Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 089 806
  • Obserwuję500
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań669 528

Bakker R. Scott - Książę Nicości 2 - Wojownik-prorok

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Bakker R. Scott - Książę Nicości 2 - Wojownik-prorok.pdf

Beatrycze99 EBooki B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 499 stron)

R. Scott Bakker WOJOWNIK PROROK (The Warrior-Prophet) KSIĄŻĘ NICOŚCI KSIĘGA DRUGA Przełożył Wojciech Szypuła Bryanowi mojemu bratu w duchu i w wizji

PODZIĘKOWANIA Napisanie „Mroku, który nas poprzedza” zajęło mi ponad piętnaście lat, nie wiedziałem więc, na co się porywam, zobowiązując się do napisania „Wojownika-Proroka” w ciągu zaledwie roku. Wydawało mi się wtedy, że rok to mnóstwo czasu, ale dziś, kiedy napatrzyłem się na pory roku zmieniające się za moim oknem szybciej od reklam telewizyjnych, jestem mądrzejszy. Jednak wskutek błędnych rachunków niechcący skomplikowałem życie ludziom, którzy mnie otaczają, zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Nigdy jeszcze nie zaciągnąłem długu wdzięczności u tak wielu osób. Chciałbym wiec podziękować: Przede wszystkim mojej narzeczonej Sharron O’Brien za miłość, wsparcie i celną krytykę. Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za doskonałe pomysły, których dostarczył mi w takiej ilości, że nie umiałbym ich wszystkich wyliczyć! Mojemu agentowi Chrisowi Lottsowi i świetnej ekipie z Ralph M. Vicinanza Ltd. Mojej rodzinie i wszystkim przyjaciołom za to, że wybaczali mi częste nieobecności i że kiedy już dzwoniłem, a nie zdarzało się to często, jednak rozpoznawali mój głos. Moim studentom z Fanshawe College za to, że dawali mi trochę luzu, kiedy goniły mnie terminy. Michaelowi Schellenbergowi za intuicję, Barbarze Berson za iście anielską cierpliwość, a Meg Masters za geniusz redakcyjny. Podziękowania należą się również Trący Bordian, Martinowi Gouldowi, Karen Alliston, Lesleyowi Horlickowi i całej rodzinie wydawnictwa Penguin Canada. Wilowi Horsleyowi i Jackowi Brownowi za nieocenione błyskodiwe rady. Ur-Lordowi, Mithfanionowi i Loosecannon za wirusa w wirusowym marketingu! No i, naturalnie, Stevenowi Eriksonowi za to, że kopniakiem wywalił drzwi do sali balowej. Wszystkim, którzy chcieliby lepiej poznać Earwę polecam odwiedziny na stronie www.princeof nothing.com oraz na forum Wila i Jacka pod adresem www.three-seas.com. I tutaj widzimy, że postawiono filozofię na gruncie niepewnym, a powinien on być mocny, mimo że ani w niebie, ani na ziemi nie jest do niczego przywiązany ani na niczym oparty. Tutaj ma ona dać dowód swej czystości jako ta, która sama dzierży swe prawa, a niejako głosicielka tych [praw], które podszeptuje jej wrodzony zmysł lub nie wiadomo jaka opiekuńcza przyroda. Immanuel Kant, „Uzasadnienie metafizyki moralności”

CZĘŚĆ I PIERWSZY MARSZ

ROZDZIAŁ 1 Niewiedza to zaufanie. stare przysłowie kuniliryjskie Schyłek wiosny, 4111 Rok Kła, na południe od Momemn Drusas Achamian siedział w ciemnym namiocie, kołysząc się w przód i w tył i mrucząc pod nosem mroczne słowa. Światło płynęło mu z ust. Mimo że od Atyersus dzielił go posrebrzony księżycowym blaskiem Meneanor, przechadzał się wiekowymi korytarzami swojej szkoły. Wędrował wśród śpiących. Pozbawiona wymiarów geometria snów zawsze budziła w nim grozę. Świat, w którym wszystko było w zasięgu ręki, a odległości rozpływały się w pianę słów i sprzecznych namiętności, miał w sobie coś przerażającego. I żadna wiedza nie pomagała mu przezwyciężyć tego lęku. Błądził od jednego koszmaru do drugiego, aż w końcu znalazł człowieka, którego szukał. Nautzera siedział w swoim śnie na zlanej krwią ziemi, trzymając na kolanach głowę nieżyjącego króla. – Król nie żyje! – krzyczał głosem Seswathy. – Anasurimbor Celmomas nie żyje! Z tyłu rozległ się potworny łoskot. Achamian obrócił się i podniósł obie ręce w obronnym geście, zasłaniając się przed gigantycznym cieniem. Wracu. Smok. Żywi zachwiali się na nogach, a leżący na ziemi martwi zadygotali w potężnym podmuchu. Okrzyki przerażenia wzbiły się w powietrze, a potem potop płynnego złota pochłonął Nautzerę i przyboczną straż Najwyższego Króla. Nawet nie krzyknęli. Zgrzytnęły zęby. Ciała potoczyły się na boki jak roztrącone kopniakiem węgle z ogniska. Achamian ujrzał Nautzerę siedzącego wśród dymiących zwłok. Bezpieczny pod osłoną swoich Opok, czarnoksiężnik położył martwego króla na ziemi, szepcząc słowa, których Achamian nie słyszał, lecz które znał na pamięć, gdyż śnił je wiele razy: – Odwróć oczy swej duszy od tego świata, przyjacielu... Nie patrz tu, aby już nic nie złamało ci serca. Wielki gad wylądował z takim łoskotem, jakby gdzieś w pobliżu zawaliła się kamienna wieża. Rozpostarł skrzydła jak żagle galery. W powietrze uniosły się niebosiężne pióropusze

dymu i popiołu. Szczęki zatrzasnęły się z grzmotem godnym zamkowych wrót. Blask ognia pochłaniającego trupy prześliznął się po opalizujących czarnych łuskach. – Nasz Pan wyczuł śmierć króla – odezwał się smok zgrzytliwie. I rzekł: Dokonało się. Nautzera wstał i spojrzał w oblicze złoto rogi ego monstrum. – Nie, Skafiro! – zakrzyknął w odpowiedzi. – Pókim żyw, nie! Smoczy śmiech zabrzmiał jak dychawiczny oddech tysiąca suchotników. Wielki gad wzniósł głowę, odsłaniając szeroką pierś i zawieszony na niej naszyjnik z dymiących ludzkich głów. – Zostałeś obalony, czarnoksiężniku. Plemię wasze przestało istnieć, strzaskane naszym gniewem jak ulepione przez garncarza naczynie. Wasz naród posiał w ziemi swe ziarno. Wkrótce wrogowie będą was żąć giętym łukiem i mieczem z brązu. Czy wtedy nie poczujesz żalu za swe głupie czyny? Czy nie ukorzysz się przed naszym Panem? – Tak jak ty się ukorzyłeś, Skafro? Tak jak ukorzył się dostojny Tyran Gór i Obłoków? Błony mrużne prześliznęły się po przypominających żywe srebro ślepiach. – Nie jestem Bogiem. Nautzera uśmiechnął się ponuro. Seswatha odparł: – Twój pan też nim nie jest. Załomotały łapy, zgrzytnęły twarde jak żelazo zęby, z płuc przypominających ognisty piec dobył się ryk, głęboki jak jęk oceanu, przeszywający jak krzyk dziecka. Nautzera – bynajmniej nie przerażony zachowaniem olbrzyma – spojrzał nagle na Achamiana. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. – Kim jesteś? – Kimś, z kim dzielisz sny... Przez chwilę przypominali dwóch tonących, dwóch nieszczęśników walczących o haust powietrza... Potem nastała ciemność, mrok niemej nicości, w której mieszkają ludzkie dusze. Nautzero... To ja. Czysty głos i nic więcej. Achamian! Ten sen... Ostatnio mnie prześladuje. Gdzie jesteś? Baliśmy się, że nie żyjesz. Zaniepokojenie? Nautzera zatroskany o jego los, o los tego spośród uczonych powierników, którym gardzi nade wszystko? Chociaż z drugiej strony... sny Seswathy potrafiły tonować drobne antypatie. Towarzyszę świętej wojnie, odparł Achamian. Konflikt z cesarzem został zażegnany. Święta wojna ruszyła na Kian. Słowom towarzyszyły obrazy: Proyas przemawiający do tłumu uzbrojonych, zasłuchanych Conriyan; niekończące się tabory i szeregi zbrojnych jeźdźców; kolorowe sztandary tysięcy hrabiów i baronów; majacząca w oddali nansurska armia przemierzająca winnice i zagajniki w idealnym szyku marszowym...

A więc zaczęło się, stwierdził stanowczym tonem Nautzera. Co z Maithanetem? Udało ci się czegoś o nim dowiedzieć? Myślałem, że Proyas mi pomoże, ale się pomyliłem. Należy do Tysiąca Świątyń. Do Maithaneta. Co się dzieje z twoimi uczniami, Achamianie? Dlaczego wszyscy wybierają służbę u naszych wrogów? Łatwość, z jaką Nautzera odzyskał typowy dla siebie zgryźliwy humor, jednocześnie zabolała Achamiana i przyniosła mu ulgę. W najbliższym czasie sprawny umysł będzie staremu czarnoksiężnikowi bardzo potrzebny. Widziałem ich, Nautzero. Nagie ciało Skeaósa, skute, miotało się w kurzu. Kogo? Radę. Widziałem ich. I wiem, dlaczego przez tyle lat się nam wymykali. Twarz otwierająca się jak pięść zaciśnięta na złotej ensolarii. Jesteś pijany? Oni tu są, Nautzero. Są wśród nas. Zawsze byli. Chwila ciszy. Co masz na myśli? Rada jest stale obecna w Trzech Morzach. Rada... Tak! Sam zobacz. Mignęły kolejne obrazy, przedstawiające obłęd, jakiego był świadkiem na Wyżynach Andiamińskich. I ta potworna twarz, otwierająca się raz za razem. Bez czarno księstwa, Nautzero. Rozumiesz? Onta była nieskażona! Nie jesteśmy w stanie przejrzeć natury skóroszpiegów... Mimo że po śmierci Inraua nienawiść Achamiana do Nautzery się nasiliła, wybrał teraz właśnie jego, ponieważ Nautzera był fanatykiem, jedynym człowiekiem wystarczająco nieprzejednanym, aby trzeźwo ocenić wagę jego olśnienia. Tekne, powiedział Nautzera. Achamian pierwszy raz usłyszał w jego głosie lęk. Dawna Wiedza... Tak, z pewnością. Inni też muszą poznać ten sen, Achamianie! Prześlij im go! Ale... Ale co? Jest coś jeszcze? O tak... Anasurimbor – żyjący potomek króla, o którym śnił Nautzera – powrócił. Nic ważnego, odparł Achamian. Dlaczego tak powiedział? Dlaczego postanowił ukryć przed powiernikami istnienie Anasurimbora Kellhusa? Po co chroni...

To dobrze. I tak nie mieści mi się to w głowie. Nareszcie odnaleźliśmy naszych odwiecznych wrogów! I to w cielesnej postaci. Jeżeli udało im się zinfiltrować hermetyczne elity dworu cesarskiego, mogą przeniknąć do wnętrza każdej frakcji, Achamianie. Każdej! Prześlij ten sen wszystkim członkom kworum! Dzisiejszej nocy cała Atyersus zadrży. Świt witały groty tysiąca włóczni. Słońce wstało spod fioletowego widnokręgu. Trakt Sogiański – dawna nadmorska droga, starsza niż Cesarstwo Ceneiańskie – biegł prosto na zachód, falując w rytmie odległych wzgórz. Podążała nim długa kolumna zbrojnych, przetykana wozami taborów i flankowana szwadronami jazdy. Tam, gdzie musnęły ją pierwsze promienie słońca, na okolicznych łąkach kładły się długie cienie. Zachwycający widok zapierał dech w piersi. Przez całe lata troski dręczące Achamiana za dnia blakły w porównaniu z koszmarami nocy. Tego, co oglądał oczami Seswathy, na jawie z niczym nie dawało się porównać. Świat dzienny – co zrozumiałe – nadal potrafił ranić i zabijać, ale działo się to w jakiejś mniejszej, szczurzej skali. Aż do teraz. Ludzie Kła, rozproszeni jak okiem sięgnąć po całej równinie, lgnęli do drogi jak mrówki do obierek jabłka. Konni zwiadowcy na odległej grani; zepsuty wóz, który utknął w gąszczu włóczni; jeźdźcy galopujący przez obsypane kwieciem zagajniki; miejscowi chłopcy, pouwieszani młodych brzózek i witający żołnierzy wiwatami. Co za widok! A przecież wojsko nie pokazało jeszcze pełni swojej siły. Wkrótce po opuszczeniu Momemn zastępy świętej wojny rozszczepiły się na osobne armie pod dowództwem poszczególnych Wielkich Imion. Zdaniem Xinemusa było to podyktowane po części ostrożnością (podzielone wojsko mogło lepiej zadbać o siebie, gdyby cesarz wycofał się z obietnicy regularnego zaopatrywania), po części zaś uporem: inrithijscy władcy nie potrafili się porozumieć w kwestii wyboru drogi do Asgilioch. Proyas ruszył ku wybrzeżu. Zamierzał podążyć Traktem Sogiańskim na południe, do samego końca, a następnie skręcić na zachód. Inne Wielkie Imiona – Gothyelk ze swoimi Tydonnami, Saubon z Galeothami, Chepheramunni z Ainończykami i Skaiyelt na czele Thunyerów – pomaszerowały wskroś pól, winnic i sadów gęsto zamieszkanej Równiny Kyraneańskiej, zgodnie twierdząc, że Proyas wybrał niepotrzebnie okrężną drogę. Ponieważ w ich ojczystych stronach stare ceneiańskie szlaki zarosły zielskiem i popadły w ruinę, nie zdawali sobie sprawy, ile czasu można zaoszczędzić, idąc dłuższą, lecz brukowaną drogą. Tymczasem Xinemus twierdził, że jeżeli conriyański kontyngent utrzyma dotychczasowe tempo marszu, w Asgilioch znacznie wyprzedzi inne armie. I choć Achamian nie przestawał się martwić – jak mieli wygrać wojnę, jeśli byle przemarsz sprawiał im tyle kłopotów? – marszałek był zadowolony: nie tylko okryje chwałą swój kraj i księcia, ale przy okazji da pozostałym nauczkę.

– Psiakrew, przecież nawet Scylvendzi znają wartość dróg! – wykrzyknął kiedyś. Achamian wlókł się skrajem traktu, w otoczeniu poskrzypujących wozów, prowadząc swojego muła za uzdę. Od chwili wymarszu najchętniej chował się wśród taborów. Jeśli szeregi maszerujących żołnierzy przypominały ruchome koszary, tabor należałoby przyrównać do olbrzymiej stodoły na kołach. Woń zwierząt gospodarskich, do złudzenia przypominająca smród mokrej psiej sierści. Jęki i piski niesmarowanych osi. Pomrukiwania mężczyzn o dłoniach jak bochny chleba i sercach jak dzwony, przeplatane trzaskiem biczów. Zapatrzył się na swoje buty; od zdeptanej na miazgę trawy pozieleniały im noski. Pierwszy raz uderzyło go to, że idzie w taborze. Seswatha jeździł przecież konno u boku królów, książąt i generałów. Dlaczego on tak nie robił? Proyas okazywał mu wprawdzie demonstracyjną obojętność, lecz Achamian nie miał wątpliwości, że przystałby na jego towarzystwo, chociażby przez wzgląd na Xinemusa. Jaki uczeń nie chciałby w tak niepewnych czasach mieć przy sobie dawnego nauczyciela? Dlaczego więc maszerował z taborem? Przyzwyczajenie? Był przecież starym szpiegiem i z doświadczenia wiedział, że najlepiej ukryć się w skromnym otoczeniu. A może nostalgia? Nie wiedzieć czemu, kiedy tak szedł wśród wozów, zawsze myślał o ojcu, o tym, jak w dzieciństwie odprowadzał go do łodzi, z głową jeszcze ciężką od snu. Piasek był zimny, morze ciemne i ciepłe po nocy. Obowiązkowy rzut oka na wschód, gdzie lodowata szarość zapowiadała mordercze słońce. Nieodmienne ciężkie westchnienie, kiedy godził się z tym, co nieuniknione, z rytualnym mozołem, którzy mężczyźni nazywali pracą. Ale jaką pociechę mogły nieść takie wspomnienia? Znój nie koi. Znój tylko otępia. I nagle doznał olśnienia. Maszerował wśród zwierząt i wozów nie z nawyku ani tęsknoty, lecz z niechęci. Ukrywam się. Przednim... Przed Anasurimborem Kellhusem. Zwolnił, zszedł z traktu na łąkę i pociągnął muła za sobą. Od zroszonej trawy zabolały stopy. Wagony wyprzedzały go niekończącym się sznurem. Ukrywam się... Wyglądało na to, że coraz częściej jego zachowaniem kierują niezrozumiałe motywy. Wcześnie udawał się na spoczynek, nie dlatego jednak, że – jak sobie wmawiał – całodzienny marsz tak go męczył, lecz z obawy przed spotkaniem z Xinemusem, Kellhusem i innymi. Obserwował Serwę nie dlatego, że – jak sobie tłumaczył – przypominała mu Esmi, lecz że w sposobie, w jaki patrzyła na Kellhusa, było coś niepokojącego. Tak jakby wiedziała o czymś... A teraz jeszcze to. Popadam w obięd? Kilkakrotnie łapał się na tym, że chichocze na głos bez żadnego widocznego powodu;

niekiedy, dotknąwszy policzka, ze zdumieniem stwierdzał, że płacze. Za każdym razem wmawiał sobie, że nie ma w tym nic niezwykłego; to przecież zupełnie naturalne, że człowiek bywa obcy sam sobie. Poza tym trudno mu się było dziwić, prawda? Samo odkrycie istnienia Rady z pewnością by wystarczyło, żeby pozbawić człowieka zmysłów, a co dopiero przypuszczenie – nie, nie przypuszczenie, przeświadczenie – że rozpoczyna się Druga Apokalipsa... I osamotnienie w tej pewności! Jak miał udźwignąć takie brzemię? Odpowiedź była oczywista. Powinien się nim z kimś podzielić. Powinien zawiadomić powierników o Kellhusie. Wcześniej tylko obawiał się, że Kellhus mógł przewidzieć zmartwychwstanie Nie-Boga. Nie wspominał o nim w swoich sprawozdaniach, ponieważ doskonale wiedział, jaka byłaby reakcja Nautzery i pozostałych. Złapaliby go, zaczęliby gnębić i podgryzać jak szakale obgotowaną kość, aż w końcu by pękł. Ale po tym, co zdarzyło się na Wyżynach Andiamińskich... Wszystko się zmieniło. Raz na zawsze. Przez wieki Rada była pozbawioną wagi abstrakcją. Jak to powiedział Inrau? Grzech ojca... Teraz jednak – właśnie teraz! – stała się rzeczywista jak ostrze noża. Achamian nie obawiał się już, że Kellhus wieszczył Apokalipsę. Achamian to wiedział. I ta pewność była o wiele straszniejsza. Po co więc dalej go krył? Przecież to był Anasurimbor! Wypełniło się Proroctwo Celmomasa! W ciągu kilku dni Trzy Morza rozrosły się gwałtownie, upodabniając się do bezwymiarowego świata, który dręczył go każdej nocy. Tymczasem on nie poskarżył się ani słowem. Ani słowem! Dlaczego? Dawno już zauważył, że niektórzy ludzie uparcie odmawiają przyjęcia do wiadomości takich nieszczęść, jak choroba czy zdrada – jakby fakty nie miały racji bytu bez potwierdzenia z ich strony. Czy teraz sam zachowywał się podobnie? Czy wydawało mu się, że jeśli zachowa istnienie Kellhusa w tajemnicy, Anasurimbor stanie się przez to mniej rzeczywisty? Że jeśli zasłoni oczy, powstrzyma w ten sposób koniec świata? Za dużo tego było. Stanowczo za dużo. Szkoła musiała się o nim dowiedzieć, bez względu na konsekwencje. Muszę im powiedzieć... Jeszcze dziś. Tej nocy. – Xinemus miał rację – usłyszał z tyłu znajomy głos – Mówił, że znajdę cię przy taborach. – Tak? – Achamian sam się zdziwił swym beztroskim tonem. Kellhus uśmiechnął się do niego. Podobno wolisz wdeptywać w świeże gówno niż w stare. Achamian wzruszył ramionami, starając się przybrać nieprzenikniony wyraz twarzy. – Cieplej w nogi... Gdzie nasz przyjaciel Scylvend? – Razem z Proyasem i Ingiabanem.

– Rozumiem. A ty postanowiłeś pobratać się z szumowinami. – Achamian zerknął na sandały przybysza z północy. – Tak bardzo, że idziesz pieszo. Arystokraci nie maszerowali, tylko jeździli konno. A Kellhus był przecież księciem, chociaż podobnie jak Xinemus nie chełpił się swoją rangą bez potrzeby. Teraz mrugnął porozumiewawczo. – Pomyślałem, że moim nogom wyjdzie na zdrowie, jak same mnie trochę ponoszą. Achamian parsknął śmiechem; miał wrażenie, że aż do tej chwili kurczowo wstrzymywał oddech. Od pierwszego wieczornego spotkania pod Momemn Kellhus zawsze tak na niego działał – jakby ułatwiał mu złapanie tchu. Kiedy Achamian wspomniał o tym Xinemusowi, marszałek Attrempus wzruszył ramionami i odparł: „Wcześniej czy później każdy pierdnie”. – Poza tym obiecałeś mnie uczyć – przypomniał mu teraz Kellhus. – Naprawdę? – Naprawdę. Kellhus wziął do ręki sznur zwieszający się z topornej uzdy muła. Achamian spojrzał na niego pytająco. – Co robisz? – Jestem twoim uczniem. – Kellhus zaczął sprawdzać umocowanie bagaży na grzbiecie zwierzęcia. – Za młodu też pewnie prowadzałeś muła swojego mistrza. Odpowiedzią Achamiana był pełen powątpiewania uśmiech. Kellhus powiódł dłonią po masywnej szyi zwierzęcia. – Jak się nazywa? Z niewiadomych przyczyn trywialność tego pytania wstrząsnęła Achamianem. Ba, wręcz go przeraziła. Nikt, w każdym razie żaden człowiek nigdy go o to nie pytał. Nawet Xinemus. Widząc jego wahanie, Kellhus zmarszczył brwi. – Co cię trapi, Achamianie? Spuścił wzrok. Spojrzał na szeregi zbrojnych inrithich. Uszy paliły go żywym ogniem. Szumiało mu w głowie. Czyta we mnie jak w zapisanym zwoju. – Czy to naprawdę takie proste? – zapytał. – Tak łatwo mnie przejrzeć? – A to ma jakieś znaczenie? – Ma. – Achamian zamrugał, żeby oczy przestały mu się szklić, i znów spojrzał na Kellhusa. Płaczę, jęknął w duszy. Płacze, i co z tego?! – Ajencis napisał kiedyś, że wszyscy ludzie są fałszywi. Tyle że mądrzy oszukują innych, a głupi samych siebie. Do rzadkości należą ci, którym udaje się zwieść i innych, i siebie samych. Tacy rządzą innymi. A co ze mną, Kellhusie? Gdzie miejsce dla człowieka, który nikogo zwieść nie potrafi? I ja śmiem mienić się szpiegiem! Kellhus wzruszył ramionami. – Może gdzieś pośrodku między mędrcami i głupcami?

– Może – przytaknął Achamian, usiłując udać zadumę. – Więc co cię trapi? Ty... – Brzask – powiedział Achamian, kładąc dłoń na chrapach muła. – Tak się nazywa. Brzask. Uczony powiernik nie mógł wybrać szczęśliwszego imienia. *** Achamianowi serce zawsze biło żywiej, kiedy kogoś uczył; ciarki przebiegały mu po plecach, a dusza wyrywała się z piersi jak po czarnej herbacie z Nilnameshu. Odczuwał próżną satysfakcję z wiedzy, dumę z faktu, że sięga wzrokiem dalej niż inni; cieszył go widok młodych oczu, które otwierały się szeroko, gdy przychodziło zrozumienie i naprawdę zaczynały widzieć. Rola nauczyciela oznaczała w istocie powrót do czasów studenckich, ponowne przeżywanie upojenia poznaniem, odgrywanie roli proroka, który przenika i opisuje cały świat, aż do fundamentów. To było coś więcej niż oświecanie ślepców – to było rozkazywanie im, aby przejrzeli na oczy. Do tego dochodziło zaufanie, nieodłącznie związane z tym rozkazywaniem, brawurowe i w tej brawurze przerażające; szaleństwo sytuacji, w której jeden człowiek prosi drugiego: „Osądź mnie, proszę”. Nauczyciel był jak ojciec. Ale nie w sytuacji, kiedy miał Kellhusa za ucznia. Przez następne dni maszerowali razem, podążając z conriyańską armią na południe. Rozmawiali o wszystkim, co tylko przyszło im do głowy: o faunie i florze Trzech Mórz, o filozofach, poetach i królach z bliższej i dalszej przeszłości. Zamiast trzymać się jakiegoś ustalonego programu, co – biorąc pod uwagę okoliczności – byłoby niepraktyczne, Achamian przyjął model Ajencisa i po prostu zaspokajał ciekawość Kellhusa. Odpowiadał na pytania i snuł opowieści. Pytania zaś były nieprzeciętnie bystre i przenikliwe – do tego stopnia, że szacunek dla intelektu Kellhusa szybko przerodził się u Achamiana w nabożny podziw. Bez względu na to, czego akurat dotyczyła dyskusja, polityki, filozofii czy poezji, książę za każdym razem bezbłędnie trafiał w sedno sprawy. Kiedy Achamian przedstawił mu założenia filozofii wielkiego kuniiiryjskiego myśliciela Ingoswitu, Kellhus, drążąc problem, doszedł wkrótce do podobnie krytycznych wniosków jak sam Ajencis, chociaż twierdził, że dzieł Kyraneańczyka nigdy nie czytał. Gdy Achamian nakreślił mu sytuację historyczną Cesarstwa Ceneiańskiego u schyłku trzeciego milenium i opisał panujący w państwie zamęt, Kellhus zasypał go pytaniami (nie na wszystkie Achamian umiał odpowiedzieć) o strukturę społeczną cesarstwa, kwestie handlowe i walutowe, a po uzyskaniu wyjaśnień przedstawił tak znakomitą interpretację kryzysu, że Achamian nigdy się z lepszą nie spotkał.

– Jak to możliwe? – wykrztusił przy którejś okazji. – Co? – Jak to się dzieje, że... że ty po prostu widzisz te rzeczy? A ja, choćbym nie wiem jak głęboko w nie wnikał... – No proszę. – Kellhus się roześmiał. – Jakbym słyszał nauczycieli mojego ojca. – Spojrzenie, jakie posłał Achamianowi, było zarazem uniżone i dziwnie pobłażliwe, jakby zdradzał sekret aroganckiemu, lecz ukochanemu synowi. Blask słońca wyławiał złociste nici z jego włosów i brody. – Taki mam dar. Po prostu. Taki dar! To było coś znacznie większego niż znane starożytnym pojęcie noschi, geniuszu. Sposób myślenia Kellhusa miał w sobie coś niezwykłego, niesamowitą płynność, z jaką Achamian nigdy wcześniej się nie spotkał. Chwilami dzięki niej sprawiał wrażenie, jakby pochodził z innej epoki. Znakomita większość ludzi rodziła się z wąskimi, ograniczonymi umysłami i interesowało ich tylko to, co im schlebiało. Właściwie wszyscy bez wyjątku zakładali, że ich sympatie i antypatie są słuszne, nie bacząc na wewnętrzne sprzeczności; liczyło się tylko to, że tak właśnie czuli. Prawie każdy przedkładał drogę znajomą nad prawdziwą. Tym większy był więc splendor ucznia, który schodził z wydeptanej ścieżki i ryzykował spotkanie z wiedzą, choć wiedza ciąży i przeraża. Mimo to Achamian poświęcał zwykle równie dużo czasu na wykorzenianie przesądów, co na wykładanie prawd. Opór był silny. Ale nie u Kellhusa. Kellhus niczego nie wykluczał i nie odrzucał, rozważał wszystkie możliwości. Absolutnie wszystkie. Jakby jego dusza przemierzała pustkowia, na których prawda jest jedynym drogowskazem wiodącym do konkluzji. Pytania padały jedno za drugim, na każdy temat – precyzyjne, subtelne i wnikliwe, aż Achamian sam się zdumiewał zakresem swojej wiedzy. Miał wrażenie, że dzięki cierpliwym dociekaniom ucznia cofnął się w przeszłość do swojego poprzedniego życia, które odeszło w zapomnienie. Kiedy na przykład Kellhus zapytał o Memgowę, starożytnego zeumickiego mędrca, którym ostatnio zachwycała się cała inrithijska arystokracja, przypomniał sobie, jak w domu Xinemusa przy świetle świec czytał.Aforyzmy Niebiańskie”. Smakował egzotyczną zeumicką wrażliwość, nasłuchując, jak za zamkniętymi okiennicami wiatr chłoszcze sad; spadające śliwki dudniły o ziemię jak żelazne kuleczki. Kiedy indziej znów Kellhus podał w wątpliwość przedstawioną mu interpretację wojen scholastycznych – i Achamian wspomniał, jak sam wykłócał się o nie ze swoim nauczycielem, Simasem, na czarnych murach Atyersus, jak uważał się za młodego geniusza i przeklinał w duchu upór cechujący starców. Jakże wtedy nienawidził cytadeli! Pytanie za pytaniem. Każde inne. Każde dotykające innego problemu. I po każdej kolejnej odpowiedzi Achamian nabierał coraz silniejszego przekonania, że oto zamienia domysły na fakty, a abstrakcje – na odzyskane wspomnienia. Nigdy nie miał takiego adepta jak Kellhus,

który ucząc się, sam uczył. Inrau był inny. Proyas też. Im więcej odpowiedzi udzielał, tym wyraźniej czuł, że Kellhus trzyma w rękach klucz do tajemnicy jego życia. Kim jestem? – myślał często, zasłuchany w jego melodyjny głos. Co widzisz? Osobną kwestię stanowiły pytania o Dawne Wojny. Podobnie jak wielu uczonym powiernikom, napomykanie o Apokalipsie przychodziło Achamianowi z łatwością, lecz dyskusja na jej temat – z trudem. Ogromnym trudem. Powtórne przeżywanie chwil grozy sprawiało mu ból; mówienie o Apokalipsie było próbą wtłoczenia tragedii w słowa; próbą z założenia niewykonalną. Do tego dochodził wstyd, jakby mówiąc o niej, zaspokajał jakiś upokarzający nałóg. Zbyt wielu ludzi go wyśmiewało. Pochodzenie Kellhusa dodatkowo komplikowało sprawę. Był Anasurimborem! Jak opisać koniec świata jego mimowolnemu zwiastunowi? Chwilami od tej ironii losu zbierało się Achamianowi na mdłości. I za każdym razem nachodziła go ta sama myśl: Moja szkoła! Dlaczego zdradzam szkołę?! – Opowiedz mi o Nie-Bogu – poprosił któregoś dnia Kellhus. Często się zdarzało, że kiedy trakt wiódł przez rozległe łąki, żołnierze łamali szyki i rozpraszali się po okolicy; niektórzy nawet zrzucali buty i sandały i zaczynali tańczyć, jakby zzucie obuwia pozwalało im złapać drugi oddech. Achamian, który zaśmiewał się do łez z ich wybryków, był kompletnie zaskoczony słowami Kellhusa. Wzdrygnął się. Jeszcze nie tak dawno to imię – Nie-Bóg – odnosiło się do czegoś zapomnianego i martwego. – Przecież pochodzisz z Atrithau – odparł. – Jesteś pewien, że to ja tobie powinienem opowiadać o Nie-Bogu, a nie odwrotnie? Kellhus wzruszył ramionami. – Tak jak wy, czytamy „Sagi”. Nasi bardowie, tak samo jak wasi, śpiewają wybrane z nich pieśni. Ale ty... Ty to widziałeś. Nie, miał ochotę odpowiedzieć Achamian. Seswatha to widział, nie ja. Ale zamiast tego zapatrzył się w dal i spróbował zebrać myśli. Zacisnął pięści. Dłonie miał lekkie jak z balsy. Ty to widziałeś. Ty... – Jak wiesz, on ma wiele imion. Kuniiiryjczycy nazwali go Mog-Pharau, z czego my wywiedliśmy nasze „Nie-Bóg”. W starożytnym kyraneańskim nazywano go po prostu Tsurumahem, Znienawidzonym. Nieludzie z Ishoriol z typową dla siebie skłonnością do poezji nazwali go Cara-Sincurimoi, anioł wiecznego głodu. To celne imię. Świat nie znał większego zła... Ani większego zagrożenia. – Czym wobec tego jest? Duchem nieczystym? – Nie. Wiele demonów przemierzało w przeszłości ten świat, a jeśli wierzyć plotkom o Szkarłatnych Wieżycach, wiele nadal go przemierza. Ale on jest czymś mniej i czymś więcej

zarazem... – Achamian zawiesił głos. – Może nie powinniśmy rozmawiać... – zasugerował książę Atrithau. – Ja go widziałem, Kellhusie. W stopniu, w jakim to dla człowieka możliwe, widziałem go. Niedaleko stąd, na polach Mengeddy, zdruzgotana armia kyraneańska i jej sojusznicy wznieśli proporce, gotowi zewrzeć się w śmiertelnym uścisku z nieprzyjacielem. To było dwa tysiące lat temu. – Achamian zaśmiał się z goryczą i spuścił głowę. – Zapomniałem... – O czym? – Kellhus przyglądał mu się badawczo. – O tym, że wojsko świętej wojny przejdzie przez Mengeddę. Że wkrótce będę stąpał po ziemi, która była świadkiem śmierci Nie-Boga... – Achamian spojrzał ku ciągnącym się na południu wzgórzom. Lada chwila na horyzoncie powinna zarysować się grań Unarasu, łańcucha górskiego wyznaczającego kres świata inrithich. A po drugiej stronie... – Jak mogłem zapomnieć? – Musimy dużo pamiętać. Zbyt dużo. – Czyli także dużo zapominamy! – Achamian nie zamierzał się łatwo rozgrzeszyć z tego przeoczenia. Muszę mieć sprawny umysł! Cały świat... – Jesteś zbyt... – Kellhus nie dokończył zdania. – Jaki? Surowy? Nie masz pojęcia, co się wtedy działo! Przez jedenaście lat wszystkie dzieci rodziły się martwe. Jedenaście lat, rozumiesz?! Od chwili przebudzenia Nie-Boga każde łono stało się grobem... Wszędzie, dosłownie wszędzie czuło się jego obecność. Groza jego istnienia przenikała wszystkie serca. Wystarczyło spojrzeć w dal, żeby wiedzieć, gdzie go szukać. Był jak cień, jak zapowiedź zagłady... Północ została spustoszona; tej tragedii nie muszę ci chyba przypominać. Mehtsonc, wspaniała stolica państwa kyraneańskiego, miesiąc wcześniej legła w gruzach. Domy zburzone, posągi bóstw strzaskane, żony zgwałcone. Wielkie państwo upadło. Zostało po nim tak mało, Kellhusie, tak niewielu przeżyło... Zebrawszy swoich wasali i sprzymierzeńców z południa, Kyraneańczycy wyczekiwali nadejścia nieprzyjaciela. Seswatha stanął po prawicy wielkiego króla Anaxophusa V. Przyjaźnili się od dawna, od czasów gdy Celmomas zwołał wszystkich lordów Earwy na swoją Próbę, na skazaną na niepowodzenie świętą wojnę, której celem było zniszczenie Rady, nim ona zbudzi Tsurumaha. Razem patrzyli, jak się zbliża... Tsurumah... Achamian urwał i spojrzał ku północy. Rozłożył ramiona, wzniósł je do nieba. – Spójrz! Dzień był podobny jak dzisiaj, tylko powietrze pachniało dzikim kwieciem... Spróbuj to sobie wyobrazić. Olbrzymie burzowe k^ chmury, rozpościerające się na cały widnokrąg, czarne jak skrzydła kruka, skłębione na niebie nad naszymi głowami, przelewające się ku nam jak gorąca krew po szkle. Błyskawice

wśród wzgórz. Pod okapem burzy hordy Scylvendów galopujące na wschód i na zachód, żeby nas oskrzydlić. A za nimi szybkie jak stada ogarów legiony Sranców, którzy wyją... wyją jak potępieńcy... Kellhus położył mu dłoń na ramieniu. – Nie musisz mi tego opowiadać. Achamian spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem. Zamrugał. Z oczu płynęły mu łzy. – Właśnie że muszę. Bo ty musisz się o tym dowiedzieć. Taka jest moja rola. Tym właśnie jestem, rozumiesz? Kellhus skinął głową. Oczy mu błyszczały. – Mrok nas ogarnął – mówił dalej Achamian. – Ciemność pochłonęła słońce. Pierwsi zaatakowali Scylvendzi. Konni harcownicy zaczęli szarpać nasz szyk i strzelać z łuków, a z flanek uderzyli opancerzeni w brąz lansjerzy. Kiedy harcowników zabrakło, niedobitki się wycofały i cały świat zalali odziani w skóry Srancowie. Byli dosłownie wszędzie, pędzili przez łąki, roili się wśród wzgórz... Kyraneańczycy nastawili włócznie na przyjęcie szarży i zasłonili się tarczami. Nie sposób opisać naszego strachu i naszej determinacji, Kellhusie; nie ma na to słów. Walczyliśmy jak szaleni, bez opamiętania, gardząc śmiercią i marząc tylko o tym, żeby dosięgnąć nieprzyjaciela, zanim wyzioniemy ducha. Nie śpiewaliśmy hymnów, nie wznosiliśmy modłów; wyrzekliśmy się jednych i drugich. Zaintonowaliśmy za to tren na swoją cześć, gorzki lament za naszym ludem i rasą. Wiedzieliśmy, że kiedy zginiemy, straty zadane wrogom będą jedynym świadectwem naszego istnienia. I nagle nie wiedzieć skąd zjawiły się smoki. Spadły spod chmur. Smoki, Kellhusie! Wiekowy Skafra o skórze pobliźnionej w tysiącu bitew; szlachetne Skuthula, Skogma, Ghoset; wszystkie, które uszły z życiem przed strzałami i zaklęciami obrońców Północy. Magowie z Kyraneas i Shigeku wzlecieli pod niebo i wydali im bitwę. – Achamian zapatrzył się w dal. Obrazy oszołomiły go bez reszty. – Niedaleko stąd. Dwa tysiące lat temu... – Co było potem? Achamian spojrzał na Kellhusa szeroko otwartymi oczami. – Potem wydarzyło się niemożliwe. Strąciłem Skafrę... Nie, nie ja, Seswatha go strącił. Skruthula Czarny, ciężko ranny, musiał się wycofać. Kyraneańczycy i ich sprzymierzeńcy opierali się nawale jak skały przybojowi morza, odrzucając od brzegów jedną czarną falę za drugą. Na chwilę nadzieja wstąpiła w nasze serca. Na chwilę... – I wtedy przyszedł on – domyślił się Kellhus. Achamian skinął głową. Z wysiłkiem przełknął ślinę. – Wtedy przyszedł on... Mog-Pharau. Autor „Sag” dobrze to opisał. Scylvendzi się wycofali, Srancowie odstąpili. Wydali z siebie zgrzytliwy jazgot, który narósł do ogłuszającego, przenikliwego ryku. Bashragowie zaczęli uderzać młotami o ziemię. Na horyzoncie zamajaczyła

skłębiona chmura czerni, olbrzymia trąba powietrzna, łącząca niebo i ziemię niczym gigantyczna pępowina. I wtedy już wiedzieliśmy. Wszyscy. Po prostu wiedzieliśmy. Nie-Bóg przybywał. Mog-Pharau szedł, a świat drżał pod jego stopami. Srancowie wybuchnęli wrzaskiem, rzucali się na ziemię, wyłupywali sobie palcami oczy... Pamiętam, że nie mogłem oddychać, dusiłem się... Dosiadłem się do rydwanu Anakki, Anaxophusa; pamiętam, jak chwycił mnie za ramiona i coś krzyczał, ale nie rozumiałem słów. Konie z kwikiem stawały dęba w uprzęży. Dookoła ludzie padali na kolana, przyciskając dłonie do uszu. Przetoczyła się po nas chmura pyłu, a potem zabrzmiał głos dobywający się z gardeł stu tysięcy Sranców: CO WIDZISZ? Nie rozumiem... MUSZĘ WIEDZIEĆ, CO WIDZISZ. Śmierć. Nędzną śmierć! MÓW... Nawet ty nie ukryjesz się przed tym, czego nie znasz! Nawet ty! CZYM JESTEM? „Jesteś skończony – odparł Seswatha szeptem. Ścisnął wielkiego króla za ramię. – Teraz, Anaxophusie! Uderz!”. NIE MOGĘ U... Drżąca nić srebrnego światła na powierzchni wirującej chmury, świetlista smuga przecinająca Karapaks. Grzmot, od którego krew płynie z uszu. Deszcz kamieni. Bolesny skowyt dobywający się z niezliczonych nieludzkich gardzieli. Trąba powietrzna rozpływająca się w powietrzu jak dym ze zdmuchniętej świecy, który jeszcze przez chwilę snuje się leniwie, a potem znika na dobre. Seswatha padł na kolana. Płakał, płakał w głos z żalu i wszechogarniającej radości. To było niemożliwe! Niemożliwe! Anaxophus upuścił Czaplą Włócznię i objął go jedną ręką. – Co się stało, Achamianie? Achamianie? Kto to jest Achamian? – Chodź – powiedział Kellhus. – Wstań. Mocne dłonie obcego człowieka. Gdzie się podział Anaxophus? – Achamianie? Znowu. Znowu to samo. – T-t-tak? – Co to jest Czapla Włócznia? Achamian nie odpowiedział. Nie był w stanie. Długą chwilę w milczeniu szedł przed siebie, wspominając opowieść, która kompletnie nim owładnęła, i rozpamiętując okrutną stratę własnej tożsamości i teraźniejszości, które wydały mu się dwoma aspektami jednego zjawiska. Pomyślał o Kellhusie, który dyskretnie mu towarzyszył. Uczeni powiernicy często wspominali o obaleniu Nie-Boga, ale rzadko o nim opowiadali; prawdę powiedziawszy, Achamian nie przypominał sobie, żeby w ogóle kiedykolwiek opisywał te wydarzenia choćby Xinemusowi. A teraz bez namysłu opowiedział o wszystkim Kellhusowi. Ba, wręcz domagał się, żeby Kellhus go wysłuchał! Dlaczego? On ma na mnie dziwny wpływ. Oszołomiony, złapał się na tym, że wpatruje się w Kellhusa szczerym wzrokiem zaspanego chłopczyka.

Kim jesteś? W reakcji Kellhusa nie było cienia zakłopotania, nie przejął się podejrzeniami nauczyciela. Uśmiechnął się do Achamiana jak do niewinnego dziecka, niezdolnego mu źle życzyć. Przywodził na myśl Inraua, który tak często brał Achamiana za dobrego człowieka. Achamian spuścił wzrok. Coś ścisnęło go w gardle. Czy z tobą również będę musiał się rozstać? Wyjątkowy uczeń. Grupa żołnierzy zaintonowała hymn ku czci Ostatniego Proroka; pomruk rozmów i śmiechów rozpłynął się w gardłowej pieśni. Nagle Kellhus zatrzymał się i uklęknął w wysokiej trawie. – Co robisz? – spytał Achamian tonem znacznie ostrzejszym, niżby tego chciał. – Zdejmuję sandały. Śmiało, dalej pójdziemy boso, jak reszta. Nie chciał z nimi śpiewać, nie chciał się radować. Tylko iść. To były lekcje, domyślił się później Achamian. On nauczał, a Kellhus cały czas udzielał mu lekcji. Był o tym przekonany, chociaż nie miał zielonego pojęcia, czego te lekcje mogły dotyczyć. Zaufania? Szczerości? Ucząc Kellhusa, sam stał się uczniem,.choć zupełnie innego rodzaju. I już tylko jednego był pewien: miał ogromne braki w wykształceniu. W miarę upływu czasu ta świadomość wzmagała jego udrękę. Którejś nocy aż trzykrotnie musiał przygotowywać Pieśni Przywołania, bo za każdym razem rozpływały mu się w mamrotanych przekleństwach i szeptanych inwektywach. Powinien o wszysddm powiedzieć swojej szkole, uczonym powiernikom, braciom! Anasurimbor powrócił! Proroctwo Celmomasa nie było przecież zwykłą popłuczyną po snach Seswathy – wielu powierników widziało w nim zwieńczenie snów, jedyny powód, dla którego Seswatha przeniknął z życia wprost do koszmarów swoich uczniów. Wielkie ostrzeżenie. Tymczasem on, Drusas Achamian, wciąż się wahał... Nie, to nie było zwykłe wahanie. Achamian – słodki Sejenusie! – stawiał wszystko na jedną kartę, na człowieka, którego znał od niespełna dwóch tygodni. Ryzykował los szkoły, rasy i całego świata! Toż to obłęd, uprawiać hazard z przyszłością! I to w pojedynkę. Kim był Drusas Achamian, człowiek kruchy i niemądry, żeby się na to ważyć? Jakim prawem wziął na swoje barki takie brzemię? Jakim prawem?! Jeszcze dzień, powiedział.sobie, skubiąc włosy z brody. Jeszcze jeden dzień... Następnego ranka Kellhus odszukał go w tłumie wojska wyruszającego po nocy z obozu. Tryskał dobrym humorem, ale i tak wiele godzin minęło, zanim udało mu się nakłonić powiernika do odpowiedzi na pytania. Zbyt wiele spraw trapiło Achamiana. Spraw, o których wolałby nie mówić. – Martwisz się o przyszłość – stwierdził zatroskany Kellhus. – Boisz się, że święta wojna

zakończy się fiaskiem... Achamian, rzecz jasna, obawiał się o losy świętej wojny. Widział już zbyt wiele klęsk – przynajmniej w snach. Jednak tym razem mimo otaczających go tysięcy żołnierzy rzadko myślał o wojnie. Chociaż udawał, że jest inaczej. Nie podnosząc wzroku, skinął Kellhusowi głową, jakby z bólem przyznawał się do winy. Kolejne niewypowiedziane na głos wyrzuty. Dalsze samoudręczenie. Kiedy rozmawiał z innymi ludźmi, drobne kłamstewka wydawały się zarazem naturalne i niezbędne, ale w przypadku Kellhusa nie dawały mu spokoju. – Seswatha... – zawiesił głos. – Seswatha był jeszcze dzieckiem, kiedy toczyły się pierwsze wojny z Golgotterath. Wtedy nawet najwięksi mędrcy nie wiedzieli, o co naprawdę toczy się gra. No bo niby skąd mieli wiedzieć? Byli Norsirajami i cały świat należał do nich. Podporządkowali sobie barbarzyńskich krewniaków, Sranców zepchnęli w góry, nawet Scylvendzi nie śmieli się im przeciwstawić. Ich poezja, sztuka czarnoksięska i rzemiosło osiągnęły takie wyżyny, że pożądała ich cała Earwa – nawet Nieludzie, którzy niegdyś byli ich mistrzami. Zagraniczni emisariusze płakali, wzruszeni pięknem ich miast. W odległych pałacach Kyraneas i Shiru dworzanie przyswajali sobie norsirajskie maniery, kuchnię, modę... Byli królami swoich czasów. Tak jak my. Nikt nie mógł się z nimi równać, bo wszystkich przerastali o głowę. Nawet po tym, jak Shauriatas, wielki mistrz Mangaekki, czyli Rady, obudził Nie-Boga, nikt nie wierzył, że koniec jest bliski. Każda kolejna tragedia wydawała się bardziej niewyobrażalna od poprzedniej. Nawet upadek Kuniiiri, najpotężniejszego państwa Norsirajów, nie zachwiał ich niewzruszonego przekonania, że koniec końców Północ zwycięży. Dopiero kiedy klęsk się namnożyło, zaczęli rozumieć... – Achamian osłonił dłonią oczy i spojrzał na księcia. – Chwała to za mało. Zawsze może się zdarzyć niewyobrażalne. Koniec jest bliski... Muszę coś postanowić. Kellhus pokiwał głową i zmrużył oślepione słońcem oczy. – Wszystko ma swoją miarę. Każdy człowiek. – Spojrzał na Achamiana. – I każda decyzja. Przez ułamek sekundy Achamian miał wrażenie, że serce zaraz przestanie mu bić. Zbieg okoliczności... Z pewnością. Nic więcej. Kellhus schylił się nagle i podniósł z ziemi kamień. Przez chwilę wpatrywał się w zbocze wzgórza, jakby szukał na nim ptaka albo zająca, którego mógłby upolować, a potem cisnął kamień. Rękaw jedwabnej szaty zafurkotał jak uszyty ze skóry. Pocisk świsnął w powietrzu i uderzył w skraj spękanej półki skalnej. Większy głaz zachwiał się, przechylił i runął w dół. Z łoskotem odbijał się od stromych ścian, strącając fontanny żwiru i kurzu. Z dołu dobiegły ostrzegawcze okrzyki żołnierzy. – Zrobiłeś to celowo? – zapytał Achamian bez tchu. – Nie... – Kellhus pokręcił głową i spojrzał na niego pytająco. – Ale przecież o to ci właśnie

chodziło, prawda? Ze każde nasze posunięcie może wywołać nieprzewidzianą katastrofę? Achamian nie był już wcale taki pewien, czy w ogóle o coś mu chodziło. – I każda decyzja – dodał. Miał wrażenie, że przemawia przez usta obcego człowieka. – Zgadza się. Każda decyzja też. Przygotowując tej nocy Pieśni Przywołania, Achamian zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się wypowiedzieć ani jednego słowa. Jakim prawem?! – krzyczał w duchu. Jakim prawem?! Ty, nędzny robak... Kellhus był zwiastunem. Posłańcem. Achamian wiedział, że już niedługo groza z jego snów rozleje się na cały świat. Wielkie miasta – Momemn, Carythusal, Aoknyssus – staną w ogniu. Widział już, jak płoną, wielokrotnie. Legną w gruzach tak samo, jak legły starożytne metropolie: Tryse, Mehtsonc, Myclai. Upadną, zanosząc się płaczem, który wzniesie się pod zasnute dymem niebo... Staną się nowymi symbolami cierpienia. Jakim prawem? Jak wytłumaczyć taką decyzję? – Kim jesteś, Kellhusie? – pytał półgłosem, siedząc w ciemnym namiocie. – Dla ciebie ryzykuję wszystko. Wszystko! Dlaczego? Bo Kellhus miał w sobie... coś. Coś, co kazało Achamianowi czekać. Zapowiedź niewyobrażalnej przemiany... Jakiej przemiany? W co? I czy to wystarczający powód, żeby zdradzić szkołę? Żeby rzucić sztony Apokalipsy? Czy w ogóle mógł istnieć wystarczający powód? Inny niż prawda, naturalnie. Bo przecież prawda zawsze wystarcza, czyż nie? Spojrzał na mnie i wiedział. Rzut kamieniem był jeszcze jedną lekcją. Kolejną wskazówką. Ale co oznaczał? Że jeśli podejmie błędną decyzję, doprowadzi do katastrofy? Czy że katastrofa i tak nastąpi, bez względu na to, co postanowi? Udręka zdawała się nie mieć końca.

ROZDZIAŁ 2 Obowiązek wyznacza dystans między tym, co zwierzęce, i tym, co boskie. Ekyannus I, „44 Listy” Dni i tygodnie przed bitwą to dziwny czas. Wszystkie oddziały – Conriyanie, Galeoci, Nansurczycy, Thunyeri, Tydonnowie, Ainończycy i Szkarłatne Wieżyce – maszerowały pod twierdzę Asgilioch, do Południowej Bramy, na pogańskie pogranicze. I choć myśli wielu żołnierzy zaprzątał Skauras, pogański sapatiszach, z którym mieliśmy się potykać, jego postać była utkana z tej samej przędzy co tysiące innych abstrakcyjnych zmartwień. Wojna wciąż myliła się z życiem codziennym... Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej” Schyłek wiosny, 4111 Rok Kła, prowincja Anserca W pierwszych dniach marszu w armii królował zamęt, szczególnie pod wieczór, kiedy inrithi rozpraszali się po polach i wzgórzach, aby rozbić obóz na noc. Kilka razy zdarzyło się, że Achamian – tak zmęczony, że było mu wszystko jedno, gdzie śpi – zamiast szukać Xinemusa, rozbijał namiot wśród obcych ludzi. W miarę jednak jak conriyańska hałastra oswajała się ze swoim statusem armii, siła przyzwyczajenia, lojalność wobec kompanów i poczucie wspólnoty sprawiały, że obozowisko zaczynało co wieczór przyjmować mniej więcej te same kształty. Achamian regularnie spożywał kolację i żartował przy ognisku nie tylko z Xinemusem i jego najbliższymi doradcami – Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappą – ale także z Kellhusem, Serwę i Cnaiiirem. Proyas dwukrotnie zaszczycił ich swoją obecnością (to były trudne chwile dla Achamiana), lecz najczęściej wzywał Xinemusa, Kellhusa i Cnaiiira do królewskiego pawilonu – albo na wspólną modlitwę, albo na nocną naradę z innymi dowódcami conriyańskiego kontyngentu. Często zdarzało się więc tak, że Achamian zostawał sam z Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappą, w których towarzystwie czuł się dość niezręcznie, zwłaszcza przy takiej zahukanej ślicznotce jak Serwę. Wkrótce jednak nauczył się cenić te wieczory, szczególnie po całodziennym marszu ramię w ramię w Kellhusem. Zaczynały się nieśmiało, bo trudno było zagaić rozmowę pod nieobecność tradycyjnych pośredników, ale szybko przeradzały się w ożywione, przyjazne dyskusje, jak gdyby ze zdumieniem odkrywali nagle, że mówią jednym językiem. Przypominał sobie wtedy, z jaką ulgą on i jego przyjaciele przyjmowali w dzieciństwie

wieść o tym, że starsi bracia zostali wezwani na statki i plaże. Dobrze rozumiał wspólnotę dusz, które na co dzień żyły w cieniu innych. Odkąd opuścili Momemn, tylko w ich towarzystwie zaznawał spokoju, chociaż skrycie nim gardzili. Pewnego wieczoru, kiedy Xinemus, Kellhus i Serwę wspólnie z Proyasem świętowali inrithijską Venicatę, a Iryssas i pozostali dowódcy odeszli do swoich oddziałów, Achamian po raz pierwszy został sam na sam ze Scylvendem, Cnaiiirem urs Skiótłia, ostatnim z Utemotów. Mimo że już od kilku dni siadywali razem przy ognisku, barbarzyńca wciąż go niepokoił. Zdarzało się, że obserwując go kątem oka, Achamian wstrzymywał oddech. Podobnie jak Kellhus, Cnaiiir był upiorem z jego snów, postacią ze zdradzieckiej krainy. Jeśli dodało się do tego jego pobłiźnione ręce i chorae, którą nosił wetkniętą za nabijany żelazem pas... A przecież musiał mu zadać tyle pytań! Przede wszystkim o Kellhusa, ale także o klany Sranców zamieszkujące tereny na północ od jego plemiennych ziem. Chciał go nawet wypytać o Serwę; trudno było nie zauważyć, że dziewczyna podkochuje się w Kellhusie, ale noce zawsze spędza ze Scylvendem. Kiedy zdarzyło się tak, że ci troje wcześniej szli spać, Iryssas i pozostali wymieniali znaczące spojrzenia, choć na razie nie dzielili się z Achamianem swoimi domysłami. A kiedy zapytał o Serwę Kellhusa, usłyszał tylko: – Jest jego łupem. Przez pewien czas Achamian i Cnaiiir udawali, że nie widzą się nawzajem. W ciemności rozlegały się pokrzykiwania, grupy świętujących inrithich przemykały po obrzeżach rzucanego przez ognisko kręgu światła; niektórzy ku nim zerkali, inni wręcz gapili się bezczelnie, ale nikt ich nie zaczepiał. Aż w końcu Achamian, spłoszywszy marsowym spojrzeniem rozochoconą bandę conriyańskich rycerzy, odwrócił się do Cnaiura i powiedział: – Dla nich chyba jesteśmy poganami, co, Scylvendzie? Zapadła niezręczna cisza. Cnaiiir dalej ogryzał trzymaną w rękach kość. Achamian pociągnął łyk wina, zastanawiając się, pod jakim pretekstem mógłby już udać się na spoczynek. Jak należało tłumaczyć się przed Scylvendem? – Uczysz go – wypalił nagle Cnaiiir i splunął chrząstką w płomienie. Pod wydatnymi łukami brwiowymi błysnęły wpatrzone w ogień oczy. – Uczę – przytaknął Achamian. – Powiedział ci, po co mu ta wiedza? Achamian wzruszył ramionami. – Interesują go Trzy Morza... Dlaczego pytasz? Olbrzymi Scylvend wstał, wytarł ociekające tłuszczem palce w spodnie, przeciągnął się i bez słowa zniknął w mroku. Achamian nie wiedział, jak to rozumieć. Gdyby nie te parę słów, można by pomyśleć, że barbarzyńca w ogóle go nie zauważył. Postanowił wspomnieć o tym Kellhusowi, ale szybko zapomniał o całej sprawie. Złe

wychowanie i dziwaczne pytania Scyh/enda niewiele znaczyły w obliczu dręczących go obaw. Zwykle rozbijał swój skromny, klinokształtny namiot tuż za sfatygowaną płachtą pawilonu Xinemusa. Zle sypiał. Co noc czekał po kilka godzin na sen, odpierając w myślach oskarżenia w sprawie Kellhusa i dusząc się pod nieludzkim ciężarem odpowiedzialności. Kiedy zaś te troski odpływały wreszcie w niebyt, zamartwiał się o Esmenet albo o losy wojsk świętej wojny, które już wkrótce – nazbyt szybko, jego zdaniem – miały wkroczyć na ziemie fanimów. Rozpoczną się pierwsze walki. Dręczyły go coraz gorsze koszmary. Rzadko zdarzało się, żeby dospał do granej na rogach pobudki; przez noc rzucał się na posłaniu, drapał po twarzy, wzywał starożytnych towarzyszy broni. Mało który uczony powiernik mógł się cieszyć spokojnym snem. Esmenet zażartowała kiedyś, że śpi jak stary ogar, któremu śni się polowanie na króliki. – Może raczej jak stary królik, który ucieka przed ogarami? – odparł. Ale sen, głęboki, dający zapomnienie sen skutecznie mu się wymykał. W końcu zaczął mieć wrażenie, że po prostu przeczołguje się z jednego chaotycznego dnia w drugi. Przed świtem wypełzał z namiotu i stał bez ruchu, obejmując się ramionami, żeby powstrzymać drżenie całego ciała, i czekając, aż z mroku wyłoni się zimna, bezbarwna kopia widoku, który pożegnał go poprzedniego wieczoru. Patrzył, jak na wschodzie zza widnokręgu wyłania się złocisty rąbek słońca, niczym rozżarzony węgielek przepalający papier. Wydawało mu się, że stoi na samej krawędzi świata; wystarczyłoby, żeby zachwiał się lekko, a spadłby w bezdenną czerń. Cóż za samotność, myślał wtedy. Przed oczami stawała mu Esmenet śpiąca w ich pokoju w Sumnie. Spod przykrycia wystawała jej jedna smukła noga, spętana nićmi światła, kiedy to samo słońce przedzierało się przez szpary w okiennicach. Modlił się, żeby nic jej się nie stało. Modlił się do bogów, którzy przeklęli ich oboje. Jedno słońce nas ogrzewa. Jedno słońce nam przyświeca. Jedno... A potem przypominał mu się Anasurimbor Kellhus – i napełniał jego myśli lękiem i wyczekiwaniem. Pewnej nocy, przysłuchując się sporowi na temat fanimów, nagle zdał sobie sprawę, że nie musi bać się sam. Mógł przecież podzielić się swoimi obawami z Xinemusem. Spojrzał ponad ogniskiem na starego przyjaciela, który w dyskusji bronił właśnie słuszności jeszcze nierozegranych bitew. – Oczywiście, że Cnaiiir zna się na poganach! – mówił marszałek. – Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Ale dopóki nie zobaczy nas w boju, dopóki nie ujrzy prawdziwej potęgi conriyańskiej armii, ani ja, ani zapewne nasz książę, nie będziemy traktować jego słów jak wyroczni! Czy powinien im powiedzieć?

Dzień po szaleństwie, jakie rozegrało się w lochach pałacu cesarskiego, był zarazem dniem wymarszu wojsk świętej wojny. Chaos królował niepodzielnie. Mimo to Xinemus znalazł czas na to, żeby przesłuchać Achamiana w sprawie nocnych wydarzeń. Achamian zaczął od prawdy (chociaż w nieco okrojonej wersji), mówiąc, że władca zażądał niezależnego zweryfikowania pewnych twierdzeń głoszonych przez Cesarski Saik. Dalej jednak puścił już wodze fantazji, opowiedział o odszyfrowaniu jakiejś magicznej mapy i zaczął się zasłaniać niepamięcią. Wtedy kłamstwo przyszło mu naturalnie. Wydarzenia tamtej nocy i olśnienia, które po nich nastąpiły, były niezwykle gwałtowne i miały wręcz katastrofalne następstwa. Nawet teraz, po upływie dwóch tygodni, drżał na myśl o ich wadze – wtedy mógł co najwyżej plątać się w zeznaniach. Co innego zmyślone historie. Opowiadanie ich nie sprawiało mu kłopotu. Rozumiał je. Jak miał to teraz wytłumaczyć Xinemusowi? Jedynemu człowiekowi, który mu uwierzył. Jedynemu, który mu zaufał. Czekał, przenosząc wzrok z jednej oświetlonej blaskiem ogniska twarzy na drugą. Celowo rozwinął matę do spania po tej stronie, w którą leciał dym; chciał być sam podczas jedzenia. Teraz zaś dochodził do wniosku, że przeznaczenie kazało mu tu usiąść, aby mógł dyskretnie obserwować pozostałych. Xinemus siedział na piętach, wyprostowany, w pozie zeumickiego wodza. Zaciętemu grymasowi ust przeczyły wesołe ogniki w oczach i okruchy w przyciętej w kwadrat brodzie. Na lewo od niego, na zwalonym pniu miejsce zajął Iryssas, jego kuzyn. Huśtał się w przód i w tył niczym rozbawiony szczeniak o wielkich łapach, który z entuzjazmem sonduje właścicieli, na ile mu pozwolą. Dalej siedział Dinchases, Krwawy Dinch. Właśnie podsunął niewolnikowi kielich do napełnienia. Cienie kładły się czernią w zagłębieniach szpecącej mu czoło blizny w kształcie litery X. Zenkappa jak zwykle był przy nim. Jego czarna jak heban skóra lśniła odbiciem płomieni. Nie wiedzieć czemu, przez swój sposób bycia i ton głosu nieodmiennie kojarzył się Achamianowi z psotnym dzieciakiem. Kellhus siedział nieopodal, ze skrzyżowanymi nogami, do złudzenia przypominając zrabowany z jakiejś świątyni posąg – figurę zarazem pogrążoną w medytacji i pełną atencji, zadumaną i czujną. Serwę siedziała oparta o niego z półprzymkniętymi, błyszczącymi oczami i kocem zarzuconym na uda. Jak zwykle doskonałością rysów zapierała dech w piersi, a krągłości jej ciała ożywiały zmysły. Blisko niej, ale w głębi, dalej od ognia, przykucnął Cnaiiir. Wpatrzony w ogień przeżuwał kolejne kęsy chleba. Nawet przy jedzeniu wyglądał jak człowiek gotowy w każdej chwili skręcić komuś kark. Scylvendzi. Co za niezwykłe plemię. Czy oni też to wyczuwali? Czy wiedzieli, że zbliża się koniec? Musiał się z kimś podzielić swoją wiedzą. Nie z powiernikami? Dobrze, niech będzie. Ale z kimś musiał. Inaczej zwariuje. Gdyby Esmi się zgodziła... Nie. W ten sposób tylko przysparzał

sobie dalszych cierpień. Odstawił miskę i zanim się obejrzał, już siedział bark w bark z dawnym druhem, Krijatesem Xinemusem, marszałkiem Attrempus. – Zin... – Słucham, Akka? – Muszę z tobą pomówić – powiedział Achamian półgłosem. – Chodzi o... o... Kellhus pozornie nie zwracał na nich uwagi, lecz Achamian nie mógł się wyzbyć wrażenia, że jest obserwowany. – O tamtą noc – mówił dalej. – Pod murami Momemn. Pamiętasz, jak Ikurei Conphas przyszedł i zabrał mnie do pałacu cesarza? – Jakże mógłbym zapomnieć! Tak się o ciebie zamartwiałem, że flaki mi się wywracały. Achamian się zawahał. Mignął mu przed oczami obraz starca, pierwszego doradcy cesarza, szarpiącego się w łańcuchach. Obraz twarzy, która rozkłada się jak pajęcze odnóża i sięga... I chwyta. Łapie. Xinemus przyglądał mu się z ponurą miną. – Co się dzieje, Akka? – Jestem powiernikiem, Zin. Przysięga i obowiązek pętają mnie tak samo jak cie... – Kuzynie! – zawołał ponad ogniskiem Iryssas. – Musisz to usłyszeć! Powiedz mu, Kellhusie. – Kuzynie, bardzo cię proszę... – burknął Xinemus. – Czekaj! Posłuchaj go! Wszyscy próbujemy zrozumieć, o co mu chodzi. – To tylko przypowieść – odezwał się książę Atrithau. – Usłyszałem ją, kiedy przebywałem wśród Scylvendów... Oto ona. Młody silny byk i jego krowi harem są wstrząśnięci wiadomością, że ich właściciel kupił drugiego byka. Ten nowy jest szerszy w piersi, dłuższy w rogu i bardziej gwałtowny z natury. Mimo to kiedy synowie właściciela wypędzają go na pastwisko, młody byczek nastawia rogi, prycha i tupie. „Nie! – krzyczą krowy. – Nie ryzykuj dla nas życia!”. „Ja?! – woła w odpowiedzi byczek. – Nie zamierzam. Chcę tylko, żeby wiedział, że jestem bykiem!”. Sekunda ciszy – i wybuch śmiechu. – Przypowieść Scylvendów? – powtórzył Xinemus, zaśmiewając się do rozpuku. – Chcesz powiedzieć... – Ja wiem, o co chodzi! – Iryssas przekrzyczał zgiełk. – Posłuchajcie mojej interpretacji! To oznacza, że nasza godność... Nie, nie godność... Nasz honor jest najcenniejszy! Jest wart więcej niż nawet nasze żony! – Ta historyjka nic nie znaczy – stwierdził Xinemus, ocierając łzy. – To tylko niewinny żart. – To opowieść o odwadze – wychrypiał Cnaiiir. Wszyscy umilkli, zapewne wstrząśnięci tym, że małomówny barbarzyńca zabrał głos. Scylvend splunął w ogień. – Takie bajki starcy

opowiadają chłopcom, by ich zawstydzić i nauczyć, że puste gesty nie mają żadnego znaczenia. Tylko śmierć jest prawdziwa. Siedzący przy ogniu spojrzeli po sobie. Tylko Zenkappa odważył się parsknąć śmiechem. Achamian pochylił się nad ogniskiem. – A ty, Kellhusie, co nam powiesz? O czym, twoim zdaniem, opowiada ta historia? Kellhus wzruszył ramionami, jakby zdziwiony, że zna odpowiedź, która umknęła słuchaczom. Spojrzał Achamianowi w oczy. Spojrzenie miał przyjazne, lecz nieustępliwe. – O tym, że czasem z młodego byczka może być niezła jałówka... Odpowiedziały mu wybuchy śmiechu, ale sam Achamian z trudem zdobył się na wątły uśmieszek. Co go tak złościło? – Nie – powiedział. – Powiedz nam, co naprawdę myślisz?! Kellhus nie odpowiedział od razu. Ścisnął dłoń Serwę i powiódł wzrokiem po słuchaczach. Achamian spojrzał na dziewczynę – i natychmiast spuścił wzrok. Serwę wpatrywała się w niego natarczywie. – Myślę, że jest wiele rodzajów odwagi – odparł Kellhus poważnym, dziwnie poruszającym głosem. – I wiele stopni honoru. – Kiedy mówił, wszystko dookoła cichło, nawet zgiełk wojska. – I że wszystkie te kwestie: odwaga, honor, nawet miłość, to tylko problemy, a nie absoluty. Pytania. Iryssas zapalczywie pokręcił głową. Był na tyle ograniczony, że wciąż mylił zapał z mądrością. Siedzenie jego sporów z Kellhusem stało się już ulubioną rozrywką w tym gronie. – Odwaga, honor i miłość to problemy? – powtórzył. – Pytania? To co jest odpowiedzią? Tchórzostwo i zepsucie? – Kuzynie... – wtrącił bez przekonania Xinemus. – Bynajmniej – odparł Kellhus. – Tchórzostwo i zepsucie to też tylko pytania. Żądasz odpowiedzi, tak? Ty, Iryssasie. Ty jesteś odpowiedzią. Wszyscy nimi jesteśmy. Każde życie kreśli inne rozwiązanie, inną drogę wyjścia... – Czy wszystkie są równie cenne? – wypalił Achamian, zdumiony goryczą bijącą z jego tonu. – Pytanie godne filozofa – zauważył Kellhus. Jednym uśmiechem zmiótł wszelką ewentualną niezręczność. – Nie, oczywiście, że nie. Jedni lepiej przeżyją swój czas, inni gorzej, to chyba nie budzi wątpliwości. Jak sądzicie, dlaczego śpiewamy takie a nie inne pieśni? Dlaczego czcimy nasze święte pisma? Dlaczego rozważamy żywot Ostatniego Proroka? Przykłady, pomyślał Achamian. Przykłady ludzi, których życie przynosiło oświecenie, rozwiązywało problemy... Nie mógł się zmusić, żeby powiedzieć to na głos. Był przecież czarnoksiężnikiem, człowiekiem, którego żywot niczego nie rozwiązywał. Bez słowa wstał i odszedł w ciemność. Nie obchodziło go, co inni pomyślą. Nagle zatęsknił za mrokiem