Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Barnett Jill - Krąg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Barnett Jill - Krąg.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

Cóż to za dziwny przypadek! Jak to się stało, że widzę cię tutaj? Jesteś wreszcie w mojej mocy. Jesteś w mej mocy. Ale nie lękaj się mnie. Ja też mienię się dzikusem. „Idylle króla" Alfred, lord Tennyson 1 Angielsko-walijskie pogranicze, 1280 rok Tutaj rodziły się legendy. I nie bez powodu. Wierzchołki drzew przybierały tu dziwne kształty, przypominające koronę króla Artura, gigantyczną dłoń szatana czy nawet profil boskiego oblicza. Prehistoryczne kamienne kręgi o tajemniczej przeszłości urozmaicały krajobraz. To tutaj wędrowali niegdyś druidzi i - jak głoszą legendy - zakopywali swoje skarby pod starymi dębami o potężnych konarach wznoszących się ku górze, jak gdyby próbowały dosięgnąć nieba. Czasem, kiedy porywisty wiatr wiał od strony wzgórz, drzewa w gęstych lasach zdawały się śpiewać ponurą pieśń, gwiazdy spadały z nieba, a życie człowieka mogło w ciągu jednej nocy odmienić się całkowicie, chociaż on sam nie był tego świadomy. Jeśli spojrzałeś w dół z wysokiej góry zwanej Craig y Ddinas, senna wioska Bleddig zdawała się zaledwie drobnym skupi­ skiem pokrytych strzechą domów, zgromadzonych wzdłuż krętej drogi, urozmaiconym tu i ówdzie kolorową plamą ogród­ ków, przylegających do rozległych prostokątów uprawnych pól. Taka była Walia. 7

Tę sielsko wyglądającą wioskę otoczały wzgórza i gęste, mroczne lasy. Ponad nią wznosił się wyniosły płaskowyż, na którym od niepamiętnych czasów stał gigantyczny krąg z nie- bieskoszarych głazów, górujący nad rozległą doliną. Jeśli zdarzyło się, że któryś z przesądnych mieszkańców wioski zobaczył młodą kobietę zdążającą w stronę tego potęż­ nego i tajemniczego kamiennego kręgu, natychmiast kreślił znak krzyża i szeptem wymieniał imiona świętych patronów, gdyż, jak mówiono, w tym miejscu Teleri z Puszczy odprawiała swoje diabelskie czary. Czy wiedziałeś o tym, że ona potrafi sprowadzić na ziemię uzdrawiające moce w ten sam sposób, jak pewne czarownice potrafią sprowadzić księżyc? O tak! Ona potrafiła. Co prawda twierdziła, że uzdrawiającą moc mają wyłącznie kamienie, ale mieszkańcy wioski wiedzieli lepiej. Wiedzieli, że jest wiedźmą. Niektórzy grozili, że ją ukamienują, gdyż skłonni byli zabić każdego, kto się od nich różnił. Inni nie grozili, tylko rzucali w nią kamieniami. Ilekroć młoda kobieta imieniem Teleri spojrzała w swoje odbicie w wodzie strumyka lub leśnej sadzawki, zawsze widziała niewielką bliznę w kształcie gwiazdki tuż pod prawym okiem, w miejscu, gdzie trafił ją ostry kamień. Ta blizna sięgała znacznie głębiej, niż wskazywałby na to niewielki biały znak na skórze. Teleri często rozmawiała z leśnymi zwierzętami, gdyż zwie­ rzę nie krzywdzi człowieka wyłącznie dla poprawienia sobie samopoczucia. W przeciwieństwie do człowieka zwierzę atakuje tylko po to, by chronić swoje potomstwo, albo wtedy, gdy będąc w sytuacji bez wyjścia, broni własnego życia. Trzymała się z dala od wioski Bleddig. Mieszkała w głębi najmroczniejszej części Brecońskiej Puszczy, w miejscu, w któ­ rym świetliki ochoczo tańczą w czasie ciemnych letnich nocy, gdzie drzewa z jękiem uginają się w powiewach wiatru, 8 a owady śpiewają tak głośno, że słuchając ich, można zapomnieć o całym świecie. Z czasem Teleri z Puszczy stała się elementem lokalnego folkloru. Mieszkańcy utrzymywali, że w bezksiężycowe noce zakrada się, próbując wykraść im dusze. Jeśli zboże rosło zbyt wolno, mówili, że to zapewne ona przeszła przez pole. Wszyscy wiedzieli, że zamiast stóp ma kopyta, jak sam diabeł. Łatwiej było im zmyślać takie historie i opowiadać kłamstwa niż zrozumieć młodą kobietę, która miała duszę tak czystą, że potrafiła widzieć więcej niż inni. Patrząc na ludzi, dostrzegała wrogość głęboko ukrytą w ich sercach. Starsze dzieci w długie zimowe wieczory straszyły młodsze rodzeństwo przerażającymi opowieściami. Jeśli w czasie pełni księżyca spojrzy na ciebie, zamienisz się w kamienny posąg. Jeśli jej długi cień padnie na ścieżkę, którą idziesz, zamienisz się w dzikiego ptaka i do końca życia ścigać będziesz zachodzące słońce. Pocałunek Teleri ma taką moc, że wystarczy muśnięcie jej ust, żebyś zamienił się w ropuchę. Czasami dzieci układały rymowanki; wyśpiewywały je na skraju lasu, rzucając patyki i kamienie: Uważaj! Uważaj! Teleri zbliża się. Uciekaj! Uciekaj, bo będzie z tobą źle. Ona jest diabelskim pomiotem! Córką Szatana! Teleri z Puszczy nie była jednak córką diabła, bo gdyby była, wiedziałaby, kto jest jej ojcem. Jej matką była Annest, córka druidki o imieniu Gladdys, kobieta tak piękna, że jej urodzie nie mógł się oprzeć żaden mężczyzna. Wielu próbowało ją zdobyć, ale bez skutku. Pew­ nego dnia Annest zniknęła. Mówiono, że z jaskiń ukrytych w walijskich wzgórzach przybył tajemniczy rycerz w złotym hełmie; przyjechał na 9

dzikim białym rumaku o grzywie i ogonie czarniejszych niż rzeka Styks. Gdy rycerz zobaczył piękną Annest, ściągnął wodze. Koń stanął dęba i zarżał jak gdyby w proteście, ale przybysz nachylił się i wyciągnął do niej ramiona. Annest bez lęku podała mu rękę i odjechała razem z nim ku wysokim, mrocznym wzgórzom. Gdy wróciła po kilku miesiącach, była brzemienna. Tego samego dnia przyszła na świat Teleri, a jej matka zmarła, zabierając ze sobą do grobu prawdę o tym, kim był tajemniczy rycerz, ojciec jej córki. Brecon Beacons, Walia Sir Roger FitzAlan na pogranicze angielsko-walijskie wy­ ruszył na polecenie króla, ale nie był rad z zaszczytu, który go spotkał. Powodem tego była pewna jego słabość. Roger kochał kobietę, niewłaściwą kobietę, i ostatniej zimy zbyt wiele czasu spędził w jej łożu. Dzisiaj miał do spełnienia ważne zadanie: rozejrzeć się w terenie, który król Edward osobiście wskazał jako miejsce, gdzie w południowej części pogranicza powinien stanąć nowy zamek. Rogerowi powierzył również zaszczyt nadzorowania jego budowy, a wreszcie, po jej zakończeniu, osiedlenia się w nim. Na razie Roger marzył tylko o tym, by oprzeć znużoną głowę na poduszce. Tuż za nim podążali ciężko zbrojni rycerze, z których jeden trzymał proporzec głośno łopoczący na porywistym wietrze, tak głośno, że ten odgłos przypominał trzask łamanego drzewca kopii w czasie bitwy. Ten ostry dźwięk potęgował ból głowy, będący rezultatem braku snu i uporczywego metalicznego brzęczenia złotych dzwoneczków zdobiących rząd jego konia. Te irytujące dzwo- 10 neczki miały mówić każdemu, że oto sir Roger pełni misję króla Edwarda. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Słuchajcie wszyscy! Jestem sir Roger FitzAlan. Podróżuję w królewskich sprawach. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Król Edward chce zbudować nowy zamek na pograniczu! Do diabla! Do diabla! Do diabla! Sir Roger chciałby mieć nową głowę. Ściągnął cugle i zatrzymał konia. Gdy nachylił się, żeby poklepać go po karku, niewiele brakowało, by ześlizgnął się z siodła. Na szczęście zdążył zaczepić nogą o łęk. Obejrzał się i zaklął cicho. Do diabła! Dosiadam konia niczym dama dworu, pomyślał. Z powrotem wsunął but w strzemię i uniósł się nieco. Ciągle jeszcze uważnie oglądał swoje siodło, gdy podjechał do niego sir Tobin de Clare, świeżo pasowany na rycerza syn lorda Gloucester. Roger spojrzał na niego z niechęcią. De Clare wyprostował się w siodle, jak zawsze, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, co sprawiło, że Roger, jak zwykle w takiej sytuacji, miał ochotę wymierzyć mu klapsa. Młodzie­ niec wytrzymał spojrzenie Rogera i powiedział: - Sir, czy zamierza pan zamęczyć w tym przeklętym terenie wszystkich swoich ludzi, czy tylko mnie? - Ciebie? - Roger roześmiał się. Usiadł ponownie na swoim śliskim siodle i położył wodze na kolanach. - Dlaczego miałbym zawziąć się tak akurat na ciebie? - Elizabeth jest moją siostrą. - To przykry zbieg okoliczności, ale nigdy nie miałem jej tego za złe. - Bóg świadkiem, że potrafi pan być nader niemiły! 11

- O tak - odparł Roger lodowatym tonem. - Ojciec od dawna ćwiczył mnie w tej sztuce. - Przez chwilę bawił się wodzami, a potem, opierając się o łęk siodła, nachylił się ku ciemnowłosemu młodemu rycerzowi. - Ojciec nauczył mnie również, jak radzić sobie z młodzieńcami, którzy lubią dużo gadać, a rozsądku mają mało. Teraz jednak zajęty jestem przede wszystkim tym, jak utrzymać się na koniu. De Clare wydawał się zakłopotany. Rozdrażnić tego młodego chłopca nie było trudno i Roger zapewne nie zrezygnowałby z okazji, gdyby nie musiał martwić się o to, co zrobić, by nie zsunąć się z siodła. - To siodło jest cholernie śliskie. Podejrzewam, że ktoś wysmarował je gęsim sadłem. De Clare wydał z siebie dziwny dźwięk, jak gdyby się zakrztusił lub stłumił chichot, potem szybko odwrócił wzrok. Roger patrzył na niego przez moment. - Uważasz, że to takie zabawne? De Clare spoglądał w stronę wzgórz; nie odpowiedział. - Posłuchaj! Lord Merrick jest moim przyjacielem, a ty jesteś tutaj ze mną na jego prośbę i tylko dlatego będziemy skazani na siebie przez najbliższe dwa lata. Przez ten czas jestem twoim zwierzchnikiem. - Tak, sir - odpowiedział młody rycerz, uśmiechając się przy tym bezczelnie. - Mam nadzieję, że masz tyle rozsądku, by nie śmiać się ze mnie. - Nie, sir. - Więc co cię tak cholernie rozbawiło? - Jeśli dobrze pamiętam, dzisiaj rano Thwack długo pole­ rował pańskie siodło. - Ach! - Roger smutno pokiwał głową. Teraz już wszystko rozumiał. Thwack był miłym chłopcem, służącym i ulubieńcem 12 lady Clio, żony Merricka, znanym z tego, że często przysparzał swojej pani i panu wielu kłopotów. - Założę się, że Thwack istotnie użył gęsiego sadła - po­ wiedział De Clare, nadal uśmiechając się niewyraźnie. - Czy chce pan, abym wrócił do Camrose i sprowadził go tutaj? - Nie. - Roger zeskoczył z konia. - Lady Clio i lord Merrick obdarliby mnie ze skóry, gdybym skarcił tego chłopca. Z pew­ nością nadmiernie przykładał sie do pracy i chciał, żeby wszystko było jak najlepiej. Roger rozejrzał się, urwał garść trawy i zaczął starannie wycierać siodło. - Tak, sir. On zawsze bardzo się stara - zauważył de Clare. - Tyle że swoimi dobrymi chęciami na ogół sprawia ludziom kłopoty. Tym razem obróciło się to przeciwko mnie, a mogło i przeciw nam wszystkim. - Roger zakończył czyszczenie siodła i otrzepał rękawice. - Niewiele brakowało, a podnosilibyście mnie z ziemi jak jakiegoś pijaka, a nie jest to sytuacja zbyt zaszczytna dla rycerza, zwłaszcza podróżującego z królewską misją. De Clare milczał przez dłuższą chwilę. Czekał, aż Roger ponownie dosiądzie konia. - Sir? - odezwał się po chwili. - Słucham? - Co do Elizabeth, to ... - Nie teraz. - Roger gestem nakazał mu milczenie i wziął w ręce wodze. - A najlepiej nigdy. Nie chcę rozmawiać o Elizabeth z tobą ani z nikim innym... Zaczekaj na naszych ludzi - dodał i ruszył galopem przez porośnięte gęstą trawą zbocze wzgórza, zostawiając za sobą Tobina de Clare. Złote królewskie dzwoneczki znów rozdzwoniły się donośnie, potęgując ból głowy. Roger zaklął ze złością, oderwał od rzędu pas, na którym były zawieszone, i cisnął nim w gęstą trawę, tak jak odrzuca się ogryzek jabłka. Może dopisze komuś szczęście i znajdzie ten cenny skarb, pomyślał. 13

W tym momencie poczuł się szczęśliwy. Uporczywy dźwięk przestał wwiercać mu się w mózg. Dzięki Bogu. Nagła cisza była równie kojąca jak dobry nocny odpoczynek. Pochylił się nisko nad karkiem swojego siwka i pędził coraz szybciej, zostawiając daleko za sobą dokuczliwe królewskie dzwoneczki. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł się uwolnić od trapiącego go smutku. Niestety, chociaż starał się nie pokazywać po sobie, w jakim jest nastroju, De Clare wiedział, co go tak dręczyło. Elizabeth zerwała ich romans. Po matce i siostrach była pierwszą kobietą, którą Roger pokochał. Zakochał się w niej, kiedy miał piętnaście lat. Do Elizabeth de Clare zapłonął gorącą miłością, gdy pierwszy raz ujrzał ją w wigilię święta Trzech Króli. Zostali wówczas królem i królową balu. Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że akurat on natrafił na ciastko z bobem? Uznał to za zrządzenie losu. Niestety, ojciec wyśmiał go, nazwał głupcem i nie zgodził się na zaręczyny. Przez dwa lata Roger robił wszystko, by uzyskać zgodę ojca, ale baron FitzAlan nie dopuszczał nawet myśli o tym, by jego jedyny syn poślubił córkę lorda Gilberta. W dniu, w którym Elizabeth zaręczyła się z innym mężczyz­ ną, Roger przestał odzywać się do ojca. W dniu jej ślubu opuścił Anglię i udał się do Francji, a potem na wyprawę krzyżową wraz ze swym przyjacielem, Merrickiem de Beau- court. Przez długie lata baron FitzAlan nie widział syna. Roger przyjeżdżał o domu, żeby zobaczyć się z matką i siostrami, ale tylko wtedy, gdy miał pewność, że nie zastanie tam ojca. Teraz jechał szybko, próbując odegnać złe myśli. Pędził przez zielone wzgórza, a za nim podążał niewielki oddział kilkunastu zbrojnych rycerzy. Ziemia drżała. Stukot końskich kopyt przypominał dźwięk wojennych werbli. 14 Rogerowi odpowiadał ten rodzaj hałasu. Nie było to irytujące brzęczenie dzwoneczków, tylko głęboki łoskot dający poczucie siły i swobody. Uniósł się w strzemionach. Znów niewiele brakowało, by zsunął się z tego cholernego, wypolerowanego siodła. Mocniej ścisnął nogami konia i skoncentrował się na tym, by utrzymać się na jego grzbiecie. Tego dnia miał na sobie ciężką kolczugę, która obciążała go mocno, zwłaszcza gdy zmuszony był jechać na wpół stojąc w strzemionach. Czuł się tak, jak gdyby rozciągnięto go na kole tortur, albo jakby na plecy wskoczył mu ciężki wół. Na kolczugę miał zarzuconą opończę w rodowych barwach: złoty szewron nad niebieskim polem, na którym wyhaftowany był herb pierwszego rycerza z rodu FitzAlan. Herbem tym był czerwony sokół, symbol odwagi, przekreślony na znak nie­ prawego pochodzenia. Nieślubny syn Alana, hrabia de Caux, pierwszy FitzAlan, zdobył tytuł i majątek przebiegłością i mieczem. Potem miał tyle szczęścia, że poślubił siostrę angielskiego króla, spłodził legalnego już spadkobiercę i w ten sposób związał swój ród z rodziną królewską. Roger z dumą nosił herb rodu FitzAlan, tyle że jego godło różniło się od godła ojca. Szewron odwrócony był górą do dołu. Ten zuchwały fakt świadczyć miał o tym, że noszący go rycerz nie jest taki jak baron Sander FitzAlan. Koń nagle przyspieszył. Roger zorientował się, że całe jego ciało na myśl o ojcu zesztywniało w niezwykłym napięciu. Koń potraktował to jako zachętę do szybszego biegu. Po chwili Roger roześmiał się gorzko, gdy uświadomił sobie, że myśl o ojcu wywołuje w jego ciele taką reakcję. Nie chciał go lekceważyć czy nim pogardzać; wolałby traktować go obojętnie. Kpiący śmiech brzmiał mu jeszcze przez moment w uszach, aż rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając tylko uczucie goryczy. 15

Roger uniósł głowę. Jesienne powietrze chłodziło mu twarz. Pomyślał, że nie stał się do końca obojętny na takie ludzkie sprawy jak zmęczenie i mimo wszystko potrafi jeszcze rozsądnie myśleć. Jazda bez hełmu, z odkrytą głową, w jesiennym powietrzu orzeźwiła go. Jazda bez hełmu sprawiała, że wiatr rozwiewał wszelkie myśli o potrzebie zachowania ostrożności. Jazda bez hełmu przez dzikie walijskie pogranicze była niebezpieczna: ojciec nigdy by tak nie postąpił. I właśnie dlatego Roger tak postępował. Siedząca na koniu postać rysowała się wyraźnie nad za­ chodnim horyzontem. Ani koń, ani jeździec nie poruszali się, ale w promieniach słońca przeświecającego przez białe obłoki lśniły czarne włosy jeźdźca i równie czarna grzywa konia. Jeździec uniósł dłoń, by osłonić oczy od słońca, i wtedy zobaczył, że sir Roger FitzAlan przemierza konno walijskie wzgórza. Rude włosy Rogera lśniły w słońcu jak miedziana moneta, gdy galopował w stronę doliny Brecon, na południe od wysokich Black Mountains, a na północ od rozległych brecońskich borów. Rogerze FitzAlan, sięgnąłeś po to, co nie było twoje, pomyślał. Przysięgam, że spotka cię za to śmierć. Wkrótce będziesz martwy. Postanowił tak, lecz nie pojechał za Rogerem. Trwał nieru­ chomo na szczycie wzgórza, z którego można zobaczyć było wszystko, od gór aż po odległe morze. Gdy Roger stał się ledwie widoczną w oddali sylwetką, jeździec uniósł zaciśniętą pięść i roześmiał się. 2 Gromadka chłopców, ot tak, dla zabawy rzucała kamie­ niami w bażanta. Teleri zbierała akurat zioła na skraju upraw­ nych pól. Najpierw usłyszała ich krzyki i śmiechy, a potem w pobliżu upadł kamień. Szybko ukryła się w zaroślach, myśląc, że przeznaczony był dla niej. Po chwili zobaczyła bażanta, który był celem ataku. Zmierz­ wiła włosy, obsypała je mchem i zeschłymi liśćmi, twarz pobrudziła ziemią, próbując nadać sobie przerażający wygląd swojej babki, starej Gladdys, która uchodziła za osobę rzucającą uroki, wyśpiewywała magiczne zaklęcia i uprawiała starodawne, walijskie czary. Bełkocząc coś niewyraźnie, machając rękami, wyskoczyła z zarośli. Przestraszeni chłopcy uciekli, zostawiając rannego ptaka leżącego bezwładnie na ziemi. Teleri ułożyła biedaka w wiklino­ wym koszyku, zabrała go do swojego domu i opatrzyła mu rany. Rankiem następnego dnia bażant nadal leżał w wyścielonym trawą i mchem korytku ustawionym w najcieplejszym miejscu izby. Niezwykle piękne pióra jego ogona, lśniące wszystkimi barwami lasu, wystawały poza brzeg korytka. 17

Te barwy były darem Boga - miały chronić ptaka przed niebezpieczeństwem, ale tym razem nie spełniły swej roli. Ogon bażanta zachował swój wspaniały wygląd, ale udręczone ciało było w znacznie gorszym stanie. Teleri przytknęła dwa palce do piersi ptaka, tuż obok niewiel­ kiego skaleczenia pokrytego zeschłą krwią. Serduszko bażanta biło słabo i wolno, zdawało się, że z każdym uderzeniem życie wypływa z rannego stworzenia. Odruchowo sięgnęła po sakiewkę z kamieniami, która powinna była wisieć u plecionego paska, ale nie znalazła jej tam. Odwróciła się i rozejrzała po izbie. Popatrzyła na dwie stare wiewiórki, które każdego ranka zwykły siadać na stole z taką miną, jak gdyby właśnie przybyły na ucztę, zerknęła na wło­ chatego prosiaczka stojącego w rogu izby i chrupiącego łodygi nagietków, na sokoła, który usadowił się na jego łbie, a wreszcie na wróble i dzikie gołębie siedzące na parapecie otwartego oka, ćwierkające i gruchające radośnie. Wzięła w rękę prezent od babci - bryłę pszczelego wosku, która służyła jej za świecę. Kiedy przechodziła obok ustawio­ nych jedna na drugiej wiklinowych klatek, wyleniały gronostaj wyciągnął łapkę i złapał ją za spódnicę. - Przestań! - Teleri odwróciła się i wyrwała spódnicę z jego ostrych pazurków. - Nie mam teraz czasu na zabawę. Tymczasem, chrząkając głośno, podbiegł do niej prosiak. Niezdolny do lotu sokół dziarsko podskakiwał na jego grzbiecie i donośnie skrzeczał. - Prosiaczku, wracaj do swojego posiłku. Nie mam nic dla ciebie. A ty, Sokole, też się uspokój. Twój brat, bażant, potrzebuje mojej pomocy - skarciła zwierzęta Teleri. Zapaliła poczerniały knot, ledwie wystający z bryłki wosku, i osłaniając dłonią płomień, weszła do przyległego niewielkiego 18 pomieszczenia, którego ściany tworzyły dębowe belki skośnie opadające od sufitu do twardego klepiska. W tym pomieszczeniu Teleri sypiała na prymitywnym łóżku sporządzonym z suchych dębowych gałęzi, na sienniku wy­ pchanym wrzosem i macierzanką. Sakiewka leżała na łóżku. Przywiązała ją do paska, wróciła do izby i delikatnie wzięła na ręce bezwładnego bażanta. Wyszła z domu i przebiegła przez kamienny mostek, zgrab­ nym łukiem spinający brzegi strumienia. Strumyk - teraz, jesienią, wąski - po zimowych opadach tak przybierał, że woda sięgała ścian jej chaty. Mogła wtedy, nie wychodząc za próg, przez okno zaczerpnąć wiadrem wody tak czystej, że umyte w niej włosy lśniły przez tydzień. Po przekroczeniu strumienia, zatrzymała się na wysypanej żwirem ścieżce i zagwizdała głośno. Po chwili spomiędzy drzew wypadł koń, potrząsając łbem, tak że jego czarna grzywa majestatycznie powiewała w powiet­ rzu. Koń przystanął obok Teleri; pstryknęła palcami i rumak natychmiast ukląkł. - Świetnie, Koniku - powiedziała, usadowiła się na jego grzbiecie, umierającego ptaka umieściła bezpiecznie pomiędzy swymi udami i okryła fałdami szorstkiej wełnianej sukni. Potem pochyliła się, wplotła dłonie w gęstą, długą grzywę i piętami uderzyła w boki konia. Ruszyli w stronę wzgórz, gdzie znajdował się krąg uzdra­ wiających kamieni, górujących nad doliną jak gigantyczni niebiescy strażnicy. Póżnym popołudniem Roger jechał w górę stromego stoku w stronę zaznaczonego na mapie wyniosłego płaskowyżu. Król Edward wybrał to miejsce na budowę zamku. 19

Oparł rękę o zad konia i obejrzał się za siebie. Chociaż od krawędzi płaskowyżu dzieliła go znaczna odległość, to patrząc stąd, już mógł zorientować się, że miejsce na zamek wybrane zostało dobrze. Rozciągał się przed nim widok na szeroką dolinę, lśniące jesiennymi złocistymi barwami pola uprawne i gęste lasy ciągnące się daleko po wschodniej stronie. Widział teraz długi odcinek pogranicza. Nikt nie mógł wątpić, że Edward wiedział, jak należy dbać o bezpieczne granice swojego państwa. Znany był z bystrego umysłu. Jako młody książę uczył się strategii pod kierunkiem jednego z najsławniejszych angielskich wojowników, Simona de Montfort. Był dobrym uczniem. Po latach wykorzystał tę wiedzę oraz własne doświadczenie, by stłumić bunt baronów skierowany przeciwko swemu ojcu, Henrykowi III. O umiejętnościach Edwarda świadczyć może fakt, że woj­ skami pokonanych baronów dowodził jego dawny nauczyciel, sam Simon de Montfort. Roger spojrzał na wznoszącą się wysoko nad nim, poszarpną krawędź płaskowyżu. Po chwili znów usłyszał dźwięk królew­ skich dzwoneczków. Dzyń, dzyń, dzyń. Zbliżał się do niego de Clare. Oczywiście młody rycerz odnalazł dzwoneczki. Roger pomyślał, że nie miałby nic przeciwko temu, żeby ten bezczelny młody rycerz od nich ogłuchł. De Clare zatrzymał się obok Rogera, spojrzał w stronę płaskowyżu i gwizdnął cicho. - Edward zna się na rzeczy - powiedział Roger. - Nawet stąd to miejsce wygląda na niedostępne - zauważył de Clare, a potem wręczył Rogerowi dzwoneczki. - Zgubił pan to, sir. Obaj wiedzieli, że ich nie zgubił. - Przestań się głupio uśmiechać - odburknął Roger, patrząc na dzwoneczki takim wzrokiem, że mógłby je stopić. - Za- 20 trzymaj te cholerne dzwonki. Ich ciągłe brzęczenie doprowadza mnie do szaleństwa. De Clare, nadal uśmiechając się niewyraźnie, wyciągnął z wiszącej przy siodle skórzanej torby wełnianą chustkę, okręcił nią dzwoneczki i wepchnął zawiniątko do torby. Teraz dźwięk był ledwo słyszalny. Roger uniósł rękę, dając tym swojej drużynie znak do ruszenia w drogę. Uderzył ostrogami w boki konia i po chwili jego rumak przedzierał się przez kamienie i głazy. W miarę zbliżania się do krawędzi płaskowyżu widzieli, że ścieżka staje się coraz bardziej stroma. Koń coraz częściej ślizgał się, rył kopytami, wzbijając przy tym tumany kurzu. Roger nachylił się nisko nad karkiem rumaka, niespokojnie wpatrując się w bliską już, wąską szczelinę, przez którą pro­ wadziła ścieżka na płaskowyż. Wkrótce znaleźli się na rozległym wierzchołku płaskowyżu. Roger odetchnął z ulgą. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że przez dłuższy czas wstrzymywał oddech. Ściągnął wodze, rozejrzał się i zaklął cicho. Miejsce na zamek było znakomite, tyle że pośrodku płasko­ wyżu stały ustawione w krąg potężne szaroniebieskie głazy. De Clare również pokonał ostatni odcinek drogi i zatrzymał konia za Rogerem. - Jezu ... - mruknął. - Jak my, na Boga, mamy wybudować na tym zamek? - Zrzucimy głazy na dół ... - powiedział Roger i urwał. Kątem oka coś zobaczył... Coś kolorowego. Prawą ręką od­ ruchowo sięgnął do rękojeści miecza. - Co to jest? - zapytał de Clare. - Cicho! - Roger powstrzymał go gestem, potem wyjął miecz i pochylił się do przodu. Nasłuchiwał. Od strony kamiennego kręgu dobiegał cichy dźwięk przy- 21

pominający gruchanie gołębi, dźwięk, który dobrze pamiętał z dzieciństwa, taki sam, jaki słyszał, ilekroć znalazł się w pobliżu gołębnika matki. Ruszył do przodu, żeby zajrzeć do wnętrza kamiennego kręgu. Dziewczyna... nie, kobieta, o długich, kasztanowych, kręco­ nych włosach, opadających w nieładzie na plecy, ubrana w prostą, wiejską suknię z wełny, klęczała na ziemi, pośrodku kamiennego kręgu, z uniesioną głową i rękami rozłożonymi szeroko w błagalnym geście, jak gdyby oczekiwała, że w jej dłonie wpadnie coś cennego - manna z niebios lub pióro ze skrzydła archanioła. Roger widział niegdyś w Rzymie posągi wyglądające tak jak ta kobieta: rzeźbę Marii Magdaleny u stóp krzyża i Ruth modlącą się o dar poczęcia syna. Ich twarze miały taki sam wyraz rozpaczy i błagania, oddany tak wiernie przez rzeźbiarza, że zdawało się, iż zaraz popłyną po nich łzy. Kobieta patrzyła w niebo, a on patrzył na nią. Stał bez ruchu, jak gdyby i on wyrzeźbiony był z tego samego kamienia. Nawet gdyby chciał, nie byłby zdolny się poruszyć. Cóż to za dziwna siła zatrzymała go w tym miejscu? Cie­ kawość? Szacunek? Nie wiedział co. Patrzył na nią z czcią, jak na fragment kości świętego męczennika w relikwiarzu, nie dowierzając przy tym własnym oczom. Teraz dopiero zobaczył ptaka leżącego przed kobietą. Bażant sprawiał wrażenie martwego. Mieniące się barwami pióra ogona nieruchomo spoczywały na rdzawej ziemi. Czy ona modli się nad nim? Gdyby znalazł martwego bażanta, zapewne upiekłby go, a nie modlił się za jego duszę. Jeśli oczywiście przyjąć, że zwierzęta mają dusze. Znów dobiegł do niego odgłos przypominający gruchanie gołębia, a potem zauważył, że bażant podnosi się, przez chwilę 22 stoi nieruchomo, a potem zaczyna czyścić dziobem piórka na skrzydłach, jak gdyby szykował się do lotu. Dziewczyna opuściła ramiona, zebrała rozrzucone na ziemi kamyki i wrzuciła do wiszącej u paska czerwonej sakiewki. Otrzepała dłonie, wstała, a potem nachyliła się i dotknęła grzbietu bażanta. Ptak przechylił łebek i spojrzał na nią, najwyraźniej zupełnie nie przestraszony, a za moment dziarsko pobiegł w stronę zarośli. Rozległ się ostry gwizd. Po chwili obok dziewczyny stanął piękny koń, dumnie potrząsając grzywą. Roger stał zdumiony, z otwartymi ustami. Na Boga! Tego konia nie widział od blisko pięciu lat. Przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Wprost nie dowierzał włas­ nym oczom. To przecież zdobyczny arab Merricka z czasu ostatniej wyprawy krzyżowej, prezent od wdzięcznego sułtana, koń, za którego Roger gotów byłby oddać własną duszę. Przed pięciu laty, kiedy koń został skradziony, ścigał złodzieja po całym Glamorgan. Niewiele brakowało, by skręcił kark, próbując go złapać. A teraz koń stał parę kroków przed nim. Ciszę przerwały głosy ludzi z jego drużyny, którzy pokonali wreszcie krawędź płaskowyżu. Roger wsunął miecz do pochwy. Kobieta krzyknęła cicho i spojrzała na niego zaskoczona. Przez moment patrzyli na siebie w napięciu, takim, jakie Pojawia się tuż przed zdarzeniem, które ma odmienić życie człowieka. Zanim jednak Roger zdołał cokolwiek powiedzieć, kobieta uchwyciła czarną grzywę araba i wskoczyła na jego grzbiet. ~ Zostańcie tutaj! - rozkazał Roger swoim ludziom. Po chwili dziewczyna zniknęła za przeciwległą krawędzią Płaskowyżu. - Co tu się dzieje? Dokąd pan jedzie? - zapytał de Clare. 23

- Powiedziałem już. Zostańcie tutaj! - zawołał Roger i ruszył za dziewczyną. Niepotrzebna była mu pomoc tego młodego głupka. Dziewczyna na swoim koniu pędziła wąską ścieżką w dół. Roger podjechał do krawędzi płaskowyżu i pogalopował za nią. Przysięgał sobie, że tym razem doścignie umykającego jeźdźca - kobietę. Na Boga! Konia ukradła ta cholerna dziewczyna. 3 Tego Anglika już kiedyś widziała. Ponurego rycerza, który nosił odwrócony szewron. Jak to się stało, że znów ją odszukał? I to tutaj, w pobliżu jej domu. Jak mogło do tego dojść? Przecież była taka ostrożna. W odwiedziny do starej Gladdys zawsze chodziła piechotą, od czasu, gdy przed laty była na tyle nierozsądna, że wybrała się do Glamorgan konno. Wtedy właśnie ścigał ją ten Anglik. A teraz znów za nią pędził. Teleri siedziała na koniu wyprostowana jak leśna sosna. Ścieżka była bardzo stroma, koń ślizgał się na niej co chwila. Mocno trzymała się grzywy i kolanami ściskała jego boki. U podnóża płaskowyżu, gdy miała już przed sobą łagodnie pofalowane wzgórza, uderzyła piętami w boki wierzchowca i popędziła przed siebie. Tylko to mogła zrobić. - Pędź, Koniu - zachęcała go. - Ścigaj się z wiatrem. Pochyliła się nisko nad karkiem araba, a on posłuchał polecenia. Gnając przez wzgórza i doliny, czuł się tak, jakby odzyskał wolność. 25

Obejrzała się przez ramię. Rycerz pędził za nią szybciej, niż oczekiwała. Jego koń również był silny i hyży. Gdyby ją doścignął, mógłby ją zabić. Prawo było po jego stronie. Koń zgodnie z prawem nie należał do niej, a zresztą każdy rycerz mógł kierować się własnymi prawami. Tutaj, na granicy z Walią, takie przypadki zdarzały się często. Zjechała ze ścieżki prowadzącej w stronę Bleddig. Oddalała się od granicy przyległych do wioski lasów. Jechała szybko, mijając w pędzie pojedyncze, rosnące wśród pól drzewa. Koń był silny i sprawny, gdyż dobrze o niego dbała. Pasł się na soczystej leśnej trawie, karmiła go owsem i poiła najczystszą wodą w całej Walii. Często jeździła na nim, żeby nie zwiotczały mu mięśnie. I kochała go: był jej przyjacielem. Z tych właśnie powodów i zgodnie z prawami natury koń powinien należeć do niej. To ona znalazła go rannego, leżącego bezwładnie na ziemi. To ona wyciągnąła dwie strzały z jego szyi i przemyła rany. To ona pielęgnowała go w lasach Glamorgan, nucąc zaklęcia swojej babki i kurując go przyrządzanymi własnoręcznie zio­ łami, dopóki nie wydobrzał na tyle, by pokonać drogę do Brecon. A kiedy jedna z ran otworzyła się i zaczęła ropieć, to właśnie ona zaprowadziła go na płaskowyż i tam okładała go uzdra­ wiającymi kamieniami. Miała więc prawo nazywać go swoim koniem. Przy niej stał się wolny, szczęśliwy i bezpieczny. Pod tym względem byli do siebie podobni. Byli wolni i szczęśliwi, gdyż potrafili ukryć się przed światem, który wyrządził im krzywdę i pozostawił blizny na ich ciałach. Koń był jej i musiał z nią pozostać. Wiedziała, że jest sprawniejszy od koni Anglików, nawet od koni rycerzy. A z pew­ nością od konia tego ścigającego ją rycerza. Znów zmieniła kierunek. Jechała teraz na północ, szerokim łukiem omijając brecońskie lasy. Widziała w oddali rysującą się na horyzoncie poszarpaną linię wierzchołków drzew. Słońce chyliło się już ku zachodowi; wkrótce skryło się za chmurami mieniącymi się barwami złota i czerwieni. Starała się tak wybierać drogę, żeby nie zostawiać za sobą śladów ułatwiających pościg. Przez pewien czas galopowała wzdłuż brzegów rzeki Usk, wreszcie zdecydowała się przepra­ wić na jej drugą stronę, w miejscu, gdzie woda była płytka. Kiedy koń wspiął się na przeciwległy brzeg, obejrzała się. Poprzednim razem właśnie przy pokonywaniu rzeki zgubiła swego prześladowcę; rycerz, ten właśnie rycerz, zleciał z konia i wpadł do wody. Uśmiechnęła się. Jeszcze teraz dokładnie pamiętała, jak siedział w mule i przeklinał, a ona śmiejąc się wygrażała mu pięściami. Tym razem jednak zatrzymał konia na brzegu i spojrzał na nią przez rozdzielającą ich rzekę. Przebijające przez chmury ostre promienie zachodzącego słońca oświetliły go na moment, sprawiając, że jego rude włosy wydawały się jaskrawoczerwone. Po chwili zastanowienia rycerz skierował wierzchowca do rzeki. Teleri pogalopowała w stronę lasu. Wiatr rozwiewał jej włosy, smagał nimi plecy, twarz. - Pędź, Koniu! Pędź! - Roześmiała się. Wiedziała, że wiatr poniesie jej słowa w stronę rzeki. - Pokaż temu Anglikowi, jak potrafimy jeździć! Słyszała swój dźwięczący w powietrzu śmiech. Pochyliła się nad karkiem zwierzęcia. Już niedaleko. Obejrzała się i roześmiała. Kątem oka widziała rycerza przeprawiającego się przez rzekę. Zauważyła, że patrzy na nią. Roześmiała się znowu. Przed sobą miała Diabelski Bór, tę część Puszczy Brecońskiej, Sdzie drzewa rosły tak gęsto, że zdawały się tworzyć jednolitą 26 27

ścianę. Poszycie lasu stanowiły trudne do przebycia kolczaste, wysokie krzewy jeżyn. Tutaj nie można było jechać konno, należało iść piechotą - jeśli znało się drogę. W głąb lasu prowadziło co najmniej kilkanaście ścieżek, niektóre z nich pozwalały wędrować daleko, inne kończyły się ślepo. Teleri znała te ścieżki i wiedziała która prowadzi w stronę jej domu. Tutaj właśnie postanowiła zmylić pogoń. Zatrzymała wierzchowca na skraju lasu, w miejscu, gdzie dostępu do niego broniły splątane pędy jeżyn. Zeskoczyła z konia i pogłaskała go po pysku. Rycerz tymczasem wspiął się na brzeg rzeki i ruszył w stronę lasu. Wiatr ucichł, na wschodnim nieboskłonie widniał blady sierp księżyca. Wtedy właśnie Teleri i jej koń zniknęli. Zamek Camrose, Glamorgan Tłusty rudy kot z jednym okiem, zwany Cyklopem, leniwie przekroczył wewnętrzny mur obronny i skierował się do zam­ kowego browaru, gdzie Clio Beaucourt, żona pana na Camrose, władcy Glamorgan, zajęta była próbowaniem świeżo uwarzo­ nego piwa. Lady Clio od lat przyświecał jeden ważny cel. Zdecydowana była odkryć tajemnicę warzenia leczniczego piwa, który to sekret zabrali ze sobą do grobu Piktowie, dawni mieszkańcy Szkocji. Przynajmniej raz w roku podejmowała próbę odtworzenia tego napoju, mimo że po serii niepowodzeń i fatalnych rezul­ tatach prób przeprowadzanych na małżonku, a także jego 28 niczego nie podejrzewających przyjaciołach, lord Merrick zabronił jej dalszego eksperymentowania. Zabranianie czegokolwiek upartej małżonce oczywiście było błędem, podobnym do położenia rozżarzonych węgli na stercie siana i oczekiwaniu, że nic się nie zdarzy. Tak więc ledwie Merrick na całe dwa tygodnie opuścił zamek, by spotkać się z królem Edwardem, lady Clio zajęła się przyrządzaniem specjału. Właśnie poprzedniego ranka stara Gladdys, druidka, stwier­ dziła, że najbliższej nocy księżyc przyjmie jakieś szczególne położenie. Był to ważny znak. Ponadto tak się jeszcze złożyło, że przed dwoma dniami zakwitł rzadki czerwony wrzos, który zasadziły przed miesiącem. Niewątpliwie los chciał, aby tym razem udało się odkryć właściwą recepturę. Cyklop wskoczył na otwarte okno izby, położył się na parapecie z pyszczkiem opatrym na łapkach i wygrzewając się w południowym słońcu, patrzył, jak jego pani krząta się wokół paleniska, szykując sobie kolejną serię kłopotów. W ogromnej czarnej kadzi pieniło się warzone piwo. Zapach jęczmienia i ziół wypełniał izbę, kłęby pary wzbijały się do sufitu, potem wypływały przez otwarte okno. Cyklop uniósł leniwie łebek, węszył przez chwilę, potem ziewnął, ułożył znów łeb na łapach i zasnął. Clio nabrała płynu na łyżkę i przez chwilę trzymała ją wysoko nad kadzią, przyglądając się spływającej z niej cieczy koloru miodu. - Gotowe! - powiedziała z dumą. Jasnowłosy piętnastoletni chłopiec, ubrany w spodnie i kaftan w herbowych barwach, zamiatał akurat podłogę. Odstawił miotłę i podszedł bliżej. Wyciągając długą szyję, zajrzał do kadzi. - Gotowe? 29

- Tak. Przynieś beczułki, Thud, zaczniemy je napełniać. - Przerwała, a potem zapytała: - Gdzie jest twój brat? Czy nie zamierza nam pomóc? - Thwack jest zajęty. W tym tygodniu zajmuje się końmi lorda, milady. Lady Clio ze zrozumiemieniem skinęła głową i już po chwili oboje zajęci byli przetaczaniem piwa do dwóch sporych drew­ nianych beczułek. Akurat próbowała zaszpuntować pierwszą baryłkę, gdy od strony bramy dobiegł ją odgłos trąb oznaj­ miający przybycie gospodarza zamku. Zamarli oboje, potem spojrzeli na siebie oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. - Święty Piotrze! On już wraca do domu! - jęknęła Clio, nasłuchując odgłosów dobiegających od bramy. - Przyjechał lord Merrick - powiedział Thud. - No właśnie. - Clio wytarła ręce w fartuch i podbiegła do okna, żeby zamknąć okiennice. - Uciekaj, Cyklop. Kot mruknięciem wyraził niezadowolenie, ale zeskoczył z okna i ruszył w stronę otwartych drzwi. - Pośpiesz się. - Clio zwróciła się do Thuda. Zdjęła fartuch i cisnęła go w kąt izby. - Napełnij do końca drugą baryłkę, a ja spróbuję go jakoś... chciałam powiedzieć, przywitam mojego męża. - Otrzepała spódnicę z resztek ziół i odgarnęła z twarzy wilgotne włosy, a potem ruszyła w stronę drzwi. - Gdzie tym razem ukryć baryłki, milady? W pralni? - Nie! To właśnie tam je poprzednio znalazł. - Clio za­ trzymała się i w zamyśleniu przygryzła wargę. - Do kaplicy? - Też nie. Przed okiem brata Dismasa nic się nie ukryje. - Spiżarnia? Clio przecząco potrząsnęła głową, ale potem jej twarz rozjaśnił uśmiech. Wpadła na znakomity pomysł. 30 - Przetocz beczułki do stajni i postaw je w starych prze­ grodach, tych przeznaczonych dla koni, gdy zamek jest pełen gości. Tam będą bezpieczne. Od dwóch lat nie korzystaliśmy z nich. Zanim wyszła na dziedziniec, zastanawiła się przez chwilę, a potem zdjęła z półki spory gliniany dzban z piwem - miał posłużyć jako usprawiedliwienie jej obecności w tym podej­ rzanym miejscu. Przekroczyła mur i przeciskając się pomiędzy wozami i zgromadzonymi na dziedzińcu strażnikami, dziećmi i gęsiami, ruszyła w kierunku schodów prowadzących do głównego zamkowego holu. Do piersi przyciskała dzban, a jasny długi warkocz przy każdym kroku rytmicznie kołysał się na jej plecach. Po drodze ćwiczyła niewinny uśmiech przeznaczony dla męża. To wszystko nie oznaczało wcale, że za nim nie tęskniła. Kochała go szaleńczo, chociaż teraz była trochę obrażona, gdyż od swego wyjazdu nie przysłał jej listu, żadnej wiadomości, ani jednego słowa. Była mniej więcej w połowie schodów, gdy usłyszała za sobą łoskot końskich kopyt na kamiennym bruku. Odwróciła się z wystudiowanym uśmiechem na twarzy. Zobaczyła nadjeżdża­ jącego męża, któremu towarzyszyła zbrojna drużyna. Jeden z rycerzy trzymał czarny proporzec, na którym wyhaftowany był biały krzyż i stojący na dwóch łapach czerwony lew. Lord Merrick, przystojny, wysoki mężczyzna, promieniujący siłą, podjechał do podnóża schodów, zatrzymał konia i podał wodze giermkowi. Nie zsiadł jednak z konia, lecz z ręką opartą na łęku siodła uważnie przyglądał się żonie. Znała to spojrzenie. Dobrze wiedziała, co ono oznacza. - Cóż to znaczy, kochanie? Czyżbym tak długo był poza domem, że wolisz tulić do piersi dzban z piwem niż męża? - Czyżby twoja nieobecność trwała długo? Wydawało mi

się, że dopiero co wyjechałeś - powiedziała, zadzierając głowę i siląc się na obojętny ton. Lord Merrick zeskoczył z konia; podszedł do żony. Ukłonił się i odezwał się półgłosem: - Ten napój jest mocny tak jak twój mąż. - No właśnie. A poza tym odnoszę wrażenie, że ten dzban kształtem przypomina twoją głowę, milordzie. Wyjął dzban z jej rąk i podał go jednemu ze swych ludzi. Potem objął żonę, uniósł ją i na schodach zamku, na oczach wszystkich, namiętnie pocałował. Clio słyszała okrzyki i gwizdy mężczyzn, zarówno tych z drużyny męża, jak i tych stojących na murach. Próbowała się uwolnić, ale szybko się poddała, objęła męża za szyję i od­ wzajemniła pocałunek. Wreszcie lord postawił ją na ziemi, ukłonił się jeszcze raz, pocałował ją w czoło i szepnął do ucha: - Myślę, że jednak tęskniłaś za mną, kochanie. - A ja podejrzewam, że twoje myśli są równie czarne jak włosy na twojej głowie, milordzie. - Jesteś na mnie zła? - Tak - odparła i rzuciła mu wyniosłe spojrzenie. Wyjął spod płaszcza plik zwiniętych i opieczętowanych pergaminów i wręczył żonie. - Czy o to? - To jednak pisałeś do mnie - zdziwiła się Clio, patrząc na listy, które mąż trzymał w ręku. - Oczywiście. Do ciebie i naszego syna. Każdego wieczo­ ru... Tylko że zapomniałem o wysłaniu tych listów. - Spojrzał na nią z nieśmiałym uśmiechem, ale przy tym niesłychanie męskim. Clio roześmiała się, potrząsnęła głową i wetchnęła, a potem zwróciła się do mężyczyzny trzymającego dzban: 32 KRĄG - Poczęstuj piwem swoich towarzyszy. - Wzięła męża pod rękę i ruszyli do domu. - Potrzeba mi wielu lat, żebym mogła nauczyć cię dobrych manier - szepnęła. - Dzięki temu będziesz tak zajęta, że nie wystarczy ci czasu na inne sprawy, które podczas mojej nieobecności pochłaniają cię bez reszty. - Mnie? To nie ja zapomniałam o wysłaniu listów do najbliższej rodziny. - Jak się miewa nasz syn? - Śpi. Zmęczył się, doprowadzając do furii mnie i swoją niańkę. Ukrył się pod ołtarzem w kaplicy. Brat Dismas odchodził od zmysłów. - Brat Dismas nie ma zmysłów. - Merrick! - To prawda, ale dajmy spokój tym sprawom. Cieszę się, że jestem już w domu. - Chodź. - Otworzył drzwi do ich komnaty. - Mam ci wiele do opowiedzenia. Usiedli w drewnianych rzeźbionych fotelach. Clio napełniła mężowi szklanicę piwem i zaczęli gawędzić. - Czy po wypiciu tego piwa nie zacznę przypadkiem mówić wierszem albo chichotać jak panienka? - zapytał Merrick, biorąc od niej szklanicę. - To jest zwykłe piwo. - Na pewno nie wywar z wrzosu? - Z całą pewnością nie - oświadczyła Clio. Merrick pomimo to wpatrywał się przez dłuższą chwilę w złocisty napój, zanim wypił pierwszy łyk. Potem westchnął i odchylił głowę na wysokie, kunsztownie rzeźbione oparcie fotela. - Wróciłeś wcześniej, niż zamierzałeś. Czy spotkanie nie przebiegło dobrze? - Lordowie szybko zgodzili się na większość propozycji i Edward odesłał nas wcześniej. Chciał wrócić do Leeds. 33

- Roger nie wrócił razem z tobą? - Jest teraz w drodze do Brecon - powiedział Merrick. Clio spojrzała na męża. - Do Brecon? Dlaczego? Merrick wypił następny łyk piwa i przez dłuższy czas wpatrywał się w trzymany w ręku puchar. - Przypuszczam, że Edward chciał go na pewnien czas ukryć gdzieś daleko - powiedział wreszcie. - Nie rozumiem. Wyjaśnij mi. Merick uniósł głowę i spojrzał na żonę. - Hugh Bigod żyje. - Mąż lady Elizabeth? - Tak. - Czy on wie, co łączyło Rogera i Elizabeth? Merrick spojrzał na żonę, jak gdyby była szalona. Clio machnęła ręką. - Masz rację, to było głupie pytanie. Przecież ich romans dla nikogo nie był tajemnicą. - No właśnie. - Ale cóż Bigod może zrobić? Wszyscy przecież byli pewni, że on nie żyje. - Moja droga, kiedy żona sypia z innym mężczyzną, dla męża nie ma znaczenia, czy uważano go za martwego, czy nie. Bigod jest dumny i kocha Elizabeth. A poza tym jest człowie­ kiem wpływowym, ma ogromne dobra na północy. Edwardowi potrzebne jest jego wsparcie, ale, z drugiej strony, Roger jest od lat jego przyjacielem. Przypuszczam, że wysłał go do Walii, żeby usunąć go na pewien czas z oczu zdradzanego męża, przynajmniej dopóki Bigod nie ujawni swoich zamiarów. - Nie było go przez pięć lat. Gdyby nie to, że Elizabeth nie zgodziła się wyjść za Rogera, miałaby teraz dwóch mężów. To by dopiero był problem! - Clio położyła na talerzu kawałek 34 chleba z serem i podała mężowi. - Roger powinien zatrzymać się u nas. Mały Edward uwielbia go nie mniej niż ja. Jest twoim najbliższym przyjacielem. Mógłby przebywać tutaj tak długo, jak będzie to potrzebne. - Trudno byłoby mi znaleźć pretekst, żeby go u nas za­ trzymać. Roger nie wie, że król wysłał go do Walii po to, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. Gdyby o tym wiedział, zapewne czułby się fatalnie. - O tak, Roger jest zbyt dumny. - Clio wstała, stanęła za fotelem męża i zaczęła masować jego zmęczone drogą ramiona. Merrick westchnął i zamknął oczy. - Czy Brecon to bezpieczne miejsce? - zapytała. - Dopóki nie wiemy, jakie zamiary ma Bigod, Brecon wydaje się najbezpieczniejszym miejscem w całej Anglii.

4 Następne go ranka zapowiadał się jeden z takich dni, kiedy pogoda zdaje się sama nie wiedzieć, czy już jest jesień, czy jeszcze lato. Poprzedniego dnia, wieczorem, kiedy Teleri zmyliła pogoń ścigającego ją rycerza, powietrze było tak chłodne, że po powrocie do domu musiała szczelnie zamknąć okiennice, ale tego ranka słońce przygrzewało na tyle mocno, że rosa wyschła jeszcze przed śniadaniem. Zaraz po posiłku Teleri wyszła na dwór; ubrana w szaf­ ranowego koloru tunikę, z opuszczoną głową okrążyła dom, uważnie wpatrując się w kamienistą ziemię. Znów zgubiła czerwoną sakiewkę. Tym razem nie było jej ani na łóżku, ani na parapecie okna, nie wisiała przywiązana do paska, gdzie powinna była się znajdować. Nie znalazła jej w żadnej z wiklinowych klatek, dokąd mogła ją zaciągnąć łasica albo lis. Nie tkwiła też w dziupli grubego pnia wiązu rosnącego przy wschodniej ścianie domu, tam, gdzie mieszkały wiewiórki. Nie było jej ani w domu, ani w najbliższej okolicy. Teleri podparła się pod boki i ze złością tupnęła bosą nogą. 36 Przypomnij sobie, durna dziewczyno, gdzie ją ostatnio miałaś, nakazała sobie! Pamiętała, że z całą pewnością wisiała u jej paska, gdy zeskakiwała z konia, by ukryć się w Diabelskim Borze, ale potem nie myślała już o niczym innym, tylko o tym, by uciec Anglikowi. Przekroczyła kamienny mostek i wyszła na niewielką łąkę za strumieniem. Trawa nie pożółkła tu jeszcze; ciągle była miękka i zielona. W pobliżu kręciło się kilka kawek i dzikich gęsi poszuku­ jących tłustych robaków, które wypełzły na powierzchnię ziemi, żeby wygrzewać się w promieniach słońca. Biały gołąb sfrunął z pobliskiego drzewa i przysiadł na spróchniałym pniu leżącym pod starym świerkiem. Koń pił wodę ze strumienia. Teleri obawiała się, że bezpowrotnie straciła sakiewkę z ka­ mykami. Zwróciła twarz ku niebu. Babcia nauczyła ją wierzyć w moc słońca i księżyca. Wiedziała, że niebo widzi więcej niż człowiek. Kiedy człowiek śpi, księżyc czuwa, a kiedy słońce świeci, człowiek jest zbyt zajęty, by mieć czas na rozglądanie się wokół. Człowiek jest mały, jego wzrok nie sięga daleko, natomiast niebo zawsze widzi wszystko. Teleri zamknęła oczy i rozłożyła ręce, szeroko, tak jak to robiła wtedy, gdy stała pośrodku kamiennego kręgu. Czuła na twarzy ciepłe promienie słońca. To one zawsze sprawiały, że wszelkie zmartwienia i lęki ją opuszczały. Stała tak długo, oddychając głęboko ciepłym letnim powie­ trzem, aż wreszcie zaczęła obracać się w koło, najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Szafranowa tunika i zielona spódnica przybrały kształt dzwonu, co tak przestraszyło kaczki i gęsi, że uciekły w popłochu. Ciągle wirując, recytowała głośno: 37

Słoneczko gorące, świecące z daleka, Pomóż mi proszę, nie mogę już czekać. Kręcę się w koło. Wskaż właściwą drogę, Coś mi zginęło i znaleźć nie mogę. Teleri zatrzymała się wreszcie i otworzyła oczy. Kręciło jej się w głowie. Widziała gwiazdy. Zawsze tak było, kiedy recytowała zaklęcia skierowane do słońca, księżyca lub nieba. Odgarnęła włosy z twarzy i rozejrzała się. Promień słońca, jak długi złoty palec, wskazywał ścieżkę prowadzącą do Diabelskiego Boru. Ruszyła w tamtą stronę, nucąc cichutko i uważnie się rozglądając. Na szczęście sakiewka była czerwona, trudno byłoby ją przeoczyć nawet w leśnym gąszczu. Od dłuższego już czasu nie padał deszcz i drzewa zaczynały żółknąć. Ich gałęzie wyglądały jak ramiona wyciągnięte ku niebu w błagalnym geście. Opadłe liście o pomarszczonych brzegach pokrywały ścieżkę i szeleściły pod stopami Teleri, jak gdyby prosiły o odrobinę wody. Weszła już głęboko w las, gdy nagle silny powiew wiatru poruszył koronami drzew. Zeschłe liście posypały się na ścieżkę, na jej ramiona i głowę. Spojrzała w górę i zobaczyła pomiędzy konarami słoneczną tarczę, jak gdyby słońce towa­ rzyszyło w jej wędrówce. Ruszyła dalej i po chwili drogę przegrodził jej potężny dąb stojący w miejscu, gdzie ścieżka rozgałęziała się na kilka mniejszych, biegnących w różnych kierunkach. Lubiła to miejsce, gdyż poskręcany pień drzewa przypominał jej twarz czarownika. Czasami, kiedy słońce stało wysoko, zdawało się, że twarz czarownika rozjaśnia uśmiech, innym razem była zasępiona. Najczęściej jednak czarownik po prostu patrzył na nią - wiedzia­ ła, że potrafi odczytywać jej myśli, marzenia i pragnienia. 38 - Witaj, drzewo! - powiedziała uprzejmie. - Dzisiaj wy­ glądasz jak mędrzec, a ja potrzebuję rady mądrego człowieka. - Dygnęła dwornie, jak gdyby drzewo było naprawdę żywą istotą, a nie kimś istniejącym jedynie w jej wyobraźni. - Powiedz mi, proszę, czarowniku zaklęty w drzewo, czy nie widziałeś mojej czerwonej sakiewki? Wyprostowała się i spojrzała na rozwidlenie ścieżek. Słońce oświetlało dwie z nich, akurat te, pomiędzy którymi rósł dąb. Teleri wyciągnęła rękę i wskazując na przemian prawą i lewą ścieżkę, wyrecytowała starą druidzką wyliczankę, której nau­ czyła się od Gladdys: Eena, meena, mona, mite. Basca, torą, hora, bite. Hugga, bucca, bau. Jaja, ser, masło, chleb, Tędy pójdzie, kto nie kiep. Palec wskazał lewą ścieżkę. To ta, pomyślała, bez wahania schyliła się pod niskimi gałęziami dębu i ruszyła przed siebie. Ścieżka prowadziła pomiędzy gęstwiną dzikich białych róż, w których brzęczały pszczoły. Przekroczyła leżący w poprzek ścieżki pień wiązu oplatany dziką winoroślą i gałązkami wierzby, dotarła do najciemniejszej części lasu porośniętej splątanymi pędami jeżyn, gdzie brzęczenie owadów wydawało się jeszcze głośniejsze i gdzie powietrze ciężkie było od leśnych zapachów. Tam właśnie zobaczyła swoją sakiewkę - wisiała na kolcu długości palca. Zdjęła ją i starannie, aż pięcioma węzłami, przywiązała do paska. Teraz była już pewna, że jej nie zgubi. Zawróciła i skierowała się ku jaśniejszej części lasu. W miej­ scu rozwidlenia ścieżek, tam, gdzie rósł stary dąb, zatrzymała się i znów dygnęła, by podziękować czarownikowi. Potem ruszyła ścieżką prowadzącą w stronę domu. 39

Nie znalazłaś jeszcze jednej zguby ... Głos? Teleri zamarła. Odwróciła się powoli, oczekując, że zobaczy stojącego za nią mężczyznę. Anglika! Lęk ścisnął jej gardło. On mógł ukrywać się tu przez całą noc i czekać na nią. Rozejrzała się. Nie dostrzegła żadnego ruchu. Nie słyszała żadnego dźwięku, nawet brzęczenia pszczół. Nie było nikogo. Uważnie spojrzała na drzewo, sprawdziła, czy nikt nie ukrył się w jego gałęziach. Nic. Patrzyła na pomarszczoną twarz czarownika. Chociaż zda­ wało się, że i on na nią patrzy, to przecież był to tylko pień wiekowego drzewa i nic poza tym. Potrząsnęła głową i znów ruszyła w stronę domu. Nie znalazłaś jeszcze jednej zguby... Odwróciła się raptownie. - Kto tu jest? Nie doczekała się odpowiedzi. Schyliła się powoli, cały czas oglądając się w prawo i w lewo, potem podniosła z ziemi gałąź, która mogła jej posłużyć do obrony. Wolnym krokiem podeszła do drzewa. Powiew wiatru poruszył jego koroną. Spojrzała w górę. Czy to tylko wiatr? Być może. Pamiętała, jak w pewnych miejscach wiatr potrafi tak zawodzić w gałęziach drzew, że przypomina to do złudzenia płacz dziecka. I tutaj też zdawało się, że ktoś jęczy. Uniosła nad głowę gałąź jak miecz i odwróciła się. Znów nie było nikogo, tylko wysoko w górze krążył czarny gawron. Zrobiła parę kroków w stronę ścieżki, której poprzednio nie 40 wybrała, pochyliła się i spojrzała w nią głębiej. Ścieżka była kręta i ciemna; przerażające miejsce, w które nawet ona nigdy się nie zapuszczała. Wiatr znów poruszył konarami, ale tym razem nie towarzyszył temu dźwięk przypominający ludzki głos. - Halo? - zawołała. - Halo? Nikt nie odpowiedział. Spojrzała pod nogi i zauważyła odcisk buta na ziemi. Przy­ klękła. Ślad był świeży. Nie mógł mieć więcej niż kilka dni. Podniosła się, nie wypuszczając z ręki gałęzi, potem znów pochyliła się nad nieoczekiwanym w tym miejscu odciskiem buta. Ten człowiek musiał być wysoki i ciężki, skoro zostawił tak głęboki ślad w wilgotnej ziemi. Stała bez ruchu, jak skamieniała, i przyglądała się odciskowi buta. Kto wie, czy ten Anglik nie przebywa tu nadal, ukryty w gęstym lesie, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że jeśli ruszy w stronę domu tą samą ścieżką, którą tu przyszła, ten człowiek może pójść jej śladem, może złapać ją i zabić. Coś zatrzeszczało z tyłu. Czy to czyjeś kroki? Ruszyła biegiem wprost przed siebie, ścieżką, która nie prowadziła do domu, tylko w głąb lasu, w stronę rzeki. Biegła tak szybko, jak tylko mogła, potykała się o sterty zesłych liści i korzenie. Serce biło jej mocno. Zaczepiała spódnicą o gałęzie, kolce jeżyn, ale dalej biegła. Coraz szybciej. W pewnym momencie odważyła się obejrzeć za siebie - jedno krótkie spojrzenie przez ramię. Wtedy właśnie potknęła się i upadła. W pierwszym momencie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało. Leżała twarzą na ziemi, dysząc ciężko. Pod bosymi stopami czuła coś twardego, szorstkiego i zimne­ go. Uniosła się na rękach, potem odrzuciła włosy z twarzy. Krzyknęła przeraźliwie.

5 Ktoś go powiesił. Anglik leżał twarzą do ziemi u podnóża starego kasztanowca. Na szyi miał zaciśniętą pętlę, na oczach czarną przepaskę zawiązaną z tyłu głowy. Obok niego leżał odłamany konar drzewa, do którego przywiązany był drugi koniec liny. Z dłonią przyciśniętą do ust Teleri siedziała bez ruchu i próbowała zrozumieć, co tu się stało. Mężczyzna był potężnie zbudowany. Ciężaru jego ciała, powiększonego o ciężar kol­ czugi, nie wytrzymała gałąź drzewa. Wyobraźnia podsunęła jej obraz mężczyzny w kolczudze, z przewiązanymi czarną chustą oczami, wiszącego na drzewie. Krew odpłynęła jej z twarzy. Skamieniała z przerażenia, nie mogła się poruszyć, patrzyła tylko na jego długie, rozciągnięte na ziemi ciało. Pod stopami czuła jego nogę. To o nią się potknęła. Szpiczasta ostroga nadal wbijała się w jej łydkę. Zamknęła oczy. Łzy płynęły jej po policzkach początkowo gorących, teraz już całkiem chłodnych. Ciało pokrył zimny pot. Zakręciło jej się w głowie. Miała wrażenie, że wszystko - drzewa, krzewy, nawet promienie słońca i powietrze - wiruje szaleńczo. 42 Odetchnęła głęboko, by opanować mdłości, ale bez skutku. Odpełzła na bok, trzymając się ręką za brzuch i zwymiotowała. Potem odsunęła się jeszcze o parę kroków, położyła się na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach i zapłakała. Nagle usłyszała jakiś dźwięk. Serce jej zamarło. Spojrzała na martwego mężczyznę. Leżał nieruchomo jak kamień. Nieruchomo jak śmierć. Uświadomiła sobie nagle, że człowiek, który to zrobił, nadal może być w pobliżu. Rozejrzała się i sięgnęła po gałąź, która wypadła jej z ręki. Powoli podeszła do rosnących przy ścieżce krzaków. Nikogo tam nie było. Zbliżyła się do leżącego mężczyzny; przez chwilę wpatrywała się w jego plecy, próbując dostrzec jakieś oznaki życia, ale nic nie zauważyła. Bała się dotknąć go i odwrócić. Bała się ujrzeć wyraz śmierci na jego twarzy. Słyszała o tym, że ludzie gromadzą się, by oglądać publiczne egzekucje, podobnie jak głodne drapieżniki zbierają się wokół swej ofiary. Do tej pory nigdy nie widziała powieszonego człowieka. Zdumiewało ją, że ludzie mający dusze, serca i rozum mogą zrobić coś tak strasznego innemu człowiekowi, istocie należącej do tego samego gatunku co oni. Potrafią go ukamienować, powiesić. Chociaż wiedziała, że leżący tu mężczyzna jest jej wrogiem, tym, który ją ścigał, który mógł ją zabić, nie potrafiła uciec i pozostawić go tak, leżącego w poniżeniu, bezlitośnie zamor­ dowanego, pozostawić, jak gdyby nie był kimś żyjącym na tym świecie. Czuła, że musi pogrzebać jego ciało, usypać mogiłę. Coś z nim zrobić. Powinnam zdjąć pętlę, pomyślała. Wyciągnęła ku niej ręce, ale cofnęła je szybko, gdy zobaczyła, że drżą jak liście na wietrze. 43

Odczekała dłuższą chwilę, próbując zebrać odwagę. Po­ wtarzała sobie w myśli: Teleri, on nie może zrobić ci krzywdy. Jest człowiekiem. Kimś takim jak ty. Głuptasie, przecież dotykałaś martwych zwierząt: kruków, lisów, nawet wilka. Tu nie ma żadnej różnicy. Nabrała głęboko powietrza w płuca i sięgnęła ręką do węzła na linie. Ciało mężczyzny drgnęło. Krzyknęła i cofnęła się, przyciskając dłoń do ust. Czyżby żył? Przyglądała mu się uważnie. Może. A może nie. Pamiętała z dzieciństwa, jak kiedyś stara Gladdys obcięła siekierą głowę kurczakowi, a bezgłowy korpus ścigał ją przez całe podwórze, dopóki nie padł bez ruchu na ziemię. Babcia przekonywała ją potem, że kurczak był martwy przez cały ten czas, kiedy miotał się po podwórzu. Teleri nie uwierzyła i od tej pory nigdy nie jadała kurcząt. Zmusiła się, żeby rozluźnić sznur zaciskający szyję męż­ czyzny. Tym razem ciało nie poruszyło się. Ostrożnie zdjęła pętlę i położyła ją na ziemi w taki sposób, że tworzyła jak gdyby aureolę wokół jego głowy. Jedną ręką złapała go za ramię, drugą za biodro, zamknęła oczy i spróbowała go odwrócić. Łatwiej byłoby poruszyć jeden z wielkich głazów kamiennego kręgu. Spróbowała jeszcze raz, ale bez rezultatu. Wreszcie uchwyciła mocno kolczugę, wparła bose stopy w ziemię i z całej siły pociągnęła bezwładne ciało. Zdołała je poruszyć i poczuła, że mężczyzna powoli odwraca się na plecy. Po chwili jego ciężkie bezwładne ramię uderzyło ją w piersi tak mocno, że na moment straciła oddech. Leżała na ziemi i ciągle nie miała odwagi otworzyć oczu. Odsunęła jego rękę i kilka razy głęboko odetchnęła. 44 - Nie mogę patrzeć na twoją twarz, Angliku - szepnęła cicho. Leżała jeszcze przez chwilę, usiłując zebrać choć trochę odwagi. Potem usiadła, oplotła rękami kolana i zaczęła li­ czyć. Gdy dobrnęła do setki, miała już tyle odwagi, by otworzyć oczy, ale patrzyła prosto przed siebie, na pień drzewa. Mężczyzna jęknął i wtedy na niego spojrzała. Tego chrapliwego dźwięku z pewnością nie wywołał wiatr. Niewątpliwie wydobył się z ust mężczyzny. Przytknęła palce do jego szyi, na której widziała głęboką krwawą pręgę pozostawioną przez pętlę. On żyje! Na słońce i księżyc, on żyje! Pod palcami wyczuwała ledwie zauważalny puls, tak słaby jak u rannego bażanta, choć serce mężczyzny było przecież nieporównanie większe. Nachyliła się nad nim. - Jesteś żywy, Angliku. Słyszysz mnie? Ty żyjesz! Dotknęła jego policzków ponad starannie przyciętą brodą. Oczy miał zamknięte. Poklepała go po policzku. - Angliku! Nic. Uważnie przyjrzała się twarzy mężczyzny. Jego cera przybrała kolor siny, ale nie szary jak u nieboszczyka. Był blady, mocno pobrudzony ziemią i pokruszonymi zeschłymi liśćmi. Otarła mu policzki i czoło. Skórę miał ciepłą. Był żywy. Ledwie żywy. Co teraz? Sama nie była w stanie go przenieść, ale coś musiała przecież zrobić. - Koń - szepnęła. - Tak, muszę sprowadzić konia. - Zostań tutaj -powiedziała, jak gdyby rycerz mógł ją zrozumieć. Potem potrząsnęła głową i mruknęła do siebie: - Co ty sobie myślisz, Teleri. Przypuszczsz, że on wstanie i odejdzie? Odwróciła się i pobiegła tak szybko, jak tylko mogła, 45

roztrącając bosymi stopami liście, przeskakując przez leżące drzewa. Biegła długo, rytmicznie. Biegła, biegła, biegła... Kiedy znalazła się na ścieżce prowadzącej do chaty, brako­ wało jej tchu i czuła palący ból w piersiach. Nie była w stanie nabrać w płuca tyle powietrza, by mogła zagwizdać na konia. Wybiegła wreszcie z lasu na oświetloną słońcem łąkę. Zatrzymała się, zgięła wpół, opierając dłonie na kolanach, i próbowała odzyskać oddech. Po chwili wyprostowała się, nabrała trochę powietrza w płuca i spróbowała zagwizdać. Dźwięk był tak słaby, że zdziwiła się, gdy zobaczyła, że koń uniósł głowę i spojrzał na nią. - Chodź, Koniu! Chodź! Podbiegł do swojej pani. Pogładziła go po nozdrzach, potem wskoczyła na grzbiet i pogalopowała przez mostek w stronę domu. Po przybyciu na miejsce zdjęła z kołka zwój liny i ściągnęła z łóżka swój jedyny koc. Wkrótce znów siedziała na koniu, koc i linę ułożyła przed sobą i ruszyła do Diabelskiego Boru, by pośpieszyć z pomocą rycerzowi. Miała nadzieję, że jeszcze żyje. 6 Anglik był w tak ciężkim stanie, że wydawało się to mało prawdopodobne, by mógł utrzymać się przy życiu. Ale jednak żył. Nie otworzył nawet oczu, gdy Teleri zdejmowała mu ciężką kolczugę. Nie poruszył się, kiedy przetoczyła go na koc, do którego przywiązała linę, a potem pętlę sporządzoną na drugim jej końcu zarzuciła na szyję konia i wolno, bardzo wolno, powlokła go do domu. Jedyną oznaką, że Anglik żyje, były chrapliwe jęki, które wydobywały się z jego opuchniętego gardła przy gwałtowniejszych ruchach, ale i one nie przypo­ minały dźwięków wydawanych przez człowieka. Teraz była już noc. Mężczyzna leżał spokojnie na sienniku, zdjętym z łóżka Teleri i ułożonym w rogu izby pod otwartym oknem. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie; przykryty był kocem, który starannie wytrzepała po przetransportowaniu na nim półżywego Anglika. Srebrny sierp księżyca wisiał na ciemnym niebie. Przez okno wpływało chłodne nocne powietrze i Teleri pomyślała, że jeśli 47

zrobi się tak zimno jak ubiegłej nocy, to wkrótce będzie musiała zamknąć okiennice. Komary krążyły wokół ustawionej na parapecie świecy, przez otwarte okno wpadały do izby ćmy. Gdzieś w pobliskich drzewach odezwała się sowa. Na zewnątrz pulsowało nocne życie, świeciły gwiazdy i księżyc, a tutaj, w mrocznej izbie, leżał człowiek bliski śmierci. Zanurzyła ściereczkę w drewnianej misce wypełnionej zimną wodą ze strumienia i wytarła mu twarz i szyję, zaczerwienione teraz i rozpalone gorączką. Okład sporządzony z mchu wy­ mieszanego z ziołami, który ułożyła na rannej szyi, zaczął już wysychać. Powoli, ostrożnie, tak, by nie sprawić choremu niepotrzebnego bólu, usuwała po kawałku popękaną warstwę leczniczej mieszanki. Rana pod okładem była zaogniona, a jej brzegi mocno opuchnięte. Przemyła ją wodą, by chłód złagodził nieco ból. Chyba niewiele to pomogło, bo chory nadal cierpiał. Ilekroć dotknęła jego szyi, wyczuwała, jak odruchowo wzdra­ ga się, a czasem nawet jęczy. Wtedy nieruchomiała i łzy na­ pływały jej do oczu. Usiadła wreszcie na piętach i wierzchem dłoni otarła łzy. Pomyślała, że jest chyba kompletnie pozbawiona rozumu, i żałowała, że nie jest tak gruboskórna jak stara Gladdys. Kiedy była małą dziewczynką, płakała nad każdą zabitą muchą czy nadepniętym pająkiem. Gladdys opowiadała, że gdy dawała jej plaster miodu do ssania, była tak szczodra, że połowę przysmaku wynosiła na dwór dla mrówek. Teleri zastanawiała się, co też babcia powiedziałaby na temat tego rycerza. Zapewne uważałaby, że wnuczka popełniła błąd, udzielając pomocy człowiekowi, który może wyrządzić jej krzywdę, oczywiście jeśli wyżyje. Zamknęła oczy i zamyśliła się. Przybierał w niej na sile konflikt pomiędzy rozsądkiem a sercem, ale wiedziała, że nie 48 może odmówić pomocy nawet komuś, kto jest jej wrogiem. Kiedy patrzyła na tego nieprzytomnego mężczyznę, widziała w nim człowieka, istotę ludzką, taką samą jak ona. W dodatku był to ktoś straszliwie udręczony - przeżył własną okrutną śmierć. Patrząc na niego, nie odczuwała już lęku, tylko głębokie współczucie na myśl o tym, przez co przeszedł. Okrucieństwo, z jakim się spotkał, uświadomiło jej w pełni, jak zły i przera­ żający potrafi być świat. Otrząsnęła się wreszcie z ponurych myśli i spojrzała na chorego z nadzieją, jak gdyby oczekiwała, że niebiosa ześlą cud. Spróbowała znów przemyć ranę, oczekując, że przyniesie mu to ulgę, ale on niespodziewanie uniósł rękę i odepchnął Teleri. Z jego gardła wydobył się chrapliwy dźwięk w niczym nie przypominający mowy, ale mimo to wyczuła w nim gniew. Jego świadomość błąkała się gdzieś pomiędzy niebem a piekłem, ale był wyraźnie w stanie furii, walczył z czymś głęboko ukrytym w jego świadomości. Teleri wyczuwała miotające nim emocje, przypominające lęk zwierzęcia zapędzonego w róg. Nagle zaczął się gwałtownie poruszać, próbując odwrócić się na bok. Starała się złapać go za ramiona, ale był zbyt silny. Żeby go unieruchomić, położyła się na nim. Wtedy przestał się poruszać. Przycisnęła ucho do jego piersi, żeby sprawdzić, czy nie umarł. Nadal jednak słyszała bicie jego serca. Powoli podniosła się i uklękła obok niego. Znów głośno jęknął. Nachyliła się nad nim. Czuła się bezradna. Żadne zwierzę, a tym bardziej człowiek, nie powinien tak bardzo cierpieć. Nawet Anglik, który mógł ją zniszczyć. Żeby go uspokoić, położyła dłoń na jego sercu, w ten sam sposób, w jaki dotykała rannego lisa czy ptaka, który wypadł z gniazda. 49

Mężczyzna odwrócił się raptownie i machnął ręką. Nie zdążyła się cofnąć. Jego pięść trafiła ją w twarz, tuż pod okiem. Upadła ciężko na plecy i na moment straciła oddech. Za­ kręciło jej się w głowie, przed oczami ujrzała gwiazdy. Dopiero po dłuższej chwili zdołała zaczerpnąć tchu. Usiadła z podciąg­ niętymi kolanami i przycisnęła dłoń do oka. Czuła silny, pul­ sujący ból, jak gdyby pękła jej czaszka. Siedziała tak przez dłuższy czas, aż zrozumiała, że nie ma wyboru. Musiała zrobić coś, na co nie miała ochoty - skrępować rannemu ręce i nogi. Żołnierze z niewielkiego oddziału, który sir Robert zostawił na płaskowyżu, siedzieli wokół dymiącego ogniska i czekali. Na odłos zbliżającego się jeźdźca Payn Godart, dowódca oddziału, oraz ciemnowłosy mężczyzna o potężnej sylwetce podnieśli się raptownie. Podjechał do nich sir Tobin de Clare i ściągnął wodze wierzchowca. - Długo musieliśmy na pana czekać, sir Tobin - powiedział Payn z wyrzutem. De Clare oraz trzech innych mężczyzn wyruszyli na po­ szukiwanie Rogera rankiem poprzedniego dnia. Każdy z nich pojechał w inną stronę. Trzej mężczyźni wrócili wieczorem, de Clare dopiero teraz. Sir Tobin nie odpowiedział. Nie zamierzał tłumaczyć się ze swojej nieobecności. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Jego ojciec należał do najpotężniejszych i najbogatszych lordów w kraju. Syn często zachowywał się bezczelnie i samowolnie, nawet teraz, kiedy był na służbie u Merricka de Beaucourt, lorda Glamorgan. Nie raczył nic wyjaśnić. Nie padło żadne pytanie. De Clare 50 zsiadł z konia, zarzucił wodze na siodło i podszedł do ogniska, żeby ogrzać ręce. Po dłuższej chwili powiedział obojętnym tonem: - Jechałem jego tropem na południe, ale nad rzeką ślad się urwał. Payn podał mu bukłak z winem i kromkę chleba z serem. Sir Tobin wypił spory łyk, potem wytarł usta dłonią i powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn stojących obok ogniska. - Domyślam się, że i wy nic nie znaleźliście - mruknął i odgryzł kawałek chleba. - Nie - powiedział Payn, potrząsając głową. - Założę się, że znów znalazł sobie jakąś babę, a my tu na próżno marzniemy - zauważył ironicznym tonem John Carteret. Payn trącił go w ramię i kazał mu się zamknąć. - Wiem dobrze, że nie zostawiłby nas tutaj nawet dla najładniejszej buzi. Sir Roger lubi się zabawić, kiedy jest na to odpowiednia pora. On zna swoje obowiązki. Wie, że przy­ jechał tutaj z królewską misją, a nie dla zabawy. Kilku mężczyzn przytaknęło głośno. De Clare przełknął ostatni kęs chleba i powiedział: - Sir Roger ruszył w pogoń za jakimś jeźdźcem. Czy nikt nie wie, za kim i dlaczego? Mężczyźni pokręcili głowami, a jeden z nich mruknął nie­ chętnie: - John próbował dowiedzieć się czegoś w wiosce. - Próbowałem - przytaknął jeden z mężczyn. - Ludzie tam przesądni, ciągle mówią o czarownicach i diabelskich głazach. Dziwni są ci Walijczycy. Przestałem się wypytywać, kiedy trzeci z kolei wieśniak przeżegnał się i uciekł, jak gdybym pytał go o spotkanie z samym diabłem. Przejechałem przez całą wieś. W Bleddig nie ma nic, co mogłoby znęcić sir Rogera. Żadnej gospody, żadnych dziewuch. - A o konia pytałeś? 51

- Jedyny koń w wiosce to dwudziestoletnia klacz. Zapadła cisza. Ktoś dorzucił do ognia kolejną kostkę torfu. - A może - odezwał się któryś z mężczyzn - lady Elizabeth zmieniła zdanie i ruszyła za nim w pogoń? De Clare zesztywniał; przeszył mężczyznę chłodnym wzro­ kiem. - Moja siostra przebywa w Atherton ze swoim mężem. Ostrzegam cię, jeśli jeszcze raz coś o niej powiesz, to pożałujesz! Mężczyzna zwiesił głowę i mruknął pod nosem coś, co można było uznać za słowo „przepraszam". Atmosfera stała się napięta. De Clare nie cieszył się zbytnią sympatią. - Ruszamy jutro rano - poinformował sir Tobin, potem podszedł do swojego konia. - Trzeba zawiadomić króla. - Ja będę na niego czekał - odezwał się Payn. - Towarzy­ szyłem mu we Francji, w Rzymie i wtedy, kiedy z królem i lordem Merrickiem walczył na Wschodzie. On z pewnością wróci. - Payn skrzyżował ręce na piersiach. - Minęły dopiero dwa dni. Ja zostaję. - Pojedziesz z nami. - Sir Tobin podszedł do niego i przyjął bojową postawę. - To jest polecenie. Pod nieobecność FitzAlana ja decyduję o tym, czy wracamy, czy zostajemy. Mężczyźni patrzyli na siebie groźnie. - Nie próbuj się buntować, Godart - mruknął de Clare. - Wyjeżdżamy jutro rano, żeby zawiadomić króla. On zadecyduje, co dalej robić. - Odwrócił się, zdjął z grzbietu konia zrolowany koc i rozłożył go na ziemi. - Teraz idziemy spać. - Usiadł i powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn. - To też jest rozkaz. Sir Tobin de Clare zaczekał chwilę, aż wszyscy przystąpią do szykowania sobie legowisk, potem położył się, nakrył kocem i ułożył do snu, podobnie jak wszyscy rycerze - z dłonią na rękojeści miecza. 7 Następnego ranka angielski rycerz leżał spokojnie; jego ciało nie było już tak rozpalone gorączką. Po trzech dniach starannie przycięta broda odrosła na tyle, że gęsty zarost na szyi przeszkadzał Teleri przy zmianie opatrunku, tym bardziej że okolice rany były jeszcze mocno opuchnięte. W tej sytuacji Teleri postanowiła zgolić mu brodę. Zadanie to nie było łatwe, gdyż mogła patrzeć tylko jednym okiem. Drugie, to, które jej podbił, opuchło nie mniej niż jego szyja i bolało przy każdym dotknięciu. Napełniła drewnianą miskę wodą i odpędziła wścibskie wiewiórki. Prosiak w przeciwległym rogu izby chrupał korzenie mlecza i ignorował ją, co, w jego mniemaniu, było karą za to, że tak mało poświęca mu uwagi. Sokół swoim zwyczajem przysiadł na jego grzbiecie, jakby zapuścił tam korzenie. Pozostałe zwierzątka albo spokojnie siedziały w klatkach, albo przebywały na zewnątrz. Tylko ciekawe wróble kręciły się na parapecie, dziobiąc okruszyny, które Teleri im wysypała. Zwilżyła nóż i powoli, ostrożnie pociągnęła ostrzem po 53