Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 490
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 287

Bakker R. Scott - Książę Nicości 1 - Mrok który nas poprzedza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Bakker R. Scott - Książę Nicości 1 - Mrok który nas poprzedza.pdf

Beatrycze99 EBooki B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 399 stron)

R. Scott Bakker Mrok, który nas poprzedza The Darkness That Comes Before Książę Nicości, Księga pierwsza The Prince of Nothing, Book 1 Przełożyła: Maciejka Mazan Wydanie oryginalne: 2003 Wydanie polskie: 2005 iMN

Sharron Zanim Ciebie poznałem, nie ośmielałem się mieć nadziei

Podziękowania Pisarz pracuje w samotności i dlatego - paradoksalnie - tak wiele zawdzięczamy innym. Kiedy więzy są nieliczne, muszą być mocne. W świetle tego faktu pragnę podziękować: Mojej partnerce Sharron O’Brien za to, że uczyniła tę książkę możliwie najlepszą i za zrobienie ze mnie lepszego człowieka. Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za to, że uwierzył w moje dzieło, zanim się w ogóle pojawiło. Mojemu przyjacielowi Rogerowi Eichornowi za wyczerpującą krytykę, przenikliwe uwagi i twórczość, która nieustannie przypomina mi, jak to się powinno robić. Moim wydawcom, Darrenowi Nashowi i Michaelowi Schellenbergowi, za to, że nie pozwalają mi zejść z prostej drogi ani obniżać poprzeczki. Nancy Proctor za jej cudowny i niezastąpiony dziennik czytelniczych reakcji. Caitlin Sweet za przyjaźń i rady. Nickowi Smithowi za otworzenie drzwi, i Kyung Cho za przeprowadzenie mnie przez nie. Wszystkim przyjaciołom i całej rodzinie za zachętę i wsparcie. Mojej kotce Scully za wytrwałe towarzyszenie mi bez względu na wczesną godzinę. Chciałbym także podziękować wszystkim, którzy krytykowali moje rozdziały na starym DROWW, a także Kanadyjskiej Radzie Nauk Społecznych i Humanistycznych za zapewnienie chłopcu z klasy robotniczej edukacji, na którą nie byłoby go stać. A skoro o tym mowa, pragnę również podziękować mojemu nauczycielowi z siódmej klasy, panu Allenowi, za to, że mnie obudził. Od tego czasu nie zasnąłem ani na chwilę.

Nigdy nie przestanę podkreślać pewnego drobnego istotnego faktu, którego tak nie chcą uznać ci przesądni ludzie - mianowicie, że myśl przychodzi z własnej, nie mojej woli... Fryderyk Nietzsche, „Poza dobrem i złem”

Prolog Dopiero potem rozumiemy to, co stało się przedtem, a więc nie rozumiemy nic. Toteż duszę możemy zdefiniować następująco: to, co poprzedza wszystko. Ajencis, „Trzecia analiza ludzkości” 2147 Rok Kła, Pustkowia Kûniüryjskie, góry Demua Nie można odgrodzić się murem od tego, co zapomniane. Cytadela Ishuäl poddała się w ogniu Apokalipsy. Jej murów nie sforsowała żadna armia, ludzka czy nieludzka. Żaden smok o płomiennym sercu nie wyważył jej potężnych bram. Ishuäl była tajną siedzibą Najwyższych Królów Kûniüryjskich i nikt, nawet Nie-Bóg, nie mógłby oblegać tajemnicy. Wiele miesięcy wcześniej Anasûrimbor Ganrelka II, Najwyższy Król Kûniüryjski, uciekł do Ishuäl z resztą dworu. Jego strażnicy stanęli na murach, patrząc w zadumie na ciemne lasy w dole. Nie mogli zapomnieć płonących miast i zawodzących tłumów. Wiatr wył, a oni zaciskali palce na obojętnych kamieniach Ishuäl, przypominając sobie rogi Sranców. Szeptali słowa otuchy. Czy nie umknęli prześladowcom? Czy nie stoją na murach twierdzy Ishuäl? Czy istnieje lepsze miejsce na przetrwanie końca świata? Plaga zmiotła najpierw Najwyższego Króla, być może słusznie - Ganrelka potrafił w Ishuäl jedynie płakać, ogarnięty wściekłością, do jakiej zdolny jest tylko władca nicości. Następnej nocy dworzanie znieśli jego mary do lasu. Ogień stosu odbijał się w wilczych ślepiach. Nie śpiewano żałobnych pieśni, zaintonowano tylko kilka szeptanych modlitw. Zanim poranny wiatr zdążył ponieść popioły w niebo, zaraza zmiotła dwie inne ofiary: konkubinę Ganrelki i jej córkę. Atakowała coraz liczniejszych mieszkańców dworu, jakby chcąc wytracić królewską krew do ostatniej kropli. Coraz mniej było strażników na murach, a choć nadal obserwowali najeżony szczytami horyzont, niewiele widzieli. Krzyki umierających zbyt ich przerażały. Wkrótce zabrakło nawet strażników. Zległo pięciu rycerzy Trysë, którzy uratowali Ganrelkę z Pól Eleneötu. Wielki wezyr, w złotych szatach splamionych krwawym stolcem, leżał na magicznych księgach. Stryj Ganrelki, który w pierwszych dniach Apokalipsy dowodził atakiem na bramy Golgotterath, wisiał w swojej komnacie, kołysząc się z wolna na sznurze. Królowa utkwiła nieruchomy wzrok w zachlapanych ropą prześcieradłach. Ze wszystkich, którzy schronili się w Ishuäl, ocalał jedynie bastard Ganrelki oraz kapłan- bard. Chłopiec, przerażony dziwnym zachowaniem barda i jego zasnutym bielmem okiem, ukrył się i wychodził tylko wtedy, gdy głód stawał się nieznośny. Stary bard nieustannie go szukał, a jednocześnie śpiewał pradawne pieśni o miłości i bitwach, lecz bluźnierczo przekręcał słowa.

- Pokaż się, dziecko! - krzyczał, zataczając się przez galerie. - Chcę cię uwieść sekretnymi pieśniami. Podzielić się z tobą minioną chwałą! Pewnej nocy schwytał chłopca. Najpierw pogładził jego policzek, potem udo. - Wybacz mi - mamrotał raz po raz, lecz łzy padały tylko z jego ślepego oka. - Nie ma zbrodni - mruknął po wszystkim - gdy nie przeżyje żaden świadek. Ale chłopiec przeżył. Pięć dni później zwabił nocą kapłana-barda na mury Ishuäl i zepchnął go w przepaść. Długo patrzył na strzaskane zwłoki. Różniły się od innych - uznał - tylko tym, że nadal była w nich wilgoć. Czy to morderstwo, kiedy nie pozostał żaden żywy świadek? Zima wzbogaciła pustkowia Ishuäl o mróz. Chłopiec, oparty o mur, słuchał śpiewu walczących w lasach wilków. Chował ręce w rękawy i oplatał się ramionami, by się rozgrzać, nucąc piosenki zmarłej matki i smakując ukąszenia wichru na policzku. Biegał po dziedzińcach, odpowiadał wilkom kûniüryjskimi okrzykami wojennymi, wymachiwał bronią, pod której ciężarem się zataczał. A czasem, z oczami pełnymi nadziei i przesądnego lęku, kłuł zmarłych mieczem ojca. Kiedy śnieżyce ustały, jakieś krzyki zwabiły go do bram Ishuäl. Wyjrzał przez mroczne strzelnice i ujrzał półżywych mężczyzn i kobiety - ocalałych z Apokalipsy. Dostrzegli jego cień i zaczęli błagać o jedzenie, o schronienie, ale zanadto się bał, by odpowiedzieć. Nieszczęście nadało im przerażający wygląd - krwiożerczych wilkołaków. Gdy zaczęli się wspinać na mury, uciekł do galerii. Szukali go, podobnie jak bard, zapewniali, że nie zrobią mu nic złego. W końcu jeden znalazł go przyczajonego za baryłką sardynek. Głosem ani czułym, ani ostrym powiedział: - Jesteśmy Dûnyainami, dziecko. Czemu się nas boisz? Chłopiec uniósł ojcowski miecz. - Dopóki żyją ludzie, nie znikną zbrodnie! W oczach mężczyzny pojawiło się zdziwienie. - Nie, dziecko. Jedynie dopóki ludzie dają się zwodzić. Przez chwilę młody Anasûrimbor nie mógł wydobyć z siebie głosu. Potem odłożył uroczyście miecz ojca i ujął dłoń przybysza. - Byłem księciem - szepnął. Przybysz zaprowadził go do innych Dûnyainów i razem świętowali dziwną odmianę losu. Wołali - nie do bogów, których odrzucili, lecz do siebie - że oto jest dowód na wielką zgodność przyczyn. Tutaj można otoczyć ochroną najświętszą świadomość. W Ishuäl znaleźli schronienie przed końcem świata. Dûnyaini, nadal wycieńczeni, lecz odziani w królewskie futra, skuli ze ścian magiczne runy i spalili księgi wielkiego wezyra. Klejnoty, chalcedon, jedwabie i złotogłowy pochowali wraz ze zmarłymi królami. A świat zapomniał o nich na dwa tysiące lat.

* * * Ludzie, Nieludzie i Srancowie: Pierwsi rozpaczają, drudzy zapominają, trzeci się bawią jak królowie. stary kûniüryjski wierszyk dla dzieci Jest to historia wielkiej i tragicznej świętej wojny między potężnymi siłami, które pragnęły ją posiąść i splugawić, a także syna szukającego swego ojca. I jak to jest w przypadku wszystkich historii, to my, ocaleni, piszemy jej koniec. Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej” Schyłek jesieni, 4109 Rok Kła, Pustkowia Kûniüryjskie, góry Demua Znowu zaczęły się sny. Rozległe krajobrazy, historie, walki religii i cywilizacji, wszystkie niczym mgnienia w lawinie szczegółów. Konie padające na ziemię. Palce zaciśnięte w błocie. Trupy rozrzucone na brzegu ciepłego morza. I jak zawsze - stare miasto, spalone przez słońce, na tle brunatnych gór. Święte miasto Shimeh. A potem głos, suchy, jakby wydobywał się z gardła węża: „Przyślijcie do mnie mego syna”. Śniący budzili się jednocześnie, spazmatycznie łapiąc powietrze. Usiłowali wydrzeć znaczenie z niepojętego. Posłuszni protokołowi, zaprowadzonemu po pierwszych snach, odnajdowali się nawzajem w nieoświetlanych czeluściach Tysiąca Tysięcy Sal. Nie można dłużej tolerować takiej profanacji, postanowili. * * * Wspinający się po pełnych wykrotów górskich szlakach Anasûrimbor Kellhus przykląkł i odwrócił się, by spojrzeć na klasztorną cytadelę. Mury Ishuäl górowały nad zasłoną świerków i modrzewi, nad nimi zaś górowały zryte rozpadlinami górskie ściany. Czy tak to widziałeś, ojcze? Czy odwróciłeś się i spojrzałeś po raz ostatni? Odległe postaci przesunęły się za murami i znikły - to starsi Dûnyaini schodzą z posterunku. Kellhus wiedział, że teraz stąpają w dół potężnymi schodami i pojedynczo zanurzają się w mrok Tysiąca Tysięcy Sal, wielki labirynt rozpełzający się w głębinach pod Ishuäl. Tam umrą, zgodnie z postanowieniem. Wszyscy, których skaził jego ojciec. Jestem sam. Została mi tylko moja misja. Odwrócił się od Ishuäl i podjął wspinaczkę. Późnym popołudniem minął granicę lasu, a po dwóch dniach przemierzania zlodowaciałych przestrzeni dotarł na grań gór Demua. Po

drugiej stronie lasy, niegdyś nazywane kûniüryjskimi, rozciągały się pod kłębiastymi chmurami. Ile takich leśnych połaci musi przemierzyć, zanim znajdzie ojca? Ile gór i wąwozów pokonać, zanim dotrze do Shimehu? Shimeh będzie mym domem. Zamieszkam w domu mego ojca. Zszedł granitowym zboczem prosto w dziką gęstwinę. Kluczył w mrocznym borze, między potężnymi sekwojami, wśród ciszy mówiącej o długiej nieobecności człowieka. Wyszarpywał opończę cierniom i walczył z silnym prądem górskich strumieni. Choć lasy poniżej Ishuäl wyglądały tak samo, czuł się nieswojo. Zatrzymał się na chwilę, by odzyskać spokój, narzucić rozumowi dyscyplinę za pomocą starożytnej sztuki. Las był cichy, ptaki śpiewały słodko. A jednak słyszał grzmot... Coś się ze mną dzieje. Czy to pierwsza próba, ojcze? Znalazł roziskrzony w słońcu strumień i ukląkł na jego brzegu. Woda, którą uniósł do ust, była bardziej orzeźwiająca i słodsza od innych. Ale jak to możliwe, że jest słodka? Jak słońce, migoczące w rwącej wodzie, może być tak piękne? To, co nastąpiło, określa to, co nastąpi. Dûnyaini mnisi, poświęcali całe życie na rozważanie tej zasady, objaśnianie niedających się rozplątać splotów przyczyny i skutku, które określają każde zdarzenie i minimalizują wszystko, co przypadkowe i nieprzewidywalne. Dlatego w Ishuäl wszystko następowało z niemal granitową pewnością. Na ogół znało się krętą trasę spadającego liścia w zagajniku. Na ogół wiedziało się, co powie rozmówca, zanim jeszcze otworzył usta. Jeśli zrozumie się to, co nastąpiło, będzie się wiedzieć, co nastąpi. A znajomość tego, co nastąpi, jest spokojnym pięknem, uświęconą komunią intelektu i okoliczności - darem Logosu. Pierwszą prawdziwą niespodzianką była dla Kellhusa jego misja. Dotąd jego życie stanowiło ustalony rytuał nauki, ćwiczeń i pojmowania. Wszystko było namacalne. Wszystko było zrozumiałe. Ale teraz, kiedy szedł przez lasy utraconego Kûniüri, wydawało mu się, że to świat się porusza, a on stoi w miejscu. Niczym ziemię pod rwącą wodą zalewały go niekończące się niespodzianki: cienki trel nieznanego ptaka, wczepione w jego płaszcz kolczaste kulki nieznanego chwastu, wąż wijący się na słonecznej polanie w poszukiwaniu nieznanego łupu. Nad jego głową coś cicho trzepotało, a on zwalniał, zmieniał krok. Gdy strzepywał komara, który siadł mu na policzku, jego wzrok padł na odmienną kępę drzew. Otoczenie pochwyciło go, zniewoliło, poruszało go wszystko jednocześnie - skrzypienie gałęzi, niekończące się przemiany wody na kamieniach. Wszystko to nim szarpało niczym najpotężniejsze fale. Siedemnastego dnia po południu między jego stopą i podeszwą sandała utknęła gałązka. Wziął ją do ręki, obejrzał na tle burzowych chmur, zagubił się w jej kształcie, w ścieżce, jaką kreśliła w powietrzu - cienkie, mocne linie, które zabierały z nieba tyle pustki. Czy po prostu

nabrała takiego kształtu, czy też go jej nadano jak woskowemu odlewowi? Podniósł wzrok i ujrzał niebo uwięzione w nieskończonej plątaninie gałęzi. Czy nie tak należy pojmować niebo? Nie wiedział, jak długo tam stał, ale kiedy gałązka wysunęła się mu z palców, było już ciemno. Rankiem dwudziestego dziewiątego dnia przykucnął na zielono omszałych głazach i patrzył, jak łososie wyskakują z rwącej rzeki. Słońce wzeszło i zaszło trzy razy, zanim zdołał oderwać myśli od tej niepojętej walki ryb i wody. W najgorszych chwilach ramiona miał słabe niczym cień; już go nie było, pozostała tylko jego misja. Dziś nie miał już rozumu, nie znał zasad Dûnyainów. Był niczym zapisany pergamin wystawiony na działanie żywiołów; z każdym dniem tracił kolejne słowa, aż pozostały tylko najważniejsze: Shimeh... Muszę odnaleźć mego ojca w Shimehu. Podążał ciągle na południe, przez przedgórze Demua. Tracił zmysły coraz bardziej, aż w końcu przestał oliwić miecz po deszczu, przestał jeść i spać. Był już tylko las, marsz i przemijające dni. W upale dyszał jak zwierzę, nocą ciemność i chłód przynosiły mu ulgę. Shimeh. Proszę, ojcze. Czterdziestego trzeciego dnia przebrnął płytką rzekę i wyczołgał się na czarny od popiołu brzeg. Na osmalonej ziemi rosły chwasty. Spalone drzewa godziły w niebo jak czarne włócznie. Szedł przez zgliszcza, a chwasty paliły mu skórę w miejscu, gdzie jej dotknęły. W końcu stanął na górskim szczycie. Ogrom doliny, która rozciągała się przed nim, pozbawił go tchu. Poza spalonymi terenami, gdzie las był nadal ciemny i gęsty, ponad wierzchołkami drzew wznosiły się starożytne fortyfikacje, tworząc wielki krąg w jesiennym krajobrazie. Ptaki śmigały nad murami, po czym znikały pod dachem. Ruiny. Zimne i opuszczone w sposób, którego las nie znał. * * * Ruiny były zbyt stare, by przeciwstawić się atakowi lasu. Chyliły się ku upadkowi, zniszczone i przygniecione do ziemi ciężarem lat. Wtulone w omszałe rozpadliny mury wrzynały się w wały ziemne i nagle nikły, jakby pożarte przez pnącza, które oplatały je tak, jak żyły oplatają kość. Ale coś w nich było, coś niedzisiejszego, co popychało Kellhusa ku nieznanym namiętnościom. Kiedy muskał dłońmi głaz, wiedział, że dotyka oddechu i trudu ludzi - znaku zgładzonego narodu. Ziemia się zakołysała. Przytulił policzek do kamienia. Ziarnistość i chłód ubitej ziemi. Wyżej słońce przecięte kłębem sękatych gałęzi. Ludzie w kamieniu. Kamieniu starym i nietkniętym rygorem Dûnyainów. Nie wiadomo, jak zdołali pokonać sen i wznieść pracę swych rąk w tej dziczy. Kto to zbudował?

Obszedł wzgórza, wyczuwając tkwiące w nich ruiny. Jadł prowiant z sakwy - suchary i żołędzie. Oczyścił kałużę z liści, napił się i z zaciekawieniem popatrzył na mroczne odbicie swojej twarzy, jasne włosy i brodę. Czy to ja? Przyjrzał się wiewiórkom i ptakom w ciemnej plątaninie drzew. Raz zauważył przemykającego w zaroślach lisa. Nie jestem żadnym z tych zwierząt. Jego myśli zawirowały, szukając celu, znalazły go. Czuł, że przyczyna faluje obok niego w statystycznych przypływach. Dotyka go i pozostawia nietkniętego. Jestem człowiekiem. Jestem poza tym. O zmroku zaczęło padać. Widział przez gałęzie, jak chmury przynoszą chłód i szarość. Po raz pierwszy od wielu tygodni poszukał sobie schronienia. Dotarł do małego wąwozu, gdzie erozja spowodowała osunięcie się gruntu, spod którego wyłoniła się kamienna fasada jakiejś budowli. Przebrnął przez pełne liści błoto na otwartą przestrzeń, ciemną i głęboką. Skręcił kark zdziczałemu psu, który się na niego rzucił. Był oswojony z ciemnością. W głębinach Labiryntu światło było zakazane. Ale ciasna czerń, w której się znalazł, nie rządziła się matematycznymi prawami. Była przypadkową plątaniną glinianych ścian. Anasûrimbor Kellhus położył się na ziemi i zasnął. Kiedy się obudził, las stał cichy pod śniegiem. Dûnyaini nie wiedzieli, jak daleko znajduje się Shimeh. Dali Kellhusowi tyle zapasów, ile mógł unieść. Z każdym dniem sakwa stawała się lżejsza. A jemu pozostało bezczynnie obserwować, jak głód i zimno niszczą jego ciało. Skoro las nie mógł go posiąść, postanowił go zabić. W końcu jedzenie się skończyło. Wszystko - doświadczenie, analiza - nabrało zadziwiającej przenikliwości. Śnieg ciągle padał, wiał zimny, przenikliwy wicher. Szedł tak długo, aż nie mógł już iść dalej. Droga jest zbyt wąska, ojcze. Shimeh jest za daleko. * * * Psy pociągowe zaskomlały i zaczęły ryć w śniegu. Traper odciągnął je i przywiązał ich uprząż do pnia sosny. Odgarnął śnieg, spod którego wyłoniło się skulone ciało. W pierwszej chwili pomyślał, że nakarmi trupem psy. I tak dopadną go wilki, a na tym pustkowiu mięso trafiało się rzadko. Zdjął rękawice i dotknął zarośniętego policzka. Skóra była szara; spodziewał się, że twarz jest równie zimna jak śnieg, który ją przysypał. Nie była. Krzyknął, a psy odpowiedziały chóralnym wyciem. Zaklął i czym prędzej pospieszył dla równowagi ze znakiem Husyelta, Mrocznego Łowcy. Podniósł nieprzytomnego człowieka, którego kończyny zwisły bezwładnie. Zesztywniałe włosy powiewały na wietrze.

Do tej pory świat zawsze wydawał się dziwny; teraz stał się przerażający. Psy pociągnęły sanie, a traper pobiegł za nimi, uciekając przed zbliżającą się zamiecią. * * * - Leweth - powiedział traper, kładąc rękę na nagiej piersi. Jego krótkie włosy były srebrne, miejscami brązowe i o wiele za rzadkie, by stanowić odpowiednią oprawę dla grubych rysów. Brwi miał uniesione, jakby wiecznie się dziwił, a jego niespokojne oczy szukały ucieczki, zawsze udając zainteresowanie drobiazgami, by uniknąć czujnego spojrzenia strażnika. Dużo później, poznawszy podstawy języka Lewetha, Kellhus dowiedział się, w jaki sposób ocalał. Pierwsze wspomnienia - przepocone futra i kopcący ogień. Z niskiego sufitu zwisały pęki zwierzęcych skór. W kątach jedynej izby leżały sterty worów i skrzyń. Ciasną przestrzeń wypełniał zapach dymu, palonego tłuszczu i zgnilizny. Jak dowiedział się później Kellhus, chaotyczne wnętrze chaty stanowiło odpowiednik licznych przesądów trapera. Każda rzecz miała swoje miejsce, a jeśli znalazła się poza nim, zapowiadało to katastrofę. Palenisko było wielkie, obejmowało całe wnętrze złotym ciepłem. Za ścianami wicher świstał w niezmierzonych leśnych ostępach, czasem uderzał w chatę tak mocno, że futra kołysały się na hakach. Kraina nosiła nazwę Sobel i była najbardziej wysuniętą na północ prowincją starożytnego miasta Atrithau - choć nie mieszkał w nim nikt od pokoleń. Leweth trzymał się z daleka od kłopotów innych ludzi. Był krzepkim mężczyzną w średnim wieku, lecz Kellhusowi wydał się niemal dzieckiem. Twarz miał doskonale wyrazistą. Jeśli coś poruszyło duszę Lewetha, poruszało także jego twarz; wkrótce mnichowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by odgadnąć myśli tego człowieka. Zdolność do ich przewidywania, przeżywania drgnień duszy Lewetha jak własnych, miała nadejść później. Leweth o świcie zaprzęgał psy i wyruszał na polowanie. Jeśli wracał wcześniej, zatrudniał Kellhusa przy naprawie wnyków, wyprawianiu skóry, gotowaniu potrawki z królika - „żebyś się na coś przydał”, jak mówił. Nocami Kellhus szył sobie - tak jak nauczył go traper - nowy płaszcz i nogawice. Leweth przyglądał się mu przez ogień, a jego ręce jakby żyły własnym skomplikowanym życiem, szyjąc, strugając czy po prostu splatając się i rozplatając - drobne prace, które paradoksalnie obdarzały go cierpliwością, a nawet wdziękiem. Ręce te nieruchomiały tylko wtedy, gdy traper spał lub się upił. Pić lubił najbardziej. Rankami nigdy nie patrzył Kellhusowi w oczy, tylko zerkał na niego z ukosa, nerwowo. Był w nim dziwny bezwład, jakby jego myślom brakowało impetu, by stać się mową. Kiedy już się odzywał, głos miał zduszony przerażeniem. Popołudniami jego twarz się ożywiała. W oczach pojawiał się słaby blask. Leweth uśmiechał się, śmiał. Ale z zapadnięciem zmroku stawał się karykaturą, okrutną parodią samego siebie. Przerąbywał się przez rozmowę jak toporem, ogarniały go napady wściekłości i gorzkiego rozbawienia.

Mnich wiele się o nim dowiedział z pijackich wybuchów, ale nadszedł czas, kiedy już miał dość. Pewnej nocy wyniósł do lasu skrzynki whisky i wylał je na zamarzniętą ziemię. Gdy rozpętało się piekło, spokojnie wypełniał swoje obowiązki. * * * Siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach paleniska, oparci o sterty zwierzęcych futer. Blask ognia rzeźbił twarz Lewetha, który mówił, ożywiony czystą próżnością dzielenia się swoim życiem z kimś, kto uważnie słuchał. Podczas opowiadania powracało stare cierpienie. - Nie miałem wyboru. Musiałem opuścić Atrithau - powiedział. Znowu mówił o swojej zmarłej żonie. Kellhus uśmiechnął się ze smutkiem. Rozpoznał subtelną grę mięśni pod maską trapera. On udaje rozpacz, by zjednać sobie moje współczucie. - Atrithau przypominało ci, że jej nie ma? To kłamstwo, którym sam się oszukuje. Leweth skinął głową. Jego oczy natychmiast wypełniły się łzami, spojrzały z nadzieją. - Atrithau po jej śmierci wydało mi się grobowcem. Pewnego ranka wezwali obywatelskie oddziały na mury i pamiętam, jak patrzyłem na północ. Lasy mnie przyzywały. To, czego bałem się w dzieciństwie, stało się moim świętym miejscem! Wszystko w tym mieście, nawet moi bracia, nawet ludzie z oddziału wydawali się potajemnie radować jej śmiercią i moją rozpaczą! Musiałem... byłem zmuszony... Pomścić samego siebie. Leweth zapatrzył się w ogień. - Uciec - powiedział. Dlaczego sam się tak oszukuje? - Nikt nie chodzi po tym świecie samotnie - rzekł Kellhus. - Każda nasza myśl wyrasta z myśli innych. Każde nasze słowo jest jedynie powtórzeniem słów, które już wypowiedziano. Za każdym razem, gdy słuchamy, pozwalamy, by drgnienia cudzej duszy poniosły naszą. - Zamilkł. Niech Leweth to w sobie przetrawi. Takie spostrzeżenia oddziaływały znacznie silniej niż wyjaśnienie wprost. - Oto prawdziwa przyczyna twojej ucieczki do Sobel. Przez chwilę w oczach Lewetha mignęła zgroza. - Nie rozumiem... Ze wszystkiego, co mógłbym powiedzieć, najbardziej przeraża go prawda, którą i tak zna, a jednak jej zaprzecza. Czy wszyscy urodzeni w świecie ludzie są tak słabi? - Rozumiesz. Pomyśl. Jeśli jesteśmy jedynie myślami i uczuciami, i jeśli nasze myśli i uczucia są jedynie drgnieniami naszej duszy, to jesteśmy tymi, którzy nas poruszają. Człowiek, którym byłeś, przestał istnieć w chwili śmierci twojej żony. - I dlatego uciekłem! - krzyknął Leweth ze spojrzeniem jednocześnie błagalnym i wyzywającym. - Nie mogłem tego znieść. Uciekłem, by zapomnieć!

Płomień w tętnie. Wahanie w drgnieniach delikatnych mięśni wokół oczu. On wie, że to kłamstwo. - Nie. Uciekłeś, żeby pamiętać. Uciekłeś, by zachować wszystko to, co poruszało cię w twojej żonie, by ból po jej stracie osłonić przed innymi ludźmi. Uciekłeś, by otoczyć swój ból ochronnym murem. Po obwisłych policzkach trapera potoczyły się łzy. - Okrutne słowa! Dlaczego to mówisz? Żeby tobą lepiej zawładnąć. - Bo już dosyć się nacierpiałeś. Przez całe lata siedziałeś przy tym ogniu, pławiąc się w swojej rozpaczy, nieustannie pytając psy, czy cię kochają. Chronisz swój ból, bo im bardziej cierpisz, tym straszniejszy staje się świat. Płaczesz, bo płacz stał się świadectwem. Krzyczysz: „Patrzcie, coście mi zrobili!”. I co noc czuwasz, przeklinając okoliczności, które stały się twoim przekleństwem, gdyż wciąż odnawiają twój ból. Dręczysz się, by świat stał się odpowiedzialny za twoją udrękę. Teraz znowu zaprzeczy... - A jeśli nawet? Ten świat jest straszny. Straszny! - Być może - przyznał Kellhus tonem współczucia i żalu - ale świat już od dawna nie jest przyczyną twojego cierpienia. Ile razy wykrzykiwałeś te słowa? I za każdym razem ogarniała cię desperacja, desperacja człowieka, który chce wierzyć w coś, co nie jest prawdą. Zatrzymaj się na chwilę, nie podążaj wydeptaną ścieżką, którą wytarły w tobie te myśli. Zatrzymaj się, a zobaczysz. Leweth zawahał się, zmuszony do wejrzenia w głąb siebie. Na jego twarzy odbiło się oszołomienie. Już rozumie, ale brak mu odwagi, żeby to przyznać. - Zadaj sobie pytanie - naciskał Kellhus - skąd ta desperacja? - Nie ma żadnej desperacji - wymamrotał tępo Leweth. Widzi przestrzeń, którą mu otworzyłem, zdał sobie sprawę, że w mojej obecności żadne kłamstwa nie mają sensu, nawet te, którymi zwodzi sam siebie. - Dlaczego nadal kłamiesz? - Bo... bo... Przez trzask ognia Kellhus usłyszał łomot serca Lewetha, gorączkowy jak u schwytanego zwierzęcia. Traper zadygotał. Podniósł ręce, żeby zakryć twarz, ale zatrzymał się w pół gestu. Rozpłakał się jak dziecko przed matką. To boli! - krzyczał wyraz jego twarzy. Bardzo boli! - Wiem, że boli. Uwolnienie od bólu można kupić tylko za ból. Jak dziecko. - Co... co mam robić? - szlochał traper. - Powiedz! Trzydzieści lat, ojcze. Jakąż władzę musisz mieć nad takimi ludźmi! Kellhus, z twarzą rozświetloną blaskiem ognia i współczuciem, odpowiedział: - Nikt nie jest sam. Kiedy umiera jedna miłość, trzeba nauczyć się kochać kogoś innego.

* * * Po jakimś czasie ogień w palenisku zaczął przygasać, a oni zamilkli, wsłuchani w narastającą wściekłość kolejnej burzy. Wicher łomotał o ściany. Las jęczał i świstał pod ciemnym brzuchem zadymki. - Płacz moczy twarz - odezwał się Leweth, przerywając milczenie starym przysłowiem - ale nie obmywa serca. Kellhus uśmiechnął się w zamyśleniu. Po co, zapytywali starożytni Dûnyaini, zamykać uczucia w słowach, skoro najpierw odzwierciedlają się w wyrazie twarzy? Miał wiele twarzy, które potrafił przywoływać z tą samą łatwością, z jaką dobierał słowa. U źródeł jego radosnego śmiechu czy uśmiechu pełnego współczucia leżała zimna kalkulacja. - Ale nie wierzysz w to - powiedział. Leweth wzruszył ramionami. - Dlaczego? Dlaczego bogowie przysłali cię do mnie? Jego świat pełen bogów, duchów, nawet demonów, był uwikłany w ich spiski, zatłoczony znakami i zwiastunami ich kapryśnych nastrojów. Ich plany otaczały ludzi jak drugi horyzont - potajemne, okrutne, zawsze niosły śmierć. Dla Lewetha znalezienie go w śniegach Sobel nie było przypadkiem. - Chcesz wiedzieć, dlaczego przybyłem? - Dlaczego przybyłeś? Dotychczas mnich unikał wszelkich rozmów o swojej misji, a Leweth, przerażony szybkością, z jaką ocalony odzyskał zdrowie i nauczył się jego języka, nie pytał. Ale uczeń zrobił postępy. - Szukam mojego ojca - powiedział Kellhus. - Anasûrimbora Moënghusa. - Zaginął? - spytał Leweth, bezbrzeżnie wdzięczny za to wyznanie. - Nie. Porzucił mój lud dawno temu, gdy jeszcze byłem dzieckiem. - Więc dlaczego go szukasz? - Bo mnie wezwał. Poprosił, bym wyruszył mu na spotkanie. Leweth skinął głową, jakby wszyscy synowie musieli w pewnym momencie powrócić do ojców. - Gdzie przebywa? Kellhus zamilkł na chwilę krótką jak uderzenie serca. Wydawało się, że wpatruje się w Lewetha, lecz jego spojrzenie skupiło się w punkcie przed nim. Tak jakby zwinął się w kłębek, wycofał się, ukrył wewnątrz umysłu. Jego legiony były spętane, zmienne wyizolowane i wyszczególnione, a w jego duszy rozkwitł chaos konsekwencji, które mogły zaistnieć, gdyby odpowiedział zgodnie z prawdą. Trans prawdopodobieństwa. Wstał, zamrugał, bo poraził go blask ognia. Przy tak wielu pytaniach dotyczących jego misji odpowiedź nie dawała się przewidzieć. - Jest w Shimehu - powiedział wreszcie. - Shimeh, miasto na dalekim południu.

- Wezwał cię z Shimehu? Jak to możliwe? Kellhus przybrał nieco zdziwiony wyraz twarzy, prawie odpowiadający jego prawdziwym uczuciom. - W snach. Wezwał mnie w snach. - Czary... Zawsze ta dziwna mieszanka kornego podziwu i zgrozy, kiedy wymawiał to słowo. Czarownicy, mawiał, zaklęciami potrafią spętać dzikie moce uśpione w ziemi, zwierzętach i drzewach. Kapłani modlitwą mogą poruszyć Zewnętrze, wstrząsnąć bogami, którzy wprawiają ten świat w ruch, by dali człowiekowi wytchnienie. A czarnoksiężnicy wydają werdykty stające się prawem: ich słowa ogłaszają, jaki ma być świat. Przesądy. Wszędzie i we wszystkim Leweth mylił następstwa z tym, co poprzedza, skutek z przyczyną. Ludzie nastąpili później, a on umieścił ich przedtem, nazywając bogami lub demonami. Słowa nastąpiły później, a umieścił je wcześniej i nazwał pismem lub czarami. Ślepy na przyczyny, potrafił się jedynie skupić na ich ruinie - ludziach i ludzkich czynach - jako modelu tego, co nastąpiło najpierw. Ale Dûnyaini wiedzieli, że to, co nastąpiło najpierw, nie było dziełem ludzkim. Musi być inne wyjaśnienie. Czary nie istnieją. - Co wiesz o Shimehu? - spytał Kellhus. Ściany zadrżały pod wściekłymi uderzeniami wichru, płomienie nagle buchnęły w górę. Wiszące skóry lekko się zakołysały. Leweth obejrzał się ze zmarszczoną brwią, jakby natężał słuch. - Leży daleko, za niebezpiecznymi krajami. - Shimeh nie jest dla ciebie... święty? Leweth uśmiechnął się. Tak jak miasta zbyt bliskie, te leżące za daleko nigdy nie są święte. - Słyszałem o nim tylko parę razy - powiedział. - Północą władają Srancowie. Nieliczni Ludzie, którzy tam zostali, są oblężeni, uwięzieni w miastach Atrithau i Sakarpus. O Trzech Morzach niewiele wiemy. - O czym? - Narodach Południa - wyjaśnił Leweth z oczami wielkimi ze zdumienia. Ta niewiedza wydała się mu dowodem boskości. - Nigdy nie słyszałeś o Trzech Morzach? - Twój naród żyje w odosobnieniu, lecz mój w o wiele większym. Leweth pokiwał dostojnie głową. Wreszcie i jemu przyszło wygłosić wielkie prawdy. - Trzy Morza były młode, kiedy Nie-Bóg i jego Rada zniszczyli Północ. Teraz, gdy my jesteśmy ledwie cieniem, oni zasiadają na tronie ludzkości. - Zamilkł, zbity z tropu, bo jego wiedza tak szybko się wyczerpała. - Nie wiem nic więcej oprócz paru nazwisk. - Więc skąd się dowiedziałeś o Shimehu? - Niegdyś sprzedałem norki człowiekowi z karawany. Miał ciemną skórę. Ketyai. Jeszcze

nigdy nie widziałem ciemnoskórego. - Z karawany? - Kellhus nie znał tego słowa, ale wymówił je tak, jakby chciał wiedzieć, o którą konkretnie karawanę chodzi. - Co roku do Atrithau przybywa karawana z południa - jeśli przetrwa spotkanie ze Srancami. Wyrusza z kraju Galeoth przez Sakarpus i wiezie przyprawy, jedwabie... wspaniałości! Wiesz, jak smakuje pieprz? - Co ten ciemnoskóry powiedział ci o Shimehu? - Niewiele. Mówił głównie o swojej religii. Powiedział, że jest inrithim, wyznawcą Ostatniego Proroka Inri. Ciągle powtarzał, że będę potępiony, jeśli nie ukorzę się przed tym prorokiem i nie otworzę serca na Tysiąc Świątyń. - Więc uważał Shimeh za święte miasto? - Najświętsze ze świętych. W dawnych czasach było to miasto jego proroka. Ale chyba działo się tam coś złego. Jakaś wojna, jacyś poganie odebrali miasto inrithim... - Leweth urwał, jakby uderzony ważną myślą. - W Trzech Morzach Ludzie walczą z Ludźmi i nie dbają o Sranców. Wyobrażasz sobie? - Więc Shimeh jest świętym miastem w rękach pogan? - I dobrze - rzucił Leweth z nagłą goryczą. - Ten pies także mnie nazywał poganinem. Jeszcze długo w noc rozmawiali o dalekich krajach. Wicher wył i łomotał w mocne ściany chaty, a w blasku przygasającego ognia Anasûrimbor Kellhus z wolna wciągał Lewetha w swój zwalniający rytm - niespieszny oddech, opadające powieki. Kiedy traper znalazł się w pełnym transie, wydarł mu ostatni sekret, ścigał go tak długo, aż nie została mu ani jedna kryjówka. * * * Kellhus w rakietach śnieżnych szedł przez kępy świerków ku wzgórzom otaczającym chatę trapera. Wokół ciemnych pni podnosiły się jęzory zadymki. W powietrzu pachniało zimową ciszą. Przez ostatnie tygodnie zdążył się przystosować. Las nie był już ogłuszającą kakofonią. Sobel stał się krajem karibu, gronostajów, bobrów i kun. W jego ziemi spały złoża bursztynu. Pod niebem leżały nagie kamienie, a jeziora srebrzyły się od ryb. Nie było nic więcej, nic godnego podziwu lub strachu. Z pobliskiego urwiska osypał się śnieg. Kellhus spojrzał w górę, szukając ścieżki, która najchętniej zaprowadzi go w górę. Zaczął się wspinać. Na szczycie rosło parę karłowatych bezlistnych głogów, a pośród nich stał starożytny kamienny obelisk. Wszystkie jego boki zdobiły runy i niewielkie rzeźbione figurki. Kellhusa nieustannie przyciągał tu nie tylko język - oprócz idiomów identyczny z jego własnym - ale i nazwisko autora. Tekst zaczynał się:

Oto ja, Anasûrimbor Celmomas II, spoglądam z tego miejsca i jestem świadkiem chwały, jakiej dokonała moja ręka... Potem następowało sprawozdanie z wielkiej bitwy między od dawna nieżyjącymi królami. Leweth twierdził, że na tych ziemiach przebiegała niegdyś granica dwóch państw, Kûniüri i Eämnoru, które przed tysiącami lat zginęły w mitycznych walkach z tym, którego Leweth nazywał Nie-Bogiem. Kellhus nie uwierzył w opowieści o Apokalipsie, tak jak nie wierzył w wiele historii Lewetha, ale nie mógł nie wierzyć w nazwisko Anasûrimbora wyryte w starożytnym kamieniu. Teraz już wiedział, że świat jest o wiele starszy niż Dûnyaini. A jeśli jego ród wywodził się od tego Najwyższego Króla, to i on był od nich starszy. Ale takie myśli nie miały znaczenia dla jego misji. Przesłuchiwanie Lewetha zaczęło prowadzić do wniosków. Wkrótce będzie musiał ruszyć na południe do Atrithau, gdzie - jak twierdził Leweth - znajdzie informacje o Shimehu. Ze szczytu spojrzał na południe, na ośnieżone lasy. Gdzieś za jego plecami, ukryta w górach, została twierdza Ishuäl. Przed nim rozciągała się droga prowadząca przez kraje ludzi ograniczonych zwyczajami, niekończącymi się powtórzeniami plemiennych kłamstw. On przybędzie do nich jako przebudzenie. Schroni się w jaskiniach ich ignorancji i prawdą uczyni z nich swoje narzędzia. Był Dûnyainem, jednym z Przysposobionych i potrafił wykorzystywać wszystkich i wszystko. On jest tym, który następuje pierwszy. Ale czeka na niego inny Dûnyain, który o wiele dłużej badał dzicz - Moënghus. Jak wielka jest twoja moc, ojcze? Po drugiej stronie steli dostrzegł ślady na śniegu. Przyglądał się im przez chwilę i postanowił, że spyta o nie trapera. Ten, który je zostawił, szedł na dwóch nogach, lecz nie był w pełni człowiekiem. * * * - Wyglądają jak nasze - powiedział Kellhus. Jednym palcem szybko wyżłobił w śniegu replikę śladu. Wystarczyło jedno spojrzenie, by odczytał zgrozę, jaką traper starał się ukryć. W oddali skomlały psy, drepcząc w kółko na rzemiennych smyczach. - Gdzie? - spytał Leweth, wpatrując się z napięciem w dziwny ślad. - Przy starej kûniüryjskiej steli. Biegły na ukos od chaty, na północ. - I nie znasz tych śladów? Znaczenie tego pytania było jasne jak słońce. Jesteś z północy i ich nie znasz? Wówczas Kellhus zrozumiał. - Srancowie - powiedział. Traper spojrzał poza niego, na otaczającą ich ścianę drzew. Mnich zarejestrował drżenie

w jego jelitach, przyspieszone bicie serca i litanię myśli, zbyt szybkich, by być pytaniem: co teraz... co teraz... - Powinniśmy iść po tych śladach - powiedział Kellhus. - Upewnić się, że nie dotrą do twojego rewiru łowieckiego. Jeśli dotrą... - Ta zima była dla nich ciężka. - Leweth chciał sam siebie uspokoić. - Przybyli na południe, szukając jedzenia. Polują, żeby jeść. Tak, jeść. - A jeśli nie? Leweth odwrócił się do niego z dzikim spojrzeniem. - Dla Sranców Ludzie stanowią pożywienie innego rodzaju. Polują na nas, by uspokoić szaleństwo swych serc. - Wszedł pomiędzy psy. Klepał je po bokach, drapał po karkach, a one wciskały pyski w śnieg. Jego ręce zataczały szerokie łuki, sprawiedliwie rozdzielając pieszczoty. - Kellhus, przyniesieś kagańce. * * * W zamieci ścieżka była wąska i szara. Niebo pociemniało. W zimowe wieczory las dziwnie cichł - zjawiało się coś potężniejszego od słonecznego światła. W rakietach śnieżnych zdołali pokonać daleką drogę. Teraz zrobili postój. Zatrzymali się pod nagimi konarami dębu. - Nie powinniśmy wracać - powiedział Kellhus. - Ale nie możemy zostawić psów. Mnich przyglądał się Lewethowi przez parę chwil. Ich oddechy wsiąkały w twarde jak kryształ powietrze. Mógłby bez trudu przekonać trapera do wszystkiego. To, za czym szli, wiedziało, że ktoś tu poluje, może nawet wiedziało o chacie. Ale ślady na śniegu - puste w środku znaki - były zbyt rzadkie, by mógł je wykorzystać. Dla niego zagrożenie wyrażało się tylko w strachu trapera. W lesie wciąż czuł się bezpieczny. Nagle odwrócił się i razem ruszyli biegiem do chaty, sadząc niezgrabne skoki. Jednak po chwili zatrzymał trapera, mocno chwytając go za ramię. - Co się... - zaczął Leweth, ale zamilkł. Ciszę przerwało stłumione chóralne wycie i skomlenie. Potem rozległo się jeszcze jedno, przeraźliwe, a po nim straszna, zimowa cisza. Leweth znieruchomiał jak jedno z mrocznych drzew. - Dlaczego? - Głos mu się łamał. - Nie ma czasu na „dlaczego”. Musimy uciekać. * * * Leweth jeszcze spał. Kellhus siedział w szarym mroku, przyglądając się, jak różane palce świtu przedzierają się przez zarośla i korony sosen.. Uciekamy co sił, ojcze, lecz czy to wystarczy? Coś zobaczył. Jakiś ruch, który szybko zginął w leśnej głuszy.

- Leweth! Traper się poruszył. - Co? - spytał i odkaszlnął. - Jeszcze ciemno. Druga postać. Bardziej na lewo. Zbliża się. - Nadchodzą - rzekł Kellhus. Leweth wychynął spod zamarzniętego koca. Twarz miał szarą. Zdumiony, patrzył na zarośla. - Ja nic nie widzę. - Skradają się. Traper zaczął drżeć. - Uciekaj - powiedział Kellhus. - Uciekać? Przed nimi nie ma ucieczki. Biegają za szybko! - Wiem. Ja tu zostanę. Zatrzymam ich. * * * Leweth stał jak skamieniały. Drzewa szumiały wokół, niebo wciągało go w swoją pustkę. Potem ramię przekłuła mu strzała; upadł na kolana i zagapił się na czerwony grot. - Kellhus! - jęknął. Ale Kellhusa nie było. Leweth powlókł się z wysiłkiem przez śnieg i zobaczył go, biegnącego z mieczem w dłoni wśród drzew. Pierwszy Sranc stracił już głowę, a mnich mknął, mknął wśród śniegu niczym blady upiór. Kolejny Sranc zginął, rysując nożem bezużyteczny łuk w powietrzu. Inni otoczyli Kellhusa niczym cienie. - Kellhus! - krzyknął Leweth, może ze strachu, może by odwrócić ich uwagę ku temu, który już był trupem. Mógłbym dla ciebie umrzeć. Ale postacie padały, wiły się w śniegu, a drzewami wstrząsał skowyt. Upadali jeden po drugim, aż pozostała tylko wysoka sylwetka mnicha. Traperowi wydało się, że z oddali dobiega szczekanie jego psów. * * * Kellhus pociągnął go za sobą. Wschodzące słońce migotało w śniegu, kiedy przedzierali się z trzaskiem przez zarośla. Leweth zwijał się z bólu, ale mnich był bezlitosny, zmuszał go do tempa, które z trudem wytrzymałby zdrowy. Brnęli przez zaspy, wśród drzew, osuwali się w rozpadliny i na nowo się z nich wygrzebywali. Mnich zawsze był obok, on i jego broń, cienki metalowy pręt, którym się podpierał. Lewethowi wciąż się wydawało, że słyszy psy. Moje psy... W końcu mógł odpocząć, wsparty o drzewo. Pień wydał mu się kamienną kolumną, rekwizytem, na którym ma umrzeć. Ledwie potrafił od korony nagich gałęzi odróżnić

Kellhusa, którego brodę i kaptur skuł lód. - Leweth! - mówił Kellhus. - Musisz myśleć! Okrutne słowa! Przywróciły go do przytomności, rzuciły w smutek. - Moje psy! - zapłakał. - Słyszę je! Błękitne oczy patrzyły bez zrozumienia. - Przyjdą inni Srancowie - rzekł Kellhus, dysząc ciężko. - Potrzebujemy schronienia. Kryjówki. Leweth próbował się opanować. - Z... z jakiego kierunku przyszliśmy? - Z południa. Leweth oderwał się od drzewa, objął mnicha za ramiona. Wstrząsały nim niepohamowane dreszcze. Zakaszlał, spojrzał pomiędzy drzewa. - Ile stru... - zaczerpnął powietrza - strumieni przeszliśmy? Poczuł żar oddechu Kellhusa. - Pięć. - Na zachód! - jęknął. Odchylił się, by spojrzeć mnichowi w twarz, nie wypuszczając go z objęć. Nie wstydził się. Przy tym człowieku nie czuł wstydu. - Musimy iść na zachód - ciągnął, tuląc czoło do warg mnicha. - Ruiny. Ruiny... Nieludzi. Wiele kry... jówek. - Jęknął. Świat zawirował. - Znajdziesz... niedaleko. Upadł w śnieg. Przez drzewa ujrzał postać Kellhusa, rozmytą we łzach, coraz mniejszą. Nie, nie, nie! Załkał. - Kellhus! Co się dzieje? - Nieee! - krzyknął. Wysoka postać znikła. * * * Zbocze było zdradzieckie. Kellhus wpełzał pod górę, chwytając się konarów i wbijając stopy w niebezpieczne rozpadliny pod śniegiem. Iglaste gałęzie zazdrośnie kryły przed nim wyboiste ścieżki. Promieniste rusztowania gałęzi szarpały go za ubranie. Otoczył go mrok, nietypowy dla białej zimy. Wreszcie wyrwał się z lasu. Ośnieżone zbocza piętrzyły się nad nim jak sylwetka głodnego psa. Na najbliższym wznosiły się ruiny bramy i muru. Za nimi na tle nieba rysował się ogromny suchy dąb. Z ciemnych chmur, ocierających się o szczyt, zaczął padać deszcz. Krople zamarzały na płaszczu Kellhusa. Zdumiały go ogromne głazy bramy. Dorównywały obwodem wielkiemu dębowi, który kryły. Na zwieńczeniu drzwi wyrzeźbiono uniesioną twarz - puste oczy, cierpliwe jak niebo.

Za jego plecami las niknął w gęstniejącym deszczu. Ale hałas coraz bardziej narastał. Dąb był od dawna martwy, obłupiony z kory. Konary kłuły niebo niczym kręte kły. Kellhus odwrócił się w chwili, gdy Srancowie z wyciem wypadli z zarośli. * * * Wszystko tu było takie jasne. Obok niego świstały strzały. Złapał jedną w powietrzu i przyjrzał się jej. Ciepła, jakby miała kontakt z ciałem. Potem w jego ręce znalazł się miecz, przeciął powietrze z migotem. Spadli - mroczne kłębowisko - i znalazł się przed nimi, wykorzystał chwilę, której nie potrafili przewidzieć. Kaligrafia krzyków. Łomot ciał. Starł ekstazę z ich nieludzkich twarzy, wszedł pomiędzy nich i zdławił ich bijące serca. Nie mogli wiedzieć, że te okoliczności są święte. Oni tylko łaknęli. A on był jednym z Przysposobionych, był Dûnyainem, i wszystkie okoliczności ustępowały przed nim. Cofnęli się, wycie ucichło. Przez chwilę tłoczyli się wokół niego - wąskie ramiona, psie klatki piersiowe, śmierdzące skóry i naszyjniki z ludzkich zębów. Stał cierpliwie, patrząc niebezpieczeństwu w oczy. Spokojny. Uciekli. Pochylił się nad tym, który wił się u jego stóp, chwycił go za gardło, podniósł. Piękną twarz wykrzywiała furia. - Kuz’inirszka dazu daka gurankas... Splunął na niego. Przyszpilił go mieczem do drzewa. Cofnął się. Tamten wrzeszczał i miotał się. Co to za stworzenia? Za jego plecami parsknął koń, stuknął kopytem w śnieg i lód. Kellhus wyrwał miecz i odwrócił się. W zadymce koń i jeździec wyglądali jak szare cienie. Kellhus nawet nie drgnął. Jego rozwichrzone włosy zlodowaciały jak sople i szczękały na wietrze. Koń mierzył jakieś osiemnaście dłoni i był kary. Jeździec otulił się długą szarą opończą haftowaną w niewyraźne wzory - stylizowane twarze. Nosił hełm bez herbu, z opuszczoną przyłbicą. Mocnym głosem powiedział po kûniüryjsku: - Widzę, że nie można cię zabić. Kellhus milczał. Był czujny. Deszcz szemrał jak osypujący się piasek. Rycerz zsiadł z konia, lecz zatrzymał się w rozsądnej odległości. Przyjrzał się rozrzuconym wokół ciałom. - Nadzwyczajne - odezwał się i spojrzał na Kellhusa. Spod hełmu błysnęły oczy. - Musisz być nazwany. - Anasûrimbor Kellhus - odpowiedział mnich. Cisza. Kellhusowi wydało się, że rozpoznaje dezorientację, dziwne zmieszanie. - Mówi - mruknął wreszcie rycerz. Podszedł bliżej. - Tak - powiedział. - Tak. Nie naśladujesz mnie. Widzę w twojej twarzy jego krew.

Kellhus milczał. - Masz także cierpliwość Anasûrimbora. Kellhus zauważył, że płaszcz nie jest haftowany, lecz został uszyty z prawdziwych twarzy. Rycerz był potężnie zbudowany, zakuty w ciężką zbroję, a z jego postawy można było wnosić, że niczego się nie lęka. - Widzę, że jesteś studentem. Wiedza to władza, hm? Nie był podobny do Lewetha. Zupełnie. Nadal szmer lodowatej mżawki wgniatającej zabitych w śnieg. - Czyżbyś się mnie nie bał, śmiertelniku, choć wiesz, kim jestem? Strach także jest potęgą. Potęgą, która pozwala przeżyć. - Rycerz zaczął chodzić wokół niego, starannie omijając Sranców. - To właśnie różni twój gatunek od mojego. Strach. Konwulsje, gorączka, pragnienie przetrwania. Dla nas życie jest zawsze kwestią... decyzji. Dla was... powiedzmy po prostu, że to ono podejmuje decyzje. Kellhus odezwał się w końcu: - W takim razie zdaje się, że decyzja należy do ciebie. Rycerz znieruchomiał. - A, kpina - powiedział ze smutkiem. - Oto cecha, która jest nam wspólna. Kellhus sprowokował go z premedytacją, lecz niewiele zyskał - przynajmniej na razie tak się zdawało. Wtem rycerz pochylił głowę, zakołysał nią, mrucząc: - Kpi ze mnie! Śmiertelnik kpi ze mnie... To mi przypomina, przypomina... - Rozciągnął płaszcz, chwycił jedną ze zniekształconych twarzy. - Tego! Impertynent. Jakąż sprawił mi radość! Tak, pamiętam... - Spojrzał na Kellhusa i syknął: - Pamiętam! Kellhus uzyskał pierwszy wniosek z tego spotkania: Nieczłowiek. Następna bajka Lewetha okazała się prawdą. Rycerz wyciągnął miecz powoli, uroczyście - ostrze zalśniło nienaturalnie, jakby odbijało blask nieziemskiego słońca. Odwrócił się do jednego z zabitych, przewrócił go płazem na plecy. Biała skóra Sranca zaczęła ciemnieć. - Ten Sranc - nie potrafiłbyś wymówić jego imienia - był naszym elju... naszą księgą, jak powiedziałbyś w swojej mowie. Najbardziej oddane zwierzę. Bez niego będę bezradny... przez jakiś czas. - Powiódł wzrokiem po innych ciałach. - Ohydne, okrutne potwory. - Znów spojrzał na Kellhusa. - Lecz w najwyższym stopniu godne zapamiętania. Szczelina, którą Kellhus mógł zbadać. - Jakież ograniczenie. Staliście się żałośni. - Ty się nade mną litujesz? Pies ośmiela się litować? - Nieczłowiek roześmiał się ochryple. - Jakiś Anasûrimbor użala się nade mną! A powinien... Ka’cûnuroi souk ki’elju, souk hus’jihla. - Splunął i wskazał mieczem trupy. - Te... ci Srancowie są teraz naszymi dziećmi. Przedtem wy nimi byliście. Wycięto nam serce, więc przyhołubiliśmy was. Towarzyszy „wielkich” królów Norsirajów.

Podszedł bliżej. - Ale to już przeszłość. Z upływem wieków niektórzy z nas chcieli wspomnień innych niż wasze dziecinne sprzeczki. Niektórzy z nas potrzebowali aktów przemocy wspanialszych, jakich wy nie potrafiliście się dopuścić. Straszne przekleństwo naszego rodzaju - wiedziałeś o nim? Oczywiście, że tak! Jaki niewolnik nie cieszy się upadkiem swojego pana? Wiatr załopotał jego oszronioną opończą. Rycerz zrobił jeszcze jeden krok. - Ale usprawiedliwiam się jak Człowiek. Strata jest istotą ziemi. Jesteśmy jedynie jej najbardziej dramatycznym wspomnieniem. Wymierzył ostrze w Kellhusa, który znieruchomiał, gotowy do walki, z własnym zakrzywionym mieczem uniesionym nad głową. Znowu milczenie. Tym razem czaiła się w nim śmierć. - Jestem wojownikiem od wieków... od wieków. Zatopiłem mój nimil w tysiącu gardeł. Walczyłem w wielkich wojnach, które ogarnęły tę dzicz, zarówno za Nie-Boga, jak i przeciw niemu. Atakowałem mury wielkiego Golgotterath, patrzyłem, jak serca Najwyższych Królów pękają z wściekłości. - Więc dlaczego wznosisz miecz przeciwko jednemu człowiekowi? - spytał Kellhus. Rycerz się roześmiał. - Nędzniku, ty też jesteś godny zapamiętania. Kellhus zaatakował pierwszy, ale ostrze odbiło się od kolczugi. Przykucnął, uniknął potężnego ciosu i podciął nogi Nieczłowiekowi, który przewrócił się, lecz zdołał się bez wysiłku poderwać. Spod przyłbicy rozległ się śmiech. - Jak najbardziej godny! - krzyknął rycerz i runął na mnicha. Kellhus poczuł, że przegrywa. Deszcz potężnych ciosów zmusił go do odwrotu, oddalenia się od suchego drzewa. Szczęk dûnyaińskiej stali i nieludzkiego nimila rozbrzmiewał wśród ośnieżonych szczytów. Ale Kellhus potrafił wyczuć odpowiednią chwilę - choć była o wiele ulotniejsza niż w walce ze Srancami. Wykorzystał to mgnienie i nieludzkie ostrze nie trafiło w cel, wbiło się w pustą przestrzeń. Potem miecz Kellhusa pomknął ku ciemnej postaci, wkłuł się w zbroję, rozciął upiorny płaszcz. Jednak nie zdołał wytoczyć krwi. - Kim jesteś?! - krzyknął Nieczłowiek z wściekłością. Dzieliła ich jedna przestrzeń, lecz skrzyżowania były niezliczone... Mnich rozciął odsłoniętą brodę Nieczłowieka. Popłynęła krew, czarna w mroku. Drugi cios odrzucił niezwykłe ostrze w śnieg i lód. Nieczłowiek cofnął się, upadł. Musiał znieruchomieć, bo czubek miecza Kellhusa mierzył w lukę pod jego hełmem. Mnich stał w zamarzającym deszczu. Oddychał miarowo. Minęło parę chwil. - Odpowiesz na moje pytania. Nieczłowiek roześmiał się ponuro.

- Ale to ty, Anasûrimborze, jesteś pytaniem. Wówczas zjawiło się słowo, które wstrząsnęło umysłem Kellhusa. Wściekły rozbłysk. Kellhus potoczył się w śnieg, oszołomiony, podniósł się niezdarnie. Patrzył w odrętwieniu, jak Nieczłowiek unosi się niczym kukła na drucie, otoczony kulą światła. Lodowaty deszcz bębnił o nią z sykiem. Czary? Ale jak to możliwe? Kellhus rzucił się do ucieczki, przeskoczył wystające ze śniegu ruiny. Ślizgał się i upadał na zboczu, potykał się na podstępnych korzeniach drzew. Przedzierał się przez kolczaste zarośla. Powietrzem wstrząsnął grzmot, z tyłu zza świerków przedarł się oślepiający blask. Kellhus poczuł gorący podmuch. Przyspieszył, aż las stał się zamazaną plamą. - ANASÛRIMBORZE! - nieziemski głos wstrząsnął zimową ciszą. - UCIEKAJ, ANASÛRIMBORZE! - zagrzmiał. - ZAPAMIĘTAM! Śmiech niczym grzmot; las z tyłu rozbłysł jeszcze okrutniejszym światłem. Kellhus ujrzał własny umykający cień. Zimne powietrze sparzyło mu płuca, ale biegł, uciekał o wiele szybciej niż przed Srancami. Czary! Czy to także lekcja, której muszę się nauczyć, ojcze? Zapadła mroźna noc. Gdzieś w ciemnościach wyły wilki. Shimeh, zdawały się mówić, jest za daleko.

Część I Czarnoksiężnik