Aska182212

  • Dokumenty43
  • Odsłony4 623
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów78.2 MB
  • Ilość pobrań3 254

Title Elise - Taylor i Ali

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :668.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Title Elise - Taylor i Ali.pdf

Aska182212 EBooki
Użytkownik Aska182212 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

ELISE TITLE TAYLOR I ALI Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

PROLOG - Doris, przestań mi wreszcie suszyć głowę! - Niech pan posłucha, panie Fielding. Może pan wie wszystko, czego wymaga zawód prawnika, ale jeśli chodzi o dbanie o swoje własne zdrowie, jest pan jak niemowlę. Doris Lester stała nad szefem, trzymając na dłoni dwie tabletki. Siedemdziesięciodwuletni adwokat, dobrze zbudowany mężczyzna o krótkich rudawych włosach, które zaczynały si­ wieć, wziął pastylki z jej ręki. Doris nalała soku pomarańczo­ wego do szklanki i podała mu, gdy włożył lek do ust. Połknął krzywiąc się. - No, już! - rzekł z niezadowoloną miną. - Lepiej ci te­ raz? - Mnie? To panu ma być lepiej, a nie mnie. Nolan Fielding uśmiechnął się ironicznie. Takie riposty były dla niej typowe. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo w każdym sporze. Odchylił się lekko w krześle obserwując, jak porządkuje jego biurko. Miała sześćdziesiąt cztery lata, była drobną kobietą o miłym wyglądzie, niezbyt rzucającą się w oczy, ale zgrabną i proporcjonalnie zbudowaną. Zwracała uwagę nie tyle aparycją co charakterem. Doris Lester miała jasno sprecyzowane poglądy, była szczera i bez zastrzeżeń lojalna. Przyszła do niego prosto ze szkoły dla sekretarek i pozostała do tej pory. Pracowali razem blisko czterdzieści lat. On kawaler, ona stara panna. Dziwne, że przez wszystkie te lata nigdy nie zwrócił na nią

6 większej uwagi. I jeszcze dziwniejsze, że ostatnio zaczął ją dostrzegać coraz częściej. - To był wyjątkowo uroczy ślub - zauważyła Doris, jed­ nocześnie sprawdzając, czy wszystkie twarde ołówki są ostro zatemperowne. - Tak. Bardzo ładny - zgodził się Fielding. Razem z Doris uczestniczyli wczoraj w trzecim ślubie, jaki się odbył w rodzi­ nie Fortune'ów w ciągu zaledwie dwóch lat. Najpierw Adam i Ewa, potem Peter i Elizabeth, a teraz Truman i Sasza. Każda z tych uroczystości była niemałym wydarzeniem i została od­ notowana przez prasę. Bracia Fortune'owie, sukcesorzy boga­ tej rodziny, właściciele sieci ekskluzywnych domów towaro­ wych, wzbudzali powszechne zainteresowanie, które wzrasta­ ło z każdym następnym ślubem. Działo się to głównie z powodu niezwykłego obwarowania dziedziczonego majątku, jakie uczynił ich ojciec, Aleksander Fortune, w swoim testamencie. Mianowicie, wszystkie udzia­ ły, które w chwili jego śmierci zostały jednakowo podzielone między czterech synów - Adama, Petera, Trumana i Taylora - miały być ich własnością tak długo, jak długo pozostaną kawalerami. Każdy z synów, który się żenił, miał przekazać swoje udziały na rzecz bezżennych braci, tym samym wyrze­ kając się swej części i dochodów z niej płynących. Innymi słowy, każdy z jego synów zmuszony był wybrać albo majątek, albo miłość. Do tego czasu, ku wielkiej radości środków masowego przekazu oraz ku zadowoleniu ich babki, Jessiki, trzech spośród czterech braci wybrało miłość. Obec­ nie pozostał już tylko jeden kawaler w rodzinie Fortune'ów, Taylor, najmłodszy z nich. - Ona po prostu promieniała radością - powiedziała Do­ ris. - Kto? Panna młoda? Tak, Sasza rzeczywiście pięknie

7 wyglądała. Jak zmieniła się od czasu, gdy zjawiła się w domu Jessiki! - Zgadzam się z panem. Ale ja mówiłam o Jessice Fortune - wyjaśniła, rzucając mu szybkie spojrzenie. - Przypuszczam, że ślub trzeciego już wnuka i wieść o ciąży Ewy, co daje nadzieję na zostanie po raz pierwszy prababką, przyczyniło się do zadowolenia, które wprost biło z jej twarzy. Nolan Fielding zachichotał. - To nie dlatego była taka radosna. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ta kobieta oszalała na punkcie doktora Bena Engela, którego poznała w Chicago w zeszłym roku, gdy zaj­ mowała się swataniem Petera i Elizabeth. Czy zauważyłaś, jak ze sobą tańczyli? I jak mrugała do niego przez całą uroczy­ stość? W jej wieku! To jest absolutnie... - Romantyczne - dokończyła za niego Doris z uśmie­ chem. - Tylko dlatego, że jest pan zazdrosny... - Ja zazdrosny? Uważasz że jestem zazdrosny? - Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że pan nie dosłyszy, panie Fielding. - No, dobrze. Przyznaję, że tak. Był czas, że byłem tro­ chę. .. zazdrosny. Ale od tego dnia, dwa lata temu, gdy odczy­ tałem uzupełnienie do testamentu syna Jessiki, Aleksandra, byłem zbyt poruszony i zajęty, aby myśleć o takich głu­ pstwach. Poza tym wtrącanie się Jessiki do życia jej wnuków niezbyt mi się podoba. - Powiedziałabym, że pierwszym, który się wtrącił, był Aleksander - zauważyła Doris. - Od początku nie pochwalałem tego zapisu, chociaż ro­ zumiałem jego motywy - mówił dalej Nolan. - Wiem, że chciał w ten sposób uchronić synów od popełnienia tych sa­ mych błędów, które on kiedyś popełnił w stosunku do kobiet. Cztery nieudane małżeństwa mogą pozbawić człowieka wiary w święte więzy małżeńskie.

8 - Ten zapis to fatalny pomysł. Odmawiać synom prawa do spadku, jeśli się ożenią - to naprawdę okrutne. - No, no, Doris. Aleksander nie był żadnym potworem. Uwielbiał synów. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Po pro­ stu był przekonany, że będzie lepiej, jeśli pozostaną kawalera­ mi. Chciał im oszczędzić bólu, finansowych i emocjonalnych kłopotów... - Czego by ich rzeczywiście pozbawił, gdyby postąpili zgodnie z jego życzeniem, to szczęścia, jakie jest teraz udzia­ łem Adama, Petera i Trumana - odparła Doris, ucinając krót­ ko jego wywody. Nolan otworzył już usta, aby zaprotestować, ale zrezygno­ wał. Było zbyt wcześnie, aby oceniać, jak Trumanowi powie­ dzie się pod względem finansowym, ale jeśli chodzi o Adama i Petera, dawali sobie znakomicie radę, odkąd wyrzekli się udziałów firmy Fortune Enterprises na rzecz miłości i małżeń­ stwa. Adam, kiedyś uznany playboy, i jego żona Ewa stali się sławni w całym kraju jako arbitrzy w sporach między pracow­ nikami a zarządami przedsiębiorstw. W ostatnich dwóch la­ tach dzięki nim wiele firm uniknęło kosztownych strajków. Tworzyli niezwykłą parę: Adam reprezentował interesy kie­ rownictwa, a Ewa załogi. Ich różne pochodzenie społeczne pozwalało im widzieć obie strony medalu i w ten sposób każda z walczących stron uważała, że uczciwie i obiektywnie przedstawiono jej interesy. Jeżeli chodzi o Petera, to on również dawał sobie świetnie radę bez dziedzictwa. Wkrótce po ślubie otworzył butik z ga­ lanterią męską w Chicago. Elizabeth pracowała również w tym mieście jako psychiatra. Ludzie biznesu śmiali się z niego otwarcie. - Kapelusze - mówili - to przeszłość, a butik sprzedający wyłącznie kapelusze, to szaleństwo.

9 Prorokowali, że za rok Peter Fortune straci kapelusz i nie tylko. Ale jednak półtora roku później, mając już cztery butiki, śmiał się Peter, a nie oni. Nolan Fielding nie wątpił, że również Truman odniesie sukces bez pomocy rodzinnej fortuny. On i jego żona mieli wielkie plany wypełnienia luki w handlu między Wschodem i Zachodem. W czasie uroczystości poprzedniego dnia Tru­ man zwierzył się Nolanowi, że on i Sasza chcą rozpocząć od otwarcia dwóch sklepów: jednego w Denver, który by sprze­ dawał produkty importowane z Rosji, i drugiego w Moskwie, w którym by były niedrogie towary amerykańskie. Sądząc z tego, że amerykańskie bary szybkiej obsługi odniosły w Moskwie sukces, można było spodziewać się, że i inne produkty będą miały powodzenie. . A więc ostał się teraz tylko Taylor. Łagodny, nieśmiały, najmniej zarozumiały i wymagający z całej czwórki, Taylor został jedynym właścicielem całego majątku rodziny Fortune. Chyba że... - Zdaje się, że zrobił się pan śpiący - zauważyła Doris, budząc Nolana z zamyślenia. - Dobrze by panu zrobiła drzemka. - Jestem absolutnie przytomny - odparował Nolan. A po­ tem, po krótkiej pauzie dodał: - Myślałem o Taylorze. - Martwi się pan, że on też się może ożenić. Nolan westchnął. - Widziałem, jak mi się przyglądali wczoraj podczas ślu­ bu: Adam, Peter i Truman. - Bzdura- stwierdziła Doris. - Nie, to prawda. I wszyscy myśleli to samo. Jeśli Taylor się ożeni, to nie pozostanie ani jeden syn, aby zarządzać dziedzictwem Aleksandra Fortune'a, i wtedy wszystkie udzia­ ły przedsiębiorstwa staną się moją własnością zgodnie z ostat­ nim zapisem do testamentu, której to ewentualności nikt dotąd

1 0 nie brał poważnie pod uwagę. Jak gdybym pragnął tych udzia­ łów! Albo ich potrzebował. Mam absolutnie wystarczającą sumę pieniędzy odłożoną na stare lata. Doris powstrzymała się od uśmiechu. Biorąc pod uwagę, że siedemdziesiąte trzecie urodziny Nolana były tuż-tuż, nie mogła nie zastanawiać się, kiedy uzna się za starego. Ciągle jeszcze prowadził kancelarię, chociaż skrócił godziny pracy, zresztą nie dlatego, żeby mu brakło sił, lecz żeby mieć więcej czasu na grę w golfa. - Niech się pan nie martwi, panie Fielding, Taylor Fortune nieprędko się ożeni. Jest bardzo nieśmiały w stosunku do kobiet. Nie widziałam, żeby choć raz zatańczył na weselu brata. Tylko łaził z kąta w kąt. - On nie łazi bezmyślnie, Doris. Ten chłopiec jest wyna­ lazcą. Co prawda, muszę przyznać, że niektóre z jego wyna­ lazków nie były zbyt udane. - Ma pan na myśli ten automatyczny podnośnik samocho­ dowy, który działał tak świetnie, że prawie przewracał samo­ chód na dach? Czy może ten robot „trzecia ręka", jak go nazywał, mający odbierać telefony, gdy ma się obie ręce zaję­ te? Jeśli pan pamięta, nalegał, abym go wypróbowała, uważa­ jąc, że będzie to doskonała pomoc dla zapracowanej sekretar­ ki. Za pierwszym razem rączka robota podniosła słuchawkę, ale zamiast przybliżyć ją do mego ucha, opuściła słuchawkę do kubka z kawą. A za drugim razem robot dał mi nią w ucho i to mocno. Nolan Fielding zachichotał. - Tak, ten przyrząd miał lekkiego kręćka, ale poza wszy­ stkim Taylor to miły chłopak. - On nie jest chłopcem, panie Fielding. Wkrótce będzie miał trzydzieści cztery lata. I teraz, kiedy jest odpowiedzialny za całe rodzinne imperium, powinien porzucić te zabawy z gadżetami.

1 1 - Jessica mówi, że wcale nie ma takiego zamiaru. Zmienił gabinet prezesa w laboratorium i utrzymuje, że jest o krok od ukończenia prototypu domowego robota, nad którym pracuje od dwóch lat. - O, Boże, znowu ten Homer! Myślałam, że już mu to przeszło. Jeśli ta jego „trzecia ręka" spowodowała szkody, to jakiego zniszczenia może dokonać cały robot? Mam nadzieję, że nie przyniesie go tutaj do wypróbowania. Nolan uśmiechnął się. - Nie przesadzaj, Doris. Jeśli ten robot będzie dobry, może okazać się wielką pomocą dla pań domu. Wszyscy się kiedyś śmiali z pomysłów Edisona czy Bella. - Dziwniejsze rzeczy się zdarzały, to prawda. Z roztargnieniem przesunęła ręką po gładko uczesanych włosach, zauważywszy, że szef przygląda się jej jakoś inaczej niż zwykle. Nie mogła jasno sprecyzować, co kryło się za tym spojrzeniem, ale poczuła się speszona. - Wiesz, Doris, co zauważyłem? - Co takiego, panie Fielding? - Po pierwsze, że w ciągu czterdziestu lat pracy u mnie nigdy nie zwróciłaś się do mnie po imieniu. Doris spojrzała zdumiona. - Po imieniu? - Znaczy - Nolan. Na chrzcie dano mi na imię Nolan. - Tak. Oczywiście, wiem jak panu na imię. Tylko, że... nie jest to w zwyczaju, aby sekretarka mówiła po imieniu do swojego szefa. Wyglądałoby to na brak szacunku. - Naprawdę, Doris? Chyba możesz przyznać po czterdzie­ stu latach, że stosunki między nami nie przypominają typowe­ go układu między szefem i sekretarką. Mówiąc to zaczerwienił się, ale nie spuszczał z niej wzro­ ku. Zupełnie nie wiedział, co mu się stało, ale skoro już podjął ten temat, nie miał zamiaru zrezygnować.

1 2 - Jeśli pan chce przez to powiedzieć, że uważa mnie za kogoś więcej... niż sekretarkę. Jego uśmiech zastopował ją. - Czy pan sobie stroi ze mnie żarty, panie Fielding? Bo jeśli tak... - Z całą pewnością nie stroję sobie żartów, Doris - powie­ dział Nolan tak żarliwie, że zaskoczyło to ich oboje. - Wydaje mi się, że pan nie jest dzisiaj sobą. - Czy nie jesteś ciekawa mojej drugiej obserwacji? - Myślę, że dobrze by panu zrobiła drzemka - powiedzia­ ła stanowczo, ale jej głos brzmiał inaczej niż zwykle. - Moje drugie spostrzeżenie jest takie, że masz bardzo miły uśmiech, Doris. - Naprawdę, panie... - zawahała się czując, że się czer­ wieni. Naprawdę... Nolan! Nolan uśmiechnął się jak psotny chłopak. - Tak, naprawdę, Doris.

ROZDZIAŁ 1 - Eureka! Ten przeraźliwy okrzyk wydostał się zza zamkniętych drzwi prezesa firmy. Po chwili drzwi otworzyły się gwałtow­ nie i wypadł z nich Taylor Fortune. Kasztanowate włosy stały mu na głowie prawie pionowo, koszula wychodziła ze zno­ szonych spodni, a sweter był krzywo zapięty. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał szybko i z trudem panował nad sobą. - On działa! - wykrzyknął. - On? - Cal Morgan, szef działu handlowego, którego nowy prezes wezwał na zebranie, zbladł, gdy zajrzał do gabi­ netu. Kilka miesięcy temu, kiedy był na spotkaniu z poprze­ dnim prezesem, Trumanem Fortune'em, ten wielki pokój był bogato wyposażonym gabinetem, zaprojektowanym przez najlepszego dekoratora wnętrz w Denver. Teraz wyglądał jak kopia laboratorium Frankensteina. Cal Morgan prawie ocze­ kiwał, że za chwilę ujrzy potwora wyłaniającego się spomię­ dzy stosu metalowych przedmiotów, pokrywających długi drewniany stół, zajmujący miejsce dawnego artystycznie wy­ konanego biurka z czereśniowego drewna. - Homer - odparł Taylor podnieconym głosem, szukając po kieszeniach okularów, aż Rhonda, jego sekretarka, dyskret­ nie wskazała, że ma je na czubku głowy. - Homer? - powtórzył Cal Morgan.

1 4 - Homer, mój robot domowy. Takie urządzenie, które mo­ że być tak zaprogramowane, aby wykonywało wszystkie pod­ stawowe czynności w gospodarstwie domowym. Wszystko, począwszy od zmiany bielizny do mycia podłogi włącznie. Jest w nim, co prawda, jeszcze parę niedociągnięć, ale już teraz mogę powiedzieć, że ten drobiazg będzie szlagierem domów towarowych Fortune. Niski, jęczący dźwięk doszedł do ich uszu z gabinetu pre­ zesa, a chwilę później rozległo się zawodzące miauczenie. Taylor zmarszczył brwi i rzucił coś pod nosem, wracając do swego biura. Miał już zamknąć drzwi, gdy odwrócił się znowu do Cala. - Panie Morgan, wszystko, co mam, inwestuję w finanso­ wanie Homera i skierowanie go do sprzedaży w sieci naszych domów towarowych. Chciałbym otrzymać wstępny plan pro­ mocji od waszego działu i to jak najszybciej. Zanim zamknął drzwi, zatrzymał się, patrząc jasnym i roz­ promienionym wzrokiem na Cala i Rhondę. - Cuda nowoczesnej techniki! Czy to nie wspaniałe? - po­ wiedział. - Wspaniałe - odparli grzecznie, ale gdy Taylor zamknął drzwi, spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Kiedy Taylor Fortune wszedł do saloniku swej babki i zastał u niej Adama, Petera i Trumana, zorientował się, że coś się szy­ kuje. Jessica powitała swego najmłodszego wnuka uśmiechem. - Czyż to nie miła niespodzianka? Taylor popatrzył na nią i na braci. - Nie wiem - stwierdził ostrożnie - czy będzie miła. Zanim Jessica zdążyła coś powiedzieć, uprzedził ją Adam. - Cal Morgan zatelefonował do mnie i opowiedział o two­ im planie błyskawicznego wejścia na rynek z Homerem. Mor­ gan jest zaniepokojony i chyba słusznie.

1 5 - A ty byłeś tak zaniepokojony, aby ściągnąć Petera z Chi­ cago i Trumana aż z Moskwy? - zapytała Jessica Adama. - Ja i tak miałem przyjechać ze względu na swoje własne interesy - wyjaśnił szybko Truman. - Rozumiem - rzekł powoli Taylor. Adam odetchnął. - Słuchaj, Taylor, firma jest teraz w tvoich rękach. My nie mamy żadnego prawa, aby decydować o czymkolwiek. Jeste­ śmy tu tylko jako bracia, którzy się troszczą... - To jest ryzykowne posunięcie - wtrącił Peter. - Szczególnie że masz jeszcze, zgodnie z tym, co mówi Morgan, kilka niedoróbek do usunięcia w tym robocie - dodał Adam. - A jeśli nawet je usuniesz - przerwał Truman - mogą pojawić się inne problemy. Zainwestowanie zbyt dużej sumy w Homera może cię rozłożyć finansowo. Może też wpłynąć na ogólną opinię o naszej firmie. Taylor zamyślił się, ale nie mówił, co sądzi o argumentach braci. Potem z wolna obrócił się w stronę Jessiki. - A co ty myślisz, babciu? - Ja myślę, że ty tu decydujesz, kochanie. A poza tym wierzę, że Homer może się okazać wielkim sukcesem firmy Fortune Enterprises. Adam, Peter i Truman popatrzyli na babkę z dezaprobatą. Ale zanim zdążyli wytoczyć swoje argumenty, uciszyła ich machnięciem ręki. - Dodam też, że nie zostawiłabym wylansowania Homera komuś takiemu jak Cal Morgan. - Nie? . - Nie - potwierdziła stanowczo. - Temu człowiekowi brak wyobraźni. Tak samo, stwierdzam to z przykrością, jak twoim braciom.

1 6 Wszyscy trzej zaczęli protestować, ale powstrzymała ich jednym gestem. - Wiedziałam, że bardzo jesteś zajęty - zwróciła się do Taylora - więc wzięłam na siebie znalezienie odpowiedniej osoby. Chciałam się przekonać, czy jest w tym mieście ktoś, kto ma dosyć fantazji, energii i pomysłowości, aby wylanso- wać Homera. - I znalazłaś kogoś, kto odpowiada tym warunkom? - spy­ tał żywo Taylor. Jessica skinęła głową z entuzjazmem. - Tak, można by powiedzieć, że znalazłam kogoś wprost stworzonego do tego celu. Idealną kobietę. - Kobietę?! - wykrzyknęli jednocześnie Adam, Peter i Truman. I wszyscy natychmiast nasrożyli się, wietrząc z jej strony podstęp. Żaden nie miał powodu narzekać na jej swaty, jednak nie chcieli, aby Taylor poszedł w ich ślady i stanął przed ołtarzem. Był przecież ostatnim kawalerem w rodzinie. Jeśli Jessice powiedzie się jako swatce, tak jak kiedyś z nimi, wówczas rodzinny majątek i firma wymknie się całkowicie z ich rąk i przejdzie w obce dłonie Nolana Fieldinga. - Nie jestem pewien - zaczął Taylor z powątpiewaniem, świadomy niepokoju braci. - Myślę, że mężczyzna byłby... - Homer jest robotem domowym - przerwała Jessica. - A domem ciągle jeszcze rządzą kobiety. - No, dobrze - ustąpił Taylor - zgadzam się. Jego bracia zrobili przerażone miny. - Taylor, czy nie widzisz napisu na ścianie „Mane, Thekel, Fares"? - zapytał Truman. - To jest pułapka - dodał Peter. - Ona ci przedstawi jakąś nieprzeciętną pożeraczkę serc, której się nie oprzesz - ostrzegł Adam. - Nonsens. Wybrałam ją, bo jest najlepsza w swoim zawo­ dzie. I myślę tylko o interesach rodziny.

1 7 Trzej żonaci bracia Fortune'owie popatrzyli na nią z powątpiewaniem. Odpowiedziała im gniewnym zmarszcze- niem czoła. - Zachowujecie się jak dzieci - orzekła. - A poza tym przypisujecie mi zbyt wielką zasługę, jeśli chodzi o wasze niezwykle udane małżeństwa. O ile dobrze pamiętam, żaden z was nie próbował uniknąć zakochania się ani oświadczyn. Temu nie mogli zaprzeczyć, ale też nie wyzbyli się podej­ rzeń, że ich sprytna babka ma w zanadrzu nowy figiel. - Co to za kobieta? - spytał wreszcie Truman. - Ali Spencer - odpowiedziała Jessica. - Ale chyba nie ta Ali Spencer z Agencji Reklamowej Chestera, tu w Denver? - zapytał Peter. Jessica skinęła głową. - Tak. O ile dobrze pamiętam, mówiono, że ma za sobą parę świetnych kampanii. Wykonała też pewne prace dla do­ mów Fortune w przeszłości i zawsze odnosiła sukcesy. Peter pokręcił głową ze śmiechem. - Ali Spencer! Adam też zachichotał. - A to doskonałe! - Co doskonałe? - spytał Tru zdziwiony. - Nie bój się - rzekł Adam uspokajająco. - Taylor nie mógł trafić w lepsze ręce. Ta zmiana frontu zaskoczyła Taylora. - Naprawdę? Tego samego wieczora, gdy Jessica udała się już na spoczy­ nek, a Taylor do swego mieszkania, Adam i Peter mieli oka­ zję, aby wyjaśnić Trumanowi, dlaczego przestali się bać, że Taylor wstąpi w związki małżeńskie. - Nie zrozum mnie źle - mówił Peter - ona nie jest brzyd­ ka. I wygląda na zgrabną, choć mówiąc prawdę, porusza się

1 8 tak szybko, że nigdy nie mogłem się jej dobrze przyjrzeć, aby mieć pewność. Jest typowym okazem dziewczyny z Nowego Jorku. Mówi prędko, nie chodzi, a biega, śliska jak wąż, ale świetna, jeśli chodzi o reklamę. Adam zaśmiał się. - Biedny Taylor. Jak ją zobaczy, ucieknie gdzie pieprz rośnie. - I musimy sobie uświadomić - dodał Truman - że choć Taylor jest wspaniałym facetem, nie sądzę, aby pannie Spen­ cer podobał się taki spokojny, wręcz nieśmiały mężczyzna. - Ale on prezentuje ten rodzaj rzadkiej niewinności, z któ­ rej kobieta taka jak Ali Spencer może chcieć skorzystać - za­ uważył Peter z nutą niepokoju w głosie. - Z drugiej strony - wtrącił Truman - Taylor może być nią tak przytłoczony, że nie zechce jej zaangażować i wstrzyma się z lansowaniem Homera. - A może raczej ona, obejrzawszy Homera, sama zrezyg­ nuje i poradzi Taylorowi, aby dał sobie z nim spokój - rzekł Adam, kończąc rozmowę tym pocieszającym stwierdzeniem. Następnego ranka, gdy Taylor montował jedno z obroto­ wych ramion robota, rozległa się seria gwałtownych uderzeń do drzwi. Zanim zdążył odłożyć narzędzia, drzwi otworzyły się szeroko. - Nikogo nie ma w pokoju sekretarki, więc pomyślałam, że sama się przedstawię. Ali Spencer. - Szczupła dłoń wyciąg­ nęła się ku niemu, ale Taylor zbyt wolno zareagował, więc natychmiast opadła z powrotem. - Ty na pewno jesteś Taylor Fortune. A to pewnie Homer. Świetna nazwa. Podoba mi się. Sam ją wymyśliłeś? Założę się, że tak. No więc, kiedy zaczynamy kampanię? - mówiła w tempie szybkostrzelnego karabinu, a głos miała schrypnię­ ty, jakby nie spała całą noc.

1 9 Taylor podniósł do góry okulary, próbując objąć wzrokiem osobę, która wdarła się do jego biura. Zobaczył arogancko zadarty nos, oczy brązowe jak czekoladki i niesforną grzywę miedzianych loków. Zgrabna sylwetka opięta ciasno wiśniowym kostiumem oraz czarne zamszowe czółenka zrobiły na nim duże wraże­ nie. - Czy chciałaby pani, abym pokazał, co on potrafi robić? - zapytał zakłopotany. Roześmiała się, patrząc na metalowego robota, a potem przeniosła wzrok na Taylora. Jej śmiech zabrzmiał dla Taylora zmysłowo. - Czy nie powinniśmy się najpierw lepiej poznać? - spy­ tała. Taylor poczuł, że się czerwieni. Ali położyła mu ręce na ramionach. - Ja bardzo lubię się przekomarzać. Będziesz musiał się do tego przyzwyczaić. Nie potrafię się zmienić. Jej przelotne dotknięcie spowodowało natychmiastowy i nieoczekiwany przypływ niepokojących doznań. Taylor od­ skoczył i niewiele brakowało, aby strącił rozłożonego na stole Homera na podłogę. Tylko szybki refleks Ali uratował go od upadku. Obserwowała Taylora uważnie, gdy szukał okularów. - Hmm... moi bracia też mi dokuczają. Peter nie tak bar­ dzo jak Truman. A najbardziej Adam. - A, tak, ci osławieni braciszkowie, którzy zrezygnowali z pieniędzy na rzecz miłości. Piękna postawa. - Podeszła bli­ żej do niego. - A ty jesteś ostatnim kawalerem w rodzinie, tak? Ostatni ulubieniec fortuny. Hej, to mi się podoba. Czło­ wiek Fortuny! To dobre. Co ty o tym sądzisz? Stała tak blisko, że jej oddech owiewał mu twarz i zamglił szkła okularów. Jej ruchliwość udzielała się jakby całemu pokojowi.

2 0 - Nie wiem, co myśleć - wyznał. Wzruszyła ramionami. - Zostawię ci trochę czasu. Taylor skinął głową machinalnie, podczas gdy ona obser­ wowała go z uwagą. - Zauważyłam, że udało ci się uniknąć kontaktu z prasą w czasie tych wszystkich ślubnych ceremonii. Nie było żad­ nych twoich fotografii ani wypowiedzi, choć jestem pewna, że reporterzy starali się, jak mogli. Odchrząknął. - Nie widzę powodu, aby dać się fotografować. Roześmiała się, a jej dłoń znienacka ujęła go za brodę, obracając głowę tak, aby obejrzeć go z różnych stron. - Niezła twarz i dobry profil, Taylor. Przełknął ślinę, gdy wreszcie wypuściła go z niezwykle mocnego uścisku. - Chwileczkę, proszę pani... - Ali. Ja jestem Ali, a ty będziesz Taylor. Nie lubię marno­ wać czasu i słów. Po co zawracać sobie głowę panią i panem. Więcej słów, większa strata czasu. W każdym razie, Taylor, chodzi o to, żeby wiedzieć, kiedy trzeba unikać popularności, a kiedy o nią zabiegać. Nie mówię tu o tobie, lecz o sobie. Ja za to biorę pieniądze. Za to, że wiem, kiedy jej szukać, jak ją zdobyć, jak ją wykorzystać. Jestem w tym dobra. Możesz oddać się w moje ręce i wszystko zostawić na mojej głowie. - Tak, cóż... - Starł kroplę potu, która mu spłynęła po policzku. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i, ku jego wielkiej uldze, cofnęła się o parę kroków. - Wiem. Wchodzę za mocno. To jedna z moich gorszych cech. Często sobie mówię: Ali, nie tak ostro. Nie atakuj jak walec drogowy, bo rozpłaszczysz klienta, zanim zdąży ode-

2 1 tchnąć". - Podniosła ręce do góry w geście poddania. - W porządku, Taylor, strzelaj! Zamrugał kilkakrotnie oczami, a potem, aby zyskać na czasie, włożył okulary. - Słucham? - powiedział. Oparła ręce na biodrach. - No, proszę, zaczynaj. Pytaj mnie, o co zechcesz. Taylor poczuł się zagubiony. Ta kobieta po prostu go przy­ tłoczyła. - Pytać? Dobrze, ale o co? Czy zawsze jesteś taka? - Jestem trochę spokojniejsza, gdy śpię - odparła z uśmie­ chem. - Ale nie całkiem. Należę do tych, co ściągają na siebie cały koc i wszystkie poduszki. A czasem kopię. - Kogo kopiesz? - spytał Taylor. - Nie masz zwyczaju owijać w bawełnę, co? Zaczerwienił się. - Przepraszam. To rzeczywiście nie moja sprawa. - Uśmiechnął się rozbrajająco. Odpowiedziała mu uśmiechem i uznała w duchu, że nie tylko profil ma dobry; en face też mógł się podobać. - Ostatnio nikogo. Nie zrozumiał. - Ostatnio nie spałam z nikim. Chyba, żeby liczyć Bartho- lemewa. - Bartholemewa? - Mojego kota. Natrętna bestia. Bez względu na to, ile razy wykopię go z łóżka, czy wyciągnę spod niego poduszkę, wskakuje natychmiast z powrotem. Wyobraź sobie! Taylor mógł sobie to z łatwością wyobrazić. - A ty śpisz z kimś, Taylor? - Zrobiła wyraźną przerwę, zanim dodała z uśmiechem: - To znaczy z kotem czy psem. Chyba nie sypiasz z Homerem, co? - Raczej nie.

2 2 Ruszyła w jego stronę. Taylor poczuł skurcze mięśni i miał ochotę uciec, ale pomyślał, że już i tak dostatecznie się ośmie­ szył w oczach tej światowej specjalistki od reklamy. Jak się okazało, przemknęła koło niego, aby obejrzeć z bliska Home­ ra. - Widziałam już przystojniejsze tostery - zażartowała. - Homer robi o wiele więcej niż jakikolwiek toster - od­ parł z godnością. - Homer jest wyjątkowy. Ali słuchała go tylko jednym uchem ze wzrokiem utkwio­ nym gdzieś w przestrzeni. - Tak, wyjątkowy. - Nagle obróciła się do niego. - To powinno chwycić. Człowiek Fortuny. - Zaczęła krążyć wo­ kół niego, oglądając go dokładnie z każdej strony. - Powinie­ neś przywyknąć do tej myśli. To będzie doskonały punkt wyjścia. Taylor Fortune - posiadaczem fortuny! Taylor For­ tune, który wygrał pozostając kawalerem! Taylor Fortune, który wybrał fortunę zamiast miłości. Czy nie widzisz, jak nam to pomoże? - Nie - odpowiedział ostro. - Nie, nic nie rozumiesz. Ja nie chcę lansować siebie, lecz Homera. - Wiem o tym. Ale to jest taka sztuczka. Sprzedaje­ my wynalazek poprzez wynalazcę. I to jakiego! Człowieka Fortuny! Ty i twoja zabaweczką będziecie znani w każdym domu. - Zabaweczką! Zabaweczką! - oburzył się. - Homer nie jest zabaweczką, panno Spencer. Do pani wiadomości, Homer to... - Uspokój się, Taylor. Uspokój się. - Zaczęła krążyć po pokoju, uświadomiwszy sobie, że jest przewrażliwiony na punkcie robota i że musi naprawić swój błąd. - Co jeszcze, Taylor? - spytała. - Wydaje mi się, panno Spencer, że to nie jest... - Zawsze tak się dzieje - stwierdziła filozoficznie.

2 3 - Co się zawsze dzieje? - Zawsze jest na początku „panno Spencer", potem jest „Ali", a za chwilę, gdy za bardzo naciskam, wracamy do „panno Spencer". Lecz nie martw się, to minie. - To znaczy, że wszyscy klienci tak reagują na panią? Ali zaśmiała się. - Oczywiście, ale nie wszyscy tak szczerze to okazują. Usta Taylora zadrżały. - Rozumiem. - Niech cię to nie peszy. Mnie się to podoba. - Podeszła bliżej do niego. - Masz wiele miłych cech. - Ja? - Ależ oczywiście. Choć będziemy musieli złagodzić to i owo. Masz wysoki poziom inteligencji i poczucie humoru, kiedy sobie pozwalasz na luz. Masz dobrą aparycję. Nie prze­ sadnie ostentacyjną, ale przyjemną dla oka. W końcu jesteś naukowcem. Tak, myślę, że twój ogólny wizerunek jest dla nas korzystny, musimy go tylko trochę podkreślić. Gdy nad tym popracujemy, każda kobieta będzie chciała cię mieć w łóżku. - Doprawdy, panno Spencer! - wykrztusił Taylor zgor­ szony. - Och, czy powiedziałam „w łóżku"? Chciałam powie­ dzieć w kuchni - poprawiła się szybko. - Każda kobieta bę­ dzie chciała cię mieć w swojej kuchni. - Ja nie chcę być w kuchni żadnej kobiety. - Nie będziesz. One będą chciały, ale cię nie dostaną. Więc będą musiały zadowolić się Homerem. Tylko przez niego będą mogły być bliżej ciebie. Moim zadaniem będzie sprawić, aby się tym zadowoliły. - Ja naprawdę nie myślę... - Świetnie. Myślenie zostaw mnie. Wierz mi, Taylor, twój image jest najważniejszy. Za długo jestem w tej branży, żeby

2 4 nie wiedzieć, że to nie sam produkt się sprzedaje, ale jego image. I gdy tylko stworzymy dla ciebie odpowiedni image, wtedy twoje nazwisko dołączone do czegokolwiek - nawet do gumy do żucia - będzie się sprzedawało. - Oczy jej rozbłysły - O, właśnie. Guma Fortune, dlaczego nie? Świetna myśl. - Nic mnie nie obchodzi guma. Mnie interesują wynalazki ułatwiające pracę. Takie urządzenia jak Homer, który wpro­ wadzi domy towarowe Fortune w dwudziesty pierwszy wiek. - To wspaniałe, Taylor. Ale ty też musisz wkroczyć w dwudziesty pierwszy wiek razem z Homerem. - Naprawdę, Ali? - To już lepiej - uśmiechnęła się. - Co już lepiej? Aha - zorientował się, że bezwiednie nazwał ją po imieniu. Trzeba przyznać, że nie robiła z tego kwestii. Zamiast tego usiadła na stole i machając długimi nogami wyciągnęła z to­ rebki notesik. - W porządku. Przejdźmy do ważniejszych spraw - rzekła otwierając go. - Powiedz mi, co robisz, jeśli nie majsterku­ jesz? Taylor, który miał wlepiony wzrok w jej rytmicznie bujają­ ce się nogi, spojrzał w górę speszony. - Co robię? - No tak, dla zabawy. Chyba się bawisz czasem? - Bawię się? - Taylor, zlituj się, podaj mi jakieś fakty, muszę przecież od czegoś zacząć. - Chwileczkę. Ja się jeszcze nie zdecydowałem, czy... Chodzi mi o to, że nie jestem pewny, czy twoje podejście... To znaczy, ten mój image nie wydaje mi się interesujący. - Właśnie moim zadaniem jest zrobić go interesującym. A teraz chcę dowiedzieć się czegoś, co mi pozwoli rozpocząć. Więc jak? Chyba nie pracujesz dzień i noc, prawda?

2 5 - Czasami gram na kobzie. - Na kobzie? - Roześmiała się. - Zaskoczyłeś mnie, ale mogę sobie wyobrazić ciebie z kobzą. - Pochyliła się w jego stronę, oglądając go bez żenady. - Czy nosisz szkocką spód­ niczkę? - Rzadko. Mam kościste kolana. - Dobrze. - Uśmiechnęła się, ciągle notując. - Jakie ci się najbardziej podobają: jasne, ciemne, pulchne, szczupłe? - O czym ty mówisz? - O kobietach. O płci przeciwnej. Słyszałeś coś o tym? - Nie wiem, co kobiety mają z tym wspólnego. Jak rów­ nież kobza. Po dłuższej chwili dodał: - Przytłaczasz mnie, Ali. Nigdy dotąd nie spotkałem takiej kobiety. Dostaję zawrotu głowy. Ali zsunęła się ze stołu. - Może to nie takie złe. - Może nie, ale potrzebuję trochę czasu, aby się zdecydo­ wać, czy się do tego nadaję. -Ze zdziwieniem zobaczył, że ją to zabolało. - To nie to, że nie uważam cię za dobrą. Jestem pewien, że jesteś znakomita w swej profesji. To chodzi o mnie. Po prostu nie widzę się jako Człowiek Fortuny. Bar­ dzo mi przykro. Ali w duchu wymyślała sobie za obranie nieodpowiedniej taktyki. Popsuła wszystko. Miała tu życiową szansę, okazję do wyrobienia sobie nazwiska, zarobku, otworzenia własnej fir­ my i wszystko to popsuła. - W porządku, Taylor. Może masz rację - powiedziała z westchnieniem. - Może rzeczywiście nie stanowimy dobre­ go zespołu. Wyciągnęła rękę, którą tym razem Taylor natychmiast uchwycił. - Przykro mi, Taylor. Mogło być zabawnie.

2 6 Teraz, gdy był dość szybki, aby ująć jej dłoń, stwierdził ze zdziwieniem, że nie ma ochoty jej puścić. - Mnie też jest przykro. - To chyba wszystko. - Spojrzała na swoją dłoń w jego ręce. Taylor puścił ją niechętnie. Wyjęła z torebki wizytówkę. - Na wszelki wypadek, jak już przemyślisz sprawę i gdy­ byś się zdecydował - popatrzyła na Homera. - Ty i twój przy­ jaciel. Wziął wizytówkę i zaczął ją czytać. Gdy podniósł wzrok, jej już nie było. Wyszła tak szybko, jak się zjawiła. - Hej! - krzyknął za nią - nawet nie zdążyłaś zobaczyć Homera w akcji!

ROZDZIAŁ 2 Ali Spencer przyglądała się swojej porcji kurczaka, ale nie mogła się zmusić do jedzenia. W końcu odłożyła widelec. Współlokatorka Ali, Sara Brooks, drobna, ciemnowłosa młoda kobieta popatrzyła na nią ze współczuciem. - Nie rób takiej smutnej miny, dziecinko - pocieszyła. - Może jeszcze zmieni zdanie i zadzwoni. Wziął przecież twoją wizytówkę, prawda? Piwne oczy Ali, zawsze tak błyszczące humorem, teraz patrzyły martwo. - To wszystko moja wina. Byłam taka pewna siebie, tak się pchałam. Przytłoczyłam go. To jego własne słowa. - Tak powiedział? Że go przytłaczasz? Ali skinęła głową. - Źle to rozegrałam. Powinnam była rozpocząć delikatnie, spokojnie. W tonie ugodowym. - Chciałabym to widzieć. - Sara roześmiała się. - Żałuję, że jego babka, Jessica, nie ostrzegła mnie wyraźniej. Wspomniała tylko, że on zachowuje się z rezerwą. Ale sama powinnam zauważyć znaki ostrzegawcze. Wiedzia­ łam przecież, że unikał wszelkiego zwracania na siebie uwagi w czasie ślubów braci. Ten facet uczynił z nieśmiałości sztu­ kę. Wstała od stołu i zaczęła przemierzać pokój w tę i z powro-

2 8 tern. Bartholemew, jej kot, skorzystał z okazji, aby wskoczyć na krzesło i dobrać się do kurczaka. - Ale nawet, jeśli nie zostałam dostatecznie ostrzeżona przed wejściem do jego biura - a raczej przed wtargnięciem, jak strażak do pożaru - po jednym spojrzeniu na faceta powin­ nam była wiedzieć, z kim mam do czynienia - kontynuowała Ali. - Lecz ja zbyt gwałtownie chciałam dopaść swojej ofiary. - Jak on wygląda? - spytała Sara. Ostatni kawaler z rodzi­ ny Fortune bardzo ją interesował. Ali westchnęła. - Nie wyobrażaj sobie, że to jakiś tępy niedołęga. W isto­ cie jest prawdopodobnie błyskotliwy. Znasz takie typy, nie­ pewny siebie, pozbawiony wszelkiego nadrabiania miną czy sztuczności. I jak sądzę, niezbyt doświadczony, jeśli chodzi o kobiety czy interesy. - Wygląda na szalenie naiwnego. - Myślę, że jest prostolinijny, ale chyba nie naiwny. Mó­ wię ci, to typ naukowca. To nie żaden gracz, nie prowadzi podwójnej gry, nie stosuje wybiegów. Myślę, że jest z gruntu uczciwy i przyzwoity. Usiadła znowu na krześle zwolnionym przez Bartholeme- wa, który zdążył wylizać jej talerz do czysta. Ali odsunęła pusty talerz i oparła łokcie na stole. - Właściwie zrobił na mnie miłe, krzepiące wrażenie. - Nie mów mi tylko, że cię zawojował, dziecinko. Ali Spencer, dziewczynę, która trzyma swoje serce w sejfie. - Och, proszę cię, Saro. Niech cię nie ponosi fantazja. Mówiłam tylko, że się przyjemnie odróżnia od tych typowych powierzchownych biznesmenów, gotowych wbić ci nóż w plecy, z jakimi się zwykle stykam - odpowiedziała szybko Ali. Po chwili wzruszyła ramionami. - Co nie znaczy, że mogłabym go „sprzedać" w tej formie. Wymagałby całkowi­ tej zmiany oprawy. Musiałby wystąpić jako człowiek silny