Rozdział pierwszy
Wyglądając ze znudzeniem na ulicę przez okno salonu,
lady Carstairs dostrzegła wykwintny powóz, który przysta
nął przed domem po drugiej stronie placu. Natychmiast
się ożywiła, jednak jej uwagę przykuł nie sam ekwipaż, lecz
dama, która z niego wysiadła i zamarła na moment, obrzu
cając spojrzeniem fronton wspaniałej rezydencji.
- Wielkie nieba! - krzyknęła do córki. - Czy w rodzinie
Staplefordów ktoś umarł, Sereno? Nie przypominam sobie,
żebym ostatnio słyszała o takim smutnym zdarzeniu.
Serena uniosła głowę znad książki, którą rankiem wy
pożyczyła z biblioteki, i poprawiając okulary, skierowała
wzrok na ulicę.
- To, że dama jest w czerni, mamo, nie musi oznaczać
żałoby. Wiele pań ceni sobie stroje w tym właśnie kolorze.
Lady Carstairs często irytował prosty, zdrowy rozsądek
starszej córki, tym razem jednak postanowiła nie zaprzątać
sobie tym głowy.
- Oczywiście masz rację, a woalka może również posłu
żyć do ukrycia twarzy. - Jej oczy ożywił złośliwy błysk. -
6
I wcale się temu nie dziwię, skoro ktoś zamierza odwiedzić
tego obrzydliwego, bezdusznego markiza Wroxama!
Serena nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Jej matka
nigdy nie pominęła okazji do wygłoszenia kąśliwej uwa
gi o wyniosłych arystokratach, którzy uparcie ignorowali
jej osobę.
- Mamo, od lat słyszę twoje utyskiwania na lorda Wro-
xama, i być może masz rację w swej krytyce, gdyż panu
je o nim powszechna opinia, że wyjątkowo zadziera nosa.
Z drugiej jednak strony muszę stwierdzić, że przy tych nie
licznych okazjach, kiedy spotykałam go na balu czy raucie,
zawsze zachowywał się nienagannie.
- Ha! - Lady Carstairs prychnęła drwiąco. - Nie bez po
wodu tak się stara. Nie chce jeszcze bardziej zbrukać swoje
go starego nazwiska. Wystarczą plotki i aura skandalu, któ
ra otoczyła go przed laty po zniknięciu żony.
- Tak, rozumiem. - Pod grzywką kręconych na loków
kach brązowych włosów, brwi Sereny zbiegły się w wyrazie
namysłu. - Z tym jednak, że ja ani przez chwilę nie wierzy
łam w te głupie pogłoski, jakoby miał ją zabić.
- A dlaczego nie, jeśli łaska? - Lady Carstairs nawet nie
próbowała kryć irytacji. - Skąd ta pewność, że nie miał nic
wspólnego z jej zniknięciem? Tak dobrze znasz markiza, że
gotowaś świadczyć o jego niewinności?
- Nie, mamo - ze zwykłym sobie spokojem odpowie
działa Serena. - Nigdy nawet z nim nie rozmawiałam po
za zdawkowymi powitaniami na proszonych przyjęciach.
Wątpię zresztą, by mnie zapamiętał, pewnie w ogóle nie
zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Niemniej wiele
7
o nim słyszałam i wiem, że jest inteligentny, nieskłonny
do nieprzemyślanych, głupich decyzji czy ekscentrycznych
zachowań. Zastanawiam się zatem, po cóż miałby się że
nić z lady Jennifer Audley, gdyby naprawdę tego nie prag
nął? W końcu jest niezwykle zamożny, uchodzi za jednego
z najbogatszych ludzi w kraju. Wątpię, by pieniądze odgry
wały jakąś rolę, kiedy wybierał sobie za żonę córkę zmarłe
go hrabiego Charda.
Lady Carstairs musiała się z tym rozumowaniem zgodzić.
- Sądzę, że masz trochę racji, moja droga - powiedzia
ła oględnie.
- Załóżmy jednak - kontynuowała Serena - że spowo
dował jej śmierć... No tak, ale wówczas musiałby mieć ja
kiś ważny powód. Pieniądze nie wchodzę w grę, więc tylko
szalona miłość mogłaby go skłonić do takiego kroku. Gdy
by jednak nagle zapałał wielkim uczuciem do innej kobie
ty i zamierzał się z nią ożenić, z pewnością zadbałby, aby
ciało żony zostało odnalezione, bo tylko wtedy jej zgon nie
budziłby wątpliwości. A wiesz przecież, że markiza zaginę
ła bez śladu.
Tym razem milady poprzestała na skinięciu głową.
- Mamo, wiem, że łączono jego nazwisko z wieloma
pięknymi kobietami, nigdy jednak nie słyszałam, żeby
przejawił ochotę poślubienia którejkolwiek z nich. Prze
strzega także drobiazgowo zasad dobrego wychowania. Po
wszechnie wiadomo, że nie pozwala swoim kochankom za
trzymywać się we Wroxam Park, jak również nie zachęca
ich do odwiedzania miejskiej rezydencji. W jego domu da
my bez stosownej opieki nie są mile widziane, co każe mi
8
się zastanawiać - dodała, zerkając przez okno - czy kobie
ta, która właśnie sięgnęła do kołatki, zostanie przyjęta, czy
odprawiona.
Identyczną wątpliwość musiał rozstrzygnąć młody lo
kaj Thomas, który chwilę później otworzył drzwi. Wiedział
doskonale, jak jego pan odnosi się do wizyt samotnych ko
biet, nieważne, w jakim wieku by były, niemniej ta osoba
była z pewnością damą, i to dość zamożną, o czym świad
czył zarówno powóz, którym przybyła, jak i strój. Ponad
to chciała tylko pozostawić list dla jego lordowskiej mości.
Cóż złego mogłoby z tego wyniknąć?
- O co chodzi?
Głos, który rozbrzmiał nagle za jego plecami, sprawił, że
Thomas pospiesznie ustąpił na bok, z wielką ulgą cedując
ciężar decyzji na barki swego zwierzchnika.
Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło, by przekonać wy
magającego i doświadczonego kamerdynera, że gość zasłu
guje na szacunek, jednak to spostrzeżenie nie wpłynęło na
sposób, w jaki wykonywał swe obowiązki.
- Lorda Wroxama nie ma w domu, madame - poinfor
mował grzecznie, lecz zdecydowanie. - Sugeruję zatem, by
złożyła pani wizytę jutro, kiedy się go spodziewamy, jeśli
oczywiście to pani odpowiada.
- Nie, Slocombe, to mi z pewnością nie odpowiada. -
Spokojny głos z wytwornym akcentem dziwnie zaniepokoił
służącego. - Pamiętam oczywiście, że już kiedyś odprawi
łeś mnie sprzed drzwi tego domu, zaręczam jednak, że to
się więcej nie powtórzy. Zejdź mi, proszę, z drogi!
9
To nie chłodny, nieznoszący sprzeciwu ton sprawił, że
kamerdyner usłuchał, lecz niepojęty do końca przebłysk
pamięci, który groźnym echem sprzed lat przeszył go ni
czym lodowata igła strachu.
Ostrożnie zamykając drzwi, obrzucił wzrokiem szczup
łą damę, która stała już w holu. Złe przeczucia ogarnęły go
ze zdwojoną siłą, gdy usiłował rozpoznać przez woalkę ry
sy jej twarzy.
- Gdyby była pani łaskawa się przedstawić i wyjaśnić, co
panią sprowadza - zaczął głosem pozbawionym zwykłej
pewności siebie - być może mógłbym służyć pomocą pod
czas nieobecności jego lordowskiej mości.
Po krótkiej chwili milczenia nieznajoma odwróciła się,
a jej kształtna dłoń powędrowała do woalki.
- Sądzę, że już teraz doskonale wiesz kim jestem, Slo-
combe.
Trzymający się z boku Thomas nie mógł wprost uwie
rzyć własnym oczom. Nie chodziło nawet o niespotykanie
piękną twarz obwiedzioną burzą kasztanowych włosów,
w którą wpatrywał się przez chwilę w osłupieniu, ale o bar
wę popiołu, jaką przybrało oblicze starego kamerdynera.
- Mi.. .milady... więc to pani! - wykrztusił Slocombe.
Nie zauważył nawet, że młody lokaj po cichu się wyco
fuje, by jak najszybciej zrelacjonować w pomieszczeniach
dla służby zadziwiające zjawisko polegające na tym, że ich,
zdawać by się mogło, z kamienia i stali stworzony przełożo
ny po raz pierwszy w życiu został wytrącony z równowagi.
- Jak widzisz - odpowiedziała dama chłodnym, opano
wanym głosem. - Doskonale wiesz, że nie znam rozkła-
10
du tego domu, możesz więc istotnie mi pomóc, prowadząc
mnie do biblioteki, gdzie bez wątpienia znajdę przybory
niezbędne do napisania krótkiego listu do twojego pana.
Kamerdyner niczym automat usłuchał polecenia i po
prowadził niezwykłego gościa przez hol ozdobiony ułożo
nymi w szachownicę kaflami, otworzył drzwi, a kiedy mila-
dy majestatycznie przekroczyła próg i obrzuciła wzrokiem
pomieszczenie, dostrzegł na jej twarzy cień uśmiechu.
- Tak - mruknęła, zmierzając w kierunku biurka. -
Właśnie tak wyobrażałam sobie tutejszą bibliotekę.
Usiadła, z górnej szuflady wydobyła arkusz papieru
i sięgnęła po pióro. Slocombe spostrzegł, że szczupła dłoń,
która pokrywała arkusz pismem, nie zawahała się ani na
moment. Ewidentnie milady miała już obmyślaną treść pis
ma i sporządziła je szybko, składając na koniec zamaszysty
podpis.
- Do dziś nie wydałam ci żadnego polecenia, Slocombe. -
Odsunęła krzesło i wstała. - Teraz jednak wydaję już drugie.
Powierzam ci ten list na przechowanie. Oddasz go osobiście
swojemu panu zaraz po jego powrocie.
- Jak pani sobie życzy, milady. - Przyjął pismo, a potem
obserwował, jak niezwykły gość zmierza do drzwi. - Mi
lady, ja...
Kiedy głos go zawiódł, odwróciła się i spojrzała na ka
merdynera. W jej uderzająco zielonych oczach nie pozostał
nawet ślad młodzieńczego ciepła, które pamiętał.
- Żale, tak jak grzechy, rzucają bardzo długie cienie, Slo
combe, czyż nie? Nieważne, jak bardzo tego pragniemy, ani
ty, ani ja nie zmienimy przeszłości. Radzę ci więc nie mar-
nować czasu, twojego i mojego, na takie próby. Życzę ci
miłego dnia.
Po tych słowach opuściła dom, Slocombe pozostał zaś
wydany na pastwę bolesnych wspomnień i gorzkich myśli.
Smutno pokręcił głową, niepewny, co począć w obliczu
tak nieoczekiwanego zdarzenia. Jedno nie ulegało wątpli
wości - powrót milady sprawił, że w domu Staplefordów
nic już nie będzie takie jak dawniej.
Godzinę później dama, której wizyta wywarła tak
wstrząsające wrażenie na kamerdynerze lorda Wroxama,
wkraczała do domu w innej modnej dzielnicy miasta. Po
zbyła się wierzchniego ubrania i ruszyła do słonecznego sa
lonu od frontu. Kiedy tylko usadowiła się wygodnie w fo
telu przy oknie, do pokoju weszła młoda kobieta, zapewne
jej rówieśnica.
- Ach, Mary! - Dama wyciągnęła rękę. - Chodź, sprawdź,
czy ta straszna próba zostawiła na mnie jakieś ślady.
Mary przyjacielsko ścisnęła jej dłoń, a potem żartobliwie
zbadała wzrokiem śliczną, uśmiechającą się do niej twarz.
- No cóż, muszę stwierdzić, panno Jenny, że nie znać po
pani żadnych dramatycznych przeżyć.
- Rzeczywiście, wizyta okazała się zaskakująco bezboles-
na, ale to dlatego, że nie zastałam gospodarza.
- Gdzież się wybrał?
- Nie pytałam, a Slocombe, w przeciwieństwie do cie
bie, jest bardzo poprawny i konwencjonalny. Nigdy sam nie
wyskoczy z taką informacją. - Nieznaczny uśmiech zaigrał
wokół doskonale uformowanych warg. - Poza tym sama
12
moja wizyta wystarczająco wytrąciła biedaka z równowagi
i nie chciałam pogłębiać tego stanu, wypytując go o pana.
- Ba! Sama chętnie dopiekłabym temu barbarzyńcy!
Uśmiech się poszerzył.
- To, jak jesteś mi oddana, zawsze mnie głęboko poru
sza, ale posądzeniem o bezduszność wyrządziłabyś biedne
mu Slocombe'owi wielką niesprawiedliwość. Kiedy przed
laty nie wpuścił mnie do domu, uczynił to nie z wrodzo
nego okrucieństwa, tylko skrupulatnie wykonał polecenia
swojego pana. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że naprawdę
wierzył, iż mój wuj udzieli mi schronienia. A co do moje
go... hm... kochanego krewnego... - Jennifer zerwała się
z fotela, zbliżyła do sekretarzyka i zerknęła na listę, któ
rą sobie przygotowała rankiem. - Chardowie wydają dziś
bal. Sądzę... nie, na bok wahania... tak, nadszedł już czas,
by markiza Jennifer Audley Stapleford Wroxam obwieści
ła wszem i wobec swój powrót do londyńskiego towarzy
stwa. - Zadumała się na chwilę. - Cóż, mój drogi wuj nie
zdobył się przed laty na zaoferowanie mi schronienia, za
bawne więc będzie obserwować jego reakcję, kiedy nagle,
bez zaproszenia, pojawię się na jego balu.
Mary w zamyśleniu zmierzyła wzrokiem swoją młodą
panią. Uznała, że nie przypomina niemal w niczym zagu
bionej i przerażonej dziewczyny, którą napotkała przed laty,
gdy błąkała się po ulicach stolicy.
- Panno Jenny, czy jest pani absolutnie pewna, że nie ma
żadnego ryzyka? Nie mogę się oprzeć myśli, że byłoby le
piej, gdyby została pani w Irlandii. Tam nic by pani nie
groziło.
13
. - Tutaj także - odparła, ponownie poruszona troską
przyjaciółki. - Jak już wspomniałam, mój wuj jest słaby
i nieudolny, więc z całą pewnością nie przysporzy mi żad
nych problemów.
- Nie miałam na myśli tego fajtłapy! Chodzi o niego. Jeśli
choć połowa z tego, co o nim usłyszałam, jest prawdą...
- Dlaczego - przerwała jej Jennifer z lekką ironią - sta
jesz się taką zajadłą irlandzką patriotką zawsze wtedy, kiedy
coś cię drażni lub martwi?
- Bo jestem Irlandką. I jestem z tego dumna!
- Słusznie. - Jennifer spojrzała na nią z wielką sympa
tią. - Dowiedziałam się jednak, że Wroxam nie wróci do
jutra do miasta, nie ma więc możliwości, żebym dziś wie
czorem stanęła z nim twarzą w twarz.
- Jednak prędzej czy później tak się stanie.
- Teraz, kiedy wprawiłam już koła w ruch, spotkanie, czy
tego chcę, czy nie, jest nieuniknione. Nie zapominaj jednak,
że jestem do niego dobrze przygotowana.
- Co jednak się stanie, jeśli on się zorientuje, panno
Jenny?
- Dołożyłam wielu starań, żeby do tego nie doszło. -
Uspokajający uśmiech nie przyszedł jej tym razem łatwo. -
Mary, przestań się zamartwiać. Lepiej zajmij się tym, by
mój londyński debiut wypadł należycie.
Od kiedy Jennifer przed miesiącem przybyła do stolicy,
starannie zatajała swoją tożsamość. Nie ukrywała się jed
nak w domu, który wynajęła na czas pobytu w mieście. Po
za jednym incydentem sprzed lat, kiedy to przyjechała do
14
Londynu dyliżansem w nadziei, że zobaczy się z mężem,
i nie została wpuszczona do jego domu, nigdy tu nie była.
Z tego powodu miała się czym zająć, a mianowicie zwie
dzała wszystkie interesujące miejsca.
Skorzystała też z okazji, żeby uzupełnić swoją garderobę.
Właśnie podczas jednej z kilku wizyt u pewnej sławnej mo-
dystki na Bond Street dowiedziała się, że jej wuj i jego żona
co roku, na początku każdego sezonu, wydają bal. Była to
bez wątpienia naprawdę wspaniała impreza, na której poja
wiała się sama śmietanka towarzyska, coś, czego po prostu
nie można opuścić.
Kiedy po raz pierwszy wpadło Jennifer do głowy żeby
się wybrać na ten bal, nie miała wcale pewności, czy to do
bry pomysł. Wróciła do Anglii wyłącznie po to, żeby po
rozmawiać z mężem i zażądać, by niezwłocznie poczynił
kroki zmierzające do położenia ostatecznego kresu boles
nej pomyłce, jaką okazało się ich małżeństwo. I pozosta
ło to jej głównym celem. Jednocześnie jednak nie widziała
żadnego powodu, dla którego nie miałaby spędzić przy
jemnie czasu w stolicy. Jak dotąd z wielu przyczyn nie mog
ła korzystać z rozrywek londyńskiego sezonu i uznała, że
trafia się właśnie wspaniała okazja, by nadrobić ten godny
pożałowania brak wrażeń.
Gdy wieczorem pokonywała wspaniałe, monumentalne
schody, była w doskonałym nastroju, a jej zwykłe poczucie
humoru jeszcze się nasiliło. Lokaj, który odebrał od niej
elegancką wieczorową pelerynę, nie próbował nawet py
tać o zaproszenie. Jakże inaczej przyjęto ją przed laty, kiedy
pojawiła się w tych progach niedługo po tym, gdy zabro-
niono jej wstępu do domu Wroxama. Wokół sama podej
rzliwość, i zachowanie wuja, w którym można się było do
szukać wszystkiego poza ciepłem. Bardzo zresztą wątpiła,
by teraz, po latach, szczególnie go ucieszyła jej niespodzie
wana wizyta. Jedno wiedziała na pewno: po raz drugi nie
da się wyprosić!
Na piętrze, gdy zmierzała korytarzem ku zatłoczonej sa
li balowej, stwierdziła, że zjawiła się w doskonałym mo
mencie. Hrabia Chard i jego żona, bez wątpienia przeko
nani, że powitali już wszystkich, nawet spóźnialskich gości,
opuścili swój posterunek przy drzwiach, znajdowali się jed
nak nadal na tyle blisko, żeby usłyszeć donośny głos lokaja
anonsującego jej przybycie.
Niewiele brakowało, a cisza, która w chwilę potem zapad
ła, pozbawiłaby Jennifer zdolności zapanowania nad sobą.
Ogromnym wysiłkiem woli stłumiła głośny wybuch śmiechu.
Omiatana zdumionymi spojrzeniami gości, ruszyła z wdzię
kiem do przodu. Czarna wieczorowa suknia ciasno przylega
ła do każdej wypukłości ciała, a jej kolor podkreślał nieskazi
telność cery.
Wreszcie uśmiechnęła się wdzięcznie i rzekła:
- Dobry wieczór, wujku Fredericku.
Nie odmówiła sobie dodatkowego uśmiechu na
widok skrajnego zdumienia malującego się na twarzy
wuja. Dawno temu, kiedy nie udzielił jej pomocy, któ
rej tak bardzo potrzebowała, straciła do niego wszel
kie cieplejsze uczucia, to już jednak zbladło przez lata.
Ojciec i jego młodszy brat nigdy zbytnio się nie przy
jaźnili, toteż Jennifer z czasem przestała winić wuja za
16
niechęć do wplątywania się w sprawy bratanicy, któ
rą ledwie znał. Ponadto jej mąż zyskał opinię człowie
ka twardego i bezlitosnego dla tych, którzy weszli mu
w drogę, o czym zresztą sama się przekonała. Tylko głu
piec albo człowiek desperacko odważny skrzyżowałby
szpady z markizem Wroxamem.
- Doskonale rozumiem zdziwienie, jakie po latach
wzbudza mój widok, wuju, ale zapewniam, że naprawdę
jestem twoją bratanicą Jennifer. - Nie pozostawiając mu
czasu na udzielenie odpowiedzi, nawet gdyby okazał się do
niej zdolny, zwróciła się do hrabiny, którą ledwie pamięta
ła: - Madame, ostatni raz widziałyśmy się przed wielu laty.
Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jeszcze przed śmiercią mo
jej drogiej matki.
- Eee... istotnie - odparła słabym głosem dama, ukrad
kiem obrzucając wzrokiem kunsztownie ufryzowane kasz
tanowe włosy oraz połyskliwe zielone kamienie zdobiące
smukłą szyję i małe, kształtne uszy.
- Mam nadzieję, że puści pani w niepamięć impertynen
cję, jaką stanowiło wtargnięcie na pani bal. I proszę nie ka
rać służby. Z całą pewnością, i nie bez mojej winy, przyzna
ję, uznali, że zapodziałam gdzieś zaproszenie.
- Proszę o tym zapomnieć - odpowiedziała hrabina
pewnym głosem, co dowodziło, że odzyskała już równo
wagę ducha, choć jej mąż był nadal od tego bardzo dale
ki. - Oczywiście jest pani najmilej widziana pod naszym
dachem.
Bardzo w to wątpiła, postanowiła jednak nie pogłębiać
konsternacji gospodarzy, skorzystała więc z pojawienia się
17
ostatniego już zapewne spóźnialskiego, przeprosiła i wmie
szała się w tłum.
Wieść o jej niespodziewanym przybyciu obiegła salę lo
tem błyskawicy. Jennifer była przekonana, że nie minie mi
nuta, a wszyscy goście zostaną precyzyjnie poinformowani,
kim jest, i nie pomyliła się. Natychmiast ściągnęła na siebie
mnóstwo spojrzeń, niektóre z nich przepełnione były nie
skrywanym podziwem, inne zdradzały zaprawione różny
mi emocjami zaciekawienie lub zdumienie. Kiedy zagłębia
ła się coraz bardziej w tłum gości, wpadło jej do głowy, że
gdy po raz pierwszy bawiła w stolicy z jakże krótką wizy
tą, takie jawne zainteresowanie na pewno by ją onieśmieli
ło. Teraz jednak nie. Nie była już niepewnym siebie dziew-
czątkiem, lecz znającą swoją wartość młodą kobietą, która
z dumnie uniesioną głową odwzajemniała śmiałe spojrze
nia obcych sobie ludzi.
Gdyby wychowywała się w innym miejscu, gdyby przed
piętnastu laty nie straciła w tragicznych okolicznościach
ukochanej matki, ci ludzie nie byliby jej nieznani, pomy
ślała, krocząc w głąb wielkiej, jasno oświetlonej sali. Gdyby
jej matka żyła, ojciec z pewnością dbałby o rodzinny mają
tek, zamiast spędzać większość czasu w Londynie i trwonić
ogromne sumy przy karcianym stoliku. Częsta nieobecność
gospodarza sprawiała, że siedzibę jego przodków rzadko
ktoś odwiedzał, a Jennifer pozostawała skazana na dotkli
wą samotność. Okres, w którym formował się jej charakter,
przeżyła w towarzystwie służących i guwernantki, jeśli nie
liczyć rzadkich wizyt pewnego uprzejmego sąsiada.
Ktoś mógłby sądzić, że poślubienie w śmiesznie mło-
18
dym wieku szesnastu lat markiza Wroxama poprawi jej los,
i pod pewnym względem tak się stało. Miesiące spędzone
we Wroxam Park przyniosły jej poczucie wolności, zawią
zała też kilka przyjaźni, jednak śmierć ojca w kilka tygodni
po ślubie wykluczyła bujniejsze życie towarzyskie. Wizy
ta w stolicy, którą planował jej mąż, została odłożona do
wiosny, a do tego czasu drogi małżonków się rozeszły.
- Kto? Co powiedziałaś? Kto to jest, Sereno?
To pytanie, zadane piskliwym i przenikliwym głosem,
przerwało ponure rozmyślania Jennifer. Odwróciła głowę
i ujrzała starszą damę w fioletowej sukni i brzydkim turba
nie w tym samym ciemnym kolorze, przypatrującą się jej
jeszcze intensywniej niż pozostali goście.
- Więc jesteś córką Caroline Westbury, prawda?
- Istotnie, Caroline Westbury była moją matką. - Jennifer
w pierwszej chwili żachnęła się w duchu na niegrzeczne py
tanie, szybko jednak zmusiła się, by dostrzec swoisty ko
mizm w tej sytuacji. - Wie już pani zatem, z kim ma do
czynienia.
Młoda kobieta, która zajmowała miejsce obok starej da
my, próbując zażegnać gafę, powiedziała z przepraszającym,
miłym uśmiechem:
- Przedstawiam pani moją matkę chrzestną, hrabinę
wdowę lady Fairfax, milady. A ja się nazywam Serena Car-
stairs - dodała na widok uniesionych pytająco brwi Jen
nifer.
- Bardzo mi miło panią poznać, panno Carstairs. -
Uśmiechnęła się ciepło do wysokiej młodej kobiety, która
nie zdołała ukryć, jak bardzo jest zakłopotana.
19
- Znałam także pani ojca - obwieściła hrabina wdowa,
której podobne uczucia były najwidoczniej obce. - Czaru
jący łobuz! - Wskazała wzrokiem część sali, w której znaj
dował się gospodarz. - Nie to, co obecny posiadacz tytułu.
Cóż za diabelny nudziarz!
- Matko chrzestna, proszę! - zaprotestowała słabo Se-
rena, po czym posłała Jennifer kolejne przepraszające spo
jrzenie.
Wcale jednak nie poczuła się obrażona, gdyż hrabina
powiedziała tylko i wyłącznie prawdę. Mimo to, ku włas
nemu zdziwieniu, odruchowo uznała za swój obowiązek
stanąć w obronie wuja.
- Z pewnością brakuje mu uroku mojego ojca, którego
zresztą miał aż nadto. Wuj jest natomiast, jak rozumiem,
człowiekiem statecznym, czego wcale nie uważam za wa
dę. Przynajmniej nie okryje niesławą starego i zacnego na
zwiska, które nosi. Ponadto chciałabym zaznaczyć, że przy
wrócił rodowej siedzibie dawny blask.
- Nie przeczę, że pani ojciec stał się w ostatnich latach ży
cia niezłym hulaką - zgodziła się hrabina. - Tak, pamiętam,
że zmienił się po śmierci pani matki - dodała, zdradza
jąc tym samym, że dobrze znała zmarłego hrabiego. - Tak,
pamiętam... - Wpatrywała się z namysłem w jego jedyne
dziecko. - A to mi nasuwa pewną myśl... Sądziłam, że pa
ni także nie żyje. - Spojrzała na swą chrześniaczkę. - Wi
dzisz, moja droga? Nie powinno się wierzyć w każdą usły
szaną plotkę!
Serena, z wyrazem twarzy, który dobitnie świadczył, że
najchętniej zapadłaby się pod ziemię, gdy tylko uwagę hra-
20
biny zajęła jakaś inna dama w podobnym wieku, zwróciła
się do Jennifer:
- Proszę wybaczyć mojej matce chrzestnej. Ma siedem
dziesiąt lat i nie zawsze starannie dobiera słowa.
- Nie ma żadnego powodu do przepraszania, panno
Carstairs - zapewniła Jennifer, odciągając ją nieco od nie-
przebierającej w słowach damy. - Nie mam nic przeciwko
mówieniu wszystkiego wprost, a do tego uwagi lady Fairfax
uznałam za bardzo... hm... interesujące. - W jej oczach
pojawił się wesoły błysk. - Nie miałam pojęcia, że przez
wiele lat uważano mnie za zmarłą. Co, jeśli wolno zapytać,
miało mi się przydarzyć?
Zrozpaczona Serena gwałtownie pomachała ręką.
- No... takie tam plotki... same głupstwa... - Za nic nie
chciałaby powtarzać sensacyjnych opowieści, które krążyły
przed laty, prędko się jednak przekonała, że piękna marki
za, kiedy chce, potrafi postawić na swoim.
- Zatem sądzono, że Wroxam położył kres mojej egzy
stencji, czy tak?
Nuta wesołości w jej głosie okazała się tak zaraźliwa, że
Serena zachichotała.
- Tak, zapewniam jednak, milady, że nikt rozsądny nie
wierzył w to ani przez moment.
- Niemniej nawet mój odporny na wszystko i zahartowa
ny jak stal mąż musiał uznać za nieco niepokojący fakt, że
ludzie uważają go za mordercę.
- Tego nie wiem, milady, bo właściwie nie znam jego lor-
dowskiej mości, mimo że odwiedzając stolicę, mamy przy
wilej korzystać z domu mojego wuja na Berkeley Square... -
21
Serena zawahała się na moment, lecz w końcu spytała: - Czy
to może panią widziałyśmy dzisiaj, gdy odwiedzała pani dom
jego lordowskiej mości?
Jennifer nie kryła zdziwienia,
- Ma pani niesamowity wzrok, panno Carstairs! Poznała
mnie pani mimo woalki.
- Przeciwnie, milady, mam słaby wzrok, tyle że mama
nie pozwala mi zakładać okularów na takie okazje jak dzi
siaj. Bez nich zbyt dobrze nie widzę, dostrzegłam jednak,
jak pani weszła do tej sali... Pamiętam, że dama, która po
jawiła się przed domem lorda Wroxama, poruszała się z ta
ką samą gracją.
Jennifer nie mogła nic poradzić, że ta uwaga jej pochle
biła. Obdarzyła pannę Carstairs ciepłym uśmiechem.
- Istotnie, zamierzałam złożyć wizytę mężowi, lecz go
nie zastałam.
- Tak, wyjechał na kilka dni z miasta, na wyścigi, jak są
dzę. - Serena zaśmiała się niepewnie. - Muszę się pani wy
dawać okropną plotkarką! Może choć trochę usprawiedli
wia mnie jednak to, że poczynania dżentelmenów o takiej
pozycji, jaką cieszy się pani mąż, są powszechnie znane
i komentowane. Zapewne również się nie pomylę, infor
mując panią, że w jednym z wyścigów wystawił swojego
konia, bardzo zresztą faworyzowanego.
- Jakiegoż rozczarowania musiał doznać, kiedy nie wy
grał! - Jennifer nie zdołała stłumić złośliwego zadowole
nia. - Wiem o tym, gdyż sama byłam zainteresowana wy
nikiem pewnej gonitwy. - Ignorując wprawdzie tuszowane,
ale jednak widoczne zdziwienie Sereny, poprowadziła ją
22
do dwóch wolnych krzeseł. - Proszę mi powiedzieć, pan
no Carstairs - kontynuowała, gdy już wygodnie się usado
wiły - czy to jest pani pierwsza wizyta w Londynie?
- Wielki Boże, nie! Miałam swój debiut już kilka lat te
mu. Zakończył się pełną katastrofą - poinformowała bez
trosko. - Nie oczekuję zresztą, by tym razem miało stać się
inaczej, tyle tylko, że mój drogi ojciec chciał mi stworzyć
jeszcze jedną szansę przed debiutem mojej siostry w przy
szłym roku. Jestem pewna, że Louisa odniesie sukces, bo
w przeciwieństwie do mnie jest śliczna.
Jennifer przyjrzała się jej. Rzeczywiście, trudno było na
zwać ją ładną. Zbyt szerokie usta, za długi nos, zbyt wysoka
i zaokrąglona... Z pewnością nie przyciągała męskich spoj
rzeń. Miała jednak piękne szare oczy i ładną cerę, a także
coś takiego w sobie... Jennifer uznała, że lubi pannę Sere-
nę Carstairs.
- To moja pierwsza wizyta w stolicy - oświadczyła po chwi
li milczenia. - Trochę zdążyłam już zwiedzić, mam jednak do
pani prośbę. Gdyby dysponowała pani czasem jutro po po
łudniu, może wybrałaby się pani gdzieś ze mną? Zostało mi
jeszcze do obejrzenia tyle interesujących miejsc. - Dostrzegła,
że wuj wraz z żoną podążają w ich kierunku, i szybko wstała.
- Zapewne nadarzy się nam jeszcze niejedna okazja do roz
mowy, panno Carstairs. - Ruszyła ku nim.
Jak wielu innych gości, Serena odprowadzała ją wzro
kiem. Ponownie uderzył ją wdzięk, z jakim lady Stapleford
przemierzała salę. Nigdy nie wpadło jej nawet do głowy,
żeby się zastanowić, jak też może wyglądać żona surowego
markiza Wroxama, choć wcale nie zdziwiła się, że okaza-
23
ła się uderzająco piękna. Nie spodziewała się jednak osoby
tak czarującej i bezpretensjonalnej, pozbawionej wszelkiej
pychy i zarozumialstwa. Zupełne przeciwieństwo jej aro
ganckiego, niedostępnego męża.
Serena rozejrzała się po sali. Zadawała sobie pytanie,
czy inni goście też są ciekawi, gdzie przez te wszystkie lata
ukrywała się śliczna markiza, a być może również tego, co
rozbiło jej związek z lordem Wroxamem. Nie chciała wty
kać nosa w tak osobiste sprawy innych ludzi, kiedy jednak
obserwowała nową znajomą, zagłębioną teraz w rozmowie
z gospodarzami balu, nie mogła się pozbyć nadziei, że nie
bawem pozna lepiej zachwycającą arystokratkę.
Rozdział drugi
Następnego dnia po południu markiz Wroxam powró
cił do miasta. W skupieniu lawirował na zatłoczonych uli
cach, nie miał więc ochoty na konwersację, dzięki czemu
towarzyszący mu Theodore Dent mógł rozglądać się swo
bodnie.
Kiedy znaleźli się w modniejszej części Londynu, Dent
spostrzegł, że przyciągają uwagę wielu przechodniów. Wie
dział jednak, że jego utytułowany przyjaciel już od mło
dości wyróżniał się w towarzystwie i gdziekolwiek się po
jawił, obserwowano go z zainteresowaniem. Tego jednak
dnia spojrzenia wydawały się dłuższe niż zwykle i pałające
nadzwyczajnym zainteresowaniem.
- Zgaduję, Julianie, że znów pofolgowałeś sobie i kogoś
obraziłeś?
Słynne z wyniosłości brwi jego lordowskiej mości pod
jechały w górę.
- Każdemu, kto by ciebie słuchał, mój drogi Theo, nale
żałoby wybaczyć myśl, że czerpię jakąś perwersyjną przy
jemność z obrażania ludzi.
25
- No cóż, przyjemność może i nie, ale z pewnością nad
miernie się w tym nie hamujesz.
Cienkie usta rozciągnął aprobujący uśmiech.
- Zdarzało się, Theo, że zadawałem sobie pytanie, dla
czego włączyłem cię do niewielkiego kręgu moich przyja
ciół. Jedyna odpowiedź, która przychodzi mi na myśl, że
z powodu twojej wrodzonej szczerości. - Spojrzał na nie
go. - Możesz mi jednak wyjaśnić, dlaczego sądzisz, że aku
rat ostatnio komuś zalazłem za skórę?
- Po prostu kilka osób dziwnie się nam przypatrywało.
- Skoro tak, to zapewne ty przyciągnąłeś ich uwagę - pad
ła oschła odpowiedź. - Ponieważ wyglądasz jak monstrualna
osa, nie ma się co dziwić, że straszysz przechodniów.
Ani trochę nieobrażony Theo obrzucił wzrokiem jaskra
wą kamizelkę w żółto-brązowe pasy, która opinała jego po
tężną pierś.
- Kłopot z tobą, Julianie, polega na tym, że zbywa ci wy
obraźni, jeśli chodzi o stroje. Nie mam wręcz pojęcia, dla
czego uchodzisz za wzór elegancji! - Dostrzegł cień uśmie
chu, który zaigrał ponownie na ustach markiza. - Ludzie
raczej nie zwracają na mnie uwagi, nieważne, jak bym się
wystroił. Bardziej przekonuje mnie myśl, że do pewnych
osób dotarła już wieść o twojej przegranej na wczorajszych
wyścigach.
- Może masz rację - zgodził się lord, po którym nie by
ło znać przygnębienia faktem, że należący do niego świet
ny koń dał się na ostatniej prostej wyprzedzić młodej ir
landzkiej klaczy. - Udało ci się w końcu ustalić nazwisko
właściciela?
26
- Tak, to młody lord Fanshaw. Trener nie był w tej spra
wie zbyt skłonny do współpracy, ale zdołałem wykryć, że
koń pochodzi ze stajni 0'Connella. Zapewniono mnie przy
tym, że właściciel nie jest zainteresowany sprzedażą.
- Szkoda - odparł jego lordowska mość, zręcznie poko
nując zakręt. - Chyba na tę klacz złożyłbym ofertę.
Kiedy przed domem osadził w miejscu piękne gniado
sze, otworzyły się drzwi i kamerdyner, potknąwszy się raz,
zbiegł po schodkach na ulicę. Jeśli nawet jego lordowska
mość dostrzegł dziwne spojrzenie, jakie posłał mu sługa,
z pewnością nie dał tego po sobie poznać, tylko ruszył do
drzwi, przeciął hol i zatrzymał się w bibliotece.
Po napełnieniu dwóch kieliszków z cienkiego szkła i wrę
czeniu jednego przyjacielowi, usiadł za biurkiem, natomiast
Theo usadowił się wygodnie na fotelu przy kominku.
- Mój sekretarz jest bardzo sprawny. Prawdziwy skarb! -
Lord zaczął wertować schludny stos papierów. - Załatwia
większość mojej korespondencji; zostawia mi listy tylko
wtedy, kiedy uważa, że mogą mnie zainteresować. - W koń
cu dotarł do przesyłki, której taktowny młody człowiek nie
otworzył. Natychmiast poznał te bazgroły. - Nie mam po
jęcia, dlaczego Deborah ciągle odczuwa potrzebę przysyła
nia mi listów. - Wyprostował rękę, by łatwiej rozszyfrować
pospiesznie skreślone linie. - Ach, tęskni za mną i uważa,
że jestem najgorszą bestią w przyrodzie, bo wolę spędzać
czas na wyścigach zamiast w jej towarzystwie, a ona usy
cha z tęsknoty. - Wrzucił list do kosza na śmieci. - Oczywi
ście usycha z tęsknoty nie za mną, a kolczykami, być może
nawet naszyjnikiem pasującym do bransolety z rubinami,
27
którą dałem jej w zeszłym tygodniu. Ostatnio zrobiła się
naprawdę męcząca, po prostu namolna i chciwa. Najwyż
szy czas, bym znalazł kogoś, kto ją zastąpi. Co o tym są
dzisz, Theo?
- Jestem twoim przyjacielem już od wielu lat, Julianie,
lecz nawet ja nie ośmieliłbym się doradzać ci w osobistych
kwestiach. A już z pewnością nie w sprawach sercowych.
- Mój drogi Theo, grubo się mylisz. Moje... eee... serce
nie ma z tym nic wspólnego, możesz mi wierzyć.
- Taka z ciebie zimna ryba, Wroxam? - Zmierzył jego
lordowską mość surowym wzrokiem. - W ostatnich latach
miałeś więcej niż pół tuzina kochanek i żadna nic dla cie
bie nie znaczyła?
- Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że nic - odparł je
go przyjaciel po krótkim namyśle. - Dwie w pewnym sen
sie nawet bardzo lubiłem. Nie mógłbym jednak uczciwie
powiedzieć, że zakończenie któregoś z tych związków wy
trąciło mnie z równowagi. - Oderwał spojrzenie od wzo
rzystego dywanu, gdyż do biblioteki wkroczył kamerdyner.
- Tak, Slocombe?
- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, wasza lordowską
mość, ale dałem słowo, że wręczę panu osobiście ten list
natychmiast po pana powrocie.
Przyjmując kopertę z rąk kamerdynera, markiz nie
zdradził choćby drgnięciem wyniosłych ciemnych brwi ja
kichkolwiek emocji. Przełamał pieczęć i powiódł wzrokiem
wzdłuż kilku linijek skreślonych pięknym pismem.
- Chwileczkę, Slocombe - rzucił, zatrzymując zmierzają
cego do drzwi sługę. - Kiedy to zostało doręczone?
28
- List nie był wysłany, milordzie. Jej lordowska mość
przyszła tu osobiście, wczoraj po południu. - Omiótł wzro
kiem biurko. - Napisała go w tym właśnie pokoju.
Mocna kwadratowa szczęka markiza nieznacznie stęża
ła, przemówił jednak ze zwykłym sobie opanowaniem, bez
śladu zdenerwowania w głosie:
- Czy jesteś zupełnie pewien, że to była ona?
Kamerdyner spojrzał poważnie w oczy swojemu panu.
- Tak, milordzie. Absolutnie pewien. Milady nieco się
zmieniła, nie na tyle jednak, żebym jej od razu nie poznał.
Jego lordowska mość odprawił służącego nieznacznym
ruchem głowy, potem podszedł do okna, by niewidzącym
wzrokiem wpatrywać się w plac.
- Złe wieści? Mam nadzieję, że nie? - przerwał milcze
nie Theo.
- Nie jestem pewien, złe czy dobre - odpowiedział mar
kiz po dłuższej chwili. - Wygląda na to, że moja żona po
stanowiła powrócić do świata.
- Co? - Dent nie miał wcale pewności, czy dobrze usły
szał. - To znaczy Jenny?
- Pamięć może mnie niekiedy zawodzić, ale sądzę, że
mam tylko jedną żonę. - Julian wskazał ręką biurko, na
którym zostawił krótkie pismo. - Sam przeczytaj.
Przyjaciel wahał się tylko przez moment. Jak na czło
wieka jego rozmiarów, dotarł do biurka z godną podziwu
prędkością.
- Boże w niebiosach - mruknął, nie do końca dowierza
jąc świadectwu własnych oczu. - Czy to może być prawdą?
Biedna mała duszyczka... i to po tylu latach...
Anne Ashley markiza
Rozdział pierwszy Wyglądając ze znudzeniem na ulicę przez okno salonu, lady Carstairs dostrzegła wykwintny powóz, który przysta nął przed domem po drugiej stronie placu. Natychmiast się ożywiła, jednak jej uwagę przykuł nie sam ekwipaż, lecz dama, która z niego wysiadła i zamarła na moment, obrzu cając spojrzeniem fronton wspaniałej rezydencji. - Wielkie nieba! - krzyknęła do córki. - Czy w rodzinie Staplefordów ktoś umarł, Sereno? Nie przypominam sobie, żebym ostatnio słyszała o takim smutnym zdarzeniu. Serena uniosła głowę znad książki, którą rankiem wy pożyczyła z biblioteki, i poprawiając okulary, skierowała wzrok na ulicę. - To, że dama jest w czerni, mamo, nie musi oznaczać żałoby. Wiele pań ceni sobie stroje w tym właśnie kolorze. Lady Carstairs często irytował prosty, zdrowy rozsądek starszej córki, tym razem jednak postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. - Oczywiście masz rację, a woalka może również posłu żyć do ukrycia twarzy. - Jej oczy ożywił złośliwy błysk. -
6 I wcale się temu nie dziwię, skoro ktoś zamierza odwiedzić tego obrzydliwego, bezdusznego markiza Wroxama! Serena nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Jej matka nigdy nie pominęła okazji do wygłoszenia kąśliwej uwa gi o wyniosłych arystokratach, którzy uparcie ignorowali jej osobę. - Mamo, od lat słyszę twoje utyskiwania na lorda Wro- xama, i być może masz rację w swej krytyce, gdyż panu je o nim powszechna opinia, że wyjątkowo zadziera nosa. Z drugiej jednak strony muszę stwierdzić, że przy tych nie licznych okazjach, kiedy spotykałam go na balu czy raucie, zawsze zachowywał się nienagannie. - Ha! - Lady Carstairs prychnęła drwiąco. - Nie bez po wodu tak się stara. Nie chce jeszcze bardziej zbrukać swoje go starego nazwiska. Wystarczą plotki i aura skandalu, któ ra otoczyła go przed laty po zniknięciu żony. - Tak, rozumiem. - Pod grzywką kręconych na loków kach brązowych włosów, brwi Sereny zbiegły się w wyrazie namysłu. - Z tym jednak, że ja ani przez chwilę nie wierzy łam w te głupie pogłoski, jakoby miał ją zabić. - A dlaczego nie, jeśli łaska? - Lady Carstairs nawet nie próbowała kryć irytacji. - Skąd ta pewność, że nie miał nic wspólnego z jej zniknięciem? Tak dobrze znasz markiza, że gotowaś świadczyć o jego niewinności? - Nie, mamo - ze zwykłym sobie spokojem odpowie działa Serena. - Nigdy nawet z nim nie rozmawiałam po za zdawkowymi powitaniami na proszonych przyjęciach. Wątpię zresztą, by mnie zapamiętał, pewnie w ogóle nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Niemniej wiele
7 o nim słyszałam i wiem, że jest inteligentny, nieskłonny do nieprzemyślanych, głupich decyzji czy ekscentrycznych zachowań. Zastanawiam się zatem, po cóż miałby się że nić z lady Jennifer Audley, gdyby naprawdę tego nie prag nął? W końcu jest niezwykle zamożny, uchodzi za jednego z najbogatszych ludzi w kraju. Wątpię, by pieniądze odgry wały jakąś rolę, kiedy wybierał sobie za żonę córkę zmarłe go hrabiego Charda. Lady Carstairs musiała się z tym rozumowaniem zgodzić. - Sądzę, że masz trochę racji, moja droga - powiedzia ła oględnie. - Załóżmy jednak - kontynuowała Serena - że spowo dował jej śmierć... No tak, ale wówczas musiałby mieć ja kiś ważny powód. Pieniądze nie wchodzę w grę, więc tylko szalona miłość mogłaby go skłonić do takiego kroku. Gdy by jednak nagle zapałał wielkim uczuciem do innej kobie ty i zamierzał się z nią ożenić, z pewnością zadbałby, aby ciało żony zostało odnalezione, bo tylko wtedy jej zgon nie budziłby wątpliwości. A wiesz przecież, że markiza zaginę ła bez śladu. Tym razem milady poprzestała na skinięciu głową. - Mamo, wiem, że łączono jego nazwisko z wieloma pięknymi kobietami, nigdy jednak nie słyszałam, żeby przejawił ochotę poślubienia którejkolwiek z nich. Prze strzega także drobiazgowo zasad dobrego wychowania. Po wszechnie wiadomo, że nie pozwala swoim kochankom za trzymywać się we Wroxam Park, jak również nie zachęca ich do odwiedzania miejskiej rezydencji. W jego domu da my bez stosownej opieki nie są mile widziane, co każe mi
8 się zastanawiać - dodała, zerkając przez okno - czy kobie ta, która właśnie sięgnęła do kołatki, zostanie przyjęta, czy odprawiona. Identyczną wątpliwość musiał rozstrzygnąć młody lo kaj Thomas, który chwilę później otworzył drzwi. Wiedział doskonale, jak jego pan odnosi się do wizyt samotnych ko biet, nieważne, w jakim wieku by były, niemniej ta osoba była z pewnością damą, i to dość zamożną, o czym świad czył zarówno powóz, którym przybyła, jak i strój. Ponad to chciała tylko pozostawić list dla jego lordowskiej mości. Cóż złego mogłoby z tego wyniknąć? - O co chodzi? Głos, który rozbrzmiał nagle za jego plecami, sprawił, że Thomas pospiesznie ustąpił na bok, z wielką ulgą cedując ciężar decyzji na barki swego zwierzchnika. Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło, by przekonać wy magającego i doświadczonego kamerdynera, że gość zasłu guje na szacunek, jednak to spostrzeżenie nie wpłynęło na sposób, w jaki wykonywał swe obowiązki. - Lorda Wroxama nie ma w domu, madame - poinfor mował grzecznie, lecz zdecydowanie. - Sugeruję zatem, by złożyła pani wizytę jutro, kiedy się go spodziewamy, jeśli oczywiście to pani odpowiada. - Nie, Slocombe, to mi z pewnością nie odpowiada. - Spokojny głos z wytwornym akcentem dziwnie zaniepokoił służącego. - Pamiętam oczywiście, że już kiedyś odprawi łeś mnie sprzed drzwi tego domu, zaręczam jednak, że to się więcej nie powtórzy. Zejdź mi, proszę, z drogi!
9 To nie chłodny, nieznoszący sprzeciwu ton sprawił, że kamerdyner usłuchał, lecz niepojęty do końca przebłysk pamięci, który groźnym echem sprzed lat przeszył go ni czym lodowata igła strachu. Ostrożnie zamykając drzwi, obrzucił wzrokiem szczup łą damę, która stała już w holu. Złe przeczucia ogarnęły go ze zdwojoną siłą, gdy usiłował rozpoznać przez woalkę ry sy jej twarzy. - Gdyby była pani łaskawa się przedstawić i wyjaśnić, co panią sprowadza - zaczął głosem pozbawionym zwykłej pewności siebie - być może mógłbym służyć pomocą pod czas nieobecności jego lordowskiej mości. Po krótkiej chwili milczenia nieznajoma odwróciła się, a jej kształtna dłoń powędrowała do woalki. - Sądzę, że już teraz doskonale wiesz kim jestem, Slo- combe. Trzymający się z boku Thomas nie mógł wprost uwie rzyć własnym oczom. Nie chodziło nawet o niespotykanie piękną twarz obwiedzioną burzą kasztanowych włosów, w którą wpatrywał się przez chwilę w osłupieniu, ale o bar wę popiołu, jaką przybrało oblicze starego kamerdynera. - Mi.. .milady... więc to pani! - wykrztusił Slocombe. Nie zauważył nawet, że młody lokaj po cichu się wyco fuje, by jak najszybciej zrelacjonować w pomieszczeniach dla służby zadziwiające zjawisko polegające na tym, że ich, zdawać by się mogło, z kamienia i stali stworzony przełożo ny po raz pierwszy w życiu został wytrącony z równowagi. - Jak widzisz - odpowiedziała dama chłodnym, opano wanym głosem. - Doskonale wiesz, że nie znam rozkła-
10 du tego domu, możesz więc istotnie mi pomóc, prowadząc mnie do biblioteki, gdzie bez wątpienia znajdę przybory niezbędne do napisania krótkiego listu do twojego pana. Kamerdyner niczym automat usłuchał polecenia i po prowadził niezwykłego gościa przez hol ozdobiony ułożo nymi w szachownicę kaflami, otworzył drzwi, a kiedy mila- dy majestatycznie przekroczyła próg i obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, dostrzegł na jej twarzy cień uśmiechu. - Tak - mruknęła, zmierzając w kierunku biurka. - Właśnie tak wyobrażałam sobie tutejszą bibliotekę. Usiadła, z górnej szuflady wydobyła arkusz papieru i sięgnęła po pióro. Slocombe spostrzegł, że szczupła dłoń, która pokrywała arkusz pismem, nie zawahała się ani na moment. Ewidentnie milady miała już obmyślaną treść pis ma i sporządziła je szybko, składając na koniec zamaszysty podpis. - Do dziś nie wydałam ci żadnego polecenia, Slocombe. - Odsunęła krzesło i wstała. - Teraz jednak wydaję już drugie. Powierzam ci ten list na przechowanie. Oddasz go osobiście swojemu panu zaraz po jego powrocie. - Jak pani sobie życzy, milady. - Przyjął pismo, a potem obserwował, jak niezwykły gość zmierza do drzwi. - Mi lady, ja... Kiedy głos go zawiódł, odwróciła się i spojrzała na ka merdynera. W jej uderzająco zielonych oczach nie pozostał nawet ślad młodzieńczego ciepła, które pamiętał. - Żale, tak jak grzechy, rzucają bardzo długie cienie, Slo combe, czyż nie? Nieważne, jak bardzo tego pragniemy, ani ty, ani ja nie zmienimy przeszłości. Radzę ci więc nie mar-
nować czasu, twojego i mojego, na takie próby. Życzę ci miłego dnia. Po tych słowach opuściła dom, Slocombe pozostał zaś wydany na pastwę bolesnych wspomnień i gorzkich myśli. Smutno pokręcił głową, niepewny, co począć w obliczu tak nieoczekiwanego zdarzenia. Jedno nie ulegało wątpli wości - powrót milady sprawił, że w domu Staplefordów nic już nie będzie takie jak dawniej. Godzinę później dama, której wizyta wywarła tak wstrząsające wrażenie na kamerdynerze lorda Wroxama, wkraczała do domu w innej modnej dzielnicy miasta. Po zbyła się wierzchniego ubrania i ruszyła do słonecznego sa lonu od frontu. Kiedy tylko usadowiła się wygodnie w fo telu przy oknie, do pokoju weszła młoda kobieta, zapewne jej rówieśnica. - Ach, Mary! - Dama wyciągnęła rękę. - Chodź, sprawdź, czy ta straszna próba zostawiła na mnie jakieś ślady. Mary przyjacielsko ścisnęła jej dłoń, a potem żartobliwie zbadała wzrokiem śliczną, uśmiechającą się do niej twarz. - No cóż, muszę stwierdzić, panno Jenny, że nie znać po pani żadnych dramatycznych przeżyć. - Rzeczywiście, wizyta okazała się zaskakująco bezboles- na, ale to dlatego, że nie zastałam gospodarza. - Gdzież się wybrał? - Nie pytałam, a Slocombe, w przeciwieństwie do cie bie, jest bardzo poprawny i konwencjonalny. Nigdy sam nie wyskoczy z taką informacją. - Nieznaczny uśmiech zaigrał wokół doskonale uformowanych warg. - Poza tym sama
12 moja wizyta wystarczająco wytrąciła biedaka z równowagi i nie chciałam pogłębiać tego stanu, wypytując go o pana. - Ba! Sama chętnie dopiekłabym temu barbarzyńcy! Uśmiech się poszerzył. - To, jak jesteś mi oddana, zawsze mnie głęboko poru sza, ale posądzeniem o bezduszność wyrządziłabyś biedne mu Slocombe'owi wielką niesprawiedliwość. Kiedy przed laty nie wpuścił mnie do domu, uczynił to nie z wrodzo nego okrucieństwa, tylko skrupulatnie wykonał polecenia swojego pana. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że naprawdę wierzył, iż mój wuj udzieli mi schronienia. A co do moje go... hm... kochanego krewnego... - Jennifer zerwała się z fotela, zbliżyła do sekretarzyka i zerknęła na listę, któ rą sobie przygotowała rankiem. - Chardowie wydają dziś bal. Sądzę... nie, na bok wahania... tak, nadszedł już czas, by markiza Jennifer Audley Stapleford Wroxam obwieści ła wszem i wobec swój powrót do londyńskiego towarzy stwa. - Zadumała się na chwilę. - Cóż, mój drogi wuj nie zdobył się przed laty na zaoferowanie mi schronienia, za bawne więc będzie obserwować jego reakcję, kiedy nagle, bez zaproszenia, pojawię się na jego balu. Mary w zamyśleniu zmierzyła wzrokiem swoją młodą panią. Uznała, że nie przypomina niemal w niczym zagu bionej i przerażonej dziewczyny, którą napotkała przed laty, gdy błąkała się po ulicach stolicy. - Panno Jenny, czy jest pani absolutnie pewna, że nie ma żadnego ryzyka? Nie mogę się oprzeć myśli, że byłoby le piej, gdyby została pani w Irlandii. Tam nic by pani nie groziło.
13 . - Tutaj także - odparła, ponownie poruszona troską przyjaciółki. - Jak już wspomniałam, mój wuj jest słaby i nieudolny, więc z całą pewnością nie przysporzy mi żad nych problemów. - Nie miałam na myśli tego fajtłapy! Chodzi o niego. Jeśli choć połowa z tego, co o nim usłyszałam, jest prawdą... - Dlaczego - przerwała jej Jennifer z lekką ironią - sta jesz się taką zajadłą irlandzką patriotką zawsze wtedy, kiedy coś cię drażni lub martwi? - Bo jestem Irlandką. I jestem z tego dumna! - Słusznie. - Jennifer spojrzała na nią z wielką sympa tią. - Dowiedziałam się jednak, że Wroxam nie wróci do jutra do miasta, nie ma więc możliwości, żebym dziś wie czorem stanęła z nim twarzą w twarz. - Jednak prędzej czy później tak się stanie. - Teraz, kiedy wprawiłam już koła w ruch, spotkanie, czy tego chcę, czy nie, jest nieuniknione. Nie zapominaj jednak, że jestem do niego dobrze przygotowana. - Co jednak się stanie, jeśli on się zorientuje, panno Jenny? - Dołożyłam wielu starań, żeby do tego nie doszło. - Uspokajający uśmiech nie przyszedł jej tym razem łatwo. - Mary, przestań się zamartwiać. Lepiej zajmij się tym, by mój londyński debiut wypadł należycie. Od kiedy Jennifer przed miesiącem przybyła do stolicy, starannie zatajała swoją tożsamość. Nie ukrywała się jed nak w domu, który wynajęła na czas pobytu w mieście. Po za jednym incydentem sprzed lat, kiedy to przyjechała do
14 Londynu dyliżansem w nadziei, że zobaczy się z mężem, i nie została wpuszczona do jego domu, nigdy tu nie była. Z tego powodu miała się czym zająć, a mianowicie zwie dzała wszystkie interesujące miejsca. Skorzystała też z okazji, żeby uzupełnić swoją garderobę. Właśnie podczas jednej z kilku wizyt u pewnej sławnej mo- dystki na Bond Street dowiedziała się, że jej wuj i jego żona co roku, na początku każdego sezonu, wydają bal. Była to bez wątpienia naprawdę wspaniała impreza, na której poja wiała się sama śmietanka towarzyska, coś, czego po prostu nie można opuścić. Kiedy po raz pierwszy wpadło Jennifer do głowy żeby się wybrać na ten bal, nie miała wcale pewności, czy to do bry pomysł. Wróciła do Anglii wyłącznie po to, żeby po rozmawiać z mężem i zażądać, by niezwłocznie poczynił kroki zmierzające do położenia ostatecznego kresu boles nej pomyłce, jaką okazało się ich małżeństwo. I pozosta ło to jej głównym celem. Jednocześnie jednak nie widziała żadnego powodu, dla którego nie miałaby spędzić przy jemnie czasu w stolicy. Jak dotąd z wielu przyczyn nie mog ła korzystać z rozrywek londyńskiego sezonu i uznała, że trafia się właśnie wspaniała okazja, by nadrobić ten godny pożałowania brak wrażeń. Gdy wieczorem pokonywała wspaniałe, monumentalne schody, była w doskonałym nastroju, a jej zwykłe poczucie humoru jeszcze się nasiliło. Lokaj, który odebrał od niej elegancką wieczorową pelerynę, nie próbował nawet py tać o zaproszenie. Jakże inaczej przyjęto ją przed laty, kiedy pojawiła się w tych progach niedługo po tym, gdy zabro-
niono jej wstępu do domu Wroxama. Wokół sama podej rzliwość, i zachowanie wuja, w którym można się było do szukać wszystkiego poza ciepłem. Bardzo zresztą wątpiła, by teraz, po latach, szczególnie go ucieszyła jej niespodzie wana wizyta. Jedno wiedziała na pewno: po raz drugi nie da się wyprosić! Na piętrze, gdy zmierzała korytarzem ku zatłoczonej sa li balowej, stwierdziła, że zjawiła się w doskonałym mo mencie. Hrabia Chard i jego żona, bez wątpienia przeko nani, że powitali już wszystkich, nawet spóźnialskich gości, opuścili swój posterunek przy drzwiach, znajdowali się jed nak nadal na tyle blisko, żeby usłyszeć donośny głos lokaja anonsującego jej przybycie. Niewiele brakowało, a cisza, która w chwilę potem zapad ła, pozbawiłaby Jennifer zdolności zapanowania nad sobą. Ogromnym wysiłkiem woli stłumiła głośny wybuch śmiechu. Omiatana zdumionymi spojrzeniami gości, ruszyła z wdzię kiem do przodu. Czarna wieczorowa suknia ciasno przylega ła do każdej wypukłości ciała, a jej kolor podkreślał nieskazi telność cery. Wreszcie uśmiechnęła się wdzięcznie i rzekła: - Dobry wieczór, wujku Fredericku. Nie odmówiła sobie dodatkowego uśmiechu na widok skrajnego zdumienia malującego się na twarzy wuja. Dawno temu, kiedy nie udzielił jej pomocy, któ rej tak bardzo potrzebowała, straciła do niego wszel kie cieplejsze uczucia, to już jednak zbladło przez lata. Ojciec i jego młodszy brat nigdy zbytnio się nie przy jaźnili, toteż Jennifer z czasem przestała winić wuja za
16 niechęć do wplątywania się w sprawy bratanicy, któ rą ledwie znał. Ponadto jej mąż zyskał opinię człowie ka twardego i bezlitosnego dla tych, którzy weszli mu w drogę, o czym zresztą sama się przekonała. Tylko głu piec albo człowiek desperacko odważny skrzyżowałby szpady z markizem Wroxamem. - Doskonale rozumiem zdziwienie, jakie po latach wzbudza mój widok, wuju, ale zapewniam, że naprawdę jestem twoją bratanicą Jennifer. - Nie pozostawiając mu czasu na udzielenie odpowiedzi, nawet gdyby okazał się do niej zdolny, zwróciła się do hrabiny, którą ledwie pamięta ła: - Madame, ostatni raz widziałyśmy się przed wielu laty. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jeszcze przed śmiercią mo jej drogiej matki. - Eee... istotnie - odparła słabym głosem dama, ukrad kiem obrzucając wzrokiem kunsztownie ufryzowane kasz tanowe włosy oraz połyskliwe zielone kamienie zdobiące smukłą szyję i małe, kształtne uszy. - Mam nadzieję, że puści pani w niepamięć impertynen cję, jaką stanowiło wtargnięcie na pani bal. I proszę nie ka rać służby. Z całą pewnością, i nie bez mojej winy, przyzna ję, uznali, że zapodziałam gdzieś zaproszenie. - Proszę o tym zapomnieć - odpowiedziała hrabina pewnym głosem, co dowodziło, że odzyskała już równo wagę ducha, choć jej mąż był nadal od tego bardzo dale ki. - Oczywiście jest pani najmilej widziana pod naszym dachem. Bardzo w to wątpiła, postanowiła jednak nie pogłębiać konsternacji gospodarzy, skorzystała więc z pojawienia się
17 ostatniego już zapewne spóźnialskiego, przeprosiła i wmie szała się w tłum. Wieść o jej niespodziewanym przybyciu obiegła salę lo tem błyskawicy. Jennifer była przekonana, że nie minie mi nuta, a wszyscy goście zostaną precyzyjnie poinformowani, kim jest, i nie pomyliła się. Natychmiast ściągnęła na siebie mnóstwo spojrzeń, niektóre z nich przepełnione były nie skrywanym podziwem, inne zdradzały zaprawione różny mi emocjami zaciekawienie lub zdumienie. Kiedy zagłębia ła się coraz bardziej w tłum gości, wpadło jej do głowy, że gdy po raz pierwszy bawiła w stolicy z jakże krótką wizy tą, takie jawne zainteresowanie na pewno by ją onieśmieli ło. Teraz jednak nie. Nie była już niepewnym siebie dziew- czątkiem, lecz znającą swoją wartość młodą kobietą, która z dumnie uniesioną głową odwzajemniała śmiałe spojrze nia obcych sobie ludzi. Gdyby wychowywała się w innym miejscu, gdyby przed piętnastu laty nie straciła w tragicznych okolicznościach ukochanej matki, ci ludzie nie byliby jej nieznani, pomy ślała, krocząc w głąb wielkiej, jasno oświetlonej sali. Gdyby jej matka żyła, ojciec z pewnością dbałby o rodzinny mają tek, zamiast spędzać większość czasu w Londynie i trwonić ogromne sumy przy karcianym stoliku. Częsta nieobecność gospodarza sprawiała, że siedzibę jego przodków rzadko ktoś odwiedzał, a Jennifer pozostawała skazana na dotkli wą samotność. Okres, w którym formował się jej charakter, przeżyła w towarzystwie służących i guwernantki, jeśli nie liczyć rzadkich wizyt pewnego uprzejmego sąsiada. Ktoś mógłby sądzić, że poślubienie w śmiesznie mło-
18 dym wieku szesnastu lat markiza Wroxama poprawi jej los, i pod pewnym względem tak się stało. Miesiące spędzone we Wroxam Park przyniosły jej poczucie wolności, zawią zała też kilka przyjaźni, jednak śmierć ojca w kilka tygodni po ślubie wykluczyła bujniejsze życie towarzyskie. Wizy ta w stolicy, którą planował jej mąż, została odłożona do wiosny, a do tego czasu drogi małżonków się rozeszły. - Kto? Co powiedziałaś? Kto to jest, Sereno? To pytanie, zadane piskliwym i przenikliwym głosem, przerwało ponure rozmyślania Jennifer. Odwróciła głowę i ujrzała starszą damę w fioletowej sukni i brzydkim turba nie w tym samym ciemnym kolorze, przypatrującą się jej jeszcze intensywniej niż pozostali goście. - Więc jesteś córką Caroline Westbury, prawda? - Istotnie, Caroline Westbury była moją matką. - Jennifer w pierwszej chwili żachnęła się w duchu na niegrzeczne py tanie, szybko jednak zmusiła się, by dostrzec swoisty ko mizm w tej sytuacji. - Wie już pani zatem, z kim ma do czynienia. Młoda kobieta, która zajmowała miejsce obok starej da my, próbując zażegnać gafę, powiedziała z przepraszającym, miłym uśmiechem: - Przedstawiam pani moją matkę chrzestną, hrabinę wdowę lady Fairfax, milady. A ja się nazywam Serena Car- stairs - dodała na widok uniesionych pytająco brwi Jen nifer. - Bardzo mi miło panią poznać, panno Carstairs. - Uśmiechnęła się ciepło do wysokiej młodej kobiety, która nie zdołała ukryć, jak bardzo jest zakłopotana.
19 - Znałam także pani ojca - obwieściła hrabina wdowa, której podobne uczucia były najwidoczniej obce. - Czaru jący łobuz! - Wskazała wzrokiem część sali, w której znaj dował się gospodarz. - Nie to, co obecny posiadacz tytułu. Cóż za diabelny nudziarz! - Matko chrzestna, proszę! - zaprotestowała słabo Se- rena, po czym posłała Jennifer kolejne przepraszające spo jrzenie. Wcale jednak nie poczuła się obrażona, gdyż hrabina powiedziała tylko i wyłącznie prawdę. Mimo to, ku włas nemu zdziwieniu, odruchowo uznała za swój obowiązek stanąć w obronie wuja. - Z pewnością brakuje mu uroku mojego ojca, którego zresztą miał aż nadto. Wuj jest natomiast, jak rozumiem, człowiekiem statecznym, czego wcale nie uważam za wa dę. Przynajmniej nie okryje niesławą starego i zacnego na zwiska, które nosi. Ponadto chciałabym zaznaczyć, że przy wrócił rodowej siedzibie dawny blask. - Nie przeczę, że pani ojciec stał się w ostatnich latach ży cia niezłym hulaką - zgodziła się hrabina. - Tak, pamiętam, że zmienił się po śmierci pani matki - dodała, zdradza jąc tym samym, że dobrze znała zmarłego hrabiego. - Tak, pamiętam... - Wpatrywała się z namysłem w jego jedyne dziecko. - A to mi nasuwa pewną myśl... Sądziłam, że pa ni także nie żyje. - Spojrzała na swą chrześniaczkę. - Wi dzisz, moja droga? Nie powinno się wierzyć w każdą usły szaną plotkę! Serena, z wyrazem twarzy, który dobitnie świadczył, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię, gdy tylko uwagę hra-
20 biny zajęła jakaś inna dama w podobnym wieku, zwróciła się do Jennifer: - Proszę wybaczyć mojej matce chrzestnej. Ma siedem dziesiąt lat i nie zawsze starannie dobiera słowa. - Nie ma żadnego powodu do przepraszania, panno Carstairs - zapewniła Jennifer, odciągając ją nieco od nie- przebierającej w słowach damy. - Nie mam nic przeciwko mówieniu wszystkiego wprost, a do tego uwagi lady Fairfax uznałam za bardzo... hm... interesujące. - W jej oczach pojawił się wesoły błysk. - Nie miałam pojęcia, że przez wiele lat uważano mnie za zmarłą. Co, jeśli wolno zapytać, miało mi się przydarzyć? Zrozpaczona Serena gwałtownie pomachała ręką. - No... takie tam plotki... same głupstwa... - Za nic nie chciałaby powtarzać sensacyjnych opowieści, które krążyły przed laty, prędko się jednak przekonała, że piękna marki za, kiedy chce, potrafi postawić na swoim. - Zatem sądzono, że Wroxam położył kres mojej egzy stencji, czy tak? Nuta wesołości w jej głosie okazała się tak zaraźliwa, że Serena zachichotała. - Tak, zapewniam jednak, milady, że nikt rozsądny nie wierzył w to ani przez moment. - Niemniej nawet mój odporny na wszystko i zahartowa ny jak stal mąż musiał uznać za nieco niepokojący fakt, że ludzie uważają go za mordercę. - Tego nie wiem, milady, bo właściwie nie znam jego lor- dowskiej mości, mimo że odwiedzając stolicę, mamy przy wilej korzystać z domu mojego wuja na Berkeley Square... -
21 Serena zawahała się na moment, lecz w końcu spytała: - Czy to może panią widziałyśmy dzisiaj, gdy odwiedzała pani dom jego lordowskiej mości? Jennifer nie kryła zdziwienia, - Ma pani niesamowity wzrok, panno Carstairs! Poznała mnie pani mimo woalki. - Przeciwnie, milady, mam słaby wzrok, tyle że mama nie pozwala mi zakładać okularów na takie okazje jak dzi siaj. Bez nich zbyt dobrze nie widzę, dostrzegłam jednak, jak pani weszła do tej sali... Pamiętam, że dama, która po jawiła się przed domem lorda Wroxama, poruszała się z ta ką samą gracją. Jennifer nie mogła nic poradzić, że ta uwaga jej pochle biła. Obdarzyła pannę Carstairs ciepłym uśmiechem. - Istotnie, zamierzałam złożyć wizytę mężowi, lecz go nie zastałam. - Tak, wyjechał na kilka dni z miasta, na wyścigi, jak są dzę. - Serena zaśmiała się niepewnie. - Muszę się pani wy dawać okropną plotkarką! Może choć trochę usprawiedli wia mnie jednak to, że poczynania dżentelmenów o takiej pozycji, jaką cieszy się pani mąż, są powszechnie znane i komentowane. Zapewne również się nie pomylę, infor mując panią, że w jednym z wyścigów wystawił swojego konia, bardzo zresztą faworyzowanego. - Jakiegoż rozczarowania musiał doznać, kiedy nie wy grał! - Jennifer nie zdołała stłumić złośliwego zadowole nia. - Wiem o tym, gdyż sama byłam zainteresowana wy nikiem pewnej gonitwy. - Ignorując wprawdzie tuszowane, ale jednak widoczne zdziwienie Sereny, poprowadziła ją
22 do dwóch wolnych krzeseł. - Proszę mi powiedzieć, pan no Carstairs - kontynuowała, gdy już wygodnie się usado wiły - czy to jest pani pierwsza wizyta w Londynie? - Wielki Boże, nie! Miałam swój debiut już kilka lat te mu. Zakończył się pełną katastrofą - poinformowała bez trosko. - Nie oczekuję zresztą, by tym razem miało stać się inaczej, tyle tylko, że mój drogi ojciec chciał mi stworzyć jeszcze jedną szansę przed debiutem mojej siostry w przy szłym roku. Jestem pewna, że Louisa odniesie sukces, bo w przeciwieństwie do mnie jest śliczna. Jennifer przyjrzała się jej. Rzeczywiście, trudno było na zwać ją ładną. Zbyt szerokie usta, za długi nos, zbyt wysoka i zaokrąglona... Z pewnością nie przyciągała męskich spoj rzeń. Miała jednak piękne szare oczy i ładną cerę, a także coś takiego w sobie... Jennifer uznała, że lubi pannę Sere- nę Carstairs. - To moja pierwsza wizyta w stolicy - oświadczyła po chwi li milczenia. - Trochę zdążyłam już zwiedzić, mam jednak do pani prośbę. Gdyby dysponowała pani czasem jutro po po łudniu, może wybrałaby się pani gdzieś ze mną? Zostało mi jeszcze do obejrzenia tyle interesujących miejsc. - Dostrzegła, że wuj wraz z żoną podążają w ich kierunku, i szybko wstała. - Zapewne nadarzy się nam jeszcze niejedna okazja do roz mowy, panno Carstairs. - Ruszyła ku nim. Jak wielu innych gości, Serena odprowadzała ją wzro kiem. Ponownie uderzył ją wdzięk, z jakim lady Stapleford przemierzała salę. Nigdy nie wpadło jej nawet do głowy, żeby się zastanowić, jak też może wyglądać żona surowego markiza Wroxama, choć wcale nie zdziwiła się, że okaza-
23 ła się uderzająco piękna. Nie spodziewała się jednak osoby tak czarującej i bezpretensjonalnej, pozbawionej wszelkiej pychy i zarozumialstwa. Zupełne przeciwieństwo jej aro ganckiego, niedostępnego męża. Serena rozejrzała się po sali. Zadawała sobie pytanie, czy inni goście też są ciekawi, gdzie przez te wszystkie lata ukrywała się śliczna markiza, a być może również tego, co rozbiło jej związek z lordem Wroxamem. Nie chciała wty kać nosa w tak osobiste sprawy innych ludzi, kiedy jednak obserwowała nową znajomą, zagłębioną teraz w rozmowie z gospodarzami balu, nie mogła się pozbyć nadziei, że nie bawem pozna lepiej zachwycającą arystokratkę.
Rozdział drugi Następnego dnia po południu markiz Wroxam powró cił do miasta. W skupieniu lawirował na zatłoczonych uli cach, nie miał więc ochoty na konwersację, dzięki czemu towarzyszący mu Theodore Dent mógł rozglądać się swo bodnie. Kiedy znaleźli się w modniejszej części Londynu, Dent spostrzegł, że przyciągają uwagę wielu przechodniów. Wie dział jednak, że jego utytułowany przyjaciel już od mło dości wyróżniał się w towarzystwie i gdziekolwiek się po jawił, obserwowano go z zainteresowaniem. Tego jednak dnia spojrzenia wydawały się dłuższe niż zwykle i pałające nadzwyczajnym zainteresowaniem. - Zgaduję, Julianie, że znów pofolgowałeś sobie i kogoś obraziłeś? Słynne z wyniosłości brwi jego lordowskiej mości pod jechały w górę. - Każdemu, kto by ciebie słuchał, mój drogi Theo, nale żałoby wybaczyć myśl, że czerpię jakąś perwersyjną przy jemność z obrażania ludzi.
25 - No cóż, przyjemność może i nie, ale z pewnością nad miernie się w tym nie hamujesz. Cienkie usta rozciągnął aprobujący uśmiech. - Zdarzało się, Theo, że zadawałem sobie pytanie, dla czego włączyłem cię do niewielkiego kręgu moich przyja ciół. Jedyna odpowiedź, która przychodzi mi na myśl, że z powodu twojej wrodzonej szczerości. - Spojrzał na nie go. - Możesz mi jednak wyjaśnić, dlaczego sądzisz, że aku rat ostatnio komuś zalazłem za skórę? - Po prostu kilka osób dziwnie się nam przypatrywało. - Skoro tak, to zapewne ty przyciągnąłeś ich uwagę - pad ła oschła odpowiedź. - Ponieważ wyglądasz jak monstrualna osa, nie ma się co dziwić, że straszysz przechodniów. Ani trochę nieobrażony Theo obrzucił wzrokiem jaskra wą kamizelkę w żółto-brązowe pasy, która opinała jego po tężną pierś. - Kłopot z tobą, Julianie, polega na tym, że zbywa ci wy obraźni, jeśli chodzi o stroje. Nie mam wręcz pojęcia, dla czego uchodzisz za wzór elegancji! - Dostrzegł cień uśmie chu, który zaigrał ponownie na ustach markiza. - Ludzie raczej nie zwracają na mnie uwagi, nieważne, jak bym się wystroił. Bardziej przekonuje mnie myśl, że do pewnych osób dotarła już wieść o twojej przegranej na wczorajszych wyścigach. - Może masz rację - zgodził się lord, po którym nie by ło znać przygnębienia faktem, że należący do niego świet ny koń dał się na ostatniej prostej wyprzedzić młodej ir landzkiej klaczy. - Udało ci się w końcu ustalić nazwisko właściciela?
26 - Tak, to młody lord Fanshaw. Trener nie był w tej spra wie zbyt skłonny do współpracy, ale zdołałem wykryć, że koń pochodzi ze stajni 0'Connella. Zapewniono mnie przy tym, że właściciel nie jest zainteresowany sprzedażą. - Szkoda - odparł jego lordowska mość, zręcznie poko nując zakręt. - Chyba na tę klacz złożyłbym ofertę. Kiedy przed domem osadził w miejscu piękne gniado sze, otworzyły się drzwi i kamerdyner, potknąwszy się raz, zbiegł po schodkach na ulicę. Jeśli nawet jego lordowska mość dostrzegł dziwne spojrzenie, jakie posłał mu sługa, z pewnością nie dał tego po sobie poznać, tylko ruszył do drzwi, przeciął hol i zatrzymał się w bibliotece. Po napełnieniu dwóch kieliszków z cienkiego szkła i wrę czeniu jednego przyjacielowi, usiadł za biurkiem, natomiast Theo usadowił się wygodnie na fotelu przy kominku. - Mój sekretarz jest bardzo sprawny. Prawdziwy skarb! - Lord zaczął wertować schludny stos papierów. - Załatwia większość mojej korespondencji; zostawia mi listy tylko wtedy, kiedy uważa, że mogą mnie zainteresować. - W koń cu dotarł do przesyłki, której taktowny młody człowiek nie otworzył. Natychmiast poznał te bazgroły. - Nie mam po jęcia, dlaczego Deborah ciągle odczuwa potrzebę przysyła nia mi listów. - Wyprostował rękę, by łatwiej rozszyfrować pospiesznie skreślone linie. - Ach, tęskni za mną i uważa, że jestem najgorszą bestią w przyrodzie, bo wolę spędzać czas na wyścigach zamiast w jej towarzystwie, a ona usy cha z tęsknoty. - Wrzucił list do kosza na śmieci. - Oczywi ście usycha z tęsknoty nie za mną, a kolczykami, być może nawet naszyjnikiem pasującym do bransolety z rubinami,
27 którą dałem jej w zeszłym tygodniu. Ostatnio zrobiła się naprawdę męcząca, po prostu namolna i chciwa. Najwyż szy czas, bym znalazł kogoś, kto ją zastąpi. Co o tym są dzisz, Theo? - Jestem twoim przyjacielem już od wielu lat, Julianie, lecz nawet ja nie ośmieliłbym się doradzać ci w osobistych kwestiach. A już z pewnością nie w sprawach sercowych. - Mój drogi Theo, grubo się mylisz. Moje... eee... serce nie ma z tym nic wspólnego, możesz mi wierzyć. - Taka z ciebie zimna ryba, Wroxam? - Zmierzył jego lordowską mość surowym wzrokiem. - W ostatnich latach miałeś więcej niż pół tuzina kochanek i żadna nic dla cie bie nie znaczyła? - Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że nic - odparł je go przyjaciel po krótkim namyśle. - Dwie w pewnym sen sie nawet bardzo lubiłem. Nie mógłbym jednak uczciwie powiedzieć, że zakończenie któregoś z tych związków wy trąciło mnie z równowagi. - Oderwał spojrzenie od wzo rzystego dywanu, gdyż do biblioteki wkroczył kamerdyner. - Tak, Slocombe? - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, wasza lordowską mość, ale dałem słowo, że wręczę panu osobiście ten list natychmiast po pana powrocie. Przyjmując kopertę z rąk kamerdynera, markiz nie zdradził choćby drgnięciem wyniosłych ciemnych brwi ja kichkolwiek emocji. Przełamał pieczęć i powiódł wzrokiem wzdłuż kilku linijek skreślonych pięknym pismem. - Chwileczkę, Slocombe - rzucił, zatrzymując zmierzają cego do drzwi sługę. - Kiedy to zostało doręczone?
28 - List nie był wysłany, milordzie. Jej lordowska mość przyszła tu osobiście, wczoraj po południu. - Omiótł wzro kiem biurko. - Napisała go w tym właśnie pokoju. Mocna kwadratowa szczęka markiza nieznacznie stęża ła, przemówił jednak ze zwykłym sobie opanowaniem, bez śladu zdenerwowania w głosie: - Czy jesteś zupełnie pewien, że to była ona? Kamerdyner spojrzał poważnie w oczy swojemu panu. - Tak, milordzie. Absolutnie pewien. Milady nieco się zmieniła, nie na tyle jednak, żebym jej od razu nie poznał. Jego lordowska mość odprawił służącego nieznacznym ruchem głowy, potem podszedł do okna, by niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w plac. - Złe wieści? Mam nadzieję, że nie? - przerwał milcze nie Theo. - Nie jestem pewien, złe czy dobre - odpowiedział mar kiz po dłuższej chwili. - Wygląda na to, że moja żona po stanowiła powrócić do świata. - Co? - Dent nie miał wcale pewności, czy dobrze usły szał. - To znaczy Jenny? - Pamięć może mnie niekiedy zawodzić, ale sądzę, że mam tylko jedną żonę. - Julian wskazał ręką biurko, na którym zostawił krótkie pismo. - Sam przeczytaj. Przyjaciel wahał się tylko przez moment. Jak na czło wieka jego rozmiarów, dotarł do biurka z godną podziwu prędkością. - Boże w niebiosach - mruknął, nie do końca dowierza jąc świadectwu własnych oczu. - Czy to może być prawdą? Biedna mała duszyczka... i to po tylu latach...