Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Barnett Jill - Czary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Barnett Jill - Czary.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 225 stron)

Tytuł oryginału BEWITCHING Copyright © 1993 by Jill Barnett Stadler Koncepcja serii Marzena Wasilewska Redaktor Zofia Skorupińska Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Projekt okładki FELBERG Skład i łamanie FOTOTYPE MILANÓWEK For the Polish translation Copyright © 1995 by Bożena Stokłosa For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-866ll-60-X Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERLIN Pewnego razu... Lubię rozgardiasz... Bardziej zniewala mnie niż sztuka, Co w pedanterii piękna szuka. R. Herrick Rozkosz w rozgardiaszu tłum. S. Barańczak

Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i pioru­ nów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek Duart. Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym, podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było tak przynajmniej na pozór. W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej. To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć 7

JlLL BARNETT różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów. Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą nocą, gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje moce. Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas upragniony przez wszystkich zaszczyt wy­ czarowania kwitnących róż - najbardziej cenionych wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgro­ madzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mlecza­ mi, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu po­ wróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna. Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu oczeki­ wał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncent­ rował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia. Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają 8 CZARY lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech. Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie czarownice - jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie czarownice uprawiały czary. Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały niczym dzwoneczki, za­ głuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej, gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę. - Poszło zaledwie o sylabę - mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując bransoletami. Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi; skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać. Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia. Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie. Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech 9

JlLL BARNETT spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyś­ lone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację. Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie potrzeby. Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czar­ nymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem, ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarow­ nic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z re­ chotem. Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy, Joy przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście. Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po 10 CZARY całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit. Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta potrafią odliczać, ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie doszła do wniosku, że odliczają podczas snu. - I co ja mam z tobą począć? - przemówiła nareszcie ciotka, gdy dwukrotnie odliczyła do stu. Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska, której źródło stanowiła niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż naprawdę zależało jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na nieustające wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje. W milczeniu przejechała palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekun­ kę i mentorkę. - Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko? - próbowała się bronić. - Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie należy wypowiadać dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi z głosu. - Ciotka odetchnęła głęboko i założyła ręce do tyłu. - Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! - Zaczęła krążyć wokół okrągłej komnaty, a jej silny głos odbijał się od murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie. Nagle za­ trzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: - Skup się i patrz na mnie. Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny i uniosła w górę smukłe ręce. Złote nici, którymi została wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec jak wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech. Na tle nocnego nieba, widocznego przez okno w wieży, wysoka i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak bogini. Jej proste włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan, również miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej karnacji wydawała się w przytłumionym świetle świec wiecznie 11

JlLL BARNETT młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic wspólnego z barwą bawełny czy owczego runa. Połyskiwała jak gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty. W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec migotały, a ostra woń rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na granitowych murach cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały, i zawodzenie mew, które schroniły się przed burzą pod okapami wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko ucichło. - Przyjdź tutaj! - zawołała głębokim głosem ciotka. Magia zaczęła działać niczym jakaś pobudzona nagle do życia siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy dębowych półkach, gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę tomy. Wielka brązowa księga, popękana i wystrzępiona, powoli wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła ramienia i nie wskazała stołu. Wtedy liczący sobie trzy tysiące stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie. - Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe - powie­ działa Joy, podpierając dłonią podbródek. - Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić - odparła ciotka, odkładając księgę na półkę. - Teraz ty spróbuj. W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się praw­ dziwie szkocki upór. Wstała, odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie, tak że bransolety poszybowały w powietrze jak stadko mew. Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie i otworzyła oczy. - Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj. Skupiała się, jak potrafiła, ale nic się nie wydarzyło. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki. - Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnęt­ rzne widzenie. Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc 12 CZARY jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją uniosła twarz. Jej gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i wyciągnęła dłonie wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech. - Przyjdź do mnie! - rozkazała. Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów. - Skup się! - Przyjdź do mnie! - Rozstawiła szeroko palce i zagryzła wargi. Zaczęła powoli opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy, wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół niej księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się z półki. Ponowiła rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu, pstryknęła palcami, chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że tom błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by uniknąć nagłego zderzenia, i krzyknęła: - O mój Boże! Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna, a zaraz po nim zaczęły koło niej przemykać inne księgi, porywane z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki oderwały się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej fruwać po komnacie, wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który zaraz uderzył o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez chwilę w powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając go w drobny mak. Inne meble najeżdżały z trzaskiem na mury, rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się coraz wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy w geście obrony ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do jej uszu dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych łap. Kątem oka spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla, które wydostały się z kubła. Usłyszała królewski pomruk ciotki. - Szczury! - Na widok setki szarych gryzoni, wspinających się po murach, wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegają­ cych jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta. Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać 13

JlLL BARNETT było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy wyprostowała się i odwróciła w jej stronę. Pani MacLean podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając pył węglowy, który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po zrujnowanym wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła smukłymi palcami, strząsając z nich przy okazji czarny pył. Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym czarna kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią i strząsając z niej pył węglowy na deski podłogi. Przez chwilę słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na stole i spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod wpływem pełnego napięcia, ale i desperacji, spojrzenia ciotki Joy poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś nieznośne brzemię. - Tak mi przykro - szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę zielonych oczach malowało się poczucie winy. - Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę. - Znowu strząsnęła z dłoni pył węglowy i ogarnęła spojrzeniem zniszczone wnętrze. - Nie miałabym czystego sumienia, gdybym pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. - Przez chwilę w zamyśleniu dotykała pobrudzonym palcem ust. - Oczy­ wiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na Culloden Moor... - Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po komnacie i potrząsając głową. - Jednak nie. Już są obarczeni obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić się niż rządzić. - Ale... - Nie. - Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. - Wiem, że masz jak najlepsze intencje, ale one nie zapewnią ci panowania nad tym wszystkim. - Pomachała ręką, wskazując bałagan w pokoju, potrząsnęła głową i oznajmiła: - Ktoś musi nad tobą czuwać, moja droga. Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami. Komnata powróciła do normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach, dzban znowu był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej 14 CZARY ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni w szyku angielscy żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało, włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno dała do zrozumie­ nia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie wyrządza jej nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką od piętnastu lat i chciała skorzystać z nadarzającej się okazji życia na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może nauczyłaby się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia, ponieważ nie byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją osobliwą zdolność rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała teraz przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się poczuciem winy, wyzuta z wiary w spełnienie nadziei. Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz jej spodziewanym wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu sama, na co oczekiwała z entuzjazmem. Zamek Duart został wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali opiekować się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami wojny z napoleońską Francją. Dwuletni okres nieobecności ciotki w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad magią. Potrzebowała tylko przekonać o tym ciotkę, która ponadto nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych pomyłkach wycho­ wanki. - Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć jej duchowi opiekuńczemu? - wytoczyła ostatni argument. - Po tych słowach rozległ się koci pisk i Gabriel czmychnął spod sukni ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie tylko para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc to Joy dodała, spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił i parsknął przez sen: - Oczywiście mojemu duchowi opiekuń­ czemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad czarownicą? - Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy gronostaj, jest sen. Ty chyba naprawdę nie umiesz się skoncent­ rować... 15

JlLL BARNETT - Poczekaj! - Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna. - Mam pewien pomysł! - Popędziła do pogruchotanego sek- retarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła się na pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze stalówkami oraz pękaty słoiczek tuszu. - Zapiszę sobie magiczne słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym. Przekonasz się, że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna. Proszę... Daj mi jeszcze jedną szansę. Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną napięcia chwilę. - Proszę - powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w pod­ łogę i wstrzymując oddech. W myślach powtarzała słowa: Daj mi ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę. - Dam ci jeszcze trochę czasu - zgodziła się w końcu ciotka, unosząc twarz ku górze. Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy, a w jej zielonych oczach zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu, usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała na ciotkę. Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii, lecz Anglia wcale nie była gotowa na jej przyjęcie. Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez mgły i par zamieci W. Szekspir Makbet tłum. J. Paszkowski Londyn, grudzień, rok 1813 W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto spowijała gęsta mgła. Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby w ogóle nie obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy Green Park, stróża trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę, ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił w St. James, gdzie latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnie­ niu oka tam się zatrzymał. Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi barwami - złotem i zielenią - drzwi, zanim jeszcze czwórka zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine, diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypole­ rowane do połysku, długie buty dotknęły chodnika, zegar w po­ bliskim sklepie wybił piątą. Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk Belmore, jeśli tylko bawił w Londynie, zjawiał się przed White punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten zwyczaj, określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney 17

JlLL BARNETT żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby Belmore wszedł do klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano piekarnię Hastona, a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczą­ cych harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie. Były do przewidzenia jak pora picia herbaty w Anglii. Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox - hrabia Downe, oraz Neil Herndon - wicehrabia Seymour. Lennox, wysoki przystojny blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a ostatnio stał się szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudo­ włosy. Lennox powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją mógłby wyprowadzić z równowagi nawet nieboszczyka. Obaj liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli jego towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny. Ta sprawa należała do nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą siłę Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia. Uważali, że jeśli czegoś pragnie, osiąga to z łatwością. Wydawało się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat znalazł się u jego stóp. Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka Belmore. Jedyne, co osiągały, to jego rozdrażnienie. Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet wobec nich zachowywał dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe prowokował reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie następne lata pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również dzisiejszy wieczór niczego pod tym względem nie zmienił. Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia stangretowi. Kiedy się odwrócił, wyrosła przed nim jak spod ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym słomkowym kape­ luszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na sobie wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół szczupłych ramion. W jednej sękatej dłoni trzymała kosz pełen świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik przybranych bluszczem fiołków. 18 CZARY - Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla swojej damy. - Wasza Miłość - poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodo­ watym tonem, który zbijał ludzi z tropu. Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz i wpatrując się w niego szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków. Zatrzymał się i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej pieniążek. Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu. Ruszył do drzwi, ale poczuł na ramieniu kościstą dłoń kobiety. - Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem przyszłość. Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowa­ nia, więc strząsnął z ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour, który miał opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii. - Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nie­ szczęście - ostrzegł. Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się i niedbale oparł o drzwi, kładąc zdrową rękę na zwichniętej, spoczywającej na temblaku. - Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz - poradził z ironicznym uśmiechem widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół korony. - Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na szanowany ród Belmore'ów? Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy, wygadywane przez kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak zainteresowania, kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych. Downe nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour zdawał się chłonąć każde jej słowo. - Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał. Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość o swoim ślubie traktował jako sensację jutrzejszych gazet. Lady Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny Worth, miała zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła 19

JlLL BARNETT jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Wkrótce starania Aleca o jej rękę powinny zostać uwieńczone ślubem. - A z kim się ożeni? - spytał Neil, spoglądając z przejęciem to na Aleca, to na staruszkę. - Z kobietą, którą dopiero pozna - odparła, a jej oczy dziwnie rozbłysły. Uniosła palec i oznajmiła: - Ona ma dla Waszej Miłości pewne niespodzianki. - Nie zamierzam już dłużej tego słuchać - oświadczył Alec i przeciskając się obok śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi. - Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się nudził! Nigdy więcej! - dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki, zanim zdążył zniknąć w klubie. Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty za­ skrzypiały na parkiecie. Zerwał z dłoni rękawiczki z cielęcej skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu lokajów czekających, by odnieść wierzchnie ubrania swoich panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i oczysz­ czone. - Dobry wieczór, Wasza Miłość - przywitał Aleca Burkę, pomagając mu zdjąć palto i przekazując je lokajowi. - Jak Wasza Miłość się miewa? - Jest poirytowany - rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając połę płaszcza, skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób ułatwiając majordomusowi zadanie. - Rozumiem - odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie ma o niczym pojęcia. Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji i uniżoności. Właśnie okazywał ją innym członkom arysto­ kratycznego klubu. - A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby - rzekł ze spokojem hrabia, próbując bez skutku nadążyć za diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie schody z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego salonu klubu. - Jak myślisz, co on zamierza zrobić z lady Juliet? - spytał 20 CZARY szeptem Richarda wicehrabia Seymour, wpatrzony w barczyste ramiona Aleca. - O czym ty, u diabła, mówisz? - Hrabia zatrzymał się, spoglądając na Neila, jakby ten postradał nagle rozum. - O ogłoszeniu ślubu diuka Belmore z lady Spencer. Obaj dobrze wiemy, jak jest czuły na punkcie właściwego zachowania. Co zrobi, jeśli nie dojdzie do tego ślubu, zwłaszcza po zamiesz­ czeniu jego zapowiedzi we wszystkich gazetach? - Neil, nie rób z siebie większego osła niż jesteś. - Przecież słyszałeś, co zawyrokowała staruszka. Alec nie ożeni się z Juliet. Od wczoraj, kiedy to powiedział nam o przygotowaniach do swego ślubu, dręczą mnie złe przeczucia. Coś jest nie w porządku. Jestem pewien - powiedział ze szczerym przekonaniem wicehrabia Seymour, bijąc się w piersi. - Na litość boską, przestań bredzić. Neil zaczął sarkać z powodu sceptycyzmu Richarda. - Nie obchodzi mnie, czy wierzysz w to, czy nie, bo i tak później przyznasz mi rację. Ilekroć mam takie przeczucia, dzieje się coś dziwnego - oznajmił, gdy dotarli do kolumnady z różo­ wego marmuru u szczytu schodów. - Żadna kobieta, a zwłaszcza tak inteligentna, jak Juliet Spencer, nie pozwoli, by wymknął się jej z rąk diuk Belmore. Neil, ta staruszka naprawdę jest obłąkana - perswadował mu Richard, gdy wchodzili do salonu. Alec siedział już przy tym, co zwykle, stoliku, kosztując wino jakiegoś dobrego rocznika. Właśnie dyskretnie skinął z aprobatą głową i gospodarz klubu zniknął. Diuk Belmore uosabiał angielskiego arystokratę. Jego szary surdut miał nieskazitelny krój i w sposób naturalny eksponował barczyste ramiona, a sposób zawiązania białego krawata zdradzał rękę jednego z najlepszych lokajów. Obcisłe spodnie ukazywały sprężyste uda mistrza jazdy konnej i długie nogi mężczyzny, którego wygląd odpowiada dobremu urodzeniu. Jak zwykle, kwadratowy podbródek nawet nie drgnął, zaświadczając o angiel­ skim uporze. Diuk był przystojny. Wystające kości policzkowe zdradzały normańskich przodków, orli nos i zmysłowe, choć 21

JlLL BARNETT ściągnięte usta znamionowały twardy charakter. Jego serce było niewzruszone. W sposób typowy dla męskiej linii rodu Castle- maine'ów czarne włosy Aleca rozjaśniały pasemka przedwczesnej siwizny. Od siedmiu wieków każdy diuk Belmore zaczynał siwieć przed trzydziestka., a ponadto, zgodnie.z tradycją, żenił się, ukończywszy dwadzieścia osiem lat, płodząc najpierw syna, dziedzica majątku i tytułu. Wszyscy uważali, że los sprzyja diukom Belmore, i Alec zdawał się nie stanowić pod tym względem wyjątku. Gdy dosiedli się do niego hrabia Downe i wicehrabia Seymour, ten ostatni zaczął się niecierpliwić z powodu pustego kielicha i postukiwać butem w nogę od stołu, mamrocząc pod nosem o przeznaczeniu i Alecu. - Jeśli zaczniesz pić wino, to przynajmniej skończysz z tym piekielnym marudzeniem - odezwał się rozdrażniony Castlemaine i przywołał służącego, żeby napełnił Neilowi kielich. - Co cię dręczy, Belmore? - spytał Richard. Wpatrywał się niewinnie w swój kielich, lecz po chwili uniósł wzrok. Na jego poważnej twarzy malowało się ledwo uchwytne rozbawienie. - Czyżbyś się niepokoił o przyszłość? Alec wolno sączył wino. - Powinien się niepokoić - odezwał się Neil. - W każdym razie ja się niepokoję. - Twojego niepokoju starczyłoby za nas trzech - odparł nonszalancko Alec. - Ani trochę nie lękam się o przyszłość, ponieważ nie ma powodu. Nasi prawnicy spotkali się dziś rano, żeby uzgodnić warunki ślubnego kontraktu, a jutro w gazetach ukaże się zawiadomienie o ślubie. Za miesiąc będę dźwigał małżeńskie jarzmo. - A więc wszystko toczy się całkiem gładko. Przygotowujesz ten ślub w sposób tobie właściwy, czyli bez niedomówień i dokładnie. - Richard odstawił kielich i z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Jak tobie się to wszystko udaje? Lady Juliet Spencer jest bez wątpienia najlepszą kandydatką na duchessę Belmore. Wpadłeś do Londynu, zjawiłeś się na jednym balu i w mgnieniu oka ją znalazłeś. Miałeś wielkie szczęście, choć, powiedziałbym, że w ogóle szczęście ci dopisuje. 22 CZARY - Szczęście nie ma z tym nic wspólnego - odparł Alec wzruszając ramionami. - Co to zatem było? - Hrabia Downe roześmiał się sarkastycz­ nie. - Działanie boskiej opatrzności? Belmore, czyżby Bóg przemawiał do ciebie tak jak do Seymoura? - Nigdy nie mówiłem, że Bóg do mnie przemawia - zaprotes­ tował Neil. - A więc miałem rację. Popadasz w obłęd. - Wynająłem kogoś - wyznał Alec, kładąc zręcznie kres kolejnej sprzeczce przyjaciół. Hrabia Downe pociągnął łyk wina. - A do czego wynająłeś? - Do wyszukania odpowiedniej kobiety. Richard i Neil patrzyli na niego z niedowierzaniem, a on odstawił kielich i oparł się w wytwornym fotelu. - Zleciłem to firmie, która prowadzi większość moich interesów w Londynie. Rozejrzeli się i polecili mi Juliet. Absolutnie trafnie. Po tym wyznaniu przy stoliku zapadła na długi moment cisza. - A ja nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znalazłeś kandydatkę na duchessę Belmore. Byłem przekonany, że po prostu, jak zwykle, dopisało ci szczęście. Teraz już wszystko rozumiem. Zapłaciłeś komuś, żeby znalazł ci żonę - przerwał milczenie Richard. Przez chwilę wpatrywał się w kielich, a na­ stępnie skomentował postępek przyjaciela czerwony ze złości: - To niewątpliwie skuteczny sposób, ale nie ma nic wspólnego z uczuciami. Tak nie powinno się szukać panny młodej. - W życiu trzeba się kierować rozumem, a nie namiętnościami. - Alec spokojnie pociągnął łyk wina. - Bez względu na „to, co ten sposób ma wspólnego z uczuciami, nie mógłbym się mniej natrudzić. Chcę się ożenić, i to była najprostsza droga znalezienia odpowiedniej kandydatki. Całkiem trafna. - Dobrze przynajmniej, że Juliet się zgodziła - odezwał się Neil. - Mogło się przecież skończyć na Letitii Hornsby. Downe zrobił zbolałą minę, jakby sam dźwięk nazwiska tej dzierlatki mógł ją magicznie przenieść do klubu. - Ją pozostawiam Richardowi. 23

JlLL BARNETT Mówiąc to Alec zrewanżował się hrabiemu za złośliwe uwagi na temat wróżby kwiaciarki. Letitia Hornsby była bowiem tak desperacko zakochana w Richardzie, że podążała za nim jak cień. Na dźwięk jej nazwiska Richard dostawał mdłości. - Całkiem słusznie - poparł Aleca Neil, uśmiechając się szeroko. - Downe, gdziekolwiek jesteś, ten berbeć zawsze czai się w pobliżu. - Nie użyłbym słowa „czai się" - nachmurzył się hrabia, pocierając wymownie obolałą rękę. Seymour wybuchnął śmiechem, a i w oczach Belmore'a pojawiło się rozbawienie, ponieważ wszyscy trzej byli na świątecz­ nym balu u Seftonów, podczas którego Letitia Hornsby śledziła hrabiego w ogrodzie i spadła z drzewa na niego oraz na jego przyjaciółkę, lady Caroline Wentworth, gdy trwali pod drzewem w miłosnych objęciach. Z tego właśnie powodu Downe miał zwichniętą rękę. - A przecież Letitia Hornsby wcale nie jest koścista - stwierdził wciąż roześmiany Neil. - Tylko w zderzeniu z twoim ciałem, Downe, okazuje się twarda. Po chwili hrabiemu udało się wrócić do tematu lady Juliet Spencer i zaczął wychwalać jej urodę. - Uroda stanowiła tylko jeden z warunków na mojej liście - oznajmił Alec odstawiając kielich. - A jakie były inne? - zainteresował się Downe. - Właściwe pochodzenie, dobre zdrowie, subtelność, ale i odwaga, czyli cechy, jakich zwykle mężczyzna poszukuje w kandydatce na żonę. - Brzmi to tak, jakbyś kupował konia - skomentował Downe, napełniając sobie kielich. - Zaloty w stylu angielskim zawsze kojarzyły mi się z kupo­ waniem konia, tyle że trwają dłużej i są bardziej nudne - odparł Alec, mając w pamięci te wszystkie konne przejażdżki po parku, te bale i rauty, w których musiał uczestniczyć, zalecając się do Juliet. Nie lubił ich, ponieważ uważał, że są to tylko sposoby podkreślania wagi czyichś osobistych planów na użytek ciekaws­ kich ludzi. - Czy przedstawianie jakiejś dzierlatki na balu tak 24 CZARY bardzo różni się od prezentacji konia na aukcji? Co roku nowa grupa kobiet paraduje przed potencjalnymi kupcami, którzy biorą pod uwagę ich pochodzenie, sposób poruszania się, karnację skóry i barwę włosów. Oceniają też odwagę, żeby się później nie zanudzić z powodu nadmiernej uległości. Postępują tak samo, jakby kupowali konia, a kiedy już dokonają wyboru, płacą i używają. Słuchając tego wywodu, Seymour śmiał się do rozpuku, a Downe chichotał, popijając wino. - Czy skontrolowałeś zęby Juliet? - spytał ten drugi. - Oczywiście, tak samo jak kłąb i pęciny - odparł ze śmiertelną powagą Alec, biorąc ze stołu talię kart. Richard i Neil wciąż chichotali, a on z niewzruszoną powagą rozdawał karty. Po godzinie otrzymał list. Lokaj podał mu welinowy papier na srebrnej tacy. Alec wziął go obojętnym gestem. W woskowej pieczęci były odciśnięte inicjały Juliet. Rozłożył papier i zaczął czytać. Drogi Alecu, Sądziłam, że mogę to zrobić, ale okazało się, że nie potrafię. Myślałam, że nauczę się żyć bez miłości, bo taki zacny z ciebie człowiek. Uważałam, że jestem w stanie zrezygnować z radości w zamian za tytuł, i podejść do naszego małżeństwa pragmatycz­ nie, przedkładając fortuną nad szczęście. Nie potrafię. Doszłam do wniosku, że nie zniosłabym nudnego życia duchessy Belmore. Choć, jak nadmieniłam, zacny z ciebie człowiek, gotowy dać z siebie wszystko, nie ma w tobie życia, Alecu. Wiadomo, czego się po tobie spodziewać, ponieważ zawsze zachowujesz sią tak, jak powinien zachowywać się diuk Belmore. Ten szacowny tytuł jest dla ciebie najważniejszy, a ja pragną czegoś więcej. Pragnę miłości. Właśnie ją znalazłam. Mój wybranek jest drugim synem i zaledwie wojskowym, ale mnie kocha. Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę brała ślub z mężczyzną, który ofiarował mi siebie. Z wyrazami żalu, Juliet 25

JlLL BARNETT Alec powoli i metodycznie podarł list na drobne kawałeczki. Położył je na srebrnej tacy i przez chwilę patrzył na przyjaciół, machinalnie wodząc dłonią po kieszeni. Przestał tak samo nagle, jak zaczął, gdy dotarło do jego świadomości, co robi. Przez chwilę przesuwał dłonią po nóżce kielicha. Oznajmił lokajowi, że nie będzie odpowiedzi. Spokojnie wysączył wino, jakby wiadomość, którą otrzymał od Juliet, nie miała żadnego znaczenia. Wziął karty i utkwił w nich wzrok. Jego niebieskie oczy nieco pociemniały i były lekko zmrużone, a twarz stała się odrobinę napięta. Grali w grobowym milczeniu. Kiedy kolejne rozdanie przypadło Seymourowi, Belmore poprosił lokaja o papier i pióro. Szybko coś napisał i zapieczętował, odciskając w wosku swój pierścień. Spokojnie wyprawił lokaja z wiadomością do redakcji gazety. Richard i Neil spoglądali na niego zaskoczeni, a on oparł się na krześle i przez chwilę siedział zamyślony, dotykając dłonią podbródka. - Wygląda na to, że dzierlatka ma więcej odwagi, niż myślałem. Porzuciła mnie. Nie jestem już zaręczony - poinfor­ mował w końcu przyjaciół. - Wiedziałem, że nic z tego nie będzie! - krzyknął Neil, trzaskając pięścią w stół. - Wiedziałem. Kwiaciarka miała rację. - Ale dlaczego zerwała? - dopytywał się zaskoczony Richard. Na jego twarzy nie było ani śladu ironii. - To nic ważnego. Takie tam babskie fanaberie - odparł zdawkowo Alec, choć przyjaciele wpatrywali się w niego wy­ czekująco. - Downe, rozdaj karty. Przez następną godzinę grał tak nieugięcie, że wygrał wszystkie kolejne rozdania, zachowując spokój i zdecydowanie godne diuka Belmore. - Mam już dość - oświadczył wreszcie Downe, rzucając swoje liche karty na stół, co natychmiast zrobił również Seymour, spoglądając z zazdrością na piętrzące się przed Belmore'em stosy żetonów. - Dokąd teraz? Neil wstał i ściskając krawędź stołu pochylił się w stronę Aleca. - Czy pamiętasz, co powiedziała ci staruszka? Że ożenisz się z kobietą, którą teraz spotkasz - przypomniał ostrzegawczo. 26 CZARY - W rzeczy samej. Belmore, dlaczego miałbyś nie odwiedzić Letitii Hornsby? Oszczędziłoby mi to dalszych poważnych uszkodzeń ciała - zakpił sobie Downe. - Nie ma powodu do żartów - zaprotestował oburzony Seymour. - Jasne, że nie. On jest diukiem Belmore i nigdy z niczego nie żartuje. - Wyjeżdżam - oświadczył Alec, podnosząc się pospiesznie od stołu. - Jedziecie ze mną? - A dokąd? - zapytali równocześnie i ruszyli za nim po schodach. - Do mojego domku myśliwskiego - odparł, zakładając rękawiczki. - Muszę coś ustrzelić. - Nie rozumiem, dlaczego on chce jechać do Glossop. W pro­ mieniu stu kilometrów nie ma tam żadnej kobiety - rzekł Richard do Neila, gdy podążali przez foyer za idącym spiesznym krokiem diukiem. - Nie pamiętasz, co przepowiedziała mu ta starowina? - uparcie przypominał wicehrabia. - Idę o zakład, że jedzie tam dlatego, bo wie, że w promieniu stu mil nie ma żadnej kobiety. Ale czy naprawdę nie rozumie, że nie uniknie przeznaczenia? O mój Boże. Beezle, spójrz, co narobiłam! Joy zawzięcie deptała płonący papier, chcąc stłumić ogień. Gdy podniosła nadpaloną kartkę, która wciąż się tliła, okazało się, że prawy dolny róg jest zupełnie zwęglony. - O mój Boże... Głos jej się załamał. Beezle uniósł głowę i spoglądał raz na nadpaloną kartkę, a raz na posmutniałą twarz Joy, która położyła papier na stole i westchnąwszy z rezygnacją, ciężko opadła na rozchwiany zydel. - Znowu mi się to przydarzyło - rzekła potrząsając głową, rozgoryczona własną nieudolnością. Beezle również westchnął z rezygnacją. Wstał i przez chwilę niezdarnie chodził po blacie, po czym wpełzł na ramię Joy 27

JlLL BARNETT i owinął się wokół jej szyi. Łaskotał łapkami brązowe loki, które wymknęły się z upiętych włosów, okalając delikatny podbródek. - I co ja teraz zrobię? - spytała wpatrzona w spoczywający na jej ramieniu pyszczek gronostaja, jakby spodziewała się od zwierzątka rady, ale ono tylko sapnęło. - A więc ty też nie wiesz - stwierdziła, słysząc taką reakcję. Drapała Beezle'a w szyję, spoglądając na nadpaloną kartkę. Na szczęście kilka godzin przedtem ciotka zniknęła. Nie zajęło Joy zbyt wiele czasu nakłonienie jej do przyjęcia propozycji, która nadeszła z Ameryki. Pani MacLean naprawdę na tym zależało. Joy nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby tak wytrawna czarownica musiała wyrzec się wyjazdu i nadal być jej niańką. Skończyła dwadzieścia lat i chciała żyć na własny rachunek. A ponadto, ciotka miała rację mówiąc, że brak koncentracji stanowi przyczynę niepowodzeń Joy w czarach. Jeśli dziewczyna dobrze się skupiła, pomagając sobie zapisanymi na kartkach zaklęciami, umiała skutecznie uprawiać magię. Przed wyjazdem ciotka podyktowała siostrzenicy czarodziejskie słowa, mające ją przenieść do domu babki. Ostrzegła, że zaklęcia umożliwiające podróżowanie wymagają szczególnej koncentracji. Gdy Joy wyczarowywała dla siebie stroje podróżne, wpatrując się w przywiezione przez ciotkę z Paryża ryciny najmodniejszych kreacji, ta podała jej wykaz technik, które powinna wykorzystać przy lataniu. Wyczarowywanie strojów Joy uznała za ostatni sprawdzian swoich magicznych umiejętności. Powiodło się jej prawdopodobnie dlatego, że w skupieniu wpatrywała się w barwne rysunki. Wystarczyło dwukrotne pstryknięcie palcami i już miała na sobie śliczny kostium podróżny barwy liści brzozy, pelisę z norek i czarne wysokie buciki z cielęcej skóry. W jej dłoni zjawił się jedwabny kapelusz w kolorze kostiumu, z jasnozielonymi wstąż­ kami z aksamitu i z fioletowymi strusimi piórami. Widząc, że magiczna sztuczka się udała, ciotka uśmiechnęła się z aprobatą, pocałowała Joy na pożegnanie i odleciała w smudze złocistego dymu. Ale właśnie wtedy zaczęły się problemy jej siostrzenicy. 28 CZARY Chcąc dokładnie odczytać podróżne zaklęcie, przysunęła kartkę zbyt blisko świecy. Papier natychmiast się zapalił i zanim go ugasiła, część zaklęcia potrzebnego, żeby dostać się do Surrey, strawiły płomienie. — Chyba da się odczytać to, co zostało - pocieszała się, rozprostowując papier na blacie i mozolnie wpatrując się w po­ kryte sadzą litery. - Zimowego chłodu... Polecieć. Z szybkością ptaka... Wysłuchaj. Stąd... Hmm. Potrafię odcyfrować wszystko z wyjątkiem ostatniego wersu. Wydaje mi się, że występowały w nim kuranty... albo dzwony? Będę musiała jakoś to roz­ strzygnąć. Włożyła kapelusz i zawiązała wstążki, choć Beezle, okręcony wokół jej szyi, trochę w tym przeszkadzał. Pogłaskała go pospiesznie, wzięła ze stołu kartkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na komnatę w wieży, w której mieszkała od piętnastu lat, zaczęła czytać zaklęcie. O wspaniała nocy, która pochłaniasz dzień, Wysłuchaj mojego błagania. Żadna czarownica nie pije naparu z oczu traszki, Tylko wkłada strój podróżny. Ja wkładam go nie z powodu zimowego chłodu, Lecz dlatego, że muszę dokądś polecieć. Do Surrey, z szybkością ptaka. Proszę, wysłuchaj mojego błagania, wysłuchaj. Kiedy usłyszę bicie zegara i kościelny dzwon, Wypraw mnie stąd. Niech rozdzwoni się dzwon, Niech nada wspaniały rytm tej podróży. O nocy.

w chwilę po tym, jak Alec ruszył z leśnej gęstwiny w kierunku drogi, przy której stał powóz, coś powaliło go na plecy. Wytężał wzrok, chcąc przeniknąć gęstą mgłę, ponieważ ktoś przytłaczał mu tors. Kiedy próbował zrzucić z siebie tego kogoś, kto na dodatek pojękiwał, okazało się, że to kobieta. Alec gorąco pragnął, żeby to nie była Letitia Hornsby. Nagle odskoczyła od niego jak piłka, już całkiem pozbawiając go tchu, i usiadła. Gdy również usiadł, wśliznęła mu się na kolana i chwyciła go za ramiona. - O mój Boże! - krzyknęła. Castlemaine wciągnął do płuc zimne wilgotne powietrze i spojrzał na nią. Z ulgą stwierdził, że to nie Letitia Hornsby, lecz zawadiacka drobna brunetka o wielkich zielonych oczach i czar­ nych ostro zarysowanych brwiach. Miała lekko wysunięty pod­ bródek, zaróżowione policzki i pełne usta, a nad górną wargą maleńki pieprzyk. Tak intrygującej kobiety nie spotkał od lat. Na podstawie wyrazu jej twarzy mógł przypuszczać, że zrzucił ją spłoszony koń. - Gdzie jestem? 30 CZARY - Na kolanach diuka Belmore. - Belmore? Niech rozdzwoni się dzwon! O mój... - przerwała, podnosząc gwałtownie dłoń do ust i rozglądając się dookoła. Po chwili wymamrotała: - A więc to były kuranty. - Proszę? - Uff... To nic takiego. Lekko się przesunął. - O mój Boże! Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyglądała mu się. Jej twarz znajdowała się bardzo blisko twarzy Aleca. Oboje zastygli w bezruchu. Czas mijał, a ich oddechy zamieniały się w zimnym powietrzu w obłoczki pary. Belmore poczuł, że kobieta pachnie wiosną: kwiatami, których nie potrafił nazwać. Obejmował ją w talii. Była tak smukła, że jego dłonie stykały się, a kciuki znajdowały bardzo blisko kształtnych piersi. Uniósł głowę i napot­ kał spojrzenie nieznajomej. W ciemnozielonych oczach nie dostrzegł żadnego doświadczenia życiowego i żadnej kobiecej kokieterii, a jedynie niewinność, której próżno by szukać u an­ gielskiej dziewczyny powyżej dwunastego roku życia. Nagle spuściła wzrok. Spojrzała na swoje zaciśnięte na ramionach diuka dłonie i cofnęła je zaczerwieniona. - Przepraszam, Wasza Miłość. - Obawiam się, że miłość nie ma nic wspólnego z naszą sytuacją. - O mój... - Boże - dokończył za nią. Zaczęła mu się przyglądać z nowym zainteresowaniem, lekko przekrzywiając głowę. Poczuł się dziwnie. Był pewny, że zna ten szczególny wyraz twarzy, lecz nie potrafił sobie przypomnieć skąd. Wprawiło go to w zakłopotanie. - Ziemia jest mokra - stwierdził z obojętną miną, nagle czując chłód, przywracający mu poczucie rzeczywistości. - O mój... - Boże - uzupełnił bezgłośnie. Kobieta niezdarnie zsunęła się z jego kolan i usiadła obok. Podniósł się i podał jej rękę, pomagając wstać. Gdy tylko stanęła 31

JlLL BARNETT na ziemi, krzyknęła z bólu, przekrzywiając nogę w kostce. Podtrzymał ją w talii, chroniąc przed upadkiem. - Coś pani dolega? Spojrzała ze złością na swoją stopę i skinęła głową, znowu wpatrując się w Aleca. Ale nie szacunek dla jego arystokratycz­ nego tytułu malował się na twarzy nieznajomej. - Gdzie zatrzymał się pani powóz? - Jaki powóz? - Nie przyjechała tu pani powozem? Potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła jak ktoś, kto coś pomylił. Głaskała nerwowo gronostajowy kołnierz pelisy. - Czy pani jest sama? Potwierdziła skinieniem głowy. - Jak pani się tu znalazła? - Nie mam co do tego pewności. Gdzie jestem? - W North Road. - Czy to blisko Surrey? - Niestety, nie. Surrey leży ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na południe. - O mój Boże! - Zgubiła się pani. - Wszystko na to wskazuje. - Jak pani się tu znalazła? - ponowił pytanie. Milczała, patrząc na niego w oszołomieniu. Ból w kostce z pewnością powiększał jej bezradność. Alec postanowił zająć się nieznajomą. - Nieważne. Powie mi pani później - rzekł biorąc ją na ręce i ruszając do powozu. Zaskoczona, westchnęła głośno, lecz po chwili zarzuciła mu ramiona na szyję i oparła głowę na torsie. Poczuł na skórze ciepło jej oddechu. Spojrzał na nią zimno, ale zamknęła oczy. Korzys­ tając z okazji, przyjrzał się jej uważnie. Miała długie ciemno­ brązowe rzęsy i delikatną perłową cerę. Uosabiała prawdziwą niewinność. Przystanął w pół kroku zastanawiając się, jakie licho podsunęło mu tę myśl. Otrząsnął się jak ktoś nagle wyrwany ze snu. Wciągnął do płuc zimne powietrze i ruszył dalej. Uznał, że 32 CZARY silne wrażenie, jakie wywarła na nim nieznajoma, to skutek nadmiaru mocnego wina we krwi i braku snu. Las przerzedził się. Alec szedł teraz wśród mokrych paproci. We mgle majaczył powóz, a w jego drzwiach sylwetka Downe'a. Popijał brandy ze srebrnej piersiówki. Seymoura nie było obok. Na widok Aleca niosącego nieznajomą dziewczynę jeden z loka­ jów pospieszył z pomocą. Diuk potrząsnął głową i wskazał powóz. - Otwórz drzwi, Henson. Ta dama zwichnęła nogę w kostce. - Niech sczeznę, jeśli to nie ona! - krzyknął Seymour, który nagle wynurzył się z mgły. Downe zakrztusił się brandy. Alec posadził dziewczynę w powozie i odwrócił się do wybałuszającego oczy Neila, dając mu do zrozumienia, że powinien milczeć. Usiadł obok nieznajomej, a Richard na­ przeciwko niej. Diuk zerknął na niego. Hrabia przez chwilę szacował dziewczynę wzrokiem, po czym posłał jej swój najbar­ dziej uwodzicielski uśmiech, co znaczyło, że bardzo mu się podoba. Teraz Alec zerknął na Neila. Wicehrabia wpatrywał się w nieznajomą, jakby objawił mu się sam archanioł Gabriel. - Jedź do najbliższej gospody - Alec wydał polecenie stoją­ cemu na stopniach lokajowi. Kiedy powóz ruszył, diuk przekręcił znajdującą się nad nieznajomą lampę. Ponownie zaczął się przyglądać tej tajemniczej osóbce. Poruszyła ustami, lecz nic nie powiedziała. - To ona - szepnął Seymour. - Uwierz mi. Czuję to w koś­ ciach. - Przez chwilę w podnieceniu przesuwał wzrok z twarzy diuka na twarz nieznajomej, aż w końcu oznajmił: - To pani jest tą kobietą. Spojrzała na niego, potem na Richarda i Aleca, coraz bardziej wystraszona. Usiadła sztywno i w milczeniu wpatrywała się w swoje dłonie. Diukowi przemknęło przez myśl, że ona być może się modli. To uświadomiło mu, że dziewczyna wzbudza w nim jakąś niezrozumiałą dla niego troskę. - Proszę się niczym nie martwić - zaczął ją uspokajać, uważając jej strach za całkiem bezpodstawny. - Moja droga, my... 33

JlLL BARNETT Przerwał widząc, że dziewczyna zaciska powieki i mruczy coś pod nosem. Pstryknęła palcami. Rozległ się niesamowity krzyk. Powóz zatrzymał się tak gwałtownie, że dla zachowania równowagi Alec musiał oprzeć nogę na siedzeniu po przeciwnej stronie. Chwycił dziewczynę, bo inaczej upadłaby na Downe'a. Otworzyła oczy. Były zdziwione i przestraszone. Ze zdenerwowania zagryzała wargi. Zwolnił uścisk w obawie, że trzyma ją zbyt mocno. - Czy nic się pani nie stało? - Nie - odparła nienaturalnie niskim głosem i znowu zaczęła wpatrywać się w swoje dłonie. Jej twarz wciąż zdradzała panikę. Po chwili zamknęła oczy i zaczęła szeptać jakieś słowa. Alec był już teraz pewny, że biedaczka się modli. Zerknął na przyjaciół, ciekaw ich reakcji. Ponownie pstryknęła palcami. Usłyszeli straszny huk, a po nim ten sam co wcześniej niesamowity krzyk i przenikliwe odgłosy, jakby wszechświat runął na ziemię. - Co tam się dzieje? - spytał Alec stangreta, szarpiąc drzwi powozu. Henson podbiegł do niego z osłupiałą miną. - Wasza Miłość, mnóstwo drzew zatarasowało drogę. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem... Padają na ziemię jak ranni żołnierze. - Podrapał się w głowę. - A nie ma żadnego wiatru... - Rozejrzyj się, czy nie czają się tu gdzieś rozbójnicy - nakazał mu Alec, sięgając do schowka i wyciągając zeń pistolet. - Wasza Miłość, wokół nie ma żywej duszy. Foryś od razu zaczął sprawdzać - wyjaśnił lokaj, wskazując ręką las. Belmore wręczył pistolety Downe'mu i Seymourowi, nakazując im strzec dziewczyny, a sam wysiadł z powozu. Przeszedł się po otaczającym drogę lesie, lecz w gęstej mgle nie spostrzegł niczego oprócz powalonych na błotnistą ziemię drzew. Stał przez chwilę nasłuchując. Wokół panowała martwa cisza, podszedł więc do stangreta i forysia, którzy szacowali rozmiary przeszkody i uspokajali przestraszone konie. Co najmniej piętnaście olch zagradzało drogę niczym powalone kolumny, ale z pobliskiego lasu nie docierał żaden podejrzany dźwięk czy ruch. 34 CZARY - O mój Boże! Alec nie znosił już tego wyrażenia. - O nie! Miało być słowo "ołtarz" a nie "olcha"! Dziewczyna wychylała się z powozu i zatrwożona spoglądała na przeszkodę. Zerknęła na Aleca tak, jakby coś ściskało ją za gardło i w mgnieniu oka odsunęła się od drzwi. Za to w drzwiach pojawili się Richard i Neil. - Upadło ich piętnaście - odezwał się wicehrabia. - Nieustannie podziwiam w tobie nadzwyczajną zdolność zwracania uwagi na rzeczy oczywiste - dociął mu hrabia. - A czy widziałeś kiedyś tyle powalonych na drogę drzew? Na takie rzeczy człowiek nie natyka się codziennie - bronił się Neil. Podszedł do najbliższego pnia i dodał: - Stało się to bez najlżejszego podmuchu wiatru. - Rzeczywiście nikt ich nie ściął, a jednak zostały powalone - powiedział ugodowo Richard, dołączając do przyjaciela i uważ­ nie oglądając dół pnia. - Miałem przeczucie, że coś takiego się zdarzy - wyznał wicehrabia, lustrując obie strony drogi, jakby spodziewał się, że zaraz cały las runie na ziemię. - A ty w kółko o tym samym - napomniał go hrabia, stawiając ze zniecierpliwieniem stopę na roztrzaskanym drzewie. - Teraz Seymour wygłosi nam smętną mowę o przeznaczeniu. O kim opowiesz nam tym razem? O wróżkach, trolach, duchach czy czarownicach? Po tych słowach usłyszeli pełne lęku westchnienie. Z powozu obserwowała ich pobladła nagle nieznajoma. - Widzisz, co narobiłeś, Downe? Cholernie nastraszyłeś przy­ szłą żonę Belmore'a! - odgryzł się Neil i pospieszył do dziew­ czyny. - Czy naprawdę nazwał tak tę dzierlatkę, czy się prze­ słyszałem? - spytał Alec Richarda, utkwiwszy wzrok w plecach Neila. - Nie przesłyszałeś się. On wierzy w te wszystkie brednie. Napij się specjału Małego Cesarza. Rozgrzewa i czyni Seymoura możliwym do zniesienia. - Trzymał w wyciągniętej dłoni 35

JlLL BARNETT piersiówkę z brandy. - Jeśli człowiek się dobrze napije, wtedy to, co mówi Neil, zaczyna nawet nabierać sensu. - O ile mi wiadomo, Seymourowie nigdy nie słynęli ze zdolności chodzenia po ziemi. Richard roześmiał się ironicznie i wcisnął piersiówkę w dłonie Aleca. Ten popatrzył na nią z rozwagą, po czym znowu podniósł wzrok na otwierającego drzwi powozu Seymoura. Błyskawicznie znalazł się przy nim i zaszedł mu drogę. - Ja się nią zajmę - oświadczył stanowczym tonem. Neil zerknął na niego i na dziewczynę, uśmiechając się znacząco. Alec posłał mu w odpowiedzi pogardliwe spojrzenie. Seymour odsunął się od drzwi. Castlemaine zajrzał do powozu. Dziewczyna była bardzo blada. Przypuszczał, że to z powodu bólu w kostce albo ze strachu - niedoświadczona dzierlatka mogła tak zareagować na żart Downe'a o wróżkach, trolach, duchach i czarownicach. - Czy boli? Zerknęła na niego trochę nieprzytomnie. - Kostka... - Och... Tak - odparła, oglądając stłuczoną stopę. Alec uznał to za potwierdzenie swoich domysłów, choć wydawało mu się, że dziewczyna jest pochłonięta zupełnie czymś innym. Wyjął ze schowka mały kieliszek. Napełnił go brandy i podał nieznajomej. - Panienko... - zaczął, lecz po chwili wahania spytał: - A może pani jest mężatką? - Panna. - Jaka panna? - No chyba ja? - Jak się pani nazywa? - spytał z westchnieniem. - Joyous Fiona MacQuarrie - przedstawiła się, unikając jego wzroku. Wygładziła spódnicę, a potem oparła się na siedzeniu. - A więc jest pani Szkotką. To tłumaczy wszystko - powiedział zagadkowo i wręczył jej kieliszek. - Proszę to wypić, bo inaczej zmarznie pani, zanim my uprzątniemy drogę. Zajmie nam to trochę czasu. 36 CZARY Spojrzała na brandy z niechęcią. - Niechże pani wypije - nalegał. Z wahaniem sięgnęła po kieliszek. Pociągnęła łyk i natychmiast grymas wykrzywił jej twarz. Otrząsnęła się. - Proszę mi zaufać. Naprawdę poczuje się pani od tego lepiej. Odetchnęła głęboko i mężnie pociągnęła drugi łyk. Znowu się skrzywiła i zakrztusiła tak, jakby znosiła jakąś straszliwą torturę. Po chwili uniosła głowę, napotykając wzrok Aleca. Jej udręczone z powodu brandy oczy natychmiast zasnuła dziwna mgiełka. Znał skądś takie spojrzenie, choć nie przypominał sobie skąd. Był za to pewny, że poczuł się cholernie nieswojo. Zamknął powóz i wraz z Neilem, który nie odstępował go tak jak pies myśliwski nie odstępuje upolowanej zwierzyny, wrócił do miejsca, gdzie leżały powalone drzewa. - Z pewnością to jest ona. Los tak chce. Wiem o tym - oświadczył z ożywieniem natrętny Seymour. - Czy ty naprawdę uważasz, że mógłbym się ożenić z zupełnie nie znaną mi kobietą, czyniąc ją duchessą Belmore? - Alec próbował przemówić Neilowi do rozsądku, zatrzymując się i spoglądając na niego ze zniecierpliwieniem. - Neil! Oczywiście, że nie mógłby - zawtórował Alecowi Richard, dołączając do przyjaciół. - Przede wszystkim nie zna drzewa genealogicznego tej dziewczyny. Jest możliwe, że ona nie stanowi właściwego materiału na duchessę. I czy widziałeś kiedy, żeby Belmore robił coś bez szczegółowego planu? - A ta wyprawa na polowanie? - spytał triumfalnie Seymour. - Czy już powiedzieliście sobie wszystko? Bo jest pilniejsza sprawa do załatwienia niż rozstrzygnięcie waszej sprzeczki i wciąganie w nią mnie. - To się jeszcze nigdy nie udało - mruknął Neil. Alec spojrzał na nich z prawdziwą wyniosłością diuka. Ten jego wyraz twarzy sprawiał, że wszyscy natychmiast milkli, a służący wpadali w popłoch. Po chwili zerknął dyskretnie na piersiówkę. Miał ochotę się napić, co po przeżyciach dzisiejszego dnia było bardzo ludzką reakcją. Niestety, diuk Belmore szczycił się tym, że nie okazuje ludzkich reakcji. Oddał hrabiemu butelkę 37

JlLL BARNETT i odwrócił się do służących. Dwaj lokaje, stangret i foryś z poświęceniem usiłowali ruszyć z miejsca pierwszy pień. Wymagało to sporego wysiłku, bo wyrwane z korzeniami całe drzewa były mokre i ciężkie. Diuk rzucił płaszcz na pień i zabrał się do pracy. Wicehrabia poszedł w jego ślady. Hrabia był bezużyteczny z powodu zwichniętego ramienia. Stał więc obok i wygłaszał kpiące uwagi na temat losu, przeznaczenia i przewidywalności zachowania diuka. Po upływie pół godziny Seymour miał już dość tych złośliwości i zagroził, że wraz z Belmore'em zaraz wepchną do przeklętych ust hrabiego powalony pień. Alec nie zareagował, gdyż jego uwagę pochłaniał list od Juliet. Zawierał bowiem tę samą niepochlebną dla diuka opinię o prze­ widywalności jego zachowania, choć Downe o tym nie wiedział. Belmore był zaskoczony, ponieważ uważał swoje zachowanie za absolutnie właściwe, stosowne do jego pozycji społecznej. Przed arystokracją angielską stawiano wielkie wymagania. Im wyższy miało się tytuł, tym większą ponosiło się odpowiedzialność. W każdym razie Alecowi wpojono taką wiarę, wraz z wy­ chowaniem, toteż obowiązki związane z posiadaniem tytułu diuka stawiał na pierwszym miejscu. Najbardziej liczyła się dla niego troska o utrzymanie ciągłości rodowej tradycji i zachowanie szacunku, jakim zawsze darzono Belmore'ów. W żadnym wypad­ ku nie zamierzał im uchybić. Egzekwował przypadającą mu władzę bez porywczych reakcji. Już w dzieciństwie dowiedział się, że członek jego rodu nie okazuje emocji i nie mówi podniesionym głosem, bo w przypadku diuka nie jest to ani konieczne, ani właściwe. W zachowaniu Aleca nie było miejsca na spontaniczność. Zawsze decydował o tym chłodny namysł, miejsce zajmowane w hierarchii społecznej i zwyczaje przekazane przez tradycję. Takie zasady wyznawali przodkowie i postępowa­ nie w zgodzie z nimi stanowiło przedmiot najwyższej dumy Belmore'a. Ale opinia, że jego zachowanie łatwo przewidzieć i że skazuje się na monotonię życia, dotknęła go w równym stopniu, co upokorzenie doznane z powodu odrzucenia przez Juliet. 38 CZARY Zerknął na leżący na pniu płaszcz. W kieszeni spoczywało zezwolenie na zawarcie ślubu na specjalnych warunkach, załat­ wione przez londyńskiego prawnika. Brano w nim pod uwagę reputację diuka Belmore. Alecowi nie chodziło jednak tylko o zaspokojenie kaprysu arystokraty. Jego ślub miał się odbyć bez rozgłosu, wyłącznie z udziałem dwóch świadków, ponieważ uważał zawieranie związku małżeńskiego za sprawę osobistą i podchodził do niej pragmatycznie. Huczne wesele traktował jako przejaw niedopuszczalnej w jego oczach frywolności. Teraz zezwolenie przypominało mu, że został odrzucony. Znowu poczuł się straszliwie dotknięty. Wciąż nie potrafił pojąć, co takiego miał do zaoferowania Juliet jakiś wojskowy, w porównaniu z diukiem Belmore. Napisała w liście, że pragnie miłości. Miłość... Alec doskonale wiedział, do czego ona prowadzi. Z jej powodu mężczyźni posyłali siebie nawzajem na tamten świat, a normalni, rozumni ludzie zachowywali się tak, jakby postradali zmysły. Diuk Belmore uważał miłość za zwodnicze uczucie, za mrzonkę i szaleństwo. Jednak nie zawsze tak było. Kiedyś, dawno temu, myślał, że miłość potrafi roztaczać swój czarodziejski urok. Wciąż pamiętał siebie jako pięciolatka, który stoi przed wysokim, wyniosłym ojcem i pokonując ogromny opór, unosi głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. W oczy takie same jak jego, gdyż był bardzo podobny do ojca. Z powodu napięcia spociły mu się ręce i spontanicznie chciał je wytrzeć w ojcowskie spodnie, ale powstrzymał się, wiedząc, że markiz i przyszły diuk nie robi takich rzeczy. Chcąc ojcu powiedzieć coś bardzo ważnego, musiał głęboko odetchnąć, żeby słowa przeszły przez zaciśnięte gardło. W końcu wyznał mu, że go kocha. Z całą dziecięcą naiwnością wierzył, że są to magiczne słowa, które sprawią ojcu radość, lecz wywołały tylko jego niezadowolenie. Miłość... Alec miał do niej taki stosunek, jak niewierzący do figury Ukrzyżowanego. Uważał, że słowo „miłość" znaczy coś tylko dla szaleńców, garnących się do tego uczucia jak ćmy do światła. Złość i gorycz dodały mu siły, więc bez trudu ruszył z miejsca ciężki pień. Mgła zgęstniała i stała się jeszcze bardziej wilgotna. 39

JlLL BARNETT Skraplała się na szpakowatych włosach Aleca, leniwymi strumycz­ kami spływając po skroniach. Opadała z liści niczym dziecięce łzy, zraszając ziemię oraz mężczyzn usuwających z drogi powa­ lone drzewa. Z powodu ponurych myśli i urażonej dumy diuk pracował jak automat i przybrał bardziej sztywną pozę, a w jego niebieskich oczach malowała się pogarda. Odnosiła się ona do zwodniczego uczucia nazywanego miłością, o której jeszcze nic nie wiedział. Joy siedziała w powozie, wyobrażając sobie pięknego orlo- nósego diuka o szpakowatych włosach, a nie dom babki w Surrey. Westchnęła. Niewiarygodne! Spotkała prawdziwego diuka, bo to był najwyższy tytuł przysługujący arystokratom nie pochodzącym z królewskiego rodu, niższy tylko od książęcego. Dotychczas mężczyzn takich jak on znała tylko z baśni i dziewczęcych marzeń. Na samą myśl o nim Joy wstrząsał dziwny dreszcz. Tak samo reagowała na dotyk diuka. Przydarzyła się jej najdziwniejsza rzecz, gdyż czuła się jak zaczarowana. Było tak, jakby fantazje przybrały rzeczywisty kształt. Diuk niósł ją do powozu niczym średniowieczny rycerz. Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać z radości na wspomnienie tamtej cudownej chwili. Nie pomogło. Z jej piersi wyrwał się tłumiony chichot. Na plecach wciąż czuła dziwne mrowienie, wywołane przez obejmujące ją ramię diuka. Jego ubranie leciutko pachniało tytoniem, a oddech winem. Dobrze pamiętała ten gorący oddech, bo ich usta niemal się zetknęły. A oczy diuka miały taki wyraz, jakby jego serce błagało o odrobinę magii. Od bardzo dawna żaden mężczyzna nie niósł Joy w ramionach. Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni, miała kilka lat i trzymał ją na rękach ojciec. Oboje rodzice nie żyli od wielu lat i to było jedno z nielicznych wspomnień, jakie zachowała z dzieciństwa. Teraz chodziło o coś całkiem innego. Gdy znalazła się w ramio­ nach diuka, jej brzuch przeszył dziwny dreszcz, a zapach ciała tego mężczyzny przyprawił ją o zawrót głowy. Czuła się lekka i swobodna jak motyl. Nie znana jej dotychczas twarz miała 40 CZARY w sobie coś tajemniczego, a zarazem intrygującego. To przycią­ gało Joy do diuka. Nawet dla czarownicy działy się doprawdy niepojęte rzeczy. Z żalem westchnęła na myśl, że musi dotrzeć do Surrey i otrząsnęła się z zadumy, przemawiając sobie do rozsądku. Postanowiła skupić się na zaklęciach, zamiast zastanawiać się nad tym, jaki wpływ wywiera na nią urodziwy diuk i co by poczuła, gdyby trzymał ją w objęciach i dotknął ustami jej ust... Beezle sapał przez sen, okręcony wokół szyi Joy, jak zwykle nieskory do pomocy przy wykonywaniu zaklęć. Skoncentruj się, Joyous. Dość już fantazjowania! -napomniała się. Ale fantazjowa­ nie to świetny wybieg, jeśli się nie wie, co robić, i całkiem bezpieczny, skoro w rzeczywistości sprowadza się na siebie i innych katastrofę. Joy nie zabrała kartki ze słowami zaklęcia umożliwiającego podróżowanie, choć oczywiście z powodu spalenia rogu papieru jej sytuacja nie byłaby teraz o wiele lepsza niż w zamkowej wieży, nawet gdyby miała kartkę. Polegając na zawodnej pamięci, wykonała w powozie zaklęcie, zastępując słowo „dzwony" słowem „kuranty", i efekt był taki, że drogę zatarasowa­ ło piętnaście powalonych drzew. Tymczasem biała magia wymaga współdziałania z naturą, a nie zadawania jej niszczycielskiego ciosu. Joy przełknęła pospiesznie łyk mocnego trunku. - A ludzie posądzają czarownice o przyrządzanie jakichś ohydnych wywarów - mruknęła przekonana, że mikstura ze skrzydeł nietoperza i oka traszki smakowałaby tak samo jak ta trucizna. Pociągnęła następny łyk brandy, myśląc sobie, że być może jest to coś, do czego każdy musi przywyknąć. Wciąż jednak czuła wstręt i wcale nie pozbyła się uczucia, że i tym razem narobiła strasznego zamieszania. Nie wiedziała, jak wywikłać się z zaist­ niałej sytuacji, lecz gdy pomyślała o diuku, wcale nie była pewna, czy chce się wywikłać. - Beezle! - huknęła, trącając gronostaja łokciem. - Zbudź się, ty leniu. Zrobiła to w przypływie nadziei, że jakimś cudem jej duch opiekuńczy nagle zacznie zasługiwać na tę nazwę, i ponownie 41

JlLL BARNETT trąciła gronostaja łokciem. Ale on tylko sapnął, zmarszczył nos i kładąc łapki na jej ramieniu, znowu zapadł w sen. - Bezużyteczny. Absolutnie bezużyteczny - westchnęła, od­ ruchowo drapiąc go po łepku wtulonym w kołnierz pelisy. Zerknęła ze wstrętem na kieliszek brandy i zbliżyła się do drzwi powozu, uważając na bolącą nogę. Mężczyźni byli zajęci usuwaniem drzew z drogi, więc szybko wylała alkohol na ziemię. Już zamierzała zamknąć z powrotem drzwi, ale zwyciężyła pokusa spojrzenia na nich raz jeszcze, a zwłaszcza na diuka. Nie potrafiła oderwać od niego oczu, bo jego widok sprawiał jej dziwną przyjemność. Belmore stał bez płaszcza na jednym z powalonych drzew, kierując pracą służących, więc mogła teraz lepiej zobaczyć jego sylwetkę. Miał barczyste ramiona jak prawdziwy szlachcic z Highlandu, wąskie biodra i długie umięś­ nione nogi. Był władczy i pewny siebie, jakby zawsze wiedział, co i jak należy robić, a pod jego komendą ludzie pracowali bardzo sprawnie. Zdołali już usunąć połowę drzew. Widać było, że to tęgi umysł, zdolny panować nad sytuacją. Joy szczerze zazdrościła Belmore'owi tego ostatniego, boleśnie świadoma swej nieumiejętności koncentracji. „Wszystko wymyka ci się z rąk, bo nie potrafisz się skupić, Joyous!" - przypomniała sobie słowa ciotki. Był to dla niej sygnał, że powinna czym prędzej zająć się czarami, zamiast ekscytować się bohaterem ze świata baśni. Po raz ostatni obrzuciła diuka tęsknym spojrzeniem i usiadła w powozie. Z wielkim wysiłkiem usiłowała sobie przypomnieć zaklęcie umożliwiające podróżowanie. - "Z szybkością ptaka"... "Wysłuchaj", "Stąd"? A może "Z domu"? Nie. "Z wieży"? Nie. "Z komnaty"? "Z zamku"?... "hop!" - wymruczała pod nosem i zakryła usta dłonią, bo teraz zyskała pewność, że w zaklęciu nie ma ostatniego z wymienionych słów. - A słowo "niech"? Tak, wymówiła je! „Niech rozdzwoni się dzwon". - Niestety, słowo "dzwon" źle dobrała po nadpaleniu kartki i z tego powodu trafiła do North Road, posiadłości diuka Belmore, zamiast do rozkosznego domku w Surrey. - Co za kłopot... 42 CZARY Zabębniła palcami po oparciu siedzenia, zastanawiając się, co począć dalej. Skoro jestem czarownicą, ułożę własne zaklęcie - zdecydowała. Zmarszczyła czoło z wysiłku i po kilku minutach miała gotowy tekst. Błagam o wysłuchanie, Bo mam wielki kłopot. Nie pomylę już zaklęć, Więc wysłuchaj mnie I lotem błyskawicy Przenieś do Surrey! Odetchnęła głęboko i zaintonowała słowa ułożonej na po­ czekaniu prośby. Zaraz potem do jej uszu dotarł straszny huk oraz krzyki mężczyzn, a następnie, jeden po drugim, trzy podobne do siebie dźwięki. Zakryła oczy dłońmi, pełna najgorszych obaw, i wolno ruszyła do drzwi. Przed powozem leżały trzy świeżo powalone drzewa, a wszyscy mężczyźni, zatem i nieskazitelnie ubrany diuk, stali obryzgani błotem i zdenerwowani, nawet wysoki blondyn, który miał zwichnięte ramię. Jego i diuka kompan spoglądał w niebo, jakby oczekiwał, że lada moment cały wszechświat runie na ziemię. Spojrzenie Joy powędrowało do Belmore'a. Już kierował usuwaniem pni z drogi, w pełni panując nad sytuacją. Miał silny, głęboki głos i władczy ton, więc z pewnością byłby wspaniałym magiem. Joy przez dłuższą chwilę wyobrażała go sobie w tej absurdalnej dla niego roli, po czym z westchnieniem zamknęła drzwi powozu i wśliznęła się na swoje miejsce w ciepłym kąciku, opierając obolałą stopę na siedzeniu po przeciwnej stronie. Usadowiona wygodnie na miękkim pluszu, zaczęła się rozglądać po wnętrzu pojazdu. Obszerne wygodne fotele miały szmaragdowe obicia, połyskujące w świetle lamp. Dotknęła pluszu, rozkoszując się jego gładkością. Również z niego uszyto zasłony. Były przewiązane złotymi wstęgami, z których zwieszały się ozdobne kutasy. Drzwi powozu wyłożono idealnie gładkim fornirem. Wnętrze oświetlały mosiężne lampy ze stożkowatymi kloszami 43

JlLL BARNETT i kryształowymi uchwytami, skrzące się niczym gwiazdy. Klosze zdobił delikatny rysunek sokołów - herb diuka. Joy otworzyła drzwi i z podziwem spoglądała na taki sam wizerunek ptaków na zewnętrznych ścianach pojazdu. To był naprawdę wytworny rodowy powóz. Zauroczona, usiadła z powrotem na swoim miejscu i zatopiła się w marzeniach, wyobrażając sobie, że żyje w takim luksusie. Zupełnie przestała przejmować się celem swej podróży, zaklęciami i problemami z koncentracją, skoro przynajmniej w myślach mogła się położyć na miękkim pluszu i zapomnieć o całym świecie. - Czy Wasza Miłość ma jakieś życzenie? - spytałby ją lokaj. Ona uniosłaby dłoń ozdobioną szmaragdowymi pierścieniami, podarowanymi przez kochającego męża, ponieważ pasowały do barwy jej oczu. - Nie, Henson, niczego mi nie brakuje. Będę wypoczywać. Zawiadom mnie, gdy dojedziemy do Brighton. Książę nas oczekuje. Wiesz, że mówi, iż bez diuka i duchessy Belmore każdy bal jest nieudany - odpowiedziałaby lokajowi. Henson zamknąłby drzwi, a jej piękny, dostojny i władczy mąż wychyliłby się ze swojego siedzenia i czule pogładziłby ją po policzku. Potem przysuwałby Joy coraz bliżej, aż wreszcie poczułaby nikły zapach tytoniu i wina. Później diuk dotknąłby szorstkimi ustami jej ust... Tak się pogrążyła w świecie fantazji, że przez chwilę nie miała pojęcia, iż przyciska wargi do zimnej, twardej szyby. Gdy otworzyła oczy, wciąż trwała w tej osobliwej pozie. Na zewnątrz powozu spostrzegła szczerze zdziwioną twarz Belmore'a i jego przyjaciół. Jak myślicie, co ona robi? - spytał Downe. - Nie mam pojęcia - odezwał się Alec. Stanął obok, przerzucając płaszcz przez ramię. Zerknął najpierw na Richarda, który aż zmarszczył czoło, próbując dociec, co dzieje się z tajemniczą dziewczyną. Z kolei diuk spojrzał z zaskoczeniem na Neila, bo, o dziwo, wicehrabia milczał. Wreszcie popatrzył na nią. Miała zamknięte oczy i zachłannie wpijała się ustami w szybę. Nagle uniosła powieki i zobaczyła Aleca. Szmaragdowa zieleń tylko mu mignęła, gdyż zaraz dziewczyna cofnęła głowę i ukryła się za zasłoną. Poinformował przyjaciół, że to Szkotka. Na tę wieść hrabia znacząco pokiwał głową. Alec włożył płaszcz, gestem dłoni odprawiając Hensona, który chciał mu pomóc, i poszedł do drzwi po drugiej stronie powozu. Gdy znalazł się w środku, dziewczyna spojrzała na niego tak, lakby bała się, że natychmiast ją połknie. Jej policzki płonęły, lecz szybko odwróciła głowę do okna. - Czy dobrze się pani czuje? - Nie. Jestem pewna, że zaraz skręcę się z bólu i umrę 45

JlLL BARNETT - wymamrotała po długiej, pełnej napięcia chwili, wciąż wpat­ rzona w zasłonę. - Bardzo wątpię, żeby pani umarła z powodu zwichnięcia nogi w kostce. Alec nie potrafił wyzbyć się ironicznego tonu. Podczas licznych pobytów w Londynie w porach ożywionego życia towarzyskiego był świadkiem dramatów, jakie potrafią stwarzać tylko kobiety. Z drugiej strony nie chciał, żeby ta dziewczyna o oryginalnej urodzie i jeszcze bardziej oryginalnym zachowaniu okazała się tak sarno pusta, jak inne dzierlatki. Przeciwnie, pragnął, żeby różniła się od nich. Tak go to zdumiało, że uznał się za szaleńca. A ona siedziała w milczeniu, zasłaniając oczy drobną dłonią. Wyglądało na to, że cierpi. - Czy boli panią noga w kostce? - przerwał uciążliwą ciszę. - Słowo „ból" nie jest w stanie oddać tego, co czuję - odparła, nie odrywając ręki od czoła. - A więc jest aż tak źle? - Gorzej niż Wasza Miłość mógłby przypuszczać. Diuk miał już dość wpatrywania się w tył głowy dziewczyny, więc delikatnie odsunął jej dłoń od oczu. Poza tym spodziewał się, że wyczyta z tej oryginalnej twarzy, czy nieznajoma naprawdę cierpi wielki ból. - Czy jeszcze coś pani dolega? - spytał na widok ceglastych rumieńców. - Wydaje mi... To znaczy... Chyba trawi mnie gorączka - plątała się bardzo stropiona, dotykając policzka. - Tak, to z pewnością gorączka! - Rzeczywiście, ma pani wypieki - stwierdził Alec, przy­ glądając się jej uważnie. - Ja? Mam? - zaczęła nieprzytomnie i pogładziła twarz, jakby chcąc się przekonać, czy istotnie jest gorąca, zapominając, że dłoń jest w rękawiczce. - Szyba jest chłodna i... uff... chłodziła mi twarz. - Uśmiechnęła się do Aleca tak promiennie jak ktoś zupełnie zdrowy. - Rozumiem. Pomysłowo pani to wyjaśniła. - Oczywiście. I nie miałam na to zbyt dużo czasu. 46 CZARY Najwyraźniej zupełnie się nie rozumieli. - A nie pomyślała pani o otwarciu drzwi? Powietrze jest zimne - zaczął z innej beczki, pokrywając zakłopotanie logiczną argumentacją. - Nie, choć to wydaje się o wiele sensowniejsze - odparła, spoglądając na mgłę za plecami Aleca. - Z pewnością dlatego, że pan jest diukiem, a ja cza... - przerwała w samą porę, gwałtownie zasłaniając usta dłonią i wpatrując się w Belmore'a z przestrachem. Po chwili odsunęła rękę dodając: - A ja kobietą. - Wasza Miłość, mgła opada - poinformował Henson. - Sprawdziliście, czy gdzieś dalej kolejne drzewa nie tarasują drogi? - Alec odwrócił się do lokaja. - Nie znaleźliśmy żadnego powalonego. Wszystkie stoją niczym London Tower. Możemy jechać, Wasza Miłość. - Znakomicie, a więc zawiadom wszystkich, że wyruszamy. Spojrzał na dziewczynę, ale znowu zobaczył tylko pęk strusich piór na kapeluszu. Z niedowierzaniem pokręcił głową. Kiedy zauważył, że tajemnicza Szkotka nerwowo zaciska dłonie, nasu­ nęło mu się skojarzenie z bezradnym króliczkiem, który wpadł w groźną pułapkę na lisy. Ta bezradność oraz zdumiewająca niewinność wyzwalały w nim troskę o dziewczynę. Naprawdę zapragnął, żeby poczuła się bezpieczniej, choć nigdy dotąd nie doświadczył takiego uczucia. - Panno MacQuarrie. Drgnęła gwałtownie. - Zabierzemy panią do gospody i wezwiemy lekarza, żeby zbadał stopę. I głowę - dodał w myślach. A całkiem możliwe, że moją także stwierdził po chwili, gdy uświadomił sobie, iż wpatruje się w usta panny MacQuarrie. Odwrócił wzrok i usiadł obok niej, z'anim Downe i Seymour zdążyli wejść do powozu. Niebawem zaprzęg ruszył. Mgła snuła się jeszcze tylko przy ziemi. Alec obserwował dziewczynę, zastanawiając się, co jest w niej takiego, co czyni go nieobojętnym. Spoglądała na niego ukrad­ kowo, a w jej oczach malowało się zdumienie. Diuk był 47

JlLL BARNETT przyzwyczajony do kobiecych spojrzeń. Z powodu jego bogactwa i tytułu kobiety lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Ale ta Szkotka okazała się zupełnie inna. Miała niezwykłą twarz i zagadkową zdolność poruszania w Alecu uczuć samym tylko spojrzeniem. To było objawienie. Ostatkiem woli oderwał od niej wzrok i zapatrzył się w oszronioną szybę. Przez długą chwilę słychać było tylko turkot powozu. Downe wyciągnął piersiówkę. Ostatnio przeobraził się w cy­ nicznego uwodziciela i gdy sobie podpił, stawał się bardzo zgryźliwy. Zdarzało się to, niestety, coraz częściej. Alec już zamierzał nakazać mu schowanie butelki, ale Neil jakby nagle stracił oddech. Z otwartymi ustami wpatrywał się w dzie­ wczynę. Również Richard utkwił w niej oczy, zapominając o brandy. Diuk zerknął na nieznajomą, lecz nie spostrzegł niczego osobliwego, więc z powrotem skierował wzrok na przyjaciół. - Czy to widziałeś? - spytał Neil Richarda. Hrabia pociągnął potężny łyk i zmrużywszy oczy przyglądał się dziewczynie. Alec ponownie spojrzał na nią, lecz i tym razem nie zauważył niczego nadzwyczajnego. - Ja też się napiję - oznajmił Neil i wziął z rąk Richarda butelkę. - Brandy ci nie pomoże. Zobaczyłem to po raz drugi - prze­ strzegł hrabia. - Odstawcie ten trunek. Jesteśmy w towarzystwie damy - napomniał Alec wpatrzonych w Szkotkę przyjaciół. - Jej kołnierz się porusza - poinformował go szeptem Neil. Teraz już wszyscy trzej patrzyli na szyję Szkotki. Belmore zerknął również na twarz. Odniósł wrażenie, że myślami dziew­ czyna znajduje się gdzie indziej, najpewniej w Szkocji. Po chwili, gdy futrzany kołnierz zdążył się przekręcić, panna MacQuarrie zorientowała się, że jest obiektem szczególnego zainteresowania. - Czy coś jest nie w porządku? - zaniepokoiła się. - Pani kołnierz się porusza - oświadczył Seymour. Roześmiała się, gładząc futerko. - Och, to Beelzebub. Zdrobniale nazywam go Beezle - wy- 48 CZARY jaśniła lakonicznie, wcale nie zaspokajając ciekawości męż­ czyzn. Biała łapka, naznaczona na końcu plamką czerni, poruszyła się ślamazarnie na ramieniu dziewczyny, a tuż przy jej szyi rozległ się dziwny szmer, trochę przypominający odgłos balo­ nów z gorącym powietrzem, które latem krążyły nad Hyde Parkiem. - Uwielbia spać - dodała. - Naprawdę jest żywy? - spytał z niedowierzaniem Alec. Skinęła głową, a Beezle parsknął i sapnął. - Beezle... Co to za zwierzę? - ciągnął Alec. - Łasica. - Zupełnie tak samo jak Downe, tyle że on nie robi takiego piekielnego hałasu - zażartował Neil i roześmiał się z zadowole­ niem, bo nie za często udawało mu się bawić kosztem hrabiego. Richard spojrzał zdziwiony na przyjaciela. - A więc ma pani łasicę, która okręca się wokół pani szyi - podsumował Alec. - To gronostaj, kuzyn łasicy. Lubi spać w takiej pozycji. - Ja też bym to lubił - rzekł Richard, wpatrując się lubieżnie w dekolt dziewczyny. - Bardzo żałuję, że nie wpakowaliśmy ci pnia do ust, tak jak obiecywaliśmy - uciszał go rozgniewany Neil, ale hrabia tylko się uśmiechnął. Alec wyciągnął się na siedzeniu i spojrzał groźnie na przyja­ ciela, przestrzegając go przed takimi uwagami. - Ci dwaj dżentelmeni są zupełnie nieszkodliwi. Jak już pani mówiłem, jestem diukiem Belmore, a ten mężczyzna o płomien­ nych oczach i swawolnym języku to hrabia Downe. - Nigdy nie przemknęłoby mi przez myśl, żeby sprawić pani przykrość. - Richard uśmiechnął się do Joy, pożerając ją wzrokiem. - A ten drugi to wicehrabia Seymour - zakończył prezentację Alec. - Rzeczywiście jest nieszkodliwy, a poza tym absolutnie tępy - zrewanżował się Neilowi Richard. 49