fieldinga, gdzie zapo­ znacie się z dodatkowym obwarowaniem mojego testa­ mentu". Wzmianka o tym wywołała, co zrozumiałe, duży nie­ pokój zainteresowanych. Nawet Jessica była poruszona. Zarówno ona, jak i chłopcy chcieli natychmiast wie­ dzieć, co zawiera uzupełnienie. Niestety, musiałem im ciągle powtarzać, że Aleksander zabronił otwierania ko­ perty przed siedemnastym lipca. I oto mamy ranek siedemnastego lipca. Jako prawnik zostałem zobowiązany do przedstawie­ nia rodzinie ostatecznych postanowień Aleksandra. Nie

8 • ADAM I EWA będzie to dla mnie łatwy moment, gdyż mogę spodzie­ wać się najróżniejszych reakcji. W dodatku przez pół roku musiałem żyć z brzemie­ niem tej wiedzy, nie mogąc nawet przygotować chło­ pców, by w stosownym momencie mogli udźwignąć jej ciężar. Dlatego właśnie odezwały się moje wrzody. Mam nadzieję, że Peter, drugi z synów Aleksandra, będzie w stanie utrzymać w ryzach emocje braci. Jest tak poważnym i zrównoważonym młodym człowiekiem, że przestaję się dziwić, iż stary Fortune wyznaczył go na prezesa rady nadzorczej korporacji. Może opowiem trochę o Peterze. Kiedy miał podjąć pracę w firmie ojca jako świeżo upieczony absolwent uniwersytetu, Aleksander, oczywiście, zaproponował mu intratną posadę dyrektorską. Tymczasem Peter uparł się, że zacznie od najniższego stanowiska i sam wypra­ cuje sobie pozycję w firmie. Niestety, nie było to takie proste. Już na samym początku narobił zamieszania w dziale wysyłkowym, gdzie zatrudnił się jako goniec. Wśród pracowników zapanowała nerwowa atmosfera, gdy znalazł się między nimi syn szefa. Peter zjawiał się w biurze ubrany tak wytwornie, jakby właśnie wybierał się na posiedzenie rady nadzorczej. Wyobraźcie sobie gońca w garniturze, olśniewająco białej koszuli i staran­ nie dobranym krawacie! Mało tego, nawet w kapeluszu. Pewnego dnia dla żartu wszyscy zjawili się w kapelu­ szach. Młody Fortune ma poczucie humoru, więc śmiał się serdecznie razem z nimi. Obawiam się tylko, że dzisiaj nie będzie miał ochoty do śmiechu. ADAM I EWA • 9 - Doris, chyba jednak nie przeżyję bez kawy. Zlituj się i zaparz mi trochę. Nie martwię się jednak reakcją Petera. Moim zdaniem największego szumu narobi dziś Truman, trzeci z synów Aleksandra, ten buntownik w czarnych skórach, ujeż­ dżający swojego harleya. Zaraz opowiem wam o nim pewną anegdotę... Kiedy Tru miał lat siedemnaście i był tuż przed matu­ rą, wyrzucono go z najlepszego liceum w Denver, ponie­ waż nie chciał się zgodzić, by uszyto dla niego tradycyj­ ną togę i biret. Uznał, że uniformy i dęte ceremonie przy wręczaniu świadectw to symbol tyranii, dławiącej wol­ nego ducha jednostki. Ten chłopak nigdy nie przebierał w słowach i buntował się przeciwko wszystkiemu, co tradycyjne. Za to był żarliwym entuzjastą wszelkich zmian i reform. I takim pozostał do dzisiaj. Stale kłóci się ząb za ząb z Peterem o sposób zarządzania korpora­ cją. Och, ale miałem wam przecież opowiedzieć, jak się stawiał w szkole. Aleksander Fortune, oczywiście, nie chciał nawet słyszeć o tym, że promocja jego syna nie odbędzie się. Na przemian prośbą i groźbą skłonił wre­ szcie buntowniczego potomka do zmiany zdania. Tru musiał przywdziać znienawidzoną togę, ale nie byłby sobą, gdyby poddał się do końca. Kiedy już z dyplomem w ręku schodził z podium, obrócił się nagle tyłem do szacownego audytorium złożonego z przejętych rodzi­ ców i przyjaciół rodzin - czyli także i mnie - zadarł togę i pokazał nam wszystkim... Pozwolicie, że daruję sobie szczegóły. - Doris, nie zostały jeszcze jakieś pączki? Muszę za­ pełnić czymś żołądek.

10 ADAM I EWA O Boże, już prawie dziesiąta! Nie mogę liczyć na to, że Peter spóźni się choć o minutę. Jest równie punktual­ ny, co skrupulatny. Za to Adam, najstarszy z synów Ale­ ksandra, nigdy jeszcze nie zjawił się w porę. Cóż, nawet na świat przyszedł o trzy tygodnie za późno. W ogóle muszę wam wyznać, że ten przystojniak za jedyną rzecz godną prawdziwej uwagi uznaje tylko to, co wiąże się z płcią przeciwną. Trzeba przyznać, że ma w sobie coś ujmującego. Gdybym był kobietą, też nie mógłbym się oprzeć jego blond lokom, ciemnoniebieskim oczom i wysportowanej sylwetce. Nic dziwnego, że romansuje na prawo i lewo. Za moich czasów nazwano by go po prostu huncwotem i bawidamkiem. Bo też rzeczywiście, kiedy smyk był jeszcze nie większy od konika polnego, już miał oko na dziewczęta. To jedyny chłopiec, jakiego znałem, który ochoczo biegał do przedszkola - oczywi­ ście pod warunkiem że była tam przynajmniej jedna dziewczynka. Myślę, że najmniej kłopotu sprawi mi Taylor, naj­ młodszy. To miły, skromny, bezpretensjonalny chłopak - co nie znaczy, że nie jest tak bystry jak pozostali bra­ cia. Przeciwnie, przewyższa ich inteligencją. Rzecz w tym, że ma marzycielską naturę, a w dodatku pasjonu­ ją go wynalazki. Muszę przynać, że niektóre są całkiem pomysłowe. No, powiedzmy, są zalążkiem dobrego po­ mysłu. Nigdy bowiem nie chciały działać tak, jak sobie Taylor zaplanował. Na przykład elektryczny otwieracz do szampana, któ­ ry wystrzeliwał korki z taką siłą, że sufit był cały w dziu­ rach. Stary Fortune żartem zaproponował synowi, by opatentował go jako tajną broń dla CIA. ADAM I EWA 1 1 Mylicie się jednak, jeśli sądzicie, że Taylor się zniechę­ cił. Przeciwnie, nadal jest pełen zapału i właśnie pracuje nad czymś o wiele bardziej skomplikowanym - ma to być robot pełniący rolę służącego. Muszę powiedzieć, że... - och, przepraszam, ale Doris już na mnie dzwoni! Są wszyscy w komplecie. Jessica przyszła także. Ta kobieta nie pozwoli, by coś ważnego rozgrywało się bez jej udziału. Mam dla niej ogromny respekt i podziw, a mówiąc szcze­ rze, uwielbienie. Kiedyś, ach, kiedyś byłem nią po prostu zauroczony. Nawet i teraz nie mogę patrzeć na nią spokoj­ nie. Zresztą nieważne, co do niej czuję. Istotne jest, iż Jessica zawsze mnie onieśmielała. Ta kobieta ma w so­ bie coś, co sprawia, że trudno mi wykrztusić słowo. Zachowuję się przy niej jak niezgrabny uczniak. W tej chwili szczególnie utrudni mi to sytuację. Przywitali się ze mną spokojnie, choć, oczywiście, daje się wyczuć ukryte napięcie. Starannie unikając ostrego, badawczego spojrzenia Jessiki, bez zbędnych wstępów przechodzę do rzeczy. - Jak wiecie, ostatnia wola waszego ojca przewiduje, że udziały w Korporacji Fortune, które dzielicie po rów­ no, nie mogą być odstępowane ani odsprzedane poza rodzinę. Jednakże w dokumencie, który został dołączo­ ny do właściwego testamentu, zawarte są jeszcze dodat­ kowe warunki. Walczę z drżeniem głosu i staram się mówić spokoj­ nym, wyważonym i - mam nadzieję - autorytatywnym tonem. - Nolan, bądź łaskaw się streszczać - rzuca niecier­ pliwie Jessica.

12 ADAM I EWA Pragnąc zyskać na czasie, pociągam łyk kawy z fili­ żanki, którą wreszcie postawiła przede mną nie ukrywa­ jąca dezaprobaty Doris. - Tak, już przechodzę do sedna - obiecuję potulnie, z obawą obiegając wzrokiem rodzinne zgromadzenie. Adam stoi przy drzwiach, niedbale oparty o ścianę, tłu­ miąc znudzone ziewnięcie. Dałbym głowę, że czeka już na niego jakaś dama. Taylor, skulony na brzeżku kanapy, wertuje zajadle jakieś notatki. Zapewne plany swojego nowego robota. Siedzący na wprost Tru rzuca na mnie swoje typowe, zniecierpliwione spojrzenia. Tak jak i Jes­ sica, nie znosi spraw formalnych. Najbliżej siebie mam Petera, który siedzi na krześle wyprostowany i obserwu­ je mnie spokojnie, lecz czujnie. - Mam nadzieję, iż znane wam jest - kontynuję nie­ wzruszenie - pojęcie tontyny, prawda? - Spojrzenie, ja­ kie rzuca mi Jessica, jest po prostu majstersztykiem. Synowie Aleksandra zerkają jeden na drugiego. - Co masz dokładnie na myśli, Nolan? - pyta ta nie­ samowita kobieta, akcentując każde słowo. Staram się ukradkiem otrzeć pot z czoła. - W myśl standardowej definicji, w przypadku kla­ sycznej tontyny jej uczestnicy wnoszą w równych pro­ porcjach wkład, który składa się na gratyfikację, należną wyłącznie temu, który przeżyje innych. - Co to ma wspólnego z obwarowaniem testamentu mojego syna? - syczy zniecierpliwiona. - No właśnie popierają ją wnukowie. - Błagam, cierpliwości! Widzicie, wasz ojciec stwo­ rzył swoją własną wersję tontyny i właśnie będę starał się wytłumaczyć, na czym ona polega. ADAM I EWA 13 - Przeczytaj ten dopisek, Nolan - nakazuje Jessica tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Tak - bąkam, czując się już nawet nie jak uczniak, ale jak przedszkolak. Drżącymi rękami wyjmuję kartkę z koperty, poprawiam okulary, odchrząkuję i przystępuję do czytania. „Do moich synów: Adama, Petera, Trumana i Taylo­ ra. Teraz, kiedy już mnie opłakaliście i możecie spokoj­ nie zająć się myśleniem o swojej przyszłości, zamierzam zapoznać was z uzupełnieniem mojej ostatniej woli. Nim jednak zdradzę jego treść, pragnę zapewnić was, że wszyscy czterej daliście mi wiele radości i szczęścia, dlatego dodatkowy warunek, jaki dołączyłem do testa­ mentu, podyktowany został ojcowskim uczuciem i tro­ ską o wasze dobro. Jak doskonale się orientujecie, zawsze odczuwałem głębokie rozczarowanie formą związku zwanego mał­ żeństwem. Kobiety, co wyznaję ze wstydem, stały się moją klęską. Wszystkie one, a moje żony w szczególno­ ści, wyrządziły mi krzywdę. Chodzi tu nie tylko o straty finansowe, ale i moralne. Ty, Peterze, który jako jedyny z moich synów byłeś na tyle szalony, by puścić się na pełne rekinów wody małżeńskiego pożycia, najlepiej wiesz, o czym mówię. Wybaczam ci jednak, gdyż wyko­ rzystano twoją młodzieńczą głupotę, a dzięki naszemu nieocenionemu przyjacielowi Nolanowi całą sprawę szybko udało się anulować. Mam nadzieję, że ta nauczka dała ci wiele do myśle­ nia, ale czy mogę być tego pewien? Chciałbym móc przekazać swoje zasady pozostałej trójce, żebyście nie musieli doświadczać na własnej skórze, jak podłe mogą

14 Adam i Ewa być kobiety, zwłaszcza kiedy chcą zdobyć mężczyznę. Niestety, z własnego doświadczenia wiem, jak łatwo tra­ ci się dla nich głowę i zapomina o cenie, jaką przyjdzie za to zapłacić. Cena. Gdybym potrafił ją przewidzieć, byłbym o wie­ le szczęśliwszy. I właśnie dlatego, moi synowie, chciał­ bym skłonić was do myślenia o kosztach podejmowa­ nych decyzji. Aby to osiągnąć, wprowadziłem własną wersję tontyny. Zasady są proste i klarowne. Dopóki każdy z was pozosta­ nie kawalerem, wasze udziały w korporacji będą podlegały równemu podziałowi, zgodnie z moją ostatnią wolą. Jeśli jednak któryś z was straci rozum na tyle, by się ożenić, przypadająca na niego część majątku oraz zysku automaty­ cznie przejdzie na rzecz pozostałych, nieżonatych braci". Odkładam kartkę. Na moment zapada pełna niedo­ wierzania cisza, a potem pięć wściekłych głosów odzy­ wa się jednocześnie. - Co to ma znaczyć? - wybucha Jessica. - On chyba żartuje! Nie, to nonsens. Absolutny nonsens. - Nie miał prawa! - protestuje Truman, waląc pięścią w stół konferencyjny. - Nie może przecież kontrolować nas zza grobu. - To upokarzające - przerywa mu Peter. Nawet Taylora ponosi. - On po prostu pozbawił nas dziedzictwa. Paranoja. Robię, co mogę, by ich uspokoić, ale, szczerze mó­ wiąc, jestem bezradny. - Spróbujcie zrozumieć swojego ojca. Wiecie, jakie miał doświadczenia - dukam niezręcznie. - Zrozumieć? - wściekle rzuca Truman. - Och, tak, ADAM I EWA • 15 rozumiem go, jeszcze jak! Wiem wszystko o manipulo­ waniu innymi i nadużywaniu władzy. Adam chichoce, ale bez śladu rozbawienia. - Czemu się tak zaperzasz, Tru? Przecież zawsze twierdziłeś, że instytucja małżeństwa jest barbarzyńskim przeżytkiem. Peter wydaje się najbardziej opanowany, ale widzę, że ściska kurczowo rączkę teczki, aż bieleją mu kłykcie. - Jestem pewien, że ojciec miał jak najlepsze intencje - mówi - ale z drugiej strony nie jest miło dowiedzieć się, że nie ufa naszemu zdrowemu rozsądkowi. Znów zapada milczenie, tym razem długie i wymow­ ne. Nietrudno odgadnąć ich myśli. Na przykład Adam. Pewnie utwierdza się w duchu: Właściwie czym mam się martwić? Małżeństwo jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę. Za dobrze się bawię. Patrzę na Petera. Na pewno myśli: Spokój. Mam już za sobą jedno nieudane małżeństwo i, słowo daję,'wolał­ bym użerać się z nieuczciwą konkurencją, niż brać sobie znów żonę. Tru ma na twarzy swój słynny uśmieszek. O, tak, wiem, o co mu chodzi: Nigdy nie pozwolę, by kobieta wodziła mnie za nos. Wystarczy tylko pójść do ołtarza, a już słodka żonka chce, żebyś chodził jak w zegarku, narzeka, że nie pochwaliłeś nowej tapety, podsuwa ci pod nos wycinki o wypadkach motocyklowych, a twoją ukochaną skórzaną kurtkę oddaje dla biednych. I ja mam się żenić? Nie ma mowy! Został nam jeszcze Taylor. Założę się, że właśnie po­ wtarza sobie: Wcale nie muszę się martwić. Przynaj­ mniej będę miał wymówkę wobec bab, które chciałyby

16 • ADAM I EWA mnie złapać na męża. No, właśnie. Widzę, jak uśmiecha się pod wąsem. Właściwie każdy z nich jest przekonany, że uniknie małżeńskich więzów. Jeszcze chwila, a zaczną się zasta­ nawiać, czy nie byłoby dobrze pozostać jedynym kawa­ lerem w tym towarzystwie i zgarnąć dla siebie cały miód? Taki Adam na przykład miałby wolną drogę do karie­ ry pierwszego playboya Ameryki. Z kolei Peter mógłby wreszcie rządzić firmą po swojemu, bez oglądania się na braci. Tru z zachwytem wprowadziłby imperium starego Fortune'a w dwudziesty pierwszy wiek. A Taylor miałby wreszcie możliwość zrealizowania najśmielszych pomy­ słów. - Posłuchajcie - nagle przerywa ciszę Tru. Z tonu jego głosu domyślam się, na co się zanosi. Tego się właśnie obawiałem. Och, gdybym mógł łyknąć coś na te wrzody! Nie ma wyjścia, muszę wziąć byka za rogi. - Chyba domyślam się, co chcesz powiedzieć, Tru - wtrącam. - Zastanawiasz się pewnie, co będzie, jeśli w wyjątkowym, podkreślam, wyjątkowym przypadku, wszyscy czterej zdecydujecie się na małżeństwo, tak? Pięć par oczu dosłownie wwierca się we mnie. Otwar­ cie ocieram pot z czoła. Jeśli powstanie taka ewentualność - mówię pospie- sznie by im najszybciej to z siebie wyrzucić - wówczas tytuł własności korporacji przechodzi na mnie. Wszyscy czterej atakują jednocześnie. -Ty podstępny cwaniaku! - słyszę od Tru. Podpuściłeś ojca na to, tak? -chce wiedzieć Adam. ADAM 1 EWA • 17 - Nigdy nie dostaniesz firmy! - ostrzega Peter. Jesz­ cze nie widziałem go tak wściekłego. Nawet Taylor mnie nie oszczędza. - Wiesz, Nolan, to naprawdę chwyt poniżej pasa. Wiedziałem, że do tego dojdzie, więc nie jestem za­ skoczony. Ale bolą mnie ich słowa. Próbuję sobie wytłu­ maczyć, że poniosły ich nerwy. Przecież wiem, że chło­ pcy zawsze mnie poważali i ostatnią rzeczą, o jaką by mnie posądzali, byłyby nieuczciwe intencje. - Wierzcie mi, aż do tego ranka nie miałem pojęcia, co zawiera uzupełnienie testamentu - usiłuję się bronić. - Wasz ojciec nie wspomniał mi o nim ani słowem. Gdy­ by wcześniej przedyskutował ze mną swoje plany, z pewnością... Tru ucisza mnie machnięciem ręki. - Daruj sobie tłumaczenia, Nolan. Nie mogę mówić za braci, ale jeżeli chodzi o mnie, z pewnością się nie ożenię, więc sprawa twojego ewentualnego dziedzicze­ nia upada. - Słusznie, słusznie - basuje mu Adam, wznosząc wyimaginowany toast za starokawalerski stan. Peter przytakuje w milczeniu, strzepując niewidocz­ ny pyłek z rękawa marynarki. Taylor z roztargnionym uśmiechem znów wtyka nos w notatki. Muszę przyznać, iż doznałem niemałej ulgi, widząc, że burza przeszła nadspodziewanie szybko. Przypusz­ czam, że zawdzięczam to ich niezachwianej pewności, że pozostaną kawalerami. Na odchodnym podają mi rękę. Taylor klepie mnie nawet po ramieniu, mówiąc coś o niechowaniu urazy. Z całego serca życzę im powodzenia. Cieszę się, że

18 • ADAM 1 EWA mam to wreszcie za sobą i pragnę już tylko iść do domu. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że Jessica nie ruszyła się z miejsca i przygląda mi się uważnie. Staram się nie pokazać po sobie zdenerwowania, kie­ dy tak patrzę na jej drobną, elegancką sylwetkę w klasy­ cznym białym kostiumie, zagubioną w ogromnym, po­ krytym skórą fotelu. Siwe włosy ma obcięte krótko i modnie, szczupłe nogi skrzyżowane w kostkach. Wy­ tworna w każdym calu, jak zawsze, myślę. Ta kobieta potrafi zachować klasę, nawet wtedy, kiedy jest wście­ kła. - Jessico, jeszcze raz zapewniam cię, że tontyna nie była moim pomysłem. Musisz mi uwierzyć. Niczego nie sugerowałem twojemu synowi. - Daj spokój, Nolan. Wiem o tym. - Więc nie masz mi za złe tej sytuacji? - pytam z na­ dzieją. Na jej twarzy błyska przelotny uśmiech. Od razu na­ bieram otuchy. Jessica podrywa się z fotela z młodzieńczą żywością i rusza ku drzwiom. Na moment odwraca się z ręką na klamce. Choć patrzy mi prosto w oczy, wcale nie jestem pewien, czy mnie widzi. - Aleksander myślał, że nawet zza grobu zdoła po­ zbawić mnie prawnuków, a swoich synów radości ślub­ nej ceremonii. Taki był pewien, że chłopcy wyżej cenią pieniądze niż miłość? Cóż, przekonamy się. Jej ostatnim słowom towarzyszy tajemniczy uśmiech. Nasze oczy spotykają się przez moment. Przebiega mnie drżenie. - Wiesz, wszystko zależy od nich - bąkam. ADAMI EWA • 19 Uśmiech nie znika jej z twarzy, a w oczach pojawia się przewrotny błysk. - Na to właśnie liczę - rzuca mi na odchodnym i znika. Opowiedziałem już, co się stało, ale czuję, jak ogarnia mnie dręczący niepokój. Za dobrze znam matkę Ale­ ksandra, by łudzić się, że to koniec całej historii. - Doris, czuję, że zaczyna się migrena. Czy mogłabyś mi przynieść aspirynę? Tę mocną.

. ROZDZIAŁ 1 - Adam? Adam, jesteś tam? - Adam Fortune prze­ kręcił się na łóżku i nakrył głowę poduszką. - Obudź się, do diabła! - Adam stęknął i po omacku sięgnął po upuszczoną słuchawkę. - Skup się wreszcie i słuchaj. To bardzo ważne. Adam zdołał wreszcie przycisnąć słuchawkę do ucha. Trzymał ją kurczowo, drugą ręką pocierając bolące skro­ nie. - Dobrze, dobrze, przecież się nie pali - wymamro­ tał. - Owszem, pali się, i to pod twoimi stopami. - Pete? To ty? - Zabalowaleś wczoraj, co? ADAM I EWA • 2 1 - Nie, skąd - skłamał Adam, zerkając na budzik u wezgłowia. - Już piąta? Fatalnie, byłem umówiony na tenisa o wpół do szóstej - westchnął i gorączkowo za­ czął szukać aspiryny. - Stary, jest piąta rano! - Coo?! Niemożliwe. - Adam usiadł wyprostowany na łóżku. - Petey... czy ktoś... umarł? - Nie, nikt nie umarł. Ale jeśli się natychmiast nie doprowadzisz do porządku i nie zjawisz o ósmej w za­ rządzie, ty, ja, Tru i Taylor będziemy załatwieni na amen. - Pete, wyrażaj się jaśniej! - Przed chwilą dowiedziałem się od Kellehera, że związek zawodowy zamierza ogłosić strajk, jeśli nie ustosunkujemy się do listy żądań, które wysunęli nasi pracownicy. - Kelleher? - Adam, na miłość boską, wiem, że niezbyt interesu­ jesz się tym, co się dzieje w firmie, ale nazwisko Kelle­ hera powinno ci uruchomić jakąś klapkę w mózgu. To jeden z naszych dyrektorów. Pracuje u nas od dwudzie­ stu pięciu lat. - Aa... ten Kelleher. - Adam z wolna opadł na podu­ szki, ściskając dłońmi tętniące skronie. - Tylko się nie kładź! - rozkazał Pete. Adam posłusz­ nie usiadł na łóżku. - A teraz słuchaj, drogi braciszku. Na razie nie mu­ sisz podejmować decyzji. Wystarczy tylko, żebyś repre­ zentował nas godnie przez tydzień, wysłuchując wszel­ kich zażaleń, robiąc notatki, uśmiechając się przymilnie i w ogóle sprawiając wrażenie, że wszelkie sprawy spor­ ne zostaną szybko i korzystnie załatwione.

22 • ADAM I EWA Adam przytaknął z roztargnieniem. Trudno mu było zdobyć się na coś więcej, gdyż znalazł właśnie słoiczek aspiryny i trzymając słuchawkę przyciśniętą uchem do ramienia, walczył z oporną nakrętką. - Hej, słuchasz mnie? - Tak, oczywiście. - Adam z wysiłkiem przełknął dwie tabletki. - Dobra, w takim razie powtórz, co masz zrobić - na­ kazał Peter. Adam ze zniecierpliwieniem zmarszczył brwi. - Braciszku, może już dosyć tego. Tak się złożyło, że jestem od ciebie starszy i nie trzeba mi dziesięć razy powtarzać, co mam robić. - Wybacz, zapędziłem się. - Peter zmienił ton. - W ka­ żdym razie mogę Uczyć, że będziesz tam o ósmej, tak? - O ósmej? - Już zapowiedziałem Kelleherowi, że punkt ósma spotkasz się z Andersonem. - Z kim? - Z szefem związków! - Dobra, w porządku. Anderson. Ósma. Masz jak w banku. - Siedziba korporacji. Moje biuro. - Tak, twoje biuro. Co, w twoim biurze? A dlaczego ciebie tam nie będzie, Pete? - Ponieważ jestem tam, gdzie jestem - to znaczy w Genewie. I zostanę tu jeszcze przez tydzień, drogi bracie. A Tru jest nadal w szpitalu. Słowem, padło na ciebie. - Rozumiem... - westchnął Adam. Wreszcie poczuł, jak zaczynają się rozpraszać alkoholowe opary. - Petey, ADAM I EWA • 23 wszystko w porządku, ale na wszelki wypadek powtórz mi, o co chodzi - poprosił. Brat spokojnie wyjaśnił wszystko jeszcze raz. Adam trzeźwiał w przyspieszonym tempie. - Fakt, nie sądzę, by Taylor... - zaczął, ale przerwał i z zakłopotaniem pokręcił głową. - Nie, związkowcy urobiliby go sobie już przy obiedzie. - Jeszcze przed obiadem, kochany - skorygował Pe­ ter. - Dlatego zadzwoniłem do ciebie. Flirty to twoja specjalność, braciszku. - Flirty może tak, ale biznes - nie, i dobrze o tym wiesz. - Och, to ma niewiele wspólnego z interesami. To czysto psychologiczna gra, w której najbardziej liczy się urok osobisty, poczucie humoru, wdzięk i... - Jasne, jasne, tylko takie zaloty do związkowców wymagają czasu. A ja mam strasznie nabity tydzień, Pe­ te. W Holly Reed's liczą, że zagram w turnieju; ponadto przysiągłem Liz Elman na wszystkie świętości, że pomo­ gę jej w środę przy otwarciu nowej galerii. I... O Boże, byłbym zapomniał! Jen Talcott oczekuje mnie w czwar­ tek w Los Angeles na trzydniowym turnieju golfowym, z którego dochód ma być przeznaczony na cele dobro­ czynne. - Przede wszystkim należy uprawiać dobroczynność na rzecz własnej rodziny, nie sądzisz, braciszku? Myślę, że w tym tygodniu będziesz musiał zmienić plany. Adam westchnął ciężko. - Dobra, dobra, wiem, kiedy trzeba zmienić kurs. O której, jak mówiłeś, mam się spotkać z tym bojowni­ kiem ze związków?

24 • ADAM I EWA ADAM I EWA • 25 - Punktualnie o ósmej rano. I nie będzie to bojownik, tylko bojowniczka. Adam wzdrygnął się mimowolnie. - Wiesz, stara panna, tak pod pięćdziesiątkę, ostra jak siekiera, twarda jak skała - poinformował go usłużnie młodszy brat. Poranne wrześniowe słońce jasno oświetlało pokój jadalny. Jessica Fortune, ubrana w strój o pastelowych, ciepłych kolorach, delektowała się poranną bułeczką i fi­ liżanką kawy. Spodziewała się jedynie towarzystwa pta­ ków zaczynających właśnie swoje trele w ogrodzie, kie­ dy niespodziewanie pojawił się Adam. Widok rodzonego wnuka o wpół do ósmej rano, w dodatku ubranego w elegancki garnitur, zaskoczył ją zupełnie. Adam z uśmiechem musnął wargami policzek babci. - Dzień dobry, moja najmilsza. Jessica popatrzyła na niego podejrzliwie. - Czyżby to było wszystko, co masz mi do powiedze­ nia? - zapytała nieufnie. Adam nalał sobie filiżankę kawy, upił trochę, po czym oznajmił: - Wiesz, chętnie bym sobie z tobą poplotkował, ale pewnie znasz to powiedzenie: Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Dobroczynny wpływ aspiryny sprawił, że czuł się jak nowo narodzony. - Adamie Fortune, o co ci chodzi? - spytała Jessica z udaną surowością. - O co mi chodzi? Och, babciu, jaka ty jesteś podej­ rzliwa - westchnął i przysunął się bliżej. - A jakie masz wielkie oczy! I uszy - dodał, z udanym przerażeniem usuwając się spod jej ręki. - Mój drogi, nie zwykłeś zaczynać dnia tak wcześnie, więc nie mogłeś się zjawić o tej porze bez ważnego powodu. Dokąd pędzisz? Adam puścił do niej oko. - Do pracy, babciu. Dokąd podąża o tej porze wię­ kszość mężczyzn, jak myślisz? - A od kiedy to zaliczasz się do klasy pracującej? Adam udał obrażonego. - Co w tym dziwnego, że chcę wpaść do firmy i zo­ baczyć, jak się rzeczy mają? Przecież jestem jednym z udziałowców. Poza tym Peter jest za granicą, a Tru dopiero dochodzi do siebie po operacji ślepej kiszki. Dlatego postanowiłem przypilnować spraw podczas ich nieobecności. Jessica pokiwała głową z pełnym aprobaty uśmiechem. - Masz jednak poczucie odpowiedzialności, Adamie. Twój świętej pamięci ojciec byłby z ciebie równie dum­ ny, jak i ja. Adam poczuł, że płoną mu policzki. Bawi się w jakieś głupie kłamstwa, jakby zapomniał, z jaką kobietą ma do czynienia! Westchnął. Przed Jessicą nie było sensu ni­ czego ukrywać. - Okay, babciu. Tak naprawdę, to Petey zadzwonił do mnie i kazał, żebym się pozbierał... no, w każdym razie muszę zaraz jechać do Denver, gdyż związki grożą straj­ kiem. Mam kaca, łeb mi pęka, a za chwilę czeka mnie rozgrywka z jakąś zaprawioną w bojach aktywistką i w ogóle nie mam pojęcia, co robić. - Jestem pewna, że pójdzie ci świetnie, mój drogi.

26 • ADAM I EWA Kto wie, może nawet dojdziesz do wniosku, że praca może być interesująca. - Wiesz, Adamie, zaimponowałeś mi. Twój pomysł jest niesamowity - stwierdziła Iona. - Uroczysta gala w domu towarowym po godzinach zamknięcia! A już się martwiliśmy, że przywdziałeś listek figowy i zrezygno­ wałeś z zaszczytnej funkcji najsłynniejszego playboya Denver, żeby zostać urzędasem. W niebieskich oczach Adama pojawił się błysk. - Dopóki jestem w raju, nie potrzebuję listka, Iona parsknęła śmiechem. - Jesteś niepoprawny, ale uroczy. Szkoda, że jeste­ śmy tak starymi przyjaciółmi - westchnęła. - Chociaż nie miałabym ochoty stać w kolejce - dodała kpiąco. Iona Poole, atrakcyjna trzydziestoczteroletnia blon­ dynka, córka Roberta Poole'a z Poole Industries, przyjaźniła się z Adamem od szkolnej ławy. Adam przysiadł na krawędzi biurka. - I pomyśleć, że jeszcze dwa dni temu uważałem, że robota etatowego negocjatora to beznadziejnie głupia harówka - powiedział ze śmiechem. - Nie opowiadaj, że próżnujesz. Musisz przecież wy­ słuchiwać tych nie kończących się narzekań i skarg, bie­ daku. Bardzo dobrze, że wymyśliłeś tę imprezę. Nadmiar pracy i brak rozrywki mógłby poważnie nadwerężyć twój urok osobisty - zachichotała. - O, do tego nie mogę dopuścić! - zaśmiał się Adam. Douglas Welch, dyrektor domu towarowego w Den­ ver, nie sprawiał wrażenia zachwyconego. Wiedział, że ADAM I EWA • 27 gdyby Peter Fortune był na miejscu, nie zgodziłby się na pomysł Adama. Niestety, Welch nie mógł sprzeciwiać się decyzji jednego z właścicieli firmy. Nawet Kelleher, dy­ rektor generalny, musiał siedzieć cicho. - Spokojnie, Doug - Adam uśmiechnął się do niego pocieszająco - biorę pełną odpowiedzialność za ewentu­ alne szkody. Zresztą nie musisz się o nic obawiać. Moi przyjaciele są naprawdę bardzo dobrze wychowani i po przyjęciu nie znajdziesz nawet jednej rysy na meblach. - Ale... czy nie byłoby lepiej urządzić przyjęcie w jakimś bardziej... konwencjonalnym miejscu? - wy­ jąkał Welch. Kiedy dostrzegł błysk w oku szefa, pożało­ wał swoich słów. Adam Fortune dostawał dreszczy na sam dźwięk słowa „konwencjonalny". - Posłuchaj, Doug. O szóstej, po wyjściu klientów, przyślę tutaj kilku ludzi, żeby poprzestawiali sprzęty w dziale meblowym, tak aby znalazło się miejsce dla orkiestry i do tańca. Co cenniejsze meble się usunie, a jeżeli tak się boisz o resztę, to kanapy i fotele, na których pewnie będą siadać goście, można czymś na­ kryć. - Wszystko tam jest na sprzedaż, panie Fortune. Przecież nie możemy pokazywać potem klientom... uszkodzonych rzeczy. - Na twarzy dyrektora pojawił się nerwowy tik. Teraz już oczekiwał najgorszego. Adam był jednak w szampańskim nastroju. Z rozma­ chem klepnął przerażonego Welcha po plecach. - Wiesz, Doug, podsunąłeś mi pewną myśl. Jeśli bę­ dą jakieś szkody, wywiesimy ogłoszenie, że po przyjęciu robimy wyprzedaż w dziale meblowym. - Wyprzedaż... po przyjęciu? - wyjąkał ze zgrozą i

28 • ADAM I EWA Welch. - Naprawdę, panie Fortune, nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł. Nieszczęsny dyrektor za wszelką cenę pragnął unik­ nąć rozgłosu. Był przekonany, że nie odwiedzie Adama od projektu zorganizowania spotkania towarzyskiego. Wiedział też aż za dobrze, że kiedy coś się stanie, będzie za to odpowiadał głową. W piątek o dziewiątej wieczorem meble były już po­ przestawiane. Do dekoracji pomieszczeń użyto różnoko­ lorowych baloników. W powietrzu unosił się zapach szczodrze rozpylonych perfum, Joy", zabranych z dzia­ łu kosmetycznego. Z kolei dział garmażeryjny dostar­ czył smakowitych zakąsek i ciast. Adam zrobił wszy­ stko, by przypodobać się zaproszonym pracownikom. Przyprowadził również kilku swoich przyjaciół, aby do­ dać przyjęciu splendoru. Sam, ubrany w nieskazitelny smoking, stanął przy windzie i witał gości. Nie było kobiety, której serce nie drgnęłoby, kiedy pozdrawia! ją ceremonialnie. - Adamie, cóż to za wspaniałe miejsce na imprezę- za- gruchała do niego przystojna, rudowłosa Bene Archer. Adam ucałował ją serdecznie. - Cieszę się, że przyszłaś. Bałem się, że nikt nie zauważy tej krótkiej notki w prasie. - Wiesz przecież, że nigdy nie opuściłam ani jednego twojego przyjęcia, prawda, Fred? - Kokieteryjnie uśmiechnęła się do swego towarzysza. Fred, który wie­ dział doskonale, że Bette i Adam jeszcze kilka miesięcy temu mieli romans, przytaknął z nieszczęśliwą miną. Adam mrugnął do niego porozumiewawczo. ADAM 1 EWA • 29 - Masz szczęście, chłopie, że poderwałeś takiego ko­ ciaka, jak Bette - powiedział po cichu. Fred rozpromienił się natychmiast. - Ja też tak myślę - potwierdził, otaczając swoją upragnioną zdobycz ramieniem i odciągając ją szybko od Adama, jakby w obawie, że ten się rozmyśli. Tymczasem za plecami gospodarza stanęła nagle przystojna brunetka. - To nasza piosenka, kotku. Chodź, zatańczymy - sze­ pnęła namiętnie. Fortune odwrócił się i czule otoczył ramieniem Samanthę McPhee, projektantkę mody. - Nie wiedziałem, że mamy jakąś piosenkę, Sam - roześmiał się. Po skończonym tańcu podziękował jej i oddalił się, by witać następnych gości. Samantha poszła do baru, aby pocieszyć się drinkiem. Siedziała tam już Iona, są­ cząc martini. - Ależ z niego Don Juan - mruknęła, uśmiechając się do przyjaciółki. Samantha westchnęła smętnie. - To nie do uwierzenia, ale za każdym razem, kiedy go widzę, staję się miękka jak wosk. A przecież nie jestem naiwną debiutantką, do licha! I doskonale wiem, że z jego strony to tylko gra. - Tak, to prawda, ale on fantastycznie ją rozgrywa - rozległ się nad ich głowami głos Bette, która przyszła właśnie po szampana. George Kelsey już od osiemnastu lat pracował jako nocny strażnik domu towarowego Fortune w Denver.

30 • ADAM 1 EWA Przez te wszystkie lata musiał radzić sobie w różnych trudnych sytuacjach i był niezmiernie dumny ze swojej umiejętności błyskawicznego reagowania. Na przykład przed paru laty, gdy istniał jeszcze dział ze zwierzętami, który później zlikwidowano, boa dusiciel wymknął się z klatki i George sam przeszukał siedem pięter, nim osa­ czył węża w stoisku z damską bielizną. Od dwóch lat jednak nic się w czasie jego obchodów nie wydarzyło. George zaczął w związku z tym nabierać przekonania, że dosłuży do emerytury bez żadnych przy­ gód. Nie znaczy to jednak, że zaniedbywał swoje obo­ wiązki. Szczególnie obawiał się pożaru, zwłaszcza od czasu gdy paliło się w magazynie i musiał sam radzić sobie z gaśnicą, dopóki nie przyjechała straż pożarna. Dostał potem specjalne podziękowania i nagrodę od Ale­ ksandra Fortune'a. Tego dnia kontrolował wszystko ze zdwojoną uwagą. Tłum na trzecim piętrze irytował go, choć goście Adama, zgodnie z umową, nie wychodzili poza dział meblowy. George robił obchód siódmego piętra. Snop światła latarki kolejno wyłuskiwał z ciemności eleganckie buti­ ki. Strażnik właśnie sprawdził stoisko Yves St. Laurenta i zbliżał się do urządzonej w wiktoriańskim stylu ekspo­ zycji Laury Ashley, kiedy usłyszał podejrzany szmer. Błyskawicznie powiódł wokół latarką, aż w kręgu światła dostrzegł jakiś ruch. Skrzydła wahadłowych drzwi prowadzących do przymierzalni chwiały się jesz­ cze. George Kelsey był kropce. Nie mógł się zdecydować, czy ma sam poradzić sobie z kłopotliwą sytuacją, czy też zawiadomić Adama Fortune'a. Gdyby był tu Peter For- ADAM 1 EWA • 3 1 tune, nie wahałby się ani chwili. Ten na pewno wiedział­ by, jak sobie poradzić, i załatwiłby sprawę szybko i spo­ kojnie. Ale Adam... Znał go tylko z plotek i na dobrą sprawę nie wiedział, czego może się po nim spodziewać. Z drugiej strony George nie chciał brać na siebie odpo­ wiedzialności. Sprawa była zbyt delikatna. - Proszę mi wybaczyć, panie Fortune... Adam przerwał rozmowę z atrakcyjną brunetką i uprzejmie uśmiechnął się do strażnika. - Jestem George Kelsey, proszę pana. - Witaj, George. Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję, jestem na służbie. - W porządku, tu jest woda mineralna i soki. I nałóż sobie coś na talerz. Polecam krem z krewetek. - Dziękuję, to bardzo miło z pana strony, ale... - George odchrząknął z zakłopotaniem - czy mogę za­ mienić z panem kilka słów na osobności? - Oczywiście. Nawet więcej niż kilka. Brunetka westchnęła z rezygnacją i dyskretnie odda­ liła się w stronę barku. Adam poprowadził strażnika ku miękkiej sofie ukrytej w kącie. - Jakieś problemy, George? - zapytał, zezując pożąd­ liwie w stronę oszałamiającej blondynki, ubranej w ob­ cisłą suknię ze srebrnej lamy. - Tak, można to nazwać problemem. Chodzi o kobie­ tę, panie Fortune. Adam uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Jasne, kobiety są jednym wielkim problemem. - Nie, nie, tu chodzi o szczególną kobietę. Ona jest... - strażnik zrobił głową znaczący gest w kierunku sufitu

32 • ADAM 1 EWA - w dziale słynnych kolekcji mody. Na siódmym piętrze. - George zakłopotanym gestem poprawił służbową czapkę, ukradkiem ocierając pot z czoła. - Nie wiedzia­ łem, co zrobić, dlatego przyszedłem do pana. Może na­ leżałoby wezwać policję, choć nie wiem, czy to byłoby mądre. Widzi pan, ta Laura Ashley... ona wygląda tak bezbronnie i niewinnie. - Ashley? - Nazwisko wywołało jakieś odległe sko­ jarzenia w pamięci Adama. - Laura Ashley - powtórzył na głos. - Słynna projektantka mody, panie Fortune. Adam popatrzył na strażnika z wyrozumiałym uśmie­ chem. - Laura Ashley na siódmym piętrze, w dziale słyn­ nych kolekcji? - mruknął, wzruszając ramionami. Nie przypominał sobie, by zapraszał tę panią na party, ale przecież mógł ją przyprowadzić ktoś z przyjaciół. Pocie­ szająco poklepał George'a po ramieniu. -Nie martw się, George. Zapewne pani Ashley poszła przy okazji spraw­ dzić, czy odpowiednio eksponujemy jej modele. Adam, udzieliwszy tego wyjaśnienia, najwyraźniej stracił zainteresowanie dla sprawy i zaczął rozglądać się za efektowną blondynką. - Ależ nie, panie Fortune, pan mnie nie zrozumiał, to nie jest Laura Ashley - nie dawał za wygraną straż­ nik. Adam powoli tracił cierpliwość. - Jeśli nie ona, to kto? - Nie wiem. - Nie wiesz? - Nie. I ona, ta Laura Ashley, też nie wie. ADAM 1 EWA • 33 Adam nerwowo splótł palce. - George... - zaczaj z irytacją. - Ona po prostu przywłaszczyła sobie to imię. Z szyldu nad stoiskiem. Powiedziała, że bardzo lubi ten styl mody. I... i już lepiej byłoby, żeby miała na sobie coś z tej kolekcji, zamiast... - Kelsey wyraźnie się zaru­ mienił. Rozdrażnienie Adama zmieniło się w ciekawość. - Zamiast czego, George? Policzki strażnika płonęły. - To się chyba nazywa... teddy. - Masz na myśli tę skąpą koronkową bieliznę? - Tak, proszę pana. Właśnie to. Z białych koronek. - Słuchaj - Adamowi rozbłysły oczy - nie ma co tracić czasu. Lepiej chodźmy, niech sam zobaczę - zde­ cydował, popychając strażnika ku windzie. - Czy będzie trzeba wezwać policję? A może leka­ rza? - dopytywał się niepewnie George. - Bo wie pan, ona powiedziała, że ma amnezję i zupełnie nic nie pa­ mięta. Kto wie, a może jest złodziejką albo bezdomną i tylko udaje? Winda zatrzymała się na siódmym piętrze. - Rób dalej swój obchód, George, i nie przejmuj się niczym. Ja sam zajmę się tą... Laurą Ashley. Laura Ashley, otulona w luźną szarą podomkę, przycu­ pnęła na kanapce w ogromnej stylowej przymierzalni. W zielonych oczach krył się wyraz napiętego oczekiwania. - Mam nadzieję, że nie wezwał pan policji - odezwa­ ła się cicho, odgarniając z czoła złoty lok, zalotnie spa­ dający jej na oczy.

34 • ADAM I EWA - Skoro pani się tego obawiała, czemu pani nie uciek­ ła stąd? - Nie wiem, dokąd miałabym pójść. - Naprawdę pani nic nie pamięta? Jak się pani nazy­ wa, gdzie mieszka? Żadnej rodziny, przyjaciół, nic? - Nic. Mój umysł jest jak pusta karta. - Może ma pani jakieś dokumenty? Bezradnie rozłożyła ręce. - Żadnych. Pewnie miałam torebkę, ale gdzieś ją zgubiłam. - Dlaczego wybrała pani na schronienie akurat nasz dom towarowy? - Schowałam się tutaj przed deszczem. To było tuż przed zamknięciem, a chciałam... wyschnąć i... trochę odpocząć. Byłam kompletnie wyczerpana. Przysiadłam na sofie i wtedy rozdzwoniły się dzwonki. Pomyślałam sobie, że nic nie szkodzi, jeśli zostanę na noc, a rano obudzę się i... może wszystko sobie przypomnę. Spojrzała na niego rozpaczliwie wielkimi oczami. Na gęstych, długich rzęsach błyszczały łzy. Adam zastanawiał się, czy Laura zorientuje się, jak mięknie mu serce na widok kobiecych łez. Szybko usiadł obok niej i opiekuńczo objął ją ramieniem. - Słusznie pani zrobiła. Odpocznie pani i jutro świat będzie wyglądał zupełnie inaczej - powiedział pociesza­ jąco. Nieśmiało próbowała się uśmiechnąć. - Pan zapewne myśli, że mam zaburzenia psychicz­ ne, prawda? - Nie - zapewnił bez namysłu. Był przekonany, że tak nie jest, choć nie wiedział, skąd wzięła się ta pew­ ność. - Niemniej może powinna pani iść do lekarza. ADAM 1 EWA ł 35 - Do lekarza? Nie, proszę, tylko nie to. Skieruje mnie do szpitala. Nie cierpię takich miejsc. - Wzdrygnęła się i z przerażeniem popatrzyła na Adama. - Nie we­ zwie pan ludzi w białych kitlach, prawda? Nie zrobi pan tego? Adam czule ujął drżącą dłoń dziewczyny. - Nie, nie będę nikogo wzywał - zapewnił. - Wszy­ stko jest w porządku. Naprawdę. Oczy Laury rozbłysły wdzięcznością. Zdawało się, że dopiero teraz zwróciła uwagę na siedzącego obok męż­ czyznę. - Pan wygląda jak dzielny książę z bajki, który ratuje z opresji młode dziewczęta. Kim pan jest, piękny rycerzu? - Jestem Adam Fortune. - Fortune? - Spojrzała na niego uważnie. - To jest dom towarowy Fortune. Czy... - Tak - przytaknął. - O Boże, co za niefortunny traf! Gra słów rozbawiła go. Po chwili śmiała się i Laura. Adam był zachwycony radosną, pozbawioną afektacji swobodą, z jaką przechodziła od łez do śmiechu. Być może udzieliła mu się nierzeczywista, iście bajkowa at­ mosfera tego spotkania, gdyż namiętnie przycisnął do ust dłoń dziewczyny i drżąc z oczekiwania zapytał: - Czy chciałaby pani pójść na bal, Lauro Ashley? Zielone oczy spojrzały na niego ze zdumieniem. Adam, nie czekając na odpowiedź, ujął tajemniczą nie­ znajomą za rękę i wyprowadził z przebieralni. - Proszę sobie coś wybrać - powiedział, gestem wskazując na eleganckie stoiska wokół. - Bal jest na trzecim piętrze.

36 • ADAM I EWA Laura leciutko ucałowała go w policzek. - Piękny książę i dobra wróżka w jednej osobie. Chy­ ba... - Fortuna pani sprzyja, tak? - dokończył z uśmiechem. - O tak - uśmiechnęła tak ślicznie, że z trudem zdo­ łał oderwać od niej wzrok. ROZDZIAŁ 2 Krótka rozmowa z zapłakaną, raczej rozebraną, niż ubraną Laurą Ashley z siódmego piętra w najmniejszym stopniu nie przygotowała Adama na widok olśniewają­ cej piękności, która wysiadła z windy na trzecim piętrze. Zupełnie jak Kopciuszek na balu u księcia - a wszak dokonała cudownej przemiany bez pomocy czarodziej­ skiej różdżki! Niezwykłe połączenie dziewczęcości i zmysłowości sprawiło, że wszyscy panowie zastygli na moment w za­ chwycie. Nawet muzykanci pomylili takt. Adamowi niemal odjęło mowę. Patrzył, jak zjawisko­ wa postać zmierza w jego kierunku, i nie mógł wykrztu­ sić słowa.

38 • ADAM I EWA - Czy wszystko w porządku? - spytała młoda kobie­ ta z troską, widząc, że jej książę kurczowo łapie powie­ trze. - T-tak - wyjąkał Adam z trudem. - Ta suknia jest bardzo droga - powiedziała cicho Laura. - Będę na nią uważać. Rozejrzała się wokół i zaniepokojona spojrzała na Adama wielkimi zielonymi oczami. - Ludzie się na mnie gapią - szepnęła i przysunęła się bliżej. - Czy oni myślą, że wkradłam się tutaj nie proszona? Adam zdumiony pokręcił głową. W swojej niewinno­ ści nie zdawała sobie nawet sprawy, że to jej wspaniała uroda przyciąga spojrzenia innych. - Zapewniam cię, że tak nie myślą. Jakby na potwierdzenie jego słów, kilku panów w smokingach równocześnie zaprosiło nowo przybyłą do tańca. Laura zawahała się przez chwilę, patrząc pyta­ jąco ną Adama. Czyżby czekała na jego pozwolenie? Skinął głową z wymuszonym uśmiechem. U jego boku zjawiła się Iona Poole. - Chcesz powiedzieć, kochanie, że to jest ta biedna, cierpiąca na zanik pamięci przybłęda, którą miałabym wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła? - zapytała kpią­ co. Adam zdołał tylko skinąć głową w odpowiedzi. Za­ nim pojawiła się Laura, obszedł wszystkie swoje przyja­ ciółki, próbując namówić je do dobrego uczynku. Nie miał bowiem serca posłać pięknej nieznajomej do szpi­ tala. Pocieszał się, że wkrótce odzyska pamięć, a do tego czasu mogłaby zamieszkać u którejś z jego znajomych. ADAM I EWA • 39 Planował też sprawdzenie na policji, czy nie było komu­ nikatu o zaginięciu złotowłosej dziewczyny o zielonych oczach. - Zastanawiam się, kim ona jest? - odezwała się w zamyśleniu Iona. Mężczyzna słuchał jej z roztargnie­ niem, wodząc oczami za nieznajomą, królującą na par­ kiecie. Nie różnił się w tym względzie od innych męż­ czyzn. - Szkoda, że muszę wyjechać na ten tydzień - ciąg­ nęła Iona. - Może Pat Robbins przygarnęłaby tę twoją protegowaną? - Nagle spostrzegła, że przyjaciel zupeł­ nie jej nie słucha. - Kotku, zamknij usta, bo za chwilę wleci w nie mu­ cha - upomniała go ze śmiechem, jak w dawnych szkol­ nych czasach. Ale Adam skinął jej tylko z roztargnie­ niem głową i ruszył w stronę parkietu. Tam został naty­ chmiast obstąpiony przez swoich znajomych, trawio­ nych ciekawością. - Caroline twierdzi, że ta piękność pojawiła się tu na wariackich papierach. Powiedz, stary, co naprawdę jest grane? - dopytywał się Ted Prince. - Czy to twoja ostatnia zdobycz, Fortune? - Bracie, skąd ty ją wytrzasnąłeś? - Podaj mi jej numer telefonu! - Gdzie ona mieszka? Adam spokojnie przetrzymał grad pytań i komenta­ rzy, pozostawiając je bez odpowiedzi, po czym ku zasko­ czeniu przyjaciół dał im oschle do zrozumienia, by „trzymali swoje spocone łapska" z dala od tej damy. Ostatnie słowo wymówił z naciskiem, aby było jasne, że nie mają do czynienia z byle kim.

40 • ADAM I EWA - No, no, Adamie, od kiedy to zrobiłeś się taki ostry? Adam odwrócił się. - To wcale nie jest dowcipne, Sam - syknął. Samantha McPhee cofnęła się, zaskoczona jego wro­ gim spojrzeniem. - No, nie złość się. - Uspokajająco klepnęła go po ramieniu. - Właśnie chcę spełnić dobry uczynek. Za­ opiekuję się Laurą Ashley przez kilka dni. Mało tego, gotowa jestem nawet zadzwonić do znajomego prywat­ nego detektywa, jeśli to będzie konieczne. - Prywatnego detektywa? - Kochanie, zastanów się, przecież ona może być... nie wiadomo kim. Na przykład mężatką z piątką dzieci. Albo kryminalistką. Albo księżniczką, która uciekła z pałacu. Adam popatrzył na nią w milczeniu. Samantha miała rację. Laura mogła być każdym. Sam z uśmiechem zerknęła na parkiet. - Wycofuję się, z taką figurą nie mogłaby mieć pię­ ciorga - przyznała. - Najwyżej jedno albo dwoje. - Nie wiem, Sam. Ona nie wygląda dla mnie jak... matka. - Dobrze, ale może być żoną, nie uważasz? - zasuge­ rowała Samantha. - No więc, co sądzisz o mojej propo­ zycji? Pozwolisz mi się nią zaopiekować? Spojrzał na nią nieprzytomnie. - Co takiego? Nim jednak zdążyła powtórzyć pytanie, otworzyły się drzwi windy i wysiadły z niej dwie osoby, na widok których Adam dosłownie zesztywniał. - O, nie, tylko nie to! - westchnął. ADAM I EWA • 41 Samantha odwróciła się, by sprawdzić, co wprawiło Adama w takie zakłopotanie. - O, widzę, że masz rodzinną wizytę. Twoja babcia i Tru. Ale skąd on się tu wziął? Przecież mówiłeś, że... Nie dokończyła, gdyż Adam szybko zaczął przepy­ chać się przez tłum. - Co wam przyszło do głowy? - burknął. - Miło nas witasz - żachnęła się Jessica. - Właśnie, braciszku, co się stało z twoimi maniera­ mi? - poparł ją Tru. Adam rzucił mu niechętne spojrzenie. - O ile wiem, jesteś jeszcze rekonwalescentem. - Owszem, ale wiesz przecież, że nie puściłbym tu babci samej. Zresztą lekarze powiedzieli, że trochę ruchu dobrze mi zrobi. Tymczasem Jessica rozglądała się wokół z ciekawością. - Masz zwariowane pomysły, Adamie. Peter złapał­ by się za głowę, gdyby to zobaczył. - Ale na szczęście nie zobaczy, a my możemy się zabawić - roześmiał się Adam, który zaczął odzyskiwać dobry humor. - Myślę, że w końcu pochwaliłby mnie, zobaczywszy, jaką sobie robimy reklamę. - O ile go znam, bardziej przejmowałby się strajkiem niż reklamą - wtrącił Tru. - Och, nie tragizuj. Wszystko idzie jak po maśle. Udało mi się udobruchać tę związkową aktywistkę. Za­ prosiłem nawet panią Anderson na przyjęcie razem z jej gwardią przyboczną. - Nie powiesz mi chyba, drogi wnuku, że ową akty- wistką jest to piękne złotowłose stworzenie w czerwonej sukni? - zapytała z powątpiewaniem Jessica.

42 • ADAM I EWA Tru ciekawie podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i niemal otworzył usta z wrażenia, podobnie jak wcześ­ niej jego brat. - Kto to jest? - Laura Ashley - mruknął Adam. -1 uważaj, Tru, bo jeszcze wpadnie ci do ust jakaś zabłąkana mucha. Jessica zachichotała. - Kim ona naprawdę jest? O ile wiem, prawdziwa Laura Ashley nie żyje od paru lat. - Nie mam pojęcia, babciu. - Słuchajcie, ona tu idzie - wyszeptał podekscytowa­ ny Tru. Z błyskiem w oku przeczesał ręką niesforną jas­ ną czuprynę i obciągnął sportową marynarkę, którą Jes­ sica kazała mu nałożyć zamiast nieśmiertelnej skórzanej kurtki. Laura rzuciła Adamowi nerwowe, niepewne spojrzenie. Natychmiast podbiegł i wziął ją za rękę, dając dziewczynie do zrozumienia, że znajduje się wśród przyjaciół. - Lauro, to moja babcia, Jessica, i mój brat, Truman. - Proszę, mów do mnie Tru. Wszyscy tak mnie nazy­ wają. - Bardzo mi miło, Tru. - Zarumieniła się. - Właśnie miałem poprosić cię do tańca - wtrącił pospiesznie Adam. - Jeśli masz dla mnie miejsce w swo­ im... balowym karnecie? - dodał cicho, czując wpatrzo­ ny w siebie wzrok Jessiki i brata. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się jak zadurzony nastolatek. Ale, do licha, tak się właśnie czuł! - Och, Adamie. - Laura obdarzyła go prześlicznym uśmiechem. - Dla ciebie wszystkie tańce są wolne, jeśli tylko zechcesz. ADAMI EWA • 43 Słynny playboy z wrażenia nie mógł wykrztusić sło­ wa. Czując, że się czerwieni, szybko pociągnął dziew­ czynę na parkiet. - Czy oni już wiedzą? - zapytała, gdy wmieszali się pomiędzy tańczące pary. - Nie - mruknął, z zachwytem wdychając zapach jej ciała i najlepszych perfum z działu kosmetycznego do­ mu Fortune. Zaskoczyło go i upoiło uczucie doskonałe­ go dopasowania, harmonii, jakby trzymał w ramionach kogoś bardzo bliskiego. - Więc powiedz im, Adamie. - Zawahała się. - Nie gniewasz się, że mówię do ciebie po imieniu? Uśmiechnął się i przytulił ją mocniej. - Ależ skąd. Wszyscy przyjaciele tak do mnie mówią. Roześmiała się z ulgą. Poczuł lekkie muśnięcie jej policzka na swoim. - Jesteś taki miły dla mnie! Jeszcze godzinę temu czułam się samotna i przerażona, a teraz... - .. .a teraz jesteś królową balu, księżniczko. Tak, pomyślał, jesteś piękną i nieśmiałą księżniczką, która nie wie nawet, skąd uciekła. - Teraz rozumiem wszystko - powiedziała powo­ li Jessica, wysłuchawszy całej historii. Popatrzyła na Laurę Ashley, otoczoną gromadą adoratorów, wśród których prym wodził Tru, a potem zwróciła się do Ada­ ma. - Biedna mała - westchnęła. Wnuk uchwycił w jej tonie podejrzaną nutę rozbawie­ nia, która bardzo mu się nie spodobała. Owszem, dziew­ czyna uśmiechała się i na pierwszy rzut oka nie było

44 • ADAM I EWA widać, że cierpi, ale z pewnością musiała czuć się obco i samotnie wśród tego stada podrywaczy. - Babciu, szkoda, że nie widziałaś jej tam, w garde­ robie. Sprawiała wrażenie zalęknionej i zagubionej. Oczywiście, nie wiadomo, kim ona jest- dodał, widząc uważne spojrzenie Jessiki. Starsza pani jeszcze raz przyjrzała się Laurze. - Wszystko jedno, kim jest, ale na pewno potrzebuje pomocy - stwierdziła. - Tyją znalazłeś, Adamie, i oczy­ wiście nikt nie każe ci zajmować się nią jak kwoka kurczęciem, ale... - Masz absolutną rację - przytaknął skwapliwie. - Nie muszę trząść się nad nią, ale przyjmuję całą odpo­ wiedzialność. Jessica nie spodziewała się ze strony wnuka aż takiej gotowości, lecz nie zdradziła swych myśli. - Co w takim razie masz zamiar zrobić? - zapytała rzeczowo. - Cóż... Samantha zaofiarowała się przechować ją u siebie przez kilka dni. - Kilka dni? To ładnie z jej strony, ale co będzie, jeśli parę dni nie wystarczy? - Prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym. Samantha ma znajomego detektywa. Może udałoby mu się szybko ustalić tożsamość Laury. Ale masz rację, ona tymczasem potrzebuje spokoju... pomocnej ręki - od­ parł zamyślony. - Właśnie. Gdyby się uspokoiła i odprężyła, może wróciłaby jej pamięć. - Tak! Zajmę się tym! - wykrzyknął impulsywnie Adam. Jessica spojrzała na niego czujnie. ADAMI EWA • 45 - Mamy przecież wystarczająco dużo miejsca w do­ mu - tłumaczył, speszony badawczym spojrzeniem bab­ ki. - A to ja powinienem poczuwać się do odpowiedzial­ ności, właśnie ja, ponieważ ją znalazłem. Znajdzie u nas dobrą opiekę i może po paru dniach coś sobie przypo­ mni. - Moglibyśmy przeznaczyć dla niej apartament na trzecim piętrze, skoro Tru wyniósł się teraz do domku gościnnego - zaproponowała Jessica. - Oczywiście, naj­ pierw musisz ją spytać o zdanie. - Jasne, porozmawiam z nią. - Peter jest na razie za granicą, ale i tak nie sądzę, by miał coś przeciwko gościowi - dodała Jessica. Peter, tak jak Adam, mieszkał w obszernej siedzibie rodu Fortu- ne'ów niedaleko Denver. Ponadto bracia posiadali aparta­ menty w mieście, w hotelu, który znajdował się blisko do­ mu towarowego i biur. Tru i Taylor również pozostali w ro­ dzinnym domu, lecz Truman wybrał na swoje mieszkanie domek dla gości w wiejskim stylu, zaś Taylor przystosował sobie starą wozownię. Taki układ odpowiadał wszystkim, gdyż wnukowie chcieli być blisko babci, o którą wszyscy czterej bardzo się troszczyli. Adam serdecznie ucałował Jessicę w policzek. - Na pewno nie będzie miał nic przeciwko Laurze. Przecież spełniamy dobry uczynek, a on zawsze mawiał, że dobre uczynki należy czynić we własnym domu. Adam Fortune nerwowo przebiegał piętro w poszuki­ waniu Laury. Wreszcie znalazł ją w zacisznym kąciku, pogrążoną w rozmowie z Ioną Poole. Iona nawyraźniej coś jej tłumaczyła. Adam zmarszczył brwi. Czyżby ta

46 • ADAM 1 EWA plotkara opowiadała o nim? W tym momencie Laura do­ strzegła jego wzrok i jej oczy stały się czujne. Zaklął pod nosem. Teraz już był pewien, że łona odmalowała go w najczarniejszych barwach jako kobie­ ciarza i lekkoducha. Kiedy zbliżył się do obu kobiet, winowajczyni rzuciła mu rozkoszne „Ciao!" i szybko zniknęła. - Co ona ci o mnie naopowiadała? - zapytał z uda­ wanym spokojem. - Nie mam prawa nikogo osadzać - odparła z zakło­ potaniem Laura. - Nie wszystkie te opowieści są prawdziwe. - Ale niektóre są? - Spojrzała mu w oczy. - Tak - przyznał szczerze. Laura odstąpiła o krok. - Chyba powinnam już zdjąć tę suknię - powiedziała rumieniąc się. - To znaczy, w ogóle powinnam już iść. - Dokąd? - Mam... kilka zaproszeń. - Och, w to nie wątpię. - Samantha McPhee dała mi klucz do swojego mie­ szkania - wyjaśniła speszona. - Przepraszam, Lauro, nie chciałem cię urazić. - Nie przepraszaj. Może w prawdziwym wcieleniu jestem... mam swobodne obyczaje. - Lauro... - wyciągnął ku niej ręce. - Adamie, proszę... Byłeś dla mnie taki miły. Mogłeś przecież od razu zawołać policję i pozbyć się mnie raz na zawsze. - Nie zrobiłbym tego, wierz mi! - W każdym razie wystarczająco mi pomogłeś - po­ wiedziała odwracając się. ADAM I EWA • 47 - Chodź ze mną, Lauro. Zamarła na moment. - Czekaj, nie zrozum mnie ile! Co za bzdury opo­ wiedziała ci łona?- Laura potrząsnęła głową i szybko wmieszała się w tłum gości. Adam rzucił się za nią, rozpychając ludzi. Kątem oka dostrzegł uważne spojrzenie Jessiki. Stała, czekając na windę. W okienku jarzyła się cyfra „T'. Ktoś jechał na górę- pewnie jego Kopciuszek. Za chwilę przebierze się w swoją skromną sukienkę i, tak, jak w bajce, rozpłynie się w powietrzu. Bez namysłu dopadł drzwi prowadzących na schody przeciwpożarowe i pognał do góry. Dotarł do siódmego piętra w rekordowym tempie i otworzył drzwi windy. Była już pusta, tylko na podłodze leżały porzucone pan­ tofelki z czerwonej satyny. Chwycił je i pobiegł do przy- mierzalni. Przed wahadłowymi drzwiami zawahał się i stanął. Jeszcze tylko brakowało, by zaskoczył ją w trakcie prze­ bierania! - Lauro, nie musisz uciekać - zaczął pospiesznie wy­ rzucać z siebie słowa. - Nie bój się. Pozwól, że ci coś wytłumaczę. W domu babci są wolne pokoje. Wybie­ rzesz sobie jeden z nich. Nikt ci nie będzie przeszkadzać. Ja mieszkam w innym skrzydle. Pomyśl, będziesz z ludźmi... z naszą rodziną. Moja babcia jest absolutnie wspaniała. Lauro... Przerwał, nerwowo nasłuchując, lecz odpowiedziała mu głucha cisza. Spojrzał bezradnie na pantofelki, które ciągle trzymał w ręku. Pantofelki Kopciuszka. - Słuchaj, naprawdę chcę ci pomóc - mówił dalej

48 • ADAM I EWA w stronę drzwi. - Może i jestem podrywaczem, ale ty możesz być spokojna. Proszę, wpuść mnie. Muszę z tobą porozmawiać. - Adamie, czuję się okropnie - dobiegł go drżący głos. Powoli pchnął drzwi i wszedł do środka. Stała tam, zmieszana i zaczerwieniona. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze - zaczął przemawiać do niej czule, zbliżając się ostrożnie, by jej nie spłoszyć. - Słuchaj, umówmy się, że jeśli tylko u- znasz, iż nie odpowiada ci moje towarzystwo, możesz zaraz wyjść, zabierając każdą suknię, jaka ci się spodoba. - Adamie. - Cofnęła się, lecz tylko po to, by mógł dokładnie zobaczyć brzydką mokrą plamę na czerwo­ nym materiale. - Widzisz, zniszczyłam ją. Biegnąc po­ trąciłam kogoś i oblano mnie winem. Boże, przecież to kosztowało majątek! Ale zapłacę, obiecuję. Na razie nie mam pieniędzy i jestem bezdomna, ale znajdę jakąś pra­ cę i zwrócę ci wszystko co do centa. Adam popatrzył na nią z ciepłym uśmiechem. - Styl Laury Ashley jest po prostu stworzony dla ciebie. Dlatego potraktuj tę suknię jako prezent. Bez żadnych zobowiązań - dodał pospiesznie. - Wiesz, co myślę? - odezwała się po dłuższej chwili. - Nie, powiedz. - Że jesteś o wiele lepszy niż wizerunek, który usil­ nie stwarzasz. Oczywiście, skoro tak dbasz o swoją złą reputację, przyrzekam, że nie powiem nikomu, jakie dobre serce ma ten wyrafinowany playboy, Adam Fortu­ ne. I wiesz... lubię cię. Wierzę, że nie będziesz mnie podrywał, a muszę przyznać, że jesteś bardzo przystojny - przyznała, spuszczając oczy. ADAM I EWA • 49 - Jesteś cudownie szczerą kobietą, Lauro - stwierdził z zachwytem Adam. Umknęła spojrzeniem w bok i cień przemknął jej po twarzy. - Tak uważasz? - szepnęła. - Zastanawiam się, czy w swoim prawdziwym wcieleniu byłabym tak szczera.

ROZDZIAŁ 3 Jessica Fortune nalała właśnie Laurze filiżankę kawy, kiedy do pokoju śniadaniowego wpadł Adam. Był kwa­ drans po ósmej. Jessica popatrzyła na wnuka z uśmiechem. - Ostatnio ranny ptaszek z ciebie, mój drogi. Adam z apetytem sięgnął po bułkę i mrugnął porozu­ miewawczo. - Wiesz, powiadają, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. - A cóż ci ma dzisiaj dać dobry Bóg? - Och, babciu, to w końcu tylko porzekadło, ale mam pewne plany. Nie pograłabyś ze mną w tenisa o dziewiątej? - zwrócił się do Laury. - W parach mieszanych? ADAM I EWĄ • 51 Zawahała się; - Widziałem cię wczoraj na korcie. Bardzo dobrze sobie radzisz. - Tak, uwielbiam tenisa, ale... - No, co takiego? - Wiesz, po prostu mam poczucie winy. - Winy? Dlaczego? - Adam i Jessica byli jednakowo zdumieni. Laura zaczerwieniła się i zerknęła spod oka na Ada­ ma. - Byłeś dla mnie ostatnio taki cudowny, Adamie, taki opiekuńczy, ale wiem, że odrywam cię od pracy. Masz teraz pewnie ogromne zaległości. Nie chcę, żebyś czuł się w obowiązku mnie zabawiać. Przecież musisz zarzą­ dzać całą siecią domów towarowych. Jessica nie kryła uśmiechu, choć nie odezwała się słowem. Wbrew pozorom, jej wnuk nie próżnował. Działał aktywnie na rzecz lokalnej społeczności i za­ wsze pierwszy zgłaszał się, gdy trzeba było organizować zbiórkę funduszy na przeróżne cele dobroczynne. Jego oczkiem w głowie był oddział dziecięcy rejonowego szpitala w Denver. Stale wymyślał jakieś imprezy, by zabawić małych pacjentów. Sam nawet dał dla nich po­ kaz sztuczek magicznych na Boże Narodzenie. Ponadto, jeśli było trzeba, potrafił także pracować jak inni, od dziewiątej do piątej. Adam, zaniepokojony miną babki, udawał, że pilnie miesza kawę. - Lauro, zapewniam cię, że nie musisz się martwić o moją pracę. Wierz mi, nie mam żadnych problemów - odezwał się wreszcie.