Anne Bishop
Głos
Efemera
Przełożyła
Monika Wyrwas-Wiśniewska
Kraków 2013
Drodzy Czytelnicy,
Niektóre historie prześladują pisarza, póki nie przeleje ich na papier. Coś takiego
przydarzyło się kilka lat temu i mnie: pierwsze zdanie tej noweli dręczyło mnie tak długo, póki
nie napisałam jej całej. Głos to tak naprawdę wprowadzenie do Wizji, jednego z krajobrazów
Efemery. Cieszę się, że mogę się nim z Wami podzielić.
Podróżujcie bez bagażu!
Rozdział 1
Nazywali ją Głosem, ponieważ go nie miała. Była grubą, tępą niemową, sierotą
utrzymywaną przez wioskę. Społeczność dawała jej dach nad głową i wyznaczała opiekunów.
Włączała też w życie wioski. Och, bynajmniej nie zapraszano jej do domów, wręcz przeciwnie –
o odpowiedniej porze wszyscy przychodzili z odwiedzinami do Głosu. Kiedy ktoś miał
„smutkowy dzień”, jak mawiała moja matka, albo jeśli zdarzyło się coś nieprzyjemnego,
pieczono niewielkie ciasteczko i zasmucona osoba zanosiła przysmak do domu Głosu.
Głos zasiadała na specjalnym krześle w pokoju przyjęć i nigdy nie odmawiała przyjęcia
ciasteczka. Nigdy. Kiedy dzieci dawały jej przysmaki, uśmiechała się do nich. Czasami
uśmiechała się nawet do dorosłych, ale nigdy do starszych wioski, choć przyjmowała ciastka i od
nich. Jej akceptacja była częścią rytuału – należało zaczekać, aż zje ciasteczko, a wówczas
smutek mijał, człowiek czuł się lepiej i mógł wrócić do normalnego życia.
Nigdy nie dziwiło mnie, że sierota ma pokój przyjęć podobny do pokoju posłuchań
w ratuszu, gdzie rezydowali starsi wioski. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego jeśli komuś jest
smutno, musi piec ciastko i zanosić je Głosowi, ani dlaczego do jej domu dzieci zawsze
odprowadzał ktoś dorosły, pilnując, żeby nie zjadły przeznaczonego dla sieroty ciasteczka. Nigdy
nie czułam niczego prócz litości dla tej dziewczynki – była tylko dziesięć lat starsza ode mnie
i wówczas była jeszcze dziewczynką – której włosy i szyję zawsze skrywał kaptur, a proste bluzy
i spodnie na pewno nie przyciągały wzroku chłopców.
Żyłam sobie tak szczęśliwie – i niewinnie – w wiosce, która utrzymywała Głos. Dopiero
kiedy skończyłam dziesięć lat, po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk prawdy.
To było gorące lato, deszcz prawie nie padał. Mężczyźni nosili tuniki bez rękawów
i cienkie spodnie, które ledwie sięgały za kolana. Ci młodsi – kawalerowie, którzy szukali żon –
ośmielali się nawet skracać spodnie do połowy uda, co bardzo cieszyło dojrzałe kobiety,
żenowało mężczyzn o guzowatych kolanach i gorszyło starszych wioski. Jednak dopiero kiedy
kobiety zaczęły mdleć z gorąca przy codziennych obowiązkach, starsi wioski złagodzili zasady
dotyczące damskiego stroju i pozwolili im nosić tuniki z krótkimi rękawami i spodnie ucięte tuż
poniżej kolana. Twierdzili, że jest za gorąco na wysiłek, więc widok kobiecych członków nie
podnieci ciała mężczyzn.
Jednak liczba kobiet, które zaszły w ciążę tego lata – i liczba kawalerów, którzy musieli
pospiesznie zawrzeć kontrakty małżeńskie – udowodniła wszystkim, jak bardzo mylili się starsi,
oraz jak głosiły złośliwe plotki, jak bardzo są starzy.
Ale to wszystko nie miało znaczenia dla dziesięcioletniej dziewczynki, która
rozkoszowała się pieszczotą ciepłego wietrzyka na gołej skórze, bawiąc się na dworze
z przyjaciółkami. Właśnie tym zajmowałyśmy się, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk
prawdy – w cieniu wielkiego drzewa we trzy rzucałyśmy sobie piłkę: Kobbi (która naprawdę
miała na imię Kobrah), Tahnee i ja, Nalah. W pewnej chwili minęła nas Głos, ubrana w tunikę
z rękawami i długie spodnie – jak w zimie. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ widok jej
grubych kończyn tylko raziłby oczy. Nagle zjawili się chłopcy, a w oczach mieli taki błysk, że
wszystkie trzy przytuliłyśmy się do siebie jak owce, które wyczuły stado dzikich psów
i instynktownie wiedzą, że oddzielenie się od stada oznacza śmierć.
Jednak tego dnia to nie my interesowałyśmy chłopców. Głos obejrzała się przez ramię,
pojęła niebezpieczeństwo i pospiesznie ruszyła w stronę najbliższego domu, bez wątpienia
w poszukiwaniu ratunku.
Byli od niej szybsi i wkrótce otoczyli ją ciasno.
– Nie jest ci gorąco? – dokuczali jej. – Nie jest ci gorąco? Chodź, ochłodzimy cię.
Popychali ją, szarpali, a ona wciąż próbowała iść dalej, zupełnie jak bezbronne, nieme
zwierzę. Aż nagle jeden z nich złapał jej kaptur i ściągnął go, po raz pierwszy za naszej młodej
pamięci odsłaniając jej szyję.
Chłopcy gwałtownie cofnęli się i zamilkli, zaskoczeni. Głos odwróciła się i spojrzała na
nas. Spojrzała mi prosto w oczy.
Nie przypominała już bezbronnego, niemego zwierzęcia. W jej oczach była inteligencja,
równie kaleka jak jej ciało. Oraz gniew.
Jacyś dorośli wreszcie nas zauważyli i zrozumieli, że dzieje się coś złego. Kiedy
zorientowali się, co widzieliśmy – i dlaczego – ich głosy przepełniła złość. Sierota została
odprowadzona do domu, a chłopców zaprowadzono do ratusza, gdzie starsi mieli wymierzyć im
karę. Nas, dziewczynki, odprowadzono do domów, szepcząc chwilę z naszymi matkami.
Resztę popołudnia spędziłam w samotności, starając się nie rozmyślać. Obserwowałam
grę światła i cienia na ścianie mojej sypialni, ale w ruchome wzory liści na białej ścianie pokoju
wciąż wplątywały się moje myśli.
Głos nie urodziła się niema. Czy rany, po których zostały jej te okropne blizny odniosła
wtedy, kiedy straciła rodziców? Czy był czas, kiedy nazywano ją inaczej? A nasi uzdrowiciele?
Potrafili przecież szyć lepiej niż najlepsze szwaczki i byli dumni ze zdrowia mieszkańców
wioski. Nawet jeśli nie zdołali uratować jej głosu, dlaczego tak nieudolnie ją poskładali?
Wzór na ścianie zmienił się, a przez mój umysł przepłynęła kolejna myśl. Słowa
wypowiadane codziennie na lekcjach przez nauczycieli wzbierały we mnie, aż nie mogłam już
myśleć o niczym innym – i wtedy nagle wyczułam w nich groźbę. Szanuj swoich rodziców.
Dziękuj za nich każdego dnia, bo bez nich będziesz sierotą, a życie sieroty pełne jest smutku.
Ale przecież o Głos dbała cała wioska. Miała dom.
Jej dom to jeden z najstarszych w wiosce. Czy ona pierwsza tam zamieszkała? Spytaj
mamę albo babcię, czy wcześniej nie mieszkała tam inna niema sierota.
Wszyscy przynosili jej smakołyki. Nawet małe dzieci w asyście dorosłych przychodziły
do niej z ciasteczkami.
Czy naprawdę tego pragnęła?
I dlaczego miała takie blizny?
Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Nie chciałam ich znać. Cierpiałam – i ze względu
na siebie, i ze względu na Głos.
Wyszłam z pokoju mniej więcej godzinę przed kolacją. Moja matka przyjrzała mi się
uważnie, a potem powiedziała:
– Upiekę ci smutkowe ciastko. Zaniesiesz je Głosowi i od razu poczujesz się lepiej.
– Nie – odparłam schrypniętym głosem, jakby coś utknęło mi w gardle. – Sama je upiekę.
Moja matka przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, a potem skinęła głową.
– Dobrze. Jesteś już dość duża.
Więc upiekłam maleńkie smutkowe ciasteczko, a mama wyszła do ogrodu i nie
powiedziała ani słowa, że opóźniam przygotowania do kolacji (przygotowywanie innego jedzenia
podczas pieczenia smutkowego ciastka podobno przynosiło pecha).
Kiedy tylko ciasteczko wystygło, na tyle że można je było przełożyć na talerzyk – ten,
którego używaliśmy wyłącznie do zanoszenia smakołyków Głosowi – wyszłam z domu. Żadne
z moich rodziców nie zaprotestowało i nie zażądało, żebym najpierw zjadła kolację, co
wskazywało tylko, jak bardzo się o mnie martwili.
Głos czekała już w pokoju przyjęć. Siedziała na swoim dziwacznym krześle, które
wyglądało, tak jakby zostało zrobione dla dużo potężniejszej osoby. Skoro tam była, widocznie
nie byłam pierwszym z jej gości tego dnia. Zapewne Kobbi i Tahnee przyszły tu przede mną ze
swoimi matkami. Głos siedziała sama, w czym też nie było nic dziwnego. W jej domu zawsze
przebywał jakiś opiekun, ale kiedy miała gości, opiekun miał trochę czasu dla siebie.
Podeszłam bliżej i stanęłam w przepisowej odległości. Ale nie podałam Głosowi
talerzyka. Choć została wykąpana, a jej głowę i szyję zasłaniał nowy kaptur, kiedy spojrzałam jej
w oczy, przypomniałam sobie te okropne blizny.
Dotknęłam własnej szyi i zebrało mi się na płacz.
– Przykro mi – wyszeptałam. Ku mojemu zaskoczeniu oczy Głosu również napełniły się
łzami, choć nigdy nie okazywała żadnych uczuć, wyjąwszy uśmiechy. Potem uśmiechnęła się –
a był to prawdziwy, ciepły, pełen zrozumienia i miłości uśmiech – wzięła ode mnie ciasteczko
i zjadła. Od razu poczułam się o wiele lepiej. Otarłam łzy z twarzy i też się uśmiechnęłam. –
Muszę już iść.
Nie zareagowała, kiedy odwróciłam się, żeby odejść. Nigdy nie reagowała.
Ale zanim zdążyłam wyjść i pobiec do domu, do pokoju weszli chłopcy – ci sami, którzy
dokuczali Głosowi, a za nimi ich surowi ojcowie i zdenerwowane matki. Pospiesznie zeszłam im
z drogi i przylgnęłam do ściany, żeby mnie nie zauważyli. Ale w tej chwili i tak nie zwrócili na
mnie uwagi.
Pierwszy chłopiec podszedł do krzesła i wyciągnął talerzyk ze swoim poczęstunkiem.
Głos wzięła ciastko i cisnęła na podłogę.
Dorośli aż sapnęli, zaszokowani, a ojciec chłopca podbiegł do drzwi prowadzących do
reszty domu i zawołał na pomoc opiekuna.
Potem drugi chłopiec wyciągnął swój poczęstunek. Głos zgniotła w dłoni jego ciasteczko,
a potem rozmazała je na swoim ubraniu.
Gdy zbliżył się trzeci chłopiec, ten, który ściągnął jej kaptur, odkrywając jej tajemnicę
i odsłaniając ból… Poruszała się tak szybko, że nikt nie zdążył jej powstrzymać. W jednej chwili
siedziała na krześle, a w następnej skoczyła na niego – jedną ręką chwyciła ciastko, a drugą jego
głowę. Kiedy zaczął krzyczeć, wepchnęła mu ciastko w usta i zmusiła go, by przełknął. Zrobił to
– a wyraz oczu Głosu w tym momencie prześladował mnie potem przez całe lata.
Wkrótce chłopiec ten zachorował na czarne krosty – bolesne wrzody, tworzące się
głęboko pod skórą. Czasami kilka tygodni trwało, nim wezbrały na tyle, że można je było
przeciąć. Przy czym jedno oczyszczenie nigdy nie wystarczało, bez względu na starania
uzdrowiciela. Chory raz za razem cierpiał katusze, ponieważ wrzód zbierał wciąż na nowo i na
nowo trzeba go było przecinać. Dopiero po kilku wizytach udawało się usunąć twardy sęk
i wreszcie rana się goiła.
Jednak bez względu na starania uzdrowicieli usunięcie sęka zawsze pozostawiało blizny.
Zawsze.
W następnych tygodniach nie widywałam w wiosce Głosu, ale słyszałam przyciszone
rozmowy dorosłych, którzy martwili się, że odmawia przyjmowania poczęstunków. Wreszcie
starsi i uzdrowiciele uznali, że dla dobra całej wioski konieczne jest podjęcie odpowiednich
kroków.
Ciekawość zwyciężyła, udałam więc, że mam smutkowy dzień, upiekłam ciasteczko
i zaniosłam Głosowi.
Dzieci nie powinny poznawać tak okrutnej prawdy.
Głosowi odebrano wszelką swobodę. Jej opiekunem był teraz barczysty młody człowiek.
Ubrano ją w suknię z dopasowanym do niej kapturem. Krój rękawów był przemyślny, ale nie do
końca ukrywał więzy, którymi przywiązano ją do krzesła. Już i to było wystarczająco okrutne,
ale… Zrobili coś z jej ustami. Kiedy opiekun naciskał drewniany kołek, otwierała je na tyle
szeroko, by można było wepchnąć do nich ciasteczko. Potem, również na siłę, zamykano jej usta,
żeby nie mogła go wypluć.
Odebrali jej wszelki wybór. Musiała zjadać to, co przynosili jej wieśniacy.
Gdy przyszłam, popatrzyła na mnie, a ja poczułam się tak, jakbym przychodząc tutaj
i zmuszając ją do przyjęcia poczęstunku, dokonała aktu zdrady. Ale nie mogłam jej powiedzieć,
że to nie jest prawdziwe smutkowe ciasteczko, ponieważ obok stał opiekun i przyglądał się
wszystkiemu. Nie mogłam też zmienić zdania i wycofać się. Nikt tak nie robił. Nigdy. Musiałam
więc patrzeć, jak opiekun przemocą otwiera Głosowi usta, wpycha w nie ciastko i siłą je zamyka.
Nie rozpłakałam się, póki nie dotarłam do domu. A wtedy ukryłam się w zacisznym kącie
ogrodu i płakałam tak długo, aż poczułam się chora.
Od tamtej pory unikałam domu Głosu. Och, nadal piekłam smutkowe ciasteczka, kiedy
moja matka dochodziła do wniosku, że nie jestem w harmonii ze światem. Nadal pozwalano mi
chodzić do Głosu samej, więc rodzice nie mieli pojęcia, że kiedy tylko znikam im z oczu, szukam
sobie kryjówki… i zjadam ciastko.
Z niewiadomych powodów w każdym ciasteczku tkwił gorzki, galaretowaty rdzeń,
wielkości dojrzałego winogrona. Jego obecności nie dawało się wytłumaczyć ani użytymi
składnikami, ani sposobem przyrządzenia ciasteczka. W dodatku gdy już poczuło się tę gorycz,
nie sposób było się jej pozbyć. Można było wypluć tylko ciastko, ale wówczas nic już nie
osładzało tego smaku.
Kiedy po raz pierwszy zjadłam smutkowe ciasteczko, chorowałam przez cały dzień. Moja
matka doszła do wniosku, że coś musiało mi zaszkodzić, ale na szczęście nie dociekała, co to
było.
Za drugim razem na brzuchu zrobiła mi się czarna krosta. Była strasznie bolesna, ale
bałam się powiedzieć o niej rodzicom, bo wówczas musiałabym się przyznać, że sama zjadam
smutkowe ciasteczka, zamiast zanosić je Głosowi. Cierpiałam w milczeniu, jednak wkrótce
odkryłam, że gorący kompres przyspiesza zbieranie wrzodu, a przekłuć go można zwykłą igłą do
szycia. Sęk, który w końcu udało wydostać się z rany, przypominał galaretowaty rdzeń
smutkowego ciasteczka.
Być może gdybym była starsza, zrozumiałabym już wtedy. Ale musiało upłynąć jeszcze
siedem lat.
Rozdział 2
Naprawdę to zrobiłeś?
Niedowierzanie i podziw w głosie Daridena, mojego starszego brata, sprawiły, że
podkradłam się bliżej do otwartego okna jego pokoju. Miałam siedemnaście lat i dobrze
wiedziałam, że nie należy podsłuchiwać rozmów brata z kolegami. Dowiadywałam się z nich
zbyt wielu rzeczy, pod wpływem których moje uczucia do Daridena znacznie osłabły. Nie
lubiłam też jego przyjaciół, szczególnie Chayne’a, który niedawno ożenił się z Kobbi i został
jednym z opiekunów Głosu – czy raczej jej strażników.
– Nie było łatwo, ponieważ Wizja to nienaturalne miasto, ale udało mi się wyrwać ojcu na
cały wieczór i odnaleźć pewien sklep.
– I to działa? – spytał Dariden.
Chayne roześmiał się cicho.
– Kobrah ma ładną buzię, ale jak jej rozłożyć nogi, to jest zimna jak ryba. Kiedy
wpuszczam trzy krople tego specyfiku do jej wina, staje się zupełnie odrętwiała. Mogę z nią robić
niemal wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Jest zupełnie bierna, ale jej ciało jest rozpalone.
A komu zależy w łóżku na rozumie kobiety?
– To fakt. Żona powinna mieć go tylko tyle, żeby podpowiadał jej, kiedy rozłożyć nogi –
stwierdził Dariden i zarechotał obleśnie. Nie śmiałam się ruszyć. Ledwie oddychałam. Gdyby
Dariden odkrył, że to usłyszałam, zmieniłby moje życie w piekło. W jeszcze większe piekło. –
A czy jak dajesz jej ten specyfik, to robi… no wiesz…? – spytał mój brat.
– Nie – odparł Chayne, wyraźnie zniesmaczony. – Nawet jak jej dam kroplę więcej. Nie
mogę przesadzić, bo ostrzegli mnie, że może nna zawsze już zostać taka dziwna. Do tego nie
mogę jej więc skłonić, ale w sumie to bez znaczenia, ponieważ… – Chayne zniżył głos, więc
przysunęłam głowę bliżej okna, choć nie śmiałam ruszyć stóp z miejsca. – … wlewam czasami
trzy krople na język tamtej, dodaję łyk mikstury, którą ją karmimy, kiedy nie wpychamy w nią
tych ciastek, a potem zamykam jej usta i czekam chwilę. Kiedy specyfik zaczyna działać, mogę
jej trzymać w ustach godzinami, a ona go cały czas liże i ssie. Wiem dobrze, o ile trzeba opuścić
dźwignię, żeby było dość ciasno.
– I ona potem…? – sapnął Dariden.
Chayne zachichotał cicho i okrutnie.
– W końcu połykanie to jej praca, no nie?
Wyszli z pokoju, a ja zmówiłam w myślach modlitwę do wszystkich bogiń i bogów, jacy
mi tylko przyszli do głowy, żeby ci dwaj mnie tu nie nakryli. Moja modlitwa najwyraźniej
została wysłuchana, ponieważ wyszli frontowymi drzwiami, a ja mogłam wślizgnąć się do domu
kuchennym wejściem i zaszyć w swoim pokoju.
Mój ojciec był dobrym człowiekiem – tego byłam pewna. Więc jakim cudem wychował
syna, który uważa takie okropieństwa za podniecające?
Czy twój ojciec naprawdę jest dobrym człowiekiem? Chodzi do domu Głosu ze
smutkowym ciastkiem, kiedy coś go trapi. Czy naprawdę nie wie, do czego ją zmusza?
Nie mógł wiedzieć. Po prostu nie mógł. Ale jeśli wiedział, wyjaśniałoby to troskę, jaką
dostrzegałam w jego oczach przez ostatni rok.
Zdołałam utrzymać swoją tajemnicę przez pięć lat. Posłusznie piekłam smutkowe ciastka,
kiedy matka uważała, że powinnam odwiedzić Głos, a potem sama je zjadałam. Odkryłam, że
ciasto i chleb pieczone w domu oraz ciastka kupowane w piekarni za kieszonkowe łagodzą
najgorsze objawy czarnych krost. Owszem, pojawiały się za każdym razem, kiedy zjadłam
smutkowe ciastko, ale nie były zbyt duże czy bolesne. Natomiast ja porządnie utyłam i mój ojciec
żartował, że mam „małżeńską figurę” – chciał przez to powiedzieć, że mojemu miękkiemu od
tłuszczu ciału brakuje smukłych linii, których mężczyzna szuka u oblubienicy. Taką figurę
akceptuje się u żony, kiedy zaczynają pojawiać się dzieci. W końcu mężczyzna musi się trochę
poświęcić, jeśli chce mieć potomstwo.
W końcu jednak Tahnee niechcący mnie wydała. Powiedziała mojej matce, że nie
widziała mnie w domu Głosu w czasie, kiedy powinnam tam być. Zorientowała się szybko
i próbowała wszystko odkręcić, ponieważ sądziła, że wymykam się do jakiegoś chłopaka, a Głos
wykorzystuję jako pretekst, ale jej nagła amnezja nie oszukała mojej matki.
Odtąd zawsze musiałam chodzić do domu Głosu w czyimś towarzystwie, a kiedy
patrzyłam, jak opiekun karmi ją moimi smutkowymi ciastkami, robiło mi się niedobrze,
ponieważ czułam się wtedy lepiej. Ale póki nie pojechałam do Wizji, nie miałam pojęcia,
dlaczego tak jest.
Rozdział 3
Dariden strasznie chciał pojechać do nienaturalnego miasta, jak nazywano Wizję, ale tak
się złożyło, że to ja tam pojechałam – z Tahnee i jej rodzicami.
Choć moja matka zaczęła kontrolować, co jem w domu, i choć właściciel piekarni
obiecał, że nie sprzeda mi już niczego bez pisemnej zgody jednego z rodziców, moje ciało
z uporem pozostawało grube. Za każdym razem, kiedy ojciec odprowadzał mnie do domu Głosu,
szeptał: „Jeśli nie przestaniesz się tak opychać, będziesz wyglądała jak ona”. Wiedziałam, że
chciał mnie w ten sposób zmotywować do większych wysiłków, ale bolało mnie to.
Głos rzeczywiście zrobiła się ogromna. Kiedy siłą otwierano jej usta, by włożyć w nie
ciastko, jej oczy znikały w fałdach tłuszczu. Ten widok był okropny, a ja miałam świadomość, że
tylko zwiększam jej cierpienie.
W dniu, który zadecydował o moim wyjeździe do Wizji, dyżurnym opiekunem Głosu był
Chayne. Kiedy ojciec szepnął mi swoją zwykłą zachętę, doznałam czegoś, co uzdrowiciele
nazwali łagodnym załamaniem nerwowym. Krzyczałam, zawodziłam i płakałam. Usiadłam na
podłodze i wyłam z bólu, a mój szloch przepełniał pokój przyjęć. Wystraszyłam śmiertelnie
wszystkie nadąsane dzieci, które chciały dać Głosowi swoje smutkowe ciasteczka, żeby móc stąd
wyjść i znów być szczęśliwe, szczęśliwe, szczęśliwe, podczas gdy ona… gdy ona… Pojechałam
z Tahnee i jej rodzicami, ponieważ mieli już zaplanowany tygodniowy pobyt w Wizji, a ja
mogłam mieszkać w jednym pokoju z ich córką. I dlatego że kiedy mój brat zaproponował, że
będzie mi towarzyszył, zaczęłam krzyczeć, że cudzołoży z naszą trzodą i molestuje małe dzieci,
a kiedy zbliżał się do mnie ojciec, zaczęłam wydawać gardłowe dźwięki, które zdaniem mojej
matki brzmiały zupełnie jak warkot dzikiego zwierzęcia.
Matka miała rację. Coś we mnie narastało, a ja nie pojmowałam co i dlaczego.
Wiedziałam natomiast, że nienawidzę tej wioski i uczestniczenia w czymś, co było gwałtem nie
tylko na niewinnej osobie, ale również na mnie.
Musiałam uciec, ale nie miałam pojęcia jak.
Dziś wiem, że czasami wystarczy jedynie zmienić punkt widzenia.
Rozdział 4
Podróż do Wizji trwała dwa dni. Zatrzymywaliśmy się tylko wtedy, kiedy konie musiały
odpocząć. Czasami wzgórza były tak strome, że musieliśmy zsiadać z wozu i iść obok, ponieważ
para koni nie mogła uciągnąć wozu. Ale kiedy dotarliśmy na szczyt ostatniego wzniesienia,
ujrzeliśmy w dole wspaniałe miasto – Wizję.
Miasto było jakby pozszywane z osobnych fragmentów. Leżało na wielkiej równinie,
otoczone górami o łagodnych, pokrytych zielenią zboczach. Niektóre części miasta lśniły
w słońcu, inne wydawały się ukryte w cieniu – a jeszcze inne sprawiały wrażenie wiosek
z polami uprawnymi i pastwiskami. Nie jedno miasto a wiele. I o tyle więcej, niż mogłam
przypuszczać, kiedy ujrzałam Wizję po raz pierwszy.
Zjechaliśmy ze wzgórza i minęliśmy ostatnie skrzyżowanie z drogą, która nie prowadziła
do Wizji. Potem mogliśmy trafić już tylko w jedno miejsce. Do Wizji wjeżdżało się przez most,
przed którym umieszczono starannie wykonaną tablicę z dziwnym napisem: „SPYTAJ SWOJE
SERCE O CEL JEGO PODRÓŻY”.
Na widok tego napisu ojciec Tahnee mruknął pod nosem, że należy unikać dziwaków,
którzy mieszkają w tym mieście, po czym zapewnił nas, że nie będziemy odwiedzać żadnych
dziwnych miejsc.
Patrzyłam na tablicę i choć też uważałam, że napis jest głupi, kiedy tylko konie wjechały
na most, w moich myślach pojawiły się słowa: Ucieczka. Wolność. Odpowiedzi.
Jeśli moje serce miało cel podróży, to właśnie taki.
Po drugiej stronie mostu znajdowała się kolejna tablica z dziwacznym napisem:
„WITAJCIE W WIZJI. ZNAJDZIECIE TU TYLKO TO, CO MOŻECIE ZOBACZYĆ”.
Kiedy przeczytałam ten napis, słońce nagle schowało się za chmury – zapadł mrok
i zrobiło się zimno. Po chwili jednak słońce wróciło, a świat wydał mi się świeży i olśniewający
– ale już niezupełnie taki sam.
Ponieważ udałam się w tę podróż ze względu na brak równowagi umysłowej, nie
spytałam moich towarzyszy, czy też doświadczyli tego przejścia z mroku do światła. Po prostu
przyglądałam się miastu, kiedy przemierzaliśmy je przez cały kolejny dzień, żeby dotrzeć do
centrum. Ledwie słuchałam uwag moich towarzyszy podróży, zastanawiając się nad znaczeniem
drugiego napisu.
Przez pierwsze dwa dni nie znalazłam w Wizji nic interesującego, starałam się jednak nie
okazywać irytacji, gdy wciąż powtarzano mi, że zmiana otoczenia powinna mi dobrze zrobić. Bo
pragnęłam zmiany otoczenia. I szukałam jej przez całe te dwa dni.
A kiedy wreszcie nastąpiła, omal jej nie przegapiłam. A stało się to trzeciego dnia
naszego pobytu w mieście, po południu.
Bazar położony w sercu Wizji był ogromny. Zaczynał się niemal na progu domu,
w którym wynajmowaliśmy pokoje. Przez pierwsze dwa dni wszędzie chodzili z nami rodzice
Tahnee, ale trzeciego popołudnia zostawili nas, przekonani, że skoro jesteśmy we dwie, nie stanie
nam się żadna krzywda, najwyżej rozbolą nas głowy od nadmiaru dźwięków i widoków. Wśród
tłumu chodzili ubrani na biało szamani. Mieli spokojne twarze i przechadzali się wolnym
krokiem wśród kupców i ich klientów, czasami zatrzymując się na chwilę i przyjmując owoc czy
szklankę zimnej wody. Rzadko odzywali się do kogoś, ale kiedy się uśmiechali i mówili:
„Podróżuj bez bagażu”, brzmiało to zupełnie jak błogosławieństwo.
W owo popołudnie, które zmieniło tyle rzeczy, Tahnee wdała się w żartobliwe targi
z synem jakiegoś kupca. Nie żeby chciała coś kupić, chyba raczej szukała pretekstu do rozmowy
z tak przystojnym młodzieńcem. Ja tymczasem wędrowałam wśród pobliskich straganów. Nagle
zobaczyłam błysk białej szaty w przejściu pomiędzy stoiskami. Nie, to było coś więcej niż
przejście. W tak zatłoczonym miejscu, gdzie każdy centymetr miejsca był na wagę złota,
przejście, w którym swobodnie zmieściłyby się cztery stragany, nie miało racji bytu. Ze
zdumieniem uświadomiłam sobie, że przechodziłam tędy codziennie co najmniej raz, tak
naprawdę nie widząc tej wolnej przestrzeni – nie dostrzegając jej.
Teraz skręciłam tam i ujrzałam coś jeszcze, co dotąd również umykało mojemu
wzrokowi. Bazar otoczony był białym murem, przejście zaś było tej samej szerokości co
zwieńczona łukiem brama prowadząca w miejsce, które zdawało się należeć do zupełnie innego
świata. Były tam ulice, place, ogrody i budynki – wszystko białe i sterylne. Miałam wrażenie, że
oddycham czystym spokojem. Równocześnie z każdym krokiem wzbierał we mnie ból, jakby
głęboko w moim sercu wzbierała czarna krosta.
Zatrzymałam się nagle, podniosłam wzrok i zadrżałam, jakbym była dzwonem, w który
ktoś właśnie uderzył. Stałam przed budynkiem z napisem „ŚWIĄTYNIA SMUTKU”.
Weszłam po schodach i pociągnęłam za sznur wiszący przy wejściu. Usłyszałam dzwon,
który dzwonił, dzwonił…
Drzwi otworzył mi szaman. Miał siwe włosy i pomarszczoną twarz, ale jego oczy…
Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam równie pięknych oczu.
Uśmiechnął się do mnie i odsunął się, żeby zrobić mi przejście.
– Czy to twoja pierwsza wizyta? – spytał. Kiwnęłam głową, onieśmielona. Miałam
wrażenie, że jestem równocześnie zbyt wyzywająca i zbyt pospolita. Po raz pierwszy w życiu
zapragnęłam mężczyzny i nie wiedziałam co powinnam powiedzieć albo zrobić. Potem
przypomniałam sobie, że mam figurę żony, a nie panny na wydaniu, i coś we zaczęło się jątrzyć
goryczą. – Rozumiem – powiedział cicho szaman, a ja przeraziłam się, że jakimś cudem
naprawdę zrozumiał. – Tędy – dodał zaraz i poprowadził mnie do drzwi po lewej stronie.
Otworzył je, a dźwięk…
– Nie! – jęknęłam. – Nie, nie mogę. To jest… – Nieprzyzwoite. Jak gwałt.
Coś jakby śpiewało w moim ciele.
Szaman zamknął drzwi.
– To jest smutek – wyjaśnił cicho i łagodnie. – Po to jest ta świątynia, by on mógł się
wyrazić. By go uwolnić. Nie powinno się łykać smutku, gdyż będzie zalegał w ciele, wczepiał się
w nie jeszcze długo po tym, jak umysł zapomni o jego przyczynie.
Każde jego słowo było niczym delikatne uderzenie, jakby moje serce trącał motyl.
– Co mam zrobić? – spytałam.
Szaman ponownie otworzył drzwi i weszliśmy do sali.
Miałam wrażenie, że przyszło tu całe miasto – taki panował hałas. W rzeczywistości
jednak zebrało się tu ledwie kilka osób, choć sala mogłaby pomieścić dwa razy tyle. Niektórzy
zasłaniali twarze kapturami – mogli widzieć i oddychać, ale nie zdradzali swej tożsamości. Inni
bez obaw ukazywali światu swe oblicza.
Dźwięk wznosił się i opadał, czasami był to ledwie pomruk, a czasami zgiełk nieba, ziemi
i wszystkich żyjących na niej istot.
W jednej z cichszych chwil szaman zwrócił się do mnie szeptem:
– Gongi podają dźwięk. Jeśli pierwszy, w który uderzysz, nie będzie głosem, jakiego dziś
potrzebujesz, przejdź do następnego.
– A potem? Co mam robić potem?
Położył rękę na moim ramieniu, a ciepło jego dłoni niosło ze sobą niesamowitą pociechę.
Uśmiechnął się do mnie.
– Uwolnić smutek.
Zbyt skrępowana, by wypróbować dźwięk kolejnych gongów, wybrałam jeden ze
względu na prostą ramę, na której wisiał. Jego dźwięk nie był tak głęboki, jak pragnęłam, ale
i tak nie zamierzałam wstawać i przenosić się w inne miejsce.
Wbijałam wzrok w podłogę przed swoją poduszką, pewna, że niegrzecznie byłoby
przyglądać się innym zebranym w pokoju. Zamruczałam pod nosem, obawiając się, że ktoś mnie
usłyszy, ale coś we mnie wzbierało i wzbierało, aż wreszcie było gotowe.
Dźwięki z mojego wnętrza wznosiły się i opadały. Czasami pojedynczemu gongowi
towarzyszyły głosy ludzi, zawodzące w pozbawionym słów okrzyku. Innym razem odzywały się
wszystkie gongi, a potem dołączały do nich głosy. Raz po raz, aż wreszcie zawodził już tylko
jeden głos, tylko jedno serce nie oczyściło się jeszcze ze smutku.
Moje.
Ale ja również zamilkłam, zbyt wyczerpana i pusta, by ciągnąć to dalej. Przekłułam swój
wrzód smutku, ale nie wyjęłam sęka.
Jeden po drugim zebrani wstawali i wychodzili. Byłam ostatnia, a kiedy dotarłam do
drzwi, czekał na mnie szaman. W jego pięknych oczach kryło się pytanie.
– Pójdę już – powiedziałam cicho.
– Jeśli nas potrzebujesz, jesteśmy tu zawsze – powiedział. Potem odprowadził mnie do
zewnętrznych drzwi i dodał: – Podróżuj bez bagażu.
– Spędzę w mieście jeszcze kilka dni – powiedziałam, zastanawiając się, czy to nie nazbyt
wielka śmiałość i czy szamani w ogóle interesują się kobiecym ciałem w taki sposób.
Jego oczy uśmiechnęły się, choć wyraz twarzy pozostał poważny.
– Niektóre podróże odbywamy, nie wychodząc z domu. – Zamilkł na chwilę. – Jeśli nas
potrzebujesz, jesteśmy tutaj. Pamiętaj o tym.
Dopiero kiedy wróciłam na bazar, zauważyłam napis nad bramą – „ŚWIĄTYNIE” –
jakby to wystarczyło do opisania tej wyspy spokoju.
– Nalah! – wykrzyknęła na mój widok Tahnee. – Gdzieś ty była? Miałam już wracać do
kwatery bez ciebie, ale…
Dzień wcześniej pewnie bąknęłabym coś pod nosem albo zacięła się w milczeniu, ale dziś
dostrzegłam coś w twarzy przyjaciółki, w jej oczach.
– Spędziłyśmy całe popołudnie na bazarze, oglądałyśmy masę rzeczy – odparłam
z naciskiem.
– Jasne – powiedziała Tahnee ostrożnie, gotowa mnie wysłuchać. – Tak właśnie było.
Ale… przecież nic nie kupiłaś?
– Nie mam tyle pieniędzy co ty, więc…
– Och, mogę ci trochę dać…
– …muszę wszystko dobrze obejrzeć, zanim zdecyduję, co kupić rodzicom i bratu.
Chciałabym przywieźć im jakiś prezent za to, że pozwolili mi pojechać do Wizji.
– Och… – Tahnee zaczęła skubać dolną wargę. – Najlepiej jeśli będziemy chodziły na
bazar razem. Nie uważasz? Bezpieczniej. A… ile czasu potrzebujesz jeszcze na decyzję?
– Tyle muszę jeszcze obejrzeć, że pewnie zajmie mi to dzień czy dwa – odparłam, biorąc
ją pod rękę i ruszając w stronę naszej kwatery.
Rzuciła mi spojrzenie z ukosa.
– Ale nic ci nie jest, prawda?
– Nic – powiedziałam szczerze. – Czuję się dużo lepiej niż przedtem. Może nawet
najlepiej w życiu.
– Ja też.
Nie sądziłam, żebyśmy miały ku temu te same powody, ale jej słowa ucieszyły mnie.
W moim przypadku była to prawda. Czułam się lepiej. Dużo lepiej.
Zupełnie jak po upieczeniu smutkowego ciastka i zaniesieniu go Głosowi. Ale o tym nie
chciałam myśleć. Jeszcze nie teraz. Więc razem z Tahnee wróciłam do naszej kwatery, gdzie za
nasze spóźnienie czekały nas łagodne połajanki jej matki. – Miałyście jakieś przygody, prawda?
– Ojciec Tahnee przyjrzał się nam i puścił do nas oko. – Nie ma nic złego w drobnych
przygodach – o ile nie zajdą za daleko.
Za daleko? przypomniało mi się, co szaman powiedział o podróżowaniu bez wychodzenia
z domu, i uświadomiłam sobie, że ja już zaszłam za daleko – teraz nie było powrotu.
Następne dwa dni spędziłyśmy na obmyślaniu podstępów. Ojciec Tahnee wiedział, że coś
knujemy, ale uznał, że dopóki jesteśmy razem, żadna z nas nie posunie się za daleko. Między
mną a Tahnee panowało tymczasem milczące porozumienie.
Nie wiem, dokąd chodziła moja koleżanka, ale podejrzewam, że przystojny młody
człowiek z targu załatwił sobie wolne w pracy. Ja natomiast chodziłam do Świątyni Smutku.
Gongi wibrowały w powietrzu. Głosy wznosiły się i opadały. Dźwięki i łzy przekłuwały
zalegający głęboko we mnie ból, który narastał i wzbierał, odkąd po raz pierwszy zjadłam swoje
smutkowe ciastko i zaczęłam niejasno podejrzewać, co to wszystko oznacza dla Głosu.
Przekłuwałam ból, wiedząc, że zostawi po sobie blizny. Ale nie byłam w stanie usunąć
sęka. Przedostatniego wieczoru poszłyśmy z Tahnee do swojego pokoju, ale niewiele
rozmawiałyśmy, ponieważ obie byłyśmy zajęte planowaniem naszego ostatniego dnia w mieście.
– Chłopcy w wiosce… – powiedziała nagle Tahnee. Zwinęła się w kłębek na łóżku
i wbiła wzrok w ścian. – Nie chcę krytykować twojego brata, jest dość miły, ale jeszcze wiele lat
minie, zanim osiągnie wiek zdatny do małżeństwa. Natomiast ci, którzy są w odpowiednim
wieku… Wszyscy są podobni do Chayne’a, a ja nie chcę żyć z kimś takim. Kobbi… – Tahnee
oblizała nerwowo wargi. – Kobbi uważa, że Chayne coś jej robi, kiedy chce od niej… tych
małżeńskich rzeczy. No wiesz, tych w łóżku. – Ponieważ wiedziałam, o czym mówi, pokiwałam
głową. – Podobno to nie dzieje się za każdym razem, kiedy… to robią… ale czasami następnego
dnia coś jej się miesza w głowie. Chayne był poważnie zaniepokojony, kiedy po jednej z takich
nocy miała naprawdę zły dzień i właśnie wtedy zaczęła podejrzewać, że on coś jej robi. Ale
zanim zebrała się na odwagę, żeby porozmawiać ze swoim ojcem, Chayne zaczął czynić przy
nim kąśliwe uwagi, że dobra żona nie powinna żałować mężowi przyjemności, skoro on musi
pracować ciężko na jej utrzymanie, na dom, ubrania i jedzenie. Więc kiedy Kobbi w końcu
przestraszyła się do tego stopnia, że powiedziała ojcu…
– Jak zareagował? – spytałam szeptem. Miałam wrażenie, że cały świat zatrzymał się,
czekając na jej odpowiedź.
– Uderzył ją. – Na twarzy Tahnee malowało się oszołomienie, jakby wszystko, co dotąd
znała i w co wierzyła, nagle ją zdradziło. – Powiedział, że jest złą żoną dla swojego męża,
przyniosła mu wstyd i że wyprze się jej, jeśli nadal będzie dawała Chayne’owi powody do skarg.
W ciszy, jaka zapadła wkoło, usłyszałam deszcz. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że
niebo płacze. Ukołysana tym dźwiękiem, Tahnee zapadła w sen. Ja nie spałam, pozwalając
myślom wędrować, tworzyć nowe wzorce.
Szanuj swoich rodziców. Dziękuj za nich codziennie, ponieważ życie sieroty jest pełne
smutku.
Do smutkowych ciasteczek używało się takich samych składników jak do innych
wypieków. Więc dlaczego te ciastka stawały się naczyniami uczuć, których nie chcieliśmy? I kto
postanowił, że należy poświęcić jedną osobę dla zdrowia całej społeczności? Kto zdecydował, że
ludzie z mojej wioski nie powinni dźwigać ciężaru własnych smutków?
Może nie było już kogo winić? Może nikt już tego nie wiedział?
Ale starsi ciągną to dalej, szepnęło moje serce. Widzą ją, dbają o nią. Czy na jej ciele
ciągle wzbierają czarne krosty, ukryte pod szatami? Kiedy była dzieckiem, ktoś odebrał jej mowę
i tak ją oszpecił, żeby wstydziła się swoich blizn. Ludzie, którzy to zrobili, nadal mieszkają
w wiosce.
Wszyscy jej to zrobiliśmy. Dzień po dniu, rok po roku, podawaliśmy jej talerz smutku
ukrytego w ciasteczku i oczekiwaliśmy, że go zje, żebyśmy mogli poczuć się lepiej.
Witajcie w Wizji. Znajdziecie tu tylko to, co możecie zobaczyć.
Kiedy coś we mnie przesuwało się i tworzyło nowe wzorce, zastanawiałam się, czy
zmieniłam się na tyle, by móc zobaczyć to, co musiałam znaleźć.
Następnego dnia, po południu skręciłam za róg. To było takie proste.
Sklep aptekarza stał przy ulicy, która znajdowała się w jednym z cienistych miejsc Wizji
– nienależącym ani do Mroku, ani do Światła, żeby mogły tam trafić serca rezonujące i z jednym,
i z drugim.
Innego dnia tak bym się przeraziła na widok mężczyzny stojącego za ladą, że natychmiast
porzuciłabym swój plan. Dziś jednak przyjrzałam mu się w świetle wpadającym przez brudne
okna i uznałam, że jeśli wygląd świadczy o człowieku, to on ma to, czego mi trzeba.
Powiedziałam, o co mi chodzi i zapłaciłam tyle, ile sobie policzył, pełna ulgi, że starczy
mi pieniędzy na prezenty dla rodziny i nie będę musiała pożyczać od Tahnee.
– Dla trzech osób, powiadasz? – upewnił się, kiedy wyszedł zza zasłony oddzielającej
sklep od zaplecza i podał mi małą butelkę.
– Tak, dla trzech.
Byłam niemal pewna, że w nocy dyżuruje tylko jeden opiekun, ale chciałam mieć
pewność, że poradzę sobie z każdym, kogo tam zastanę. Ponieważ będę miała tylko jedną szansę.
– Zaspokój moją ciekawość – poprosił, kiedy miałam wyjść. – Szukasz zemsty?
Schowałam buteleczkę do kieszeni i starannie zapięłam guzik. Potem spojrzałam na
aptekarza.
– Chcę kogoś uwolnić.
Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, a potem podniósł rękę i narysował w powietrzu
jakiś symbol. Nie wiedziałam, czy to było błogosławieństwo, czy magia – i tak naprawdę nie
obchodziło mnie to.
Następnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną do wioski. Rzucałyśmy sobie z Tahnee
porozumiewawcze spojrzenia, trącałyśmy się łokciami i chichotałyśmy, co utwierdzało jej
rodziców w przekonaniu, że coś przeskrobałyśmy. Sprawiło również, że odprężyli się, pewni, że
podczas pobytu w Wizji nie stało się nic naprawdę złego.
Po powrocie moi rodzice również poczuli ulgę. Znów byłam taką córką, jaką znali.
Tylko mój brat zauważył różnicę. A może była to zazdrość z jego strony?
– Dobrze wyglądasz, Nalah – stwierdził. – Wypoczęłaś. Zupełnie jakbyś była kimś
innym.
Uśmiechnęłam się tylko. Nie powiedziałam mu, że ma rację. Ale naprawdę byłam kimś
innym.
Kimś niebezpiecznym.
Rozdział 5
Nie mogłam dłużej mieszkać w tej wiosce. Nie mogłam dłużej brać udziału w znęcaniu
się nad kimś bezbronnym, wyłącznie dla własnych „dobrych” uczuć. Obawiałam się, co się ze
mną stanie, jeśli starsi uznają, że nie żyję już w harmonii z resztą naszej społeczności. Przede
mną musieli być inni, którzy zdawali sobie sprawę z tego, co zrobiliśmy, żeby nie dźwigać
własnych smutków. Co się z nimi stało? Próbowali odmienić serce wioski? A może uciekli od
tego, czego nie mogli ani zmienić, ani znosić?
Albo leżeli pod nieoznaczonymi nagrobkami w zarośniętej części cmentarza, gdzie
chowano ludzi bez imienia – tych, którzy zrobili coś tak okropnego, że ich imiona zostały
„zapomniane”.
Sama mogłam uciec, mogłam zniknąć w wielkim świecie – zaszyć się na ulicach Wizji.
Tego byłam pewna. Ale jeśli spróbuję pomóc Głosowi i zostanę schwytana… Zapewne spotka
mnie tragiczny – i śmiertelny – wypadek i zostanę pochowana pod jednym z tych kamieni.
Jeszcze jedna osoba bez imienia.
Wiedząc, jaka jest stawka, przez cały tydzień obserwowałam, przyglądałam się,
patrzyłam. A im bardziej pragnęłam opuścić wioskę, tym szybciej następowały subtelne zmiany.
Jeden ze starszych uznał, że jego koń się znarowił i specjalnie zrzucił go z wozu na kupę
gnoju. Zaczął przywiązywać biedne zwierzę do słupka na tyłach ratusza, nie wyprzęgając go i nie
dając obroku ani wody. Wszyscy widzieli, że źle traktuje konia, ale odwracali wzrok i nie
kwestionowali jego prawa do dyscyplinowania własnego zwierzęcia, choć słyszałam, jak mój
ojciec mruczy pod nosem, że biedne zwierzę zapewne próbowało tylko dostać się do jedzenia,
kiedy zrzuciło starszego na gnój.
Mężczyźni mruczeli pod nosem, kobiety piekły smutkowe ciastka i wszyscy udawali, że
nie dostrzegają nieszczęsnego losu konia.
Ale ja dostrzegałam. Konia i wóz, które łatwo można ukraść.
Potem za domem Głosu pojawił się duży kamień – na tyle daleko od kuchennych drzwi,
by nikomu nie przeszkadzać, a równocześnie na tyle blisko, by mógł posłużyć jako stopień do
wsiadania na wóz.
Codziennie obserwowałam wioskę i jej mieszkańców. Codziennie chowałam kolejne
rzeczy do torby podróżnej, która wyglądała jak mały kuferek z materiału naciągniętego na
drewnianą ramę. Kupiłam ją na bazarze, pod pretekstem, że muszę w coś zapakować swoje
zakupy. Dariden śmiał się, kiedy ją zobaczył; powiedział, że materiał szybko się podrze, więc
mogłam sobie darować ten zakup. To prawda – materiał nie był tak wytrzymały jak drewno, ale
miał jedną podstawową zaletę: mogłam sama unieść torbę.
Kiedy wszystko było już gotowe, zaczęłam się martwić o Tahnee. Próbowała
zachowywać się jak zwykle, ale widziałam w jej oczach desperację i uświadomiłam sobie, że ona
też czeka, aż coś się wydarzy, i że z każdym dniem staje się bardziej niespokojna.
Nie chciałam jej życzyć niepowodzenia, ponieważ podobnie jak ja nie żyła już
w harmonii z wioską i mogła ją tu spotkać krzywda. Ale całym sercem pragnęłam, żeby jej plany
opóźniły się o kilka dni, choć wiedziałam, że moje zniknięcie sprawi, że jej ucieczka będzie
niemal niemożliwa.
Nagle jednak sprawy zaczęły się komplikować. Drobne sprawy. I tylko na tyle, żebym
uświadomiła sobie, jak łatwo dotąd mi szło.
– Nalah, po co ci ta spódnica? – spytała matka, kiedy przyłapała mnie w komórce, gdzie
trzymaliśmy nieużywane ubrania.
– Ja… – Tę spódnicę uszyła dla mnie dwa lata temu matka mojego ojca. Jeszcze zanim
coś jej się porobiło z głową i umarła we śnie pewnej nocy. Ciemnozielony materiał był dobrej
jakości, ale moja matka uznała spódnicę za marnotrawstwo, ponieważ nie można jej było nosić
w przyzwoitym towarzystwie. Babcia wykorzystała do jej ozdobienia wszystkie paciorki, cekiny
i lusterka ze swojej sukni ślubnej.
Choć matka protestowała, ojciec stwierdził tylko, że to praktyczne rozwiązanie, naszyć
koraliki jedynie na przodzie spódnicy, a nie na tej części, na której się siada. Co dowodziło tylko,
że męska część jego umysłu musiała spać, kiedy oglądał spódnicę, ponieważ pnącza z paciorków
i kwiaty z lusterek wabiły oko do nietkniętego kwiatka między moimi udami. Taką spódnicę
wkłada dziewczyna, kiedy chce znaleźć męża.
Byłam za młoda, żeby ją nosić, kiedy babcia ją dla mnie uszyła, a poza tym w wiosce nie
było chłopaka, którego uwagę pragnęłabym przyciągnąć. Z jakiegoś powodu chciałam jednak
zabrać ze sobą tę spódnicę. Chciałam zachować nadzieję, że pewnego dnia będę miała dla kogo
ją włożyć.
– Wieczorem zabiorę ją do Tahnee razem z innymi rzeczami – odpowiedziałam matce,
gdyż nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. – Będziemy przymierzać ubrania, żeby
sprawdzić, co nam się nadal podoba. Może nawet trochę się powymieniamy. – Ostatnie zdanie
wymamrotałam niewyraźnie, a matka westchnęła z irytacją, choć uspokoiła się.
– Wy trzy wymieniacie się ubraniami tak często, że nigdy nie wiem, dla kogo właściwie
robię pranie – stwierdziła.
Kiwnęłam głową, a potem rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie słyszy, choć
wiedziałam, że jesteśmy same w domu.
– Tahnee martwi się zachowaniem Kobbi – powiedziałam cicho. – Czy to małżeństwo tak
zmienia dziewczyny?
Twarz matki złagodniała. Objęła mnie ramieniem.
– Niektórym dziewczętom trudno jest się przystosować – powiedziała, a po chwili
wahania dodała: – Może powinnaś upiec smutkowe ciasteczko?
Wzdrygnęłam się i wiedziałam, że ona to poczuła. Zmarszczyłam nos.
– Wolę poprzymierzać stroje.
– Nalah, jesteś moją córką i zależy mi na tobie. Wiesz o tym, prawda?
Spojrzałam jej w oczy i poczułam ból miłości. Kochała mnie i dlatego nie stać jej było na
to, żeby to zobaczyć. Gdybym została, też w końcu przestałabym widzieć. Gdybym tuliła
w ramionach małą córeczkę, czy pozwoliłabym, by jej ciało dźwigało ciężar smutku? Czy
pozwoliłabym wzbierać w nim czarnym krostom, czy mogłabym słuchać, jak płacze z bólu,
patrzeć na blizny po sękach? Nie, zapewne piekłabym smutkowe ciasteczka i uczyła tę małą
dziewczynkę, jak dawać je osobie, której jedynym zadaniem w życiu jest zjadanie takich
podarunków.
Pocałowałam matkę w policzek.
– Nie potrzebuję smutkowego ciasteczka.
Pospiesznie wróciłam do swojego pokoju, zapakowałam spódnicę, a potem pobiegłam
poszukać Tahnee. Musiałam ją uprzedzić, że w przekonaniu mojej matki spędzę u niej dzisiejszy
wieczór. Ale kiedy znalazłam ją pod wielkim drzewem, gdzie kiedyś, w upalne lato, bawiłyśmy
się we trzy z Kobbi, wszystko znów się zmieniło.
– Ojciec Kobbi wyparł się jej – oznajmiła Tahnee cichym, pełnym łez głosem. –
Próbowała wyjaśnić matce, że Chayne robi jej coś złego, coś, po czym czuje się dziwnie, ale
Anne Bishop Głos Efemera Przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska
Kraków 2013
Drodzy Czytelnicy, Niektóre historie prześladują pisarza, póki nie przeleje ich na papier. Coś takiego przydarzyło się kilka lat temu i mnie: pierwsze zdanie tej noweli dręczyło mnie tak długo, póki nie napisałam jej całej. Głos to tak naprawdę wprowadzenie do Wizji, jednego z krajobrazów Efemery. Cieszę się, że mogę się nim z Wami podzielić. Podróżujcie bez bagażu!
Rozdział 1 Nazywali ją Głosem, ponieważ go nie miała. Była grubą, tępą niemową, sierotą utrzymywaną przez wioskę. Społeczność dawała jej dach nad głową i wyznaczała opiekunów. Włączała też w życie wioski. Och, bynajmniej nie zapraszano jej do domów, wręcz przeciwnie – o odpowiedniej porze wszyscy przychodzili z odwiedzinami do Głosu. Kiedy ktoś miał „smutkowy dzień”, jak mawiała moja matka, albo jeśli zdarzyło się coś nieprzyjemnego, pieczono niewielkie ciasteczko i zasmucona osoba zanosiła przysmak do domu Głosu. Głos zasiadała na specjalnym krześle w pokoju przyjęć i nigdy nie odmawiała przyjęcia ciasteczka. Nigdy. Kiedy dzieci dawały jej przysmaki, uśmiechała się do nich. Czasami uśmiechała się nawet do dorosłych, ale nigdy do starszych wioski, choć przyjmowała ciastka i od nich. Jej akceptacja była częścią rytuału – należało zaczekać, aż zje ciasteczko, a wówczas smutek mijał, człowiek czuł się lepiej i mógł wrócić do normalnego życia. Nigdy nie dziwiło mnie, że sierota ma pokój przyjęć podobny do pokoju posłuchań w ratuszu, gdzie rezydowali starsi wioski. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego jeśli komuś jest smutno, musi piec ciastko i zanosić je Głosowi, ani dlaczego do jej domu dzieci zawsze odprowadzał ktoś dorosły, pilnując, żeby nie zjadły przeznaczonego dla sieroty ciasteczka. Nigdy nie czułam niczego prócz litości dla tej dziewczynki – była tylko dziesięć lat starsza ode mnie i wówczas była jeszcze dziewczynką – której włosy i szyję zawsze skrywał kaptur, a proste bluzy i spodnie na pewno nie przyciągały wzroku chłopców. Żyłam sobie tak szczęśliwie – i niewinnie – w wiosce, która utrzymywała Głos. Dopiero kiedy skończyłam dziesięć lat, po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk prawdy. To było gorące lato, deszcz prawie nie padał. Mężczyźni nosili tuniki bez rękawów i cienkie spodnie, które ledwie sięgały za kolana. Ci młodsi – kawalerowie, którzy szukali żon – ośmielali się nawet skracać spodnie do połowy uda, co bardzo cieszyło dojrzałe kobiety, żenowało mężczyzn o guzowatych kolanach i gorszyło starszych wioski. Jednak dopiero kiedy kobiety zaczęły mdleć z gorąca przy codziennych obowiązkach, starsi wioski złagodzili zasady dotyczące damskiego stroju i pozwolili im nosić tuniki z krótkimi rękawami i spodnie ucięte tuż poniżej kolana. Twierdzili, że jest za gorąco na wysiłek, więc widok kobiecych członków nie
podnieci ciała mężczyzn. Jednak liczba kobiet, które zaszły w ciążę tego lata – i liczba kawalerów, którzy musieli pospiesznie zawrzeć kontrakty małżeńskie – udowodniła wszystkim, jak bardzo mylili się starsi, oraz jak głosiły złośliwe plotki, jak bardzo są starzy. Ale to wszystko nie miało znaczenia dla dziesięcioletniej dziewczynki, która rozkoszowała się pieszczotą ciepłego wietrzyka na gołej skórze, bawiąc się na dworze z przyjaciółkami. Właśnie tym zajmowałyśmy się, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam przebłysk prawdy – w cieniu wielkiego drzewa we trzy rzucałyśmy sobie piłkę: Kobbi (która naprawdę miała na imię Kobrah), Tahnee i ja, Nalah. W pewnej chwili minęła nas Głos, ubrana w tunikę z rękawami i długie spodnie – jak w zimie. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ widok jej grubych kończyn tylko raziłby oczy. Nagle zjawili się chłopcy, a w oczach mieli taki błysk, że wszystkie trzy przytuliłyśmy się do siebie jak owce, które wyczuły stado dzikich psów i instynktownie wiedzą, że oddzielenie się od stada oznacza śmierć. Jednak tego dnia to nie my interesowałyśmy chłopców. Głos obejrzała się przez ramię, pojęła niebezpieczeństwo i pospiesznie ruszyła w stronę najbliższego domu, bez wątpienia w poszukiwaniu ratunku. Byli od niej szybsi i wkrótce otoczyli ją ciasno. – Nie jest ci gorąco? – dokuczali jej. – Nie jest ci gorąco? Chodź, ochłodzimy cię. Popychali ją, szarpali, a ona wciąż próbowała iść dalej, zupełnie jak bezbronne, nieme zwierzę. Aż nagle jeden z nich złapał jej kaptur i ściągnął go, po raz pierwszy za naszej młodej pamięci odsłaniając jej szyję. Chłopcy gwałtownie cofnęli się i zamilkli, zaskoczeni. Głos odwróciła się i spojrzała na nas. Spojrzała mi prosto w oczy. Nie przypominała już bezbronnego, niemego zwierzęcia. W jej oczach była inteligencja, równie kaleka jak jej ciało. Oraz gniew. Jacyś dorośli wreszcie nas zauważyli i zrozumieli, że dzieje się coś złego. Kiedy zorientowali się, co widzieliśmy – i dlaczego – ich głosy przepełniła złość. Sierota została odprowadzona do domu, a chłopców zaprowadzono do ratusza, gdzie starsi mieli wymierzyć im karę. Nas, dziewczynki, odprowadzono do domów, szepcząc chwilę z naszymi matkami. Resztę popołudnia spędziłam w samotności, starając się nie rozmyślać. Obserwowałam grę światła i cienia na ścianie mojej sypialni, ale w ruchome wzory liści na białej ścianie pokoju
wciąż wplątywały się moje myśli. Głos nie urodziła się niema. Czy rany, po których zostały jej te okropne blizny odniosła wtedy, kiedy straciła rodziców? Czy był czas, kiedy nazywano ją inaczej? A nasi uzdrowiciele? Potrafili przecież szyć lepiej niż najlepsze szwaczki i byli dumni ze zdrowia mieszkańców wioski. Nawet jeśli nie zdołali uratować jej głosu, dlaczego tak nieudolnie ją poskładali? Wzór na ścianie zmienił się, a przez mój umysł przepłynęła kolejna myśl. Słowa wypowiadane codziennie na lekcjach przez nauczycieli wzbierały we mnie, aż nie mogłam już myśleć o niczym innym – i wtedy nagle wyczułam w nich groźbę. Szanuj swoich rodziców. Dziękuj za nich każdego dnia, bo bez nich będziesz sierotą, a życie sieroty pełne jest smutku. Ale przecież o Głos dbała cała wioska. Miała dom. Jej dom to jeden z najstarszych w wiosce. Czy ona pierwsza tam zamieszkała? Spytaj mamę albo babcię, czy wcześniej nie mieszkała tam inna niema sierota. Wszyscy przynosili jej smakołyki. Nawet małe dzieci w asyście dorosłych przychodziły do niej z ciasteczkami. Czy naprawdę tego pragnęła? I dlaczego miała takie blizny? Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Nie chciałam ich znać. Cierpiałam – i ze względu na siebie, i ze względu na Głos. Wyszłam z pokoju mniej więcej godzinę przed kolacją. Moja matka przyjrzała mi się uważnie, a potem powiedziała: – Upiekę ci smutkowe ciastko. Zaniesiesz je Głosowi i od razu poczujesz się lepiej. – Nie – odparłam schrypniętym głosem, jakby coś utknęło mi w gardle. – Sama je upiekę. Moja matka przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, a potem skinęła głową. – Dobrze. Jesteś już dość duża. Więc upiekłam maleńkie smutkowe ciasteczko, a mama wyszła do ogrodu i nie powiedziała ani słowa, że opóźniam przygotowania do kolacji (przygotowywanie innego jedzenia podczas pieczenia smutkowego ciastka podobno przynosiło pecha). Kiedy tylko ciasteczko wystygło, na tyle że można je było przełożyć na talerzyk – ten, którego używaliśmy wyłącznie do zanoszenia smakołyków Głosowi – wyszłam z domu. Żadne z moich rodziców nie zaprotestowało i nie zażądało, żebym najpierw zjadła kolację, co wskazywało tylko, jak bardzo się o mnie martwili.
Głos czekała już w pokoju przyjęć. Siedziała na swoim dziwacznym krześle, które wyglądało, tak jakby zostało zrobione dla dużo potężniejszej osoby. Skoro tam była, widocznie nie byłam pierwszym z jej gości tego dnia. Zapewne Kobbi i Tahnee przyszły tu przede mną ze swoimi matkami. Głos siedziała sama, w czym też nie było nic dziwnego. W jej domu zawsze przebywał jakiś opiekun, ale kiedy miała gości, opiekun miał trochę czasu dla siebie. Podeszłam bliżej i stanęłam w przepisowej odległości. Ale nie podałam Głosowi talerzyka. Choć została wykąpana, a jej głowę i szyję zasłaniał nowy kaptur, kiedy spojrzałam jej w oczy, przypomniałam sobie te okropne blizny. Dotknęłam własnej szyi i zebrało mi się na płacz. – Przykro mi – wyszeptałam. Ku mojemu zaskoczeniu oczy Głosu również napełniły się łzami, choć nigdy nie okazywała żadnych uczuć, wyjąwszy uśmiechy. Potem uśmiechnęła się – a był to prawdziwy, ciepły, pełen zrozumienia i miłości uśmiech – wzięła ode mnie ciasteczko i zjadła. Od razu poczułam się o wiele lepiej. Otarłam łzy z twarzy i też się uśmiechnęłam. – Muszę już iść. Nie zareagowała, kiedy odwróciłam się, żeby odejść. Nigdy nie reagowała. Ale zanim zdążyłam wyjść i pobiec do domu, do pokoju weszli chłopcy – ci sami, którzy dokuczali Głosowi, a za nimi ich surowi ojcowie i zdenerwowane matki. Pospiesznie zeszłam im z drogi i przylgnęłam do ściany, żeby mnie nie zauważyli. Ale w tej chwili i tak nie zwrócili na mnie uwagi. Pierwszy chłopiec podszedł do krzesła i wyciągnął talerzyk ze swoim poczęstunkiem. Głos wzięła ciastko i cisnęła na podłogę. Dorośli aż sapnęli, zaszokowani, a ojciec chłopca podbiegł do drzwi prowadzących do reszty domu i zawołał na pomoc opiekuna. Potem drugi chłopiec wyciągnął swój poczęstunek. Głos zgniotła w dłoni jego ciasteczko, a potem rozmazała je na swoim ubraniu. Gdy zbliżył się trzeci chłopiec, ten, który ściągnął jej kaptur, odkrywając jej tajemnicę i odsłaniając ból… Poruszała się tak szybko, że nikt nie zdążył jej powstrzymać. W jednej chwili siedziała na krześle, a w następnej skoczyła na niego – jedną ręką chwyciła ciastko, a drugą jego głowę. Kiedy zaczął krzyczeć, wepchnęła mu ciastko w usta i zmusiła go, by przełknął. Zrobił to – a wyraz oczu Głosu w tym momencie prześladował mnie potem przez całe lata. Wkrótce chłopiec ten zachorował na czarne krosty – bolesne wrzody, tworzące się
głęboko pod skórą. Czasami kilka tygodni trwało, nim wezbrały na tyle, że można je było przeciąć. Przy czym jedno oczyszczenie nigdy nie wystarczało, bez względu na starania uzdrowiciela. Chory raz za razem cierpiał katusze, ponieważ wrzód zbierał wciąż na nowo i na nowo trzeba go było przecinać. Dopiero po kilku wizytach udawało się usunąć twardy sęk i wreszcie rana się goiła. Jednak bez względu na starania uzdrowicieli usunięcie sęka zawsze pozostawiało blizny. Zawsze. W następnych tygodniach nie widywałam w wiosce Głosu, ale słyszałam przyciszone rozmowy dorosłych, którzy martwili się, że odmawia przyjmowania poczęstunków. Wreszcie starsi i uzdrowiciele uznali, że dla dobra całej wioski konieczne jest podjęcie odpowiednich kroków. Ciekawość zwyciężyła, udałam więc, że mam smutkowy dzień, upiekłam ciasteczko i zaniosłam Głosowi. Dzieci nie powinny poznawać tak okrutnej prawdy. Głosowi odebrano wszelką swobodę. Jej opiekunem był teraz barczysty młody człowiek. Ubrano ją w suknię z dopasowanym do niej kapturem. Krój rękawów był przemyślny, ale nie do końca ukrywał więzy, którymi przywiązano ją do krzesła. Już i to było wystarczająco okrutne, ale… Zrobili coś z jej ustami. Kiedy opiekun naciskał drewniany kołek, otwierała je na tyle szeroko, by można było wepchnąć do nich ciasteczko. Potem, również na siłę, zamykano jej usta, żeby nie mogła go wypluć. Odebrali jej wszelki wybór. Musiała zjadać to, co przynosili jej wieśniacy. Gdy przyszłam, popatrzyła na mnie, a ja poczułam się tak, jakbym przychodząc tutaj i zmuszając ją do przyjęcia poczęstunku, dokonała aktu zdrady. Ale nie mogłam jej powiedzieć, że to nie jest prawdziwe smutkowe ciasteczko, ponieważ obok stał opiekun i przyglądał się wszystkiemu. Nie mogłam też zmienić zdania i wycofać się. Nikt tak nie robił. Nigdy. Musiałam więc patrzeć, jak opiekun przemocą otwiera Głosowi usta, wpycha w nie ciastko i siłą je zamyka. Nie rozpłakałam się, póki nie dotarłam do domu. A wtedy ukryłam się w zacisznym kącie ogrodu i płakałam tak długo, aż poczułam się chora. Od tamtej pory unikałam domu Głosu. Och, nadal piekłam smutkowe ciasteczka, kiedy moja matka dochodziła do wniosku, że nie jestem w harmonii ze światem. Nadal pozwalano mi chodzić do Głosu samej, więc rodzice nie mieli pojęcia, że kiedy tylko znikam im z oczu, szukam
sobie kryjówki… i zjadam ciastko. Z niewiadomych powodów w każdym ciasteczku tkwił gorzki, galaretowaty rdzeń, wielkości dojrzałego winogrona. Jego obecności nie dawało się wytłumaczyć ani użytymi składnikami, ani sposobem przyrządzenia ciasteczka. W dodatku gdy już poczuło się tę gorycz, nie sposób było się jej pozbyć. Można było wypluć tylko ciastko, ale wówczas nic już nie osładzało tego smaku. Kiedy po raz pierwszy zjadłam smutkowe ciasteczko, chorowałam przez cały dzień. Moja matka doszła do wniosku, że coś musiało mi zaszkodzić, ale na szczęście nie dociekała, co to było. Za drugim razem na brzuchu zrobiła mi się czarna krosta. Była strasznie bolesna, ale bałam się powiedzieć o niej rodzicom, bo wówczas musiałabym się przyznać, że sama zjadam smutkowe ciasteczka, zamiast zanosić je Głosowi. Cierpiałam w milczeniu, jednak wkrótce odkryłam, że gorący kompres przyspiesza zbieranie wrzodu, a przekłuć go można zwykłą igłą do szycia. Sęk, który w końcu udało wydostać się z rany, przypominał galaretowaty rdzeń smutkowego ciasteczka. Być może gdybym była starsza, zrozumiałabym już wtedy. Ale musiało upłynąć jeszcze siedem lat.
Rozdział 2 Naprawdę to zrobiłeś? Niedowierzanie i podziw w głosie Daridena, mojego starszego brata, sprawiły, że podkradłam się bliżej do otwartego okna jego pokoju. Miałam siedemnaście lat i dobrze wiedziałam, że nie należy podsłuchiwać rozmów brata z kolegami. Dowiadywałam się z nich zbyt wielu rzeczy, pod wpływem których moje uczucia do Daridena znacznie osłabły. Nie lubiłam też jego przyjaciół, szczególnie Chayne’a, który niedawno ożenił się z Kobbi i został jednym z opiekunów Głosu – czy raczej jej strażników. – Nie było łatwo, ponieważ Wizja to nienaturalne miasto, ale udało mi się wyrwać ojcu na cały wieczór i odnaleźć pewien sklep. – I to działa? – spytał Dariden. Chayne roześmiał się cicho. – Kobrah ma ładną buzię, ale jak jej rozłożyć nogi, to jest zimna jak ryba. Kiedy wpuszczam trzy krople tego specyfiku do jej wina, staje się zupełnie odrętwiała. Mogę z nią robić niemal wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Jest zupełnie bierna, ale jej ciało jest rozpalone. A komu zależy w łóżku na rozumie kobiety? – To fakt. Żona powinna mieć go tylko tyle, żeby podpowiadał jej, kiedy rozłożyć nogi – stwierdził Dariden i zarechotał obleśnie. Nie śmiałam się ruszyć. Ledwie oddychałam. Gdyby Dariden odkrył, że to usłyszałam, zmieniłby moje życie w piekło. W jeszcze większe piekło. – A czy jak dajesz jej ten specyfik, to robi… no wiesz…? – spytał mój brat. – Nie – odparł Chayne, wyraźnie zniesmaczony. – Nawet jak jej dam kroplę więcej. Nie mogę przesadzić, bo ostrzegli mnie, że może nna zawsze już zostać taka dziwna. Do tego nie mogę jej więc skłonić, ale w sumie to bez znaczenia, ponieważ… – Chayne zniżył głos, więc przysunęłam głowę bliżej okna, choć nie śmiałam ruszyć stóp z miejsca. – … wlewam czasami trzy krople na język tamtej, dodaję łyk mikstury, którą ją karmimy, kiedy nie wpychamy w nią tych ciastek, a potem zamykam jej usta i czekam chwilę. Kiedy specyfik zaczyna działać, mogę jej trzymać w ustach godzinami, a ona go cały czas liże i ssie. Wiem dobrze, o ile trzeba opuścić dźwignię, żeby było dość ciasno.
– I ona potem…? – sapnął Dariden. Chayne zachichotał cicho i okrutnie. – W końcu połykanie to jej praca, no nie? Wyszli z pokoju, a ja zmówiłam w myślach modlitwę do wszystkich bogiń i bogów, jacy mi tylko przyszli do głowy, żeby ci dwaj mnie tu nie nakryli. Moja modlitwa najwyraźniej została wysłuchana, ponieważ wyszli frontowymi drzwiami, a ja mogłam wślizgnąć się do domu kuchennym wejściem i zaszyć w swoim pokoju. Mój ojciec był dobrym człowiekiem – tego byłam pewna. Więc jakim cudem wychował syna, który uważa takie okropieństwa za podniecające? Czy twój ojciec naprawdę jest dobrym człowiekiem? Chodzi do domu Głosu ze smutkowym ciastkiem, kiedy coś go trapi. Czy naprawdę nie wie, do czego ją zmusza? Nie mógł wiedzieć. Po prostu nie mógł. Ale jeśli wiedział, wyjaśniałoby to troskę, jaką dostrzegałam w jego oczach przez ostatni rok. Zdołałam utrzymać swoją tajemnicę przez pięć lat. Posłusznie piekłam smutkowe ciastka, kiedy matka uważała, że powinnam odwiedzić Głos, a potem sama je zjadałam. Odkryłam, że ciasto i chleb pieczone w domu oraz ciastka kupowane w piekarni za kieszonkowe łagodzą najgorsze objawy czarnych krost. Owszem, pojawiały się za każdym razem, kiedy zjadłam smutkowe ciastko, ale nie były zbyt duże czy bolesne. Natomiast ja porządnie utyłam i mój ojciec żartował, że mam „małżeńską figurę” – chciał przez to powiedzieć, że mojemu miękkiemu od tłuszczu ciału brakuje smukłych linii, których mężczyzna szuka u oblubienicy. Taką figurę akceptuje się u żony, kiedy zaczynają pojawiać się dzieci. W końcu mężczyzna musi się trochę poświęcić, jeśli chce mieć potomstwo. W końcu jednak Tahnee niechcący mnie wydała. Powiedziała mojej matce, że nie widziała mnie w domu Głosu w czasie, kiedy powinnam tam być. Zorientowała się szybko i próbowała wszystko odkręcić, ponieważ sądziła, że wymykam się do jakiegoś chłopaka, a Głos wykorzystuję jako pretekst, ale jej nagła amnezja nie oszukała mojej matki. Odtąd zawsze musiałam chodzić do domu Głosu w czyimś towarzystwie, a kiedy patrzyłam, jak opiekun karmi ją moimi smutkowymi ciastkami, robiło mi się niedobrze, ponieważ czułam się wtedy lepiej. Ale póki nie pojechałam do Wizji, nie miałam pojęcia, dlaczego tak jest.
Rozdział 3 Dariden strasznie chciał pojechać do nienaturalnego miasta, jak nazywano Wizję, ale tak się złożyło, że to ja tam pojechałam – z Tahnee i jej rodzicami. Choć moja matka zaczęła kontrolować, co jem w domu, i choć właściciel piekarni obiecał, że nie sprzeda mi już niczego bez pisemnej zgody jednego z rodziców, moje ciało z uporem pozostawało grube. Za każdym razem, kiedy ojciec odprowadzał mnie do domu Głosu, szeptał: „Jeśli nie przestaniesz się tak opychać, będziesz wyglądała jak ona”. Wiedziałam, że chciał mnie w ten sposób zmotywować do większych wysiłków, ale bolało mnie to. Głos rzeczywiście zrobiła się ogromna. Kiedy siłą otwierano jej usta, by włożyć w nie ciastko, jej oczy znikały w fałdach tłuszczu. Ten widok był okropny, a ja miałam świadomość, że tylko zwiększam jej cierpienie. W dniu, który zadecydował o moim wyjeździe do Wizji, dyżurnym opiekunem Głosu był Chayne. Kiedy ojciec szepnął mi swoją zwykłą zachętę, doznałam czegoś, co uzdrowiciele nazwali łagodnym załamaniem nerwowym. Krzyczałam, zawodziłam i płakałam. Usiadłam na podłodze i wyłam z bólu, a mój szloch przepełniał pokój przyjęć. Wystraszyłam śmiertelnie wszystkie nadąsane dzieci, które chciały dać Głosowi swoje smutkowe ciasteczka, żeby móc stąd wyjść i znów być szczęśliwe, szczęśliwe, szczęśliwe, podczas gdy ona… gdy ona… Pojechałam z Tahnee i jej rodzicami, ponieważ mieli już zaplanowany tygodniowy pobyt w Wizji, a ja mogłam mieszkać w jednym pokoju z ich córką. I dlatego że kiedy mój brat zaproponował, że będzie mi towarzyszył, zaczęłam krzyczeć, że cudzołoży z naszą trzodą i molestuje małe dzieci, a kiedy zbliżał się do mnie ojciec, zaczęłam wydawać gardłowe dźwięki, które zdaniem mojej matki brzmiały zupełnie jak warkot dzikiego zwierzęcia. Matka miała rację. Coś we mnie narastało, a ja nie pojmowałam co i dlaczego. Wiedziałam natomiast, że nienawidzę tej wioski i uczestniczenia w czymś, co było gwałtem nie tylko na niewinnej osobie, ale również na mnie. Musiałam uciec, ale nie miałam pojęcia jak. Dziś wiem, że czasami wystarczy jedynie zmienić punkt widzenia.
Rozdział 4 Podróż do Wizji trwała dwa dni. Zatrzymywaliśmy się tylko wtedy, kiedy konie musiały odpocząć. Czasami wzgórza były tak strome, że musieliśmy zsiadać z wozu i iść obok, ponieważ para koni nie mogła uciągnąć wozu. Ale kiedy dotarliśmy na szczyt ostatniego wzniesienia, ujrzeliśmy w dole wspaniałe miasto – Wizję. Miasto było jakby pozszywane z osobnych fragmentów. Leżało na wielkiej równinie, otoczone górami o łagodnych, pokrytych zielenią zboczach. Niektóre części miasta lśniły w słońcu, inne wydawały się ukryte w cieniu – a jeszcze inne sprawiały wrażenie wiosek z polami uprawnymi i pastwiskami. Nie jedno miasto a wiele. I o tyle więcej, niż mogłam przypuszczać, kiedy ujrzałam Wizję po raz pierwszy. Zjechaliśmy ze wzgórza i minęliśmy ostatnie skrzyżowanie z drogą, która nie prowadziła do Wizji. Potem mogliśmy trafić już tylko w jedno miejsce. Do Wizji wjeżdżało się przez most, przed którym umieszczono starannie wykonaną tablicę z dziwnym napisem: „SPYTAJ SWOJE SERCE O CEL JEGO PODRÓŻY”. Na widok tego napisu ojciec Tahnee mruknął pod nosem, że należy unikać dziwaków, którzy mieszkają w tym mieście, po czym zapewnił nas, że nie będziemy odwiedzać żadnych dziwnych miejsc. Patrzyłam na tablicę i choć też uważałam, że napis jest głupi, kiedy tylko konie wjechały na most, w moich myślach pojawiły się słowa: Ucieczka. Wolność. Odpowiedzi. Jeśli moje serce miało cel podróży, to właśnie taki. Po drugiej stronie mostu znajdowała się kolejna tablica z dziwacznym napisem: „WITAJCIE W WIZJI. ZNAJDZIECIE TU TYLKO TO, CO MOŻECIE ZOBACZYĆ”. Kiedy przeczytałam ten napis, słońce nagle schowało się za chmury – zapadł mrok i zrobiło się zimno. Po chwili jednak słońce wróciło, a świat wydał mi się świeży i olśniewający – ale już niezupełnie taki sam. Ponieważ udałam się w tę podróż ze względu na brak równowagi umysłowej, nie spytałam moich towarzyszy, czy też doświadczyli tego przejścia z mroku do światła. Po prostu
przyglądałam się miastu, kiedy przemierzaliśmy je przez cały kolejny dzień, żeby dotrzeć do centrum. Ledwie słuchałam uwag moich towarzyszy podróży, zastanawiając się nad znaczeniem drugiego napisu. Przez pierwsze dwa dni nie znalazłam w Wizji nic interesującego, starałam się jednak nie okazywać irytacji, gdy wciąż powtarzano mi, że zmiana otoczenia powinna mi dobrze zrobić. Bo pragnęłam zmiany otoczenia. I szukałam jej przez całe te dwa dni. A kiedy wreszcie nastąpiła, omal jej nie przegapiłam. A stało się to trzeciego dnia naszego pobytu w mieście, po południu. Bazar położony w sercu Wizji był ogromny. Zaczynał się niemal na progu domu, w którym wynajmowaliśmy pokoje. Przez pierwsze dwa dni wszędzie chodzili z nami rodzice Tahnee, ale trzeciego popołudnia zostawili nas, przekonani, że skoro jesteśmy we dwie, nie stanie nam się żadna krzywda, najwyżej rozbolą nas głowy od nadmiaru dźwięków i widoków. Wśród tłumu chodzili ubrani na biało szamani. Mieli spokojne twarze i przechadzali się wolnym krokiem wśród kupców i ich klientów, czasami zatrzymując się na chwilę i przyjmując owoc czy szklankę zimnej wody. Rzadko odzywali się do kogoś, ale kiedy się uśmiechali i mówili: „Podróżuj bez bagażu”, brzmiało to zupełnie jak błogosławieństwo. W owo popołudnie, które zmieniło tyle rzeczy, Tahnee wdała się w żartobliwe targi z synem jakiegoś kupca. Nie żeby chciała coś kupić, chyba raczej szukała pretekstu do rozmowy z tak przystojnym młodzieńcem. Ja tymczasem wędrowałam wśród pobliskich straganów. Nagle zobaczyłam błysk białej szaty w przejściu pomiędzy stoiskami. Nie, to było coś więcej niż przejście. W tak zatłoczonym miejscu, gdzie każdy centymetr miejsca był na wagę złota, przejście, w którym swobodnie zmieściłyby się cztery stragany, nie miało racji bytu. Ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że przechodziłam tędy codziennie co najmniej raz, tak naprawdę nie widząc tej wolnej przestrzeni – nie dostrzegając jej. Teraz skręciłam tam i ujrzałam coś jeszcze, co dotąd również umykało mojemu wzrokowi. Bazar otoczony był białym murem, przejście zaś było tej samej szerokości co zwieńczona łukiem brama prowadząca w miejsce, które zdawało się należeć do zupełnie innego świata. Były tam ulice, place, ogrody i budynki – wszystko białe i sterylne. Miałam wrażenie, że oddycham czystym spokojem. Równocześnie z każdym krokiem wzbierał we mnie ból, jakby głęboko w moim sercu wzbierała czarna krosta. Zatrzymałam się nagle, podniosłam wzrok i zadrżałam, jakbym była dzwonem, w który
ktoś właśnie uderzył. Stałam przed budynkiem z napisem „ŚWIĄTYNIA SMUTKU”. Weszłam po schodach i pociągnęłam za sznur wiszący przy wejściu. Usłyszałam dzwon, który dzwonił, dzwonił… Drzwi otworzył mi szaman. Miał siwe włosy i pomarszczoną twarz, ale jego oczy… Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam równie pięknych oczu. Uśmiechnął się do mnie i odsunął się, żeby zrobić mi przejście. – Czy to twoja pierwsza wizyta? – spytał. Kiwnęłam głową, onieśmielona. Miałam wrażenie, że jestem równocześnie zbyt wyzywająca i zbyt pospolita. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam mężczyzny i nie wiedziałam co powinnam powiedzieć albo zrobić. Potem przypomniałam sobie, że mam figurę żony, a nie panny na wydaniu, i coś we zaczęło się jątrzyć goryczą. – Rozumiem – powiedział cicho szaman, a ja przeraziłam się, że jakimś cudem naprawdę zrozumiał. – Tędy – dodał zaraz i poprowadził mnie do drzwi po lewej stronie. Otworzył je, a dźwięk… – Nie! – jęknęłam. – Nie, nie mogę. To jest… – Nieprzyzwoite. Jak gwałt. Coś jakby śpiewało w moim ciele. Szaman zamknął drzwi. – To jest smutek – wyjaśnił cicho i łagodnie. – Po to jest ta świątynia, by on mógł się wyrazić. By go uwolnić. Nie powinno się łykać smutku, gdyż będzie zalegał w ciele, wczepiał się w nie jeszcze długo po tym, jak umysł zapomni o jego przyczynie. Każde jego słowo było niczym delikatne uderzenie, jakby moje serce trącał motyl. – Co mam zrobić? – spytałam. Szaman ponownie otworzył drzwi i weszliśmy do sali. Miałam wrażenie, że przyszło tu całe miasto – taki panował hałas. W rzeczywistości jednak zebrało się tu ledwie kilka osób, choć sala mogłaby pomieścić dwa razy tyle. Niektórzy zasłaniali twarze kapturami – mogli widzieć i oddychać, ale nie zdradzali swej tożsamości. Inni bez obaw ukazywali światu swe oblicza. Dźwięk wznosił się i opadał, czasami był to ledwie pomruk, a czasami zgiełk nieba, ziemi i wszystkich żyjących na niej istot. W jednej z cichszych chwil szaman zwrócił się do mnie szeptem: – Gongi podają dźwięk. Jeśli pierwszy, w który uderzysz, nie będzie głosem, jakiego dziś potrzebujesz, przejdź do następnego.
– A potem? Co mam robić potem? Położył rękę na moim ramieniu, a ciepło jego dłoni niosło ze sobą niesamowitą pociechę. Uśmiechnął się do mnie. – Uwolnić smutek. Zbyt skrępowana, by wypróbować dźwięk kolejnych gongów, wybrałam jeden ze względu na prostą ramę, na której wisiał. Jego dźwięk nie był tak głęboki, jak pragnęłam, ale i tak nie zamierzałam wstawać i przenosić się w inne miejsce. Wbijałam wzrok w podłogę przed swoją poduszką, pewna, że niegrzecznie byłoby przyglądać się innym zebranym w pokoju. Zamruczałam pod nosem, obawiając się, że ktoś mnie usłyszy, ale coś we mnie wzbierało i wzbierało, aż wreszcie było gotowe. Dźwięki z mojego wnętrza wznosiły się i opadały. Czasami pojedynczemu gongowi towarzyszyły głosy ludzi, zawodzące w pozbawionym słów okrzyku. Innym razem odzywały się wszystkie gongi, a potem dołączały do nich głosy. Raz po raz, aż wreszcie zawodził już tylko jeden głos, tylko jedno serce nie oczyściło się jeszcze ze smutku. Moje. Ale ja również zamilkłam, zbyt wyczerpana i pusta, by ciągnąć to dalej. Przekłułam swój wrzód smutku, ale nie wyjęłam sęka. Jeden po drugim zebrani wstawali i wychodzili. Byłam ostatnia, a kiedy dotarłam do drzwi, czekał na mnie szaman. W jego pięknych oczach kryło się pytanie. – Pójdę już – powiedziałam cicho. – Jeśli nas potrzebujesz, jesteśmy tu zawsze – powiedział. Potem odprowadził mnie do zewnętrznych drzwi i dodał: – Podróżuj bez bagażu. – Spędzę w mieście jeszcze kilka dni – powiedziałam, zastanawiając się, czy to nie nazbyt wielka śmiałość i czy szamani w ogóle interesują się kobiecym ciałem w taki sposób. Jego oczy uśmiechnęły się, choć wyraz twarzy pozostał poważny. – Niektóre podróże odbywamy, nie wychodząc z domu. – Zamilkł na chwilę. – Jeśli nas potrzebujesz, jesteśmy tutaj. Pamiętaj o tym. Dopiero kiedy wróciłam na bazar, zauważyłam napis nad bramą – „ŚWIĄTYNIE” – jakby to wystarczyło do opisania tej wyspy spokoju. – Nalah! – wykrzyknęła na mój widok Tahnee. – Gdzieś ty była? Miałam już wracać do kwatery bez ciebie, ale…
Dzień wcześniej pewnie bąknęłabym coś pod nosem albo zacięła się w milczeniu, ale dziś dostrzegłam coś w twarzy przyjaciółki, w jej oczach. – Spędziłyśmy całe popołudnie na bazarze, oglądałyśmy masę rzeczy – odparłam z naciskiem. – Jasne – powiedziała Tahnee ostrożnie, gotowa mnie wysłuchać. – Tak właśnie było. Ale… przecież nic nie kupiłaś? – Nie mam tyle pieniędzy co ty, więc… – Och, mogę ci trochę dać… – …muszę wszystko dobrze obejrzeć, zanim zdecyduję, co kupić rodzicom i bratu. Chciałabym przywieźć im jakiś prezent za to, że pozwolili mi pojechać do Wizji. – Och… – Tahnee zaczęła skubać dolną wargę. – Najlepiej jeśli będziemy chodziły na bazar razem. Nie uważasz? Bezpieczniej. A… ile czasu potrzebujesz jeszcze na decyzję? – Tyle muszę jeszcze obejrzeć, że pewnie zajmie mi to dzień czy dwa – odparłam, biorąc ją pod rękę i ruszając w stronę naszej kwatery. Rzuciła mi spojrzenie z ukosa. – Ale nic ci nie jest, prawda? – Nic – powiedziałam szczerze. – Czuję się dużo lepiej niż przedtem. Może nawet najlepiej w życiu. – Ja też. Nie sądziłam, żebyśmy miały ku temu te same powody, ale jej słowa ucieszyły mnie. W moim przypadku była to prawda. Czułam się lepiej. Dużo lepiej. Zupełnie jak po upieczeniu smutkowego ciastka i zaniesieniu go Głosowi. Ale o tym nie chciałam myśleć. Jeszcze nie teraz. Więc razem z Tahnee wróciłam do naszej kwatery, gdzie za nasze spóźnienie czekały nas łagodne połajanki jej matki. – Miałyście jakieś przygody, prawda? – Ojciec Tahnee przyjrzał się nam i puścił do nas oko. – Nie ma nic złego w drobnych przygodach – o ile nie zajdą za daleko. Za daleko? przypomniało mi się, co szaman powiedział o podróżowaniu bez wychodzenia z domu, i uświadomiłam sobie, że ja już zaszłam za daleko – teraz nie było powrotu. Następne dwa dni spędziłyśmy na obmyślaniu podstępów. Ojciec Tahnee wiedział, że coś knujemy, ale uznał, że dopóki jesteśmy razem, żadna z nas nie posunie się za daleko. Między mną a Tahnee panowało tymczasem milczące porozumienie.
Nie wiem, dokąd chodziła moja koleżanka, ale podejrzewam, że przystojny młody człowiek z targu załatwił sobie wolne w pracy. Ja natomiast chodziłam do Świątyni Smutku. Gongi wibrowały w powietrzu. Głosy wznosiły się i opadały. Dźwięki i łzy przekłuwały zalegający głęboko we mnie ból, który narastał i wzbierał, odkąd po raz pierwszy zjadłam swoje smutkowe ciastko i zaczęłam niejasno podejrzewać, co to wszystko oznacza dla Głosu. Przekłuwałam ból, wiedząc, że zostawi po sobie blizny. Ale nie byłam w stanie usunąć sęka. Przedostatniego wieczoru poszłyśmy z Tahnee do swojego pokoju, ale niewiele rozmawiałyśmy, ponieważ obie byłyśmy zajęte planowaniem naszego ostatniego dnia w mieście. – Chłopcy w wiosce… – powiedziała nagle Tahnee. Zwinęła się w kłębek na łóżku i wbiła wzrok w ścian. – Nie chcę krytykować twojego brata, jest dość miły, ale jeszcze wiele lat minie, zanim osiągnie wiek zdatny do małżeństwa. Natomiast ci, którzy są w odpowiednim wieku… Wszyscy są podobni do Chayne’a, a ja nie chcę żyć z kimś takim. Kobbi… – Tahnee oblizała nerwowo wargi. – Kobbi uważa, że Chayne coś jej robi, kiedy chce od niej… tych małżeńskich rzeczy. No wiesz, tych w łóżku. – Ponieważ wiedziałam, o czym mówi, pokiwałam głową. – Podobno to nie dzieje się za każdym razem, kiedy… to robią… ale czasami następnego dnia coś jej się miesza w głowie. Chayne był poważnie zaniepokojony, kiedy po jednej z takich nocy miała naprawdę zły dzień i właśnie wtedy zaczęła podejrzewać, że on coś jej robi. Ale zanim zebrała się na odwagę, żeby porozmawiać ze swoim ojcem, Chayne zaczął czynić przy nim kąśliwe uwagi, że dobra żona nie powinna żałować mężowi przyjemności, skoro on musi pracować ciężko na jej utrzymanie, na dom, ubrania i jedzenie. Więc kiedy Kobbi w końcu przestraszyła się do tego stopnia, że powiedziała ojcu… – Jak zareagował? – spytałam szeptem. Miałam wrażenie, że cały świat zatrzymał się, czekając na jej odpowiedź. – Uderzył ją. – Na twarzy Tahnee malowało się oszołomienie, jakby wszystko, co dotąd znała i w co wierzyła, nagle ją zdradziło. – Powiedział, że jest złą żoną dla swojego męża, przyniosła mu wstyd i że wyprze się jej, jeśli nadal będzie dawała Chayne’owi powody do skarg. W ciszy, jaka zapadła wkoło, usłyszałam deszcz. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że niebo płacze. Ukołysana tym dźwiękiem, Tahnee zapadła w sen. Ja nie spałam, pozwalając myślom wędrować, tworzyć nowe wzorce. Szanuj swoich rodziców. Dziękuj za nich codziennie, ponieważ życie sieroty jest pełne smutku.
Do smutkowych ciasteczek używało się takich samych składników jak do innych wypieków. Więc dlaczego te ciastka stawały się naczyniami uczuć, których nie chcieliśmy? I kto postanowił, że należy poświęcić jedną osobę dla zdrowia całej społeczności? Kto zdecydował, że ludzie z mojej wioski nie powinni dźwigać ciężaru własnych smutków? Może nie było już kogo winić? Może nikt już tego nie wiedział? Ale starsi ciągną to dalej, szepnęło moje serce. Widzą ją, dbają o nią. Czy na jej ciele ciągle wzbierają czarne krosty, ukryte pod szatami? Kiedy była dzieckiem, ktoś odebrał jej mowę i tak ją oszpecił, żeby wstydziła się swoich blizn. Ludzie, którzy to zrobili, nadal mieszkają w wiosce. Wszyscy jej to zrobiliśmy. Dzień po dniu, rok po roku, podawaliśmy jej talerz smutku ukrytego w ciasteczku i oczekiwaliśmy, że go zje, żebyśmy mogli poczuć się lepiej. Witajcie w Wizji. Znajdziecie tu tylko to, co możecie zobaczyć. Kiedy coś we mnie przesuwało się i tworzyło nowe wzorce, zastanawiałam się, czy zmieniłam się na tyle, by móc zobaczyć to, co musiałam znaleźć. Następnego dnia, po południu skręciłam za róg. To było takie proste. Sklep aptekarza stał przy ulicy, która znajdowała się w jednym z cienistych miejsc Wizji – nienależącym ani do Mroku, ani do Światła, żeby mogły tam trafić serca rezonujące i z jednym, i z drugim. Innego dnia tak bym się przeraziła na widok mężczyzny stojącego za ladą, że natychmiast porzuciłabym swój plan. Dziś jednak przyjrzałam mu się w świetle wpadającym przez brudne okna i uznałam, że jeśli wygląd świadczy o człowieku, to on ma to, czego mi trzeba. Powiedziałam, o co mi chodzi i zapłaciłam tyle, ile sobie policzył, pełna ulgi, że starczy mi pieniędzy na prezenty dla rodziny i nie będę musiała pożyczać od Tahnee. – Dla trzech osób, powiadasz? – upewnił się, kiedy wyszedł zza zasłony oddzielającej sklep od zaplecza i podał mi małą butelkę. – Tak, dla trzech. Byłam niemal pewna, że w nocy dyżuruje tylko jeden opiekun, ale chciałam mieć pewność, że poradzę sobie z każdym, kogo tam zastanę. Ponieważ będę miała tylko jedną szansę. – Zaspokój moją ciekawość – poprosił, kiedy miałam wyjść. – Szukasz zemsty? Schowałam buteleczkę do kieszeni i starannie zapięłam guzik. Potem spojrzałam na aptekarza.
– Chcę kogoś uwolnić. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, a potem podniósł rękę i narysował w powietrzu jakiś symbol. Nie wiedziałam, czy to było błogosławieństwo, czy magia – i tak naprawdę nie obchodziło mnie to. Następnego dnia ruszyliśmy w podróż powrotną do wioski. Rzucałyśmy sobie z Tahnee porozumiewawcze spojrzenia, trącałyśmy się łokciami i chichotałyśmy, co utwierdzało jej rodziców w przekonaniu, że coś przeskrobałyśmy. Sprawiło również, że odprężyli się, pewni, że podczas pobytu w Wizji nie stało się nic naprawdę złego. Po powrocie moi rodzice również poczuli ulgę. Znów byłam taką córką, jaką znali. Tylko mój brat zauważył różnicę. A może była to zazdrość z jego strony? – Dobrze wyglądasz, Nalah – stwierdził. – Wypoczęłaś. Zupełnie jakbyś była kimś innym. Uśmiechnęłam się tylko. Nie powiedziałam mu, że ma rację. Ale naprawdę byłam kimś innym. Kimś niebezpiecznym.
Rozdział 5 Nie mogłam dłużej mieszkać w tej wiosce. Nie mogłam dłużej brać udziału w znęcaniu się nad kimś bezbronnym, wyłącznie dla własnych „dobrych” uczuć. Obawiałam się, co się ze mną stanie, jeśli starsi uznają, że nie żyję już w harmonii z resztą naszej społeczności. Przede mną musieli być inni, którzy zdawali sobie sprawę z tego, co zrobiliśmy, żeby nie dźwigać własnych smutków. Co się z nimi stało? Próbowali odmienić serce wioski? A może uciekli od tego, czego nie mogli ani zmienić, ani znosić? Albo leżeli pod nieoznaczonymi nagrobkami w zarośniętej części cmentarza, gdzie chowano ludzi bez imienia – tych, którzy zrobili coś tak okropnego, że ich imiona zostały „zapomniane”. Sama mogłam uciec, mogłam zniknąć w wielkim świecie – zaszyć się na ulicach Wizji. Tego byłam pewna. Ale jeśli spróbuję pomóc Głosowi i zostanę schwytana… Zapewne spotka mnie tragiczny – i śmiertelny – wypadek i zostanę pochowana pod jednym z tych kamieni. Jeszcze jedna osoba bez imienia. Wiedząc, jaka jest stawka, przez cały tydzień obserwowałam, przyglądałam się, patrzyłam. A im bardziej pragnęłam opuścić wioskę, tym szybciej następowały subtelne zmiany. Jeden ze starszych uznał, że jego koń się znarowił i specjalnie zrzucił go z wozu na kupę gnoju. Zaczął przywiązywać biedne zwierzę do słupka na tyłach ratusza, nie wyprzęgając go i nie dając obroku ani wody. Wszyscy widzieli, że źle traktuje konia, ale odwracali wzrok i nie kwestionowali jego prawa do dyscyplinowania własnego zwierzęcia, choć słyszałam, jak mój ojciec mruczy pod nosem, że biedne zwierzę zapewne próbowało tylko dostać się do jedzenia, kiedy zrzuciło starszego na gnój. Mężczyźni mruczeli pod nosem, kobiety piekły smutkowe ciastka i wszyscy udawali, że nie dostrzegają nieszczęsnego losu konia. Ale ja dostrzegałam. Konia i wóz, które łatwo można ukraść. Potem za domem Głosu pojawił się duży kamień – na tyle daleko od kuchennych drzwi, by nikomu nie przeszkadzać, a równocześnie na tyle blisko, by mógł posłużyć jako stopień do wsiadania na wóz.
Codziennie obserwowałam wioskę i jej mieszkańców. Codziennie chowałam kolejne rzeczy do torby podróżnej, która wyglądała jak mały kuferek z materiału naciągniętego na drewnianą ramę. Kupiłam ją na bazarze, pod pretekstem, że muszę w coś zapakować swoje zakupy. Dariden śmiał się, kiedy ją zobaczył; powiedział, że materiał szybko się podrze, więc mogłam sobie darować ten zakup. To prawda – materiał nie był tak wytrzymały jak drewno, ale miał jedną podstawową zaletę: mogłam sama unieść torbę. Kiedy wszystko było już gotowe, zaczęłam się martwić o Tahnee. Próbowała zachowywać się jak zwykle, ale widziałam w jej oczach desperację i uświadomiłam sobie, że ona też czeka, aż coś się wydarzy, i że z każdym dniem staje się bardziej niespokojna. Nie chciałam jej życzyć niepowodzenia, ponieważ podobnie jak ja nie żyła już w harmonii z wioską i mogła ją tu spotkać krzywda. Ale całym sercem pragnęłam, żeby jej plany opóźniły się o kilka dni, choć wiedziałam, że moje zniknięcie sprawi, że jej ucieczka będzie niemal niemożliwa. Nagle jednak sprawy zaczęły się komplikować. Drobne sprawy. I tylko na tyle, żebym uświadomiła sobie, jak łatwo dotąd mi szło. – Nalah, po co ci ta spódnica? – spytała matka, kiedy przyłapała mnie w komórce, gdzie trzymaliśmy nieużywane ubrania. – Ja… – Tę spódnicę uszyła dla mnie dwa lata temu matka mojego ojca. Jeszcze zanim coś jej się porobiło z głową i umarła we śnie pewnej nocy. Ciemnozielony materiał był dobrej jakości, ale moja matka uznała spódnicę za marnotrawstwo, ponieważ nie można jej było nosić w przyzwoitym towarzystwie. Babcia wykorzystała do jej ozdobienia wszystkie paciorki, cekiny i lusterka ze swojej sukni ślubnej. Choć matka protestowała, ojciec stwierdził tylko, że to praktyczne rozwiązanie, naszyć koraliki jedynie na przodzie spódnicy, a nie na tej części, na której się siada. Co dowodziło tylko, że męska część jego umysłu musiała spać, kiedy oglądał spódnicę, ponieważ pnącza z paciorków i kwiaty z lusterek wabiły oko do nietkniętego kwiatka między moimi udami. Taką spódnicę wkłada dziewczyna, kiedy chce znaleźć męża. Byłam za młoda, żeby ją nosić, kiedy babcia ją dla mnie uszyła, a poza tym w wiosce nie było chłopaka, którego uwagę pragnęłabym przyciągnąć. Z jakiegoś powodu chciałam jednak zabrać ze sobą tę spódnicę. Chciałam zachować nadzieję, że pewnego dnia będę miała dla kogo ją włożyć.
– Wieczorem zabiorę ją do Tahnee razem z innymi rzeczami – odpowiedziałam matce, gdyż nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. – Będziemy przymierzać ubrania, żeby sprawdzić, co nam się nadal podoba. Może nawet trochę się powymieniamy. – Ostatnie zdanie wymamrotałam niewyraźnie, a matka westchnęła z irytacją, choć uspokoiła się. – Wy trzy wymieniacie się ubraniami tak często, że nigdy nie wiem, dla kogo właściwie robię pranie – stwierdziła. Kiwnęłam głową, a potem rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie słyszy, choć wiedziałam, że jesteśmy same w domu. – Tahnee martwi się zachowaniem Kobbi – powiedziałam cicho. – Czy to małżeństwo tak zmienia dziewczyny? Twarz matki złagodniała. Objęła mnie ramieniem. – Niektórym dziewczętom trudno jest się przystosować – powiedziała, a po chwili wahania dodała: – Może powinnaś upiec smutkowe ciasteczko? Wzdrygnęłam się i wiedziałam, że ona to poczuła. Zmarszczyłam nos. – Wolę poprzymierzać stroje. – Nalah, jesteś moją córką i zależy mi na tobie. Wiesz o tym, prawda? Spojrzałam jej w oczy i poczułam ból miłości. Kochała mnie i dlatego nie stać jej było na to, żeby to zobaczyć. Gdybym została, też w końcu przestałabym widzieć. Gdybym tuliła w ramionach małą córeczkę, czy pozwoliłabym, by jej ciało dźwigało ciężar smutku? Czy pozwoliłabym wzbierać w nim czarnym krostom, czy mogłabym słuchać, jak płacze z bólu, patrzeć na blizny po sękach? Nie, zapewne piekłabym smutkowe ciasteczka i uczyła tę małą dziewczynkę, jak dawać je osobie, której jedynym zadaniem w życiu jest zjadanie takich podarunków. Pocałowałam matkę w policzek. – Nie potrzebuję smutkowego ciasteczka. Pospiesznie wróciłam do swojego pokoju, zapakowałam spódnicę, a potem pobiegłam poszukać Tahnee. Musiałam ją uprzedzić, że w przekonaniu mojej matki spędzę u niej dzisiejszy wieczór. Ale kiedy znalazłam ją pod wielkim drzewem, gdzie kiedyś, w upalne lato, bawiłyśmy się we trzy z Kobbi, wszystko znów się zmieniło. – Ojciec Kobbi wyparł się jej – oznajmiła Tahnee cichym, pełnym łez głosem. – Próbowała wyjaśnić matce, że Chayne robi jej coś złego, coś, po czym czuje się dziwnie, ale