Baxter Mary Lynn
Słodka pokusa
Gdy Janey zobaczyła na progu swego sklepu Dillona, przeszłość, o której tak bardzo chciała zapomnieć,
ponownie ożyła. Trzy lata temu po skandalu, który wstrząsnął miasteczkiem, Janey wraz z córką
wyjechały do Kolorado. Teraz powróciły w rodzinne strony, gotowe stawić czoło wszelkim
przeciwnościom. Janey z sukcesem prowadzi odziedziczony sklep, jest dumna ze swej niezależności.
Unika romansów, bo zbyt sobie ceni z trudem odzyskany spokój. Jednak z czasem sprawy przybierają
gorszy obrót... Sklep przynosi coraz mniejszy dochód, a eksmąż Janey, Keith, staje się irytująco
uciążliwy. No i jeszcze Dillon... Niegdyś przyjaciel, teraz uwodziciel, który roztacza przed nią słodkie i
kuszące wizje. Powinna go unikać, ale czy okaże się wystarczająco silna?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wszechobecny spokój działał mu na nerwy. To nie jest normalne, powiedział do siebie
Dillon Reed, przemierzając hol liceum Brookwod, którego był dyrektorem. Nigdzie nie
było słychać śmiechu uczniów, głośnych rozmów ani trzaskania drzwiczek szafek w
szatni.
Wkrótce karuzela rozkręci się na nowo, uświadomił sobie Dillon, przygryzając wargi.
Każdy nowy dzień zaczynał się w ten sam sposób. Ale teraz był środowy wieczór. Po
zapadnięciu zmroku uczniowie rozeszli się do domów i w szkole panowała cisza.
Dillon nie miał zwyczaju szwędać się po pustych korytarzach. Wpadł do szkoły tylko
dlatego, że zostawił tu portfel. Był w drodze do siostry, która zaprosiła go na kolację, a
ponieważ miał jeszcze trochę czasu, przyszło mu do głowy,
6
Słodka pokusa
by przejść się głównym korytarzem i sprawdzić, czy na ścianach i szafkach nie pojawiło
się nowe graffiti, co zawsze doprowadzało go do szewskiej pasji.
Przystanął, wsłuchując się w grobową ciszę dokoła. W budynku panował półmrok. Poczuł
się dziwnie nieswojo. Co się z nim właściwie dzieje? Przecież spędzał w pracy większą
część dnia. Przychodził tu przed pierwszym dzwonkiem, a wychodził długo po tym, jak już
wybrzmiał ostatni. Niejeden wieczór przesiedział w szkole, zajęty papierkową robotą, i
cisza nigdy go nie denerwowała.
Co się więc z nim działo tego wieczoru?
Dillon kochał swoją pracę, kochał każdy zakamarek nowego budynku, każdą minutę
spędzoną na tych korytarzach. Przeszedł przez wszystkie szczeble kariery, od zwykłego
nauczyciela, poprzez etat wychowawcy, aż dochrapał się stanowiska dyrektora. To nie był
jeszcze szczyt jego marzeń; miał na oku stanowisko inspektora, ale nie śpieszył się z tym.
Przebywanie wśród młodzieży sprawiało mu radość, przedłużało młodość, dzięki temu nie
czuł się stary ani na ciele, ani na duchu. Był zadowolony ze swojego życia, wiedział
jednak, że kiedyś nadejdzie czas na zmiany.
Nie chciał również wyjeżdżać z Hunter. To czterdziestotysięczne miasteczko w Karolinie
Po-
Mary Lynn Baxter
7
łudniowej, dogodnie położone między Charlestonem a Savannah, było jego domem. A
ponieważ zainwestował sporo pieniędzy w kawałek ziemi, który w przyszłości miał się
stać dochodową stadniną, mógł sobie pozwolić na przebieranie w ofertach pracy. Nie
musiał brać tego, co się nawinie.
Dotarł do swego gabinetu i z głębokim westchnieniem otworzył drzwi, gdy nagle usłyszał
jakiś dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Wstrzymał oddech i poczuł, że
wszystkie mięśnie jego ciała napinają się w gotowości do działania. Kiedyś służył w
piechocie morskiej i teraz jego wojskowa przeszłość doszła do głosu. Przez dłuższą chwilę
nasłuchiwał.
Nic.
Z ulgą wypuścił powietrze. Widocznie dał się ponieść wyobraźni, czego swoją drogą
wcale nie musiał mieć sobie za złe. Szkoły miały coraz więcej problemów z wybrykami
uczniów. Zaniedbania mściły się srogo, a Dillon, choć kierował szkołą żelazną ręką, nie
mógłby przysiąc, że ten problem nie dotyczy również jego placówki.
Otworzył szeroko drzwi i gdy szukał ręką kontaktu, znowu coś usłyszał. Serce zaczęło mu
bić szybciej. Tym razem już nie miał wątpliwości, że naprawdę coś się dzieje.
Usłyszał nieprzyjemny trzask tłuczonego szkła. Ktoś był w budynku.
8
Słodka pokusa
Laboratorium. To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Laboratorium znajdowało się
po przeciwnej stronie korytarza i było tam mnóstwo łatwo tłukących się przedmiotów.
Dillon obrócił się na pięcie i ostrożnie ruszył korytarzem. Nie miał zielonego pojęcia, na co
się natknie, ale to nie miało znaczenia. Ktokolwiek odpowiadał za to, co się tam
przydarzyło, będzie musiał zapłacić z nawiązką. Jeszcze nikomu, kto zniszczył własność
Dillona, nie uszło to płazem.
Skręcił za róg, w boczną odnogę korytarza, gdy do jego uszu dotarł nowy łomot. Przeszył
go dreszcz, ale szybko się opanował. Nie zapalał światła w nadziei, że wślizgnie się do
laboratorium niezauważony, zanim sprawcy zdążą się wymknąć przez tylne drzwi.
Przyczaił się na progu i ostrożnie zajrzał do środka. W silnym świetle latariti zobaczył
dwóch młodych mężczyzn w baseballowych czapeczkach. Na twarzach mieli maski, a na
dłoniach rękawiczki.
Instynkt podpowiedział mu, że to uczniowie jego szkoły. Obydwaj włamywacze bawili się
doskonale, tłukąc w drobny mak wyposażenie laboratorium. Jeden z nich miał w ręku kij
baseballowy, a drugi młotek. Wokół leżało porozbijane szkło, mikroskopy i komputery.
Pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko.
Dillona omal nie zalała krew, kiedy to zobaczył. Po raz pierwszy w jego szkole doszło do
Mary Lynn Baxter
9
takiego przejawu złośliwego wandalizmu. Postanowił wkroczyć do akcji.
- Dosyć, chłopaki. Zabawa się skończyła - powiedział głośno i otworzył drzwi.
- O kurczę! - wykrzyknął jeden z włamywaczy, rzucając się pędem do wyjścia. - Spadamy
stąd!
Jego koledze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucił się do drzwi jak wystrzelony
z procy, omal nie przewracając kumpla.
Dillon pobiegł za nimi, klnąc pod nosem. Drzwi. Zlekceważył fakt, że od tylnych drzwi
dzieliła ich tylko niewielka odległość, co znacznie ułatwiło szybką ucieczkę. Zanim zdążył
ruszyć ich śladem, chłopcy byli już na zewnątrz i biegli przez boisko szkolne. Dillon
zorientował się, że pościg jest zwykłą stratą czasu. Niedaleko stał zaparkowany w
ciemnościach samochód. Włamywacze wskoczyli do niego i odjechali, zanim Dillon się do
nich zbliżył. Nie udało mu się nawet odczytać numerów na tablicy rejestracyjnej.
- A niech to jasna cholera - wymamrotał, kurczowo łapiąc powietrze. Musiał przyznać, że
zupełnie zawalił sprawę. Gdyby nie był tak pewny, że uda mu się samodzielnie zapanować
nad sytuacją, wezwałby policję już w chwili, gdy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Ale nie,
on musiał działać na własną rękę, jak kompletny idiota.
10
Słodka pokusa
- Niech to jasny szlag - wymamrotał raz jeszcze, idąc do swojego gabinetu. Stamtąd za-
dzwonił na policję i niecierpliwie czekał na przybycie funkcjonariuszy.
Co się ostatnio dzieje z tymi dzieciakami? Zadawał sobie to pytanie niezliczoną ilość razy,
ale dotychczas nie znalazł na nie odpowiedzi. Przed laty, kiedy zaczęła się jego
fascynująca przygoda z oświatą, nic takiego się nie zdarzało - a przynajmniej niczego
podobnego nie pamiętał.
Czasy się zmieniły. Włamania traktowano jak niegroźne wykroczenia. Dzieci zabijały
dzieci. Dzieci zabijały rodziców. Dobry Boże, to wszystko nie miało sensu.
Dillon uważał, że młodzież powinna odpowiadać za swoje zachowanie i postępowanie.
Kochał „swoje dzieciaki", a one wiedziały, że nie wolno przekraczać grartic, które jasno
określił. Przynajmniej tak mu się wydawało, jednak teraz powinien zrewidować swe
poglądy.
To oczywiste, że niewłaściwie ocenił stan nadzoru budynku, rezygnując z usług firmy
ochroniarskiej. Założył, że jako były komandos upora się z każdą groźną sytuacją. Pomylił
się, a teraz poniesie konsekwencje.
Dwaj umundurowani funkcjonariusze weszli do gabinetu, przerywając jego rozmyślania.
Na ich widok Dillon z trudem powściągnął uśmiech. Jeden był wysoki jak żyrafa, a drugi
niski jak
Mary Lynn Baxter
11
kucyk szetlandzki. Kiedy stali obok siebie, przypominali mu Pata i Pataszona.
Przedstawił się i krótko opowiedział im, co się zdarzyło.
- To wielka szkoda, że nie odczytał pan tablicy rejestracyjnej - powiedział Tempie, wyższy
z policjantów.
Dillon zmrużył oczy.
- Przyznaję, pokpiłem sprawę. Ale myślałem, że zapanuję nad nimi i nad całą sytuacją.
- To niezbyt rozsądne założenie, panie Reed, szczególnie w tych okolicznościach.
- Teraz o tym wiem - odrzekł szorstko, znowu dając sobie w myślach porządnego kopa.
Odczuwał wstyd, bo rzeczywiście pokpił sprawę. - Chodźmy, zaprowadzę panów do
laboratorium.
Policjanci sporządzili notatki, a potem zadzwonili po techników, by zbadali pomieszcze-
nie. Dillon wiedział, że nie znajdą wiele śladów. Uczniowie rozegrali to nadzwyczaj
sprytnie.
Niższy policjant, Riley, powiedział w końcu:
- Zrobiliśmy, co mogliśmy, ale zapewne więcej pan się dowie, gdy przeszuka pan okolicę
na własną rękę. - Przerwał i podrapał się po podbródku. - Tak będzie lepiej, o ile sądzi pan,
że to któryś z pańskich uczniów.
- O, to całkiem możliwe - powiedział Dillon ponuro. - Mam tylko nadzieję, że włamanie
nie jest robotą gangu.
12
Słodka pokusa
- Wcale by mnie to nie zdziwiło - wzruszył ramionami Tempie.
Dillon zacisnął usta.
- Podejrzewam, że w szkole zaczyna się już tworzyć jakaś banda, ale jeszcze nie
uzyskałem żadnych dowodów.
- Oby był pan w błędzie - pokiwał głową Riley. -Gangi rozmnażają się szybciej niż króliki.
Dillon w milczeniu patrzył, jak zespół policyjnych techników pakuje sprzęt. Po ich wy-
jściu zrobił powierzchowny remanent i kazał woźnemu posprzątać bałagan, a gdy
wszystkie sprzęty znów znalazły się na swoim miejscu, zabrał portfel, pogasił światła i
wyszedł z budynku.
Przekroczył bramę i znalazł się na swojej pięćdziesięcMiektarowej farmie, ale zamiast
skręcić w boczną drogę, która prowadziła do domu jego siostry i szwagra, zahamował i
wrzucił dźwignię biegów na luz.
Silnik mruczał leniwie, a on wpatrywał się w ciemność. W tej chwili był szczęśliwy.
Chmury przesunęły się na niebie, odsłaniając sierpniową pełnię. Jasna poświata księżyca
zalewała ziemię i ukazywała chatę przycupniętą na szczycie wzniesienia, po lewej stronie.
Dillon chciał ją kiedyś przebudować tak, by móc tu zamieszkać na stałe. Wyobrażał już
sobie, jak przyjemnie
Mary Lynn Baxter
13
będzie siedzieć w chłodne dni przy płonącym wesoło kominku, z psem przy boku.
Brakowało tylko kobiety, by ten obraz był kompletny i doskonały.
Nad dachem chaty wznosiły się wyniosłe dęby i sosny, a dalej, niewidoczny z tego
miejsca, ciągnął się hektar oczyszczonej ziemi. Żwirowa ścieżka, wijąca się jak wąż w
zbitym gąszczu krzewów, prowadziła stamtąd nad staw, w którym pluskały się ryby. Przez
rzadkie prześwity w gęstwinie widać było jego ciemną powierzchnię. Jeżeli ktoś miałby
ochotę na świeżą rybę, wystarczyło tylko zarzucić wędkę.
Dillon kupił ten kawałek ziemi przed trzema laty i uważał, że to bardzo udana inwestycja,
choć działka obciążona była potężną hipoteką, którą miał spłacać jeszcze przez długie lata.
To miejsce było dla niego kołem ratunkowym. Bez niego nie wiedziałby, co począć.
Prawdopodobnie pogrążyłby się w odmętach desperacji, dryfując po falach życia jak
bezwolna łódeczka.
Skrzywił się niechętnie. Zbyt długo już żył przeszłością, a miał za wiele spraw na głowie,
by się oglądać do tyłu. Trzeba się skupić na przyszłości. Zakładał na farmie hodowlę koni i
pierwsza klacz była już prawie gotowa do rozpłodu. A on sam rozpoczynał wielce
obiecujący nowy rok szkolny.
Nagle zorientował się, że zmitrężył już zbyt
14
Słodka pokusa
wiele czasu. Jego siostra Allie, gorliwa wyznaw-czyni cnoty punktualności,
najprawdopodobniej już szykowała się, by obedrzeć go ze skóry. Na myśl o siostrze,
sekretarce bogatego adwokata, na jego twarz wypłynął uśmiech.
Po chwili zaparkował samochód przed skromnym domkiem, w którym mieszkała Allie i
jej mąż Mike. Dom, podobnie jak cała farma, był własnością Dillona, ale
wspaniałomyślnie wynajął go siostrze i zatrudnił Mike'a na farmie.
Na werandzie rozbłysło światło i Allie otworzyła drzwi.
- Jesteś na bakier z czasem, kochany braciszku. - zawołała, opierając ręce na biodrach.
Idąc do drzwi, Dillon słyszał trzask suchych liści i kory sosnowej pod stopami. W
powietrzu unosił się już zapach nadchodzącej jesieni.
- Cześć, 'siostro! - zawołał pogodnie.
- Przestań się tak szczerzyć. Spóźniłeś się!
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę - zaśmiał się, obejmując ją wpół.
Na jej ustach pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Już mi się trochę znudziły twoje tłumaczenia - odparowała.
Weszli do jasno oświetlonego pomieszczenia, które łączyło w sobie funkcje kuchni i
salonu. Wokół unosił się aromat świeżo upieczonego chleba.
- Zanim wysłucham twoich przeprosin, co
Mary Lynn Baxter
15
powiesz na kawałek ciasta bananowo-orzecho-wego?
- Och, uwielbiam je! - wykrzyknął Dillon.
- Nie powinnam dać ci ani kawałka - powiedziała Allie ze złośliwym błyskiem w oku.
Dillon tylko się uśmiechnął. Dobrze wiedział, że Allie lubi być chwalona za swoją
kuchnię, a szczególnie za chleb. To była jej specjalność, z której słynęła w całej okolicy.
Ale nie był to jedyny powód jej popularności. Allie żyła po to, by dostarczać ludziom
radości. Kochała ludzi, a oni ją uwielbiali. Miała trzydzieści osiem lat i jej twarzy nie
poorały jeszcze zmarszczki, choć włosy przyprószyła przedwczesna siwizna. Allie jednak
zupełnie się tym nie przejmowała i nie zawracała sobie głowy farbowaniem.
Podobnie jak Dillon, była wysoka i mocno zbudowana, co jednak nie ujmowało jej
atrakcyjności. Uroku dodawały jej błyszczące niebieskie oczy i promienny uśmiech, który
tak często gościł na jej twarzy.
Dillon kochał ją serdecznie i bez siostry nie wyobrażał sobie życia. Oprócz niej nie miał
żadnej rodziny. Ich rodzice zginęli przed wielu laty w wypadku drogowym i od tego czasu
rodzeństwo stało się sobie jeszcze bliższe.
Teraz zauważył cienie pod jej oczyma i zaniepokoił się.
16
Słodka pokusa
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
- Oczywiście, że tak - wzruszyła ramionami.
- A dlaczego miałoby być inaczej?
Dillon jednak nie pozwolił jej tak łatwo wykpić się od odpowiedzi.
- Powiedz prawdę - nalegał.
- Może złapałam tego samego wirusa, który rozłożył pół biura.
- Jesteś pewna, że to tylko wirus?
- Przestań zrzędzić - skarciła go łagodnie.
- Jesteś gorszy od starej baby. O wiele gorszy niż Mike, choć i jemu nic nie brakuje.
Dillon roześmiał się.
- No dobra, na razie jesteś górą. Gdzie to ciasto?
- Jadłeś już kolację? - zapytała, przystając przy kredensie.
- Nie, ale nie jestem głodny.
- Mogę ci podgrzać fasolkę.
Dillon rozsiadł się wygodnie na krześle w przestronnej kuchni.
- Dzięki, ale dzisiaj wieczór pasuję z jedzeniem. Tylko ciasto, proszę pani.
W kilka minut później z rozkoszą pogładził się po brzuchu.
- No i jak? - zapytała Allie, spoglądając na niego znad kubka z kawą.
- Co: jak?
- Kretyn - mruknęła i pokręciła głową. Dillon roześmiał się głośno.
Mary Lynn Baxter
17
- W porządku, a nawet trochę lepiej. Zresztą sama o tym wiesz.
- Swoją drogą, zawsze miło to słyszeć.
- A gdzie jest Mike? Allie skrzywiła się.
- Dzisiaj mamy środę, tak? W takim razie Mike gra w pokera ze swoimi kumplami. - Umil-
kła i spojrzała na niego przenikliwie. - Dobrze by było, gdybyś i ty od czasu do czasu
spotykał się z przyjaciółmi.
Dillon zignorował tę oczywistą prowokację.
- Zanim tu przyjechałem, byłem w szkole - powiedział.
- Dla mnie to żadna nowość. Opowiedział jej o włamaniu.
- A nie przyszło ci do głowy, że mogło ci się coś stać? - zapytała z niedowierzaniem.
- Nie zastanawiałem się nad tym. Po prostu chciałem złapać tych gówniarzy.
Jego siostra westchnęła głęboko.
- Marzę, żebyś zadbał o swoje życie osobiste z takim samym zaangażowaniem, z jakim
troszczysz się o szkołę.
- Allie, proszę cię, nie zaczynaj znowu - mruknął Dillon.
Ona jednak mówiła dalej, jakby nie usłyszała jego słów:
- Czy nadal spotykasz się z Patrycją Sims? Dillon z trudem hamował zniecierpliwienie.
18
Słodka pokusa
- Tak, jestem z nią umówiony na sobotni wieczór.
- Bogu dzięki.
- Ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, siostrzyczko. My po prostu przyjaźnimy się. Nic
więcej z tego nie będzie.
Allie podniosła ręce w dramatycznym geście.
- Poddaję się. Jesteś absolutnie beznadziejnym przypadkiem.
- Nie, ja tylko biorę życie takim, jakie jest. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby zmian, je-
stem szczęśliwy.
- Bardzp wątpię. Na miłość boską, już najwyższy czas, żebyś zainteresował się jakąś
kobietą! Przecież od śmierci Elaine minęły trzy lata!
Dillon milczał. Gdyby Allie wiedziała, jaka katastrofa doprowadziła do rozpadu jego
małżeństwa z Elaine, nie poruszałaby tego tematu. Ale nie wiedziała, a on nie zamierzał jej
o tym opowiadać, choć dziwne było, że nie zrobił tego jeszcze nikt inny. Hunter było małą
mieściną i wszyscy tu wiedzieli wszystko o wszystkich. Z drugiej strony Allie i jej mąż
wrócili do miasta niedawno. Wcześniej Mike pracował na platformie wiertniczej w
Teksasie, uległ jednak wypadkowi i musiał porzucić tę pracę.
- Wiem, jak bardzo chcieliście mieć dziecko. Jak bardzo się staraliście. O ile dobrze
pamiętam, Elaine poroniła dwukrotnie, tak?
Mary Lynn Baxter
19
Dillon skrzywił się boleśnie. Ta rana jeszcze się nie zabliźniła.
- Nie jesteś dzisiaj w najlepszym nastroju - odparował cios.
- Może, ale...
- Wiesz co, dajmy temu pokój. Jest tak, jak powiedziałem. Jestem zadowolony z mojego
życia. Kiedyś zostanę inspektorem, a poza tym mam farmę, którą przy pomocy Mike'a
zamierzam przekształcić w dochodowy interes. - Zamilkł na chwilę i uścisnął dłoń siostry.
- Jak sama widzisz, nie musisz się o mnie martwić. Daję sobie radę.
- Może i tak - pokiwała głową. - Zapakuję ci trochę chleba na drogę.
- Czy to oznacza, że mam już sobie pójść?
- Oczywiście, że nie - zaśmiała się. - Ale weź sobie moje słowa do serca, bo osobiście
prze-trzepię ci tyłek.
Dillon zachichotał.
- W takim razie lepiej już pójdę. A tak swoją drogą, to potrzebuję trochę odpoczynku.
Następny tydzień będzie ciężki. Zaczyna się nowy sezon rozgrywek, a do tego jeszcze ta
paskudna historia z włamaniem.
- Mam nadzieję, że znajdziesz winnego.
- Oby tylko nie była to sprawka jakiegoś gangu. Do tej pory miałem szczęście.
- Dzieciaki nie są już takie jak kiedyś - powiedziała Allie.
20
- Dobrze to ujęłaś.
Podeszli razem do drzwi, gdzie Allie wręczyła mu torebkę zjedzeniem. Dillon z
wdzięcznością pocałował siostrę w policzek.
Gdy wsiadał do samochodu, zawołała jeszcze:
- A swoją drogą kup Patrycji bombonierkę albo kwiaty!
Dilllon zmrużył oczy.
- Czy ty nigdy nie wiesz, kiedy skończyć? Allie posłała mu rozbrajający uśmiech.
ROZDZIAŁ DRUGI
Janey Mansfield rozmasowała sobie kark i spojrzała na zegar wiszący na ścianie jej sklepu
ze słodyczami. Sklep nosił nazwę Słodkie Sny. Zbliżała się już pora zamknięcia. Dzięki,
Boże, za tę łaskawość, pomyślała, i obróciła tabliczkę na stronę z napisem „Zamknięte".
Co się z nią działo? Nie było trudno odpowiedzieć na to pytanie. Jej zmęczenie miało
bardzo konkretną przyczynę. Kiedy niedawno powróciła do Karoliny Południowej, jej
świat znowu wywrócił się do góry nogami. Musiała przystosować się do zupełnie nowego
domu i do zupełnie nowej pracy. Miała teraz własny sklep. W wieku trzydziestu siedmiu
lat takie zmiany nie przychodzą łatwo. Janey często odnosiła wrażenie, że ktoś ją zaprzągł
do kieratu, który nie
22
Słodka pokusa
zatrzymywał się nawet na minutę, by pozwolić na złapanie oddechu.
Ale nie skarżyła się. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie. Przytulny sklepik, wypełniony
po brzegi słodyczami, od najprostszych po najwyk-wintniejsze, stał się jej własnością
dzięki wspaniałomyślności ciotki Lois, która po wylewie zdecydowała się na
przeprowadzkę do domu spokojnej starości w Savannah. Budynek wymagał niezbędnych
napraw od fundamentów aż po dach, ale to mogło poczekać. Na razie nie miała pieniędzy
na remont.
Pom|mo tych problemów jej nowa sytuacja życiowa nie przedstawiała się wcale najgorzej.
Codziennie rano, wyprawiając córkę do szkoły, Janey niecierpliwie wyczekiwała chwili,
gdy wreszcie będzie mogła ubrać się i zejść do sklepu.
Ten dzień był jednak inny od pozostałych. Ruch w sklepie był niezwykle mały i Janey
poczuła się zaniepokojona. Słodkie Sny były podstawą utrzymania jej i siedemnastoletniej
córki. W ostatnich latach sklep trochę podupadł, ale teraz Janey wierzyła - musiała wierzyć
- że zdoła go znów wyprowadzić na szerokie wody dzięki kilku zmianom i innowacjom.
Może przyczyną jej kiepskiego nastroju była pogoda. W Karolinie Południowej nawet pod
koniec sierpnia panowały nieznośne upały. Dwa klimatyzatory, jeden na górze w
mieszkaniu,
Mary Lynn Baxter
23
a drugi na dole w sklepie, pracowały pełną parą. Za to jesień miała być porą wytchnienia
po parnym lecie pełnym komarów.
Przez lata nieobecności Janey zdążyła już zapomnieć, jak wygląda lato na Południu. I gdy
przyjechała z Kolorado, rzeczywistość uderzyła ją jak obuchem.
Schwyciła pojemnik z płynem do mycia szyb oraz papierowe ręczniki i zabrała się do
pucowania lady, gdy usłyszała wołanie córki:
- Mamo, już jestem!
Głos Robin zawsze dodawał jej energii.
- Zaraz zamykam - odkrzyknęła, podchodząc do tylnych drzwi. - Kochanie, co ty tam
robisz?
- Jestem na górze. Za chwilkę zejdę.
Janey zawsze czekała z utęsknieniem na zakończenie dnia, kiedy Robin wracała ze szkoły
i opowiadała jej wszystkie nowinki. Ponieważ należała do zespołu cheerleaderek i
codziennie miała treningi, wracała do domu późno.
- Cześć - zawołała teraz, zbiegając szybko po schodach.
- Cześć - odpowiedziała Janey i podeszła bliżej, by uścisnąć córkę. - Jak ci minął dzień?
Robin wsunęła za ucho pasmo złotorudych włosów sięgających ramion i usiadła na
krzesełku przy ladzie.
- Nic specj alnego, tyle że zdałam na piątkę test z trygonometrii - oznajmiła z szerokim
uśmiechem.
24
Słodka pokusa
- To wspaniale! - ucieszyła się Janey. Obydwoje z byłym mężem popełnili w życiu
mnóstwo błędów, ale córka się do nich nie zaliczała. Robin była wyjątkowo udanym dziec-
kiem. Wysoka i smukła, miała jasnobrązowe oczy i niezwykle długie, ciemne rzęsy. I
chociaż daleko jej było do doskonałości, Janey niczego by w niej nie zmieniła, no może z
wyjątkiem uporu.
- Jak tam dzisiaj w sklepie? - zapytała Robin.
- Nie za dobrze - odparła Janey rzeczowo. Dziewczyna przełknęła kawałek jabłka i zapy-
tała:
- Zastanawiałaś się, dlaczego?
Janey już miała jej powiedzieć, że nie mówi się z pełnymi ustami, ale pohamowała się w
ostatniej chwili.
- Nie mam najmniejszego pojęcia. Próbowałam już z\$alać winę na wszystko, nawet na
pogodę.
Robin wstała i wyrzuciła ledwie nadgryzione jabłko do kosza.
- Ależ dzisiaj było gorąco. Kiedy ćwiczyłyśmy, pot lał się z nas strumieniami.
- W zespole wszystko w porządku?-zapytała Janey.
Twarz Robin pojaśniała.
- Dzisiaj uczyłyśmy się nowego układu. Pokażemy go podczas pierwszego meczu. Nie
mogę się już doczekać, kiedy ty i tata to zobaczycie.
Mary Lynn Baxter
25
- No cóż, to już niedługo.. Następny piątek, tak?
- Tak - skinęła głową Robin, kierując się ku drzwiom. - Idę pod prysznic. Cała się kleję. Co
będzie na kolację?
- A na co masz ochotę?
- Na pizzę.
- To zamów przez telefon, gdy już wyjdziesz spod prysznica.
Robin pomaszerowała na górę, a Janey pokręciła głową. Nastolatki, co za dziwny gatunek.
Większość rodziców uważała ten wiek za mocno kłopotliwy, ale Janey wcale nie chciała,
by jej córka dorastała zbyt szybko. Wolała cieszyć się każdą spędzoną z nią chwilą i
chętnie zatrzymałaby czas.
Gdyby jeszcze nie musiała się dzielić Robin ze swoim byłym mężem, gdyby nie czuła się
winna z powodu tego, co zaszło... Było jej ciężko na duszy, choć rzadko się do tego przy-
znawała.
Wreszcie wskazówka minutowa dotarła do piątej trzydzieści. Janey podeszła do drzwi.
Sięgając po tabliczkę, zauważyła zatrzymujący się przed sklepem samochód. Po krótkim
namyśle zostawiła tabliczkę na stronie z napisem „Otwarte". Miała ochotę zakończyć już
dzień pracy, ale bardziej od odpoczynku potrzebowała pieniędzy. Ledwie wróciła za ladę,
kiedy rozległ się brzę-
26
Słodka pokusa
czyk. Spojrzała na drzwi i uśmiech zamarł na jej ustach. W drzwiach stał Dilłon Reed.
Janey wstrzymała oddech, walcząc ze wzbierającymi emocjami. Oczywiście zdawała
sobie sprawę, że pewnego dnia zobaczy go ponownie. Był przecież dyrektorem szkoły, do
której chodziła jej córka, a poza tym w takim małym miasteczku ich drogi wcześniej czy
później musiały się przeciąć.
- Janey? - zapytał ze zdumieniem.
- Cześć, Dillon - odrzekła. Starała się nadać głosowi normalne brzmienie, ale nie była
pewna, czy jej się udało.
Przez te trzy lata, kiedy go nie widziała, niewiele się zmienił. W jego jak zwykle roz-
czochranych, czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, a niebieskie oczy nie
straciły nic ze swojej ostrości i nadal patrzyły przenikliwie. Może dlatego dobrze radził
sobie z nastolatkami. Wydawał się wyższy i bardziej muskularny niż w jej wspomnieniach.
Ubrany był w dżinsy, koszulę i sportową kurtkę, a na nogach miał kowbojskie buty.
Bardziej przypominał ranczera niż dyrektora szkoły. Brakowało mu tylko stet-sona na
głowie.
- To twój sklep? - zapytał.
- Tak, teraz mój.
- Nie wiem, co powiedzieć. Jestem zdumiony. Nigdy nie myślałem, że wrócisz do Hunter.
27
- I ja się tego nie spodziewałam - odrzekła i odwróciła wzrok, nie mogąc wytrzymać
poważnego spojrzenia jego głęboko osadzonych oczu.
- I jak leci?
Czyjej się tylko wydawało, czy też rzeczywiście w jego głosie pobrzmiewało ukryte
napięcie? Czyżby i on czuł się niezręcznie w zaistniałej sytuacji? Był jednak mistrzem w
ukrywaniu swoich myśli i niczego nie mogła być pewna.
- Nie narzekam - powiedziała w końcu, siląc się na swobodny ton.
- Świetnie wyglądasz.
- Dziękuję - mruknęła i uśmiechnęła się.
- A co słychać u Robin?
- Chodzi do twojej szkoły. Jest w zespole tanecznym.
Dillon wydawał się speszony.
- Przepraszam, jakoś mi to umknęło.
- To zrozumiałe. Masz przecież setki uczniów. Nikt nie oczekuje, że będziesz ich
wszystkich rozpoznawał i pamiętał.
Miała wrażenie, że bezmyślnie trajkocze bez opamiętania. Dillon przestąpił z nogi na nogę
i spojrzał na nią posępnym wzrokiem.
- Bo widzisz, Janey...
- Wszystko jest w porządku - przerwała mu pospiesznie, biorąc głęboki oddech. - Nie ma tu
nic więcej do powiedzenia, więc po prostu zostawmy to.
28
Słodka pokusa
Dillon przez chwilę milczał, a potem wzruszył ramionami:
- Jak chcesz.
- W takim razie czym mogę ci służyć? Jego oczy znowu spochmurniały.
- Poproszę o pudełko cukierków. Janey zmusiła się do uśmiechu.
- O, to z pewnością mogę dla ciebie zrobić.
Kiedy wkrótce potem zamknęła drzwi i odprowadziła wzrokiem samochód, serce waliło
jej jak młotem.
Baxter Mary Lynn Słodka pokusa Gdy Janey zobaczyła na progu swego sklepu Dillona, przeszłość, o której tak bardzo chciała zapomnieć, ponownie ożyła. Trzy lata temu po skandalu, który wstrząsnął miasteczkiem, Janey wraz z córką wyjechały do Kolorado. Teraz powróciły w rodzinne strony, gotowe stawić czoło wszelkim przeciwnościom. Janey z sukcesem prowadzi odziedziczony sklep, jest dumna ze swej niezależności. Unika romansów, bo zbyt sobie ceni z trudem odzyskany spokój. Jednak z czasem sprawy przybierają gorszy obrót... Sklep przynosi coraz mniejszy dochód, a eksmąż Janey, Keith, staje się irytująco uciążliwy. No i jeszcze Dillon... Niegdyś przyjaciel, teraz uwodziciel, który roztacza przed nią słodkie i kuszące wizje. Powinna go unikać, ale czy okaże się wystarczająco silna?
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wszechobecny spokój działał mu na nerwy. To nie jest normalne, powiedział do siebie Dillon Reed, przemierzając hol liceum Brookwod, którego był dyrektorem. Nigdzie nie było słychać śmiechu uczniów, głośnych rozmów ani trzaskania drzwiczek szafek w szatni. Wkrótce karuzela rozkręci się na nowo, uświadomił sobie Dillon, przygryzając wargi. Każdy nowy dzień zaczynał się w ten sam sposób. Ale teraz był środowy wieczór. Po zapadnięciu zmroku uczniowie rozeszli się do domów i w szkole panowała cisza. Dillon nie miał zwyczaju szwędać się po pustych korytarzach. Wpadł do szkoły tylko dlatego, że zostawił tu portfel. Był w drodze do siostry, która zaprosiła go na kolację, a ponieważ miał jeszcze trochę czasu, przyszło mu do głowy,
6 Słodka pokusa by przejść się głównym korytarzem i sprawdzić, czy na ścianach i szafkach nie pojawiło się nowe graffiti, co zawsze doprowadzało go do szewskiej pasji. Przystanął, wsłuchując się w grobową ciszę dokoła. W budynku panował półmrok. Poczuł się dziwnie nieswojo. Co się z nim właściwie dzieje? Przecież spędzał w pracy większą część dnia. Przychodził tu przed pierwszym dzwonkiem, a wychodził długo po tym, jak już wybrzmiał ostatni. Niejeden wieczór przesiedział w szkole, zajęty papierkową robotą, i cisza nigdy go nie denerwowała. Co się więc z nim działo tego wieczoru? Dillon kochał swoją pracę, kochał każdy zakamarek nowego budynku, każdą minutę spędzoną na tych korytarzach. Przeszedł przez wszystkie szczeble kariery, od zwykłego nauczyciela, poprzez etat wychowawcy, aż dochrapał się stanowiska dyrektora. To nie był jeszcze szczyt jego marzeń; miał na oku stanowisko inspektora, ale nie śpieszył się z tym. Przebywanie wśród młodzieży sprawiało mu radość, przedłużało młodość, dzięki temu nie czuł się stary ani na ciele, ani na duchu. Był zadowolony ze swojego życia, wiedział jednak, że kiedyś nadejdzie czas na zmiany. Nie chciał również wyjeżdżać z Hunter. To czterdziestotysięczne miasteczko w Karolinie Po-
Mary Lynn Baxter 7 łudniowej, dogodnie położone między Charlestonem a Savannah, było jego domem. A ponieważ zainwestował sporo pieniędzy w kawałek ziemi, który w przyszłości miał się stać dochodową stadniną, mógł sobie pozwolić na przebieranie w ofertach pracy. Nie musiał brać tego, co się nawinie. Dotarł do swego gabinetu i z głębokim westchnieniem otworzył drzwi, gdy nagle usłyszał jakiś dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Wstrzymał oddech i poczuł, że wszystkie mięśnie jego ciała napinają się w gotowości do działania. Kiedyś służył w piechocie morskiej i teraz jego wojskowa przeszłość doszła do głosu. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał. Nic. Z ulgą wypuścił powietrze. Widocznie dał się ponieść wyobraźni, czego swoją drogą wcale nie musiał mieć sobie za złe. Szkoły miały coraz więcej problemów z wybrykami uczniów. Zaniedbania mściły się srogo, a Dillon, choć kierował szkołą żelazną ręką, nie mógłby przysiąc, że ten problem nie dotyczy również jego placówki. Otworzył szeroko drzwi i gdy szukał ręką kontaktu, znowu coś usłyszał. Serce zaczęło mu bić szybciej. Tym razem już nie miał wątpliwości, że naprawdę coś się dzieje. Usłyszał nieprzyjemny trzask tłuczonego szkła. Ktoś był w budynku.
8 Słodka pokusa Laboratorium. To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Laboratorium znajdowało się po przeciwnej stronie korytarza i było tam mnóstwo łatwo tłukących się przedmiotów. Dillon obrócił się na pięcie i ostrożnie ruszył korytarzem. Nie miał zielonego pojęcia, na co się natknie, ale to nie miało znaczenia. Ktokolwiek odpowiadał za to, co się tam przydarzyło, będzie musiał zapłacić z nawiązką. Jeszcze nikomu, kto zniszczył własność Dillona, nie uszło to płazem. Skręcił za róg, w boczną odnogę korytarza, gdy do jego uszu dotarł nowy łomot. Przeszył go dreszcz, ale szybko się opanował. Nie zapalał światła w nadziei, że wślizgnie się do laboratorium niezauważony, zanim sprawcy zdążą się wymknąć przez tylne drzwi. Przyczaił się na progu i ostrożnie zajrzał do środka. W silnym świetle latariti zobaczył dwóch młodych mężczyzn w baseballowych czapeczkach. Na twarzach mieli maski, a na dłoniach rękawiczki. Instynkt podpowiedział mu, że to uczniowie jego szkoły. Obydwaj włamywacze bawili się doskonale, tłukąc w drobny mak wyposażenie laboratorium. Jeden z nich miał w ręku kij baseballowy, a drugi młotek. Wokół leżało porozbijane szkło, mikroskopy i komputery. Pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko. Dillona omal nie zalała krew, kiedy to zobaczył. Po raz pierwszy w jego szkole doszło do
Mary Lynn Baxter 9 takiego przejawu złośliwego wandalizmu. Postanowił wkroczyć do akcji. - Dosyć, chłopaki. Zabawa się skończyła - powiedział głośno i otworzył drzwi. - O kurczę! - wykrzyknął jeden z włamywaczy, rzucając się pędem do wyjścia. - Spadamy stąd! Jego koledze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucił się do drzwi jak wystrzelony z procy, omal nie przewracając kumpla. Dillon pobiegł za nimi, klnąc pod nosem. Drzwi. Zlekceważył fakt, że od tylnych drzwi dzieliła ich tylko niewielka odległość, co znacznie ułatwiło szybką ucieczkę. Zanim zdążył ruszyć ich śladem, chłopcy byli już na zewnątrz i biegli przez boisko szkolne. Dillon zorientował się, że pościg jest zwykłą stratą czasu. Niedaleko stał zaparkowany w ciemnościach samochód. Włamywacze wskoczyli do niego i odjechali, zanim Dillon się do nich zbliżył. Nie udało mu się nawet odczytać numerów na tablicy rejestracyjnej. - A niech to jasna cholera - wymamrotał, kurczowo łapiąc powietrze. Musiał przyznać, że zupełnie zawalił sprawę. Gdyby nie był tak pewny, że uda mu się samodzielnie zapanować nad sytuacją, wezwałby policję już w chwili, gdy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Ale nie, on musiał działać na własną rękę, jak kompletny idiota.
10 Słodka pokusa - Niech to jasny szlag - wymamrotał raz jeszcze, idąc do swojego gabinetu. Stamtąd za- dzwonił na policję i niecierpliwie czekał na przybycie funkcjonariuszy. Co się ostatnio dzieje z tymi dzieciakami? Zadawał sobie to pytanie niezliczoną ilość razy, ale dotychczas nie znalazł na nie odpowiedzi. Przed laty, kiedy zaczęła się jego fascynująca przygoda z oświatą, nic takiego się nie zdarzało - a przynajmniej niczego podobnego nie pamiętał. Czasy się zmieniły. Włamania traktowano jak niegroźne wykroczenia. Dzieci zabijały dzieci. Dzieci zabijały rodziców. Dobry Boże, to wszystko nie miało sensu. Dillon uważał, że młodzież powinna odpowiadać za swoje zachowanie i postępowanie. Kochał „swoje dzieciaki", a one wiedziały, że nie wolno przekraczać grartic, które jasno określił. Przynajmniej tak mu się wydawało, jednak teraz powinien zrewidować swe poglądy. To oczywiste, że niewłaściwie ocenił stan nadzoru budynku, rezygnując z usług firmy ochroniarskiej. Założył, że jako były komandos upora się z każdą groźną sytuacją. Pomylił się, a teraz poniesie konsekwencje. Dwaj umundurowani funkcjonariusze weszli do gabinetu, przerywając jego rozmyślania. Na ich widok Dillon z trudem powściągnął uśmiech. Jeden był wysoki jak żyrafa, a drugi niski jak
Mary Lynn Baxter 11 kucyk szetlandzki. Kiedy stali obok siebie, przypominali mu Pata i Pataszona. Przedstawił się i krótko opowiedział im, co się zdarzyło. - To wielka szkoda, że nie odczytał pan tablicy rejestracyjnej - powiedział Tempie, wyższy z policjantów. Dillon zmrużył oczy. - Przyznaję, pokpiłem sprawę. Ale myślałem, że zapanuję nad nimi i nad całą sytuacją. - To niezbyt rozsądne założenie, panie Reed, szczególnie w tych okolicznościach. - Teraz o tym wiem - odrzekł szorstko, znowu dając sobie w myślach porządnego kopa. Odczuwał wstyd, bo rzeczywiście pokpił sprawę. - Chodźmy, zaprowadzę panów do laboratorium. Policjanci sporządzili notatki, a potem zadzwonili po techników, by zbadali pomieszcze- nie. Dillon wiedział, że nie znajdą wiele śladów. Uczniowie rozegrali to nadzwyczaj sprytnie. Niższy policjant, Riley, powiedział w końcu: - Zrobiliśmy, co mogliśmy, ale zapewne więcej pan się dowie, gdy przeszuka pan okolicę na własną rękę. - Przerwał i podrapał się po podbródku. - Tak będzie lepiej, o ile sądzi pan, że to któryś z pańskich uczniów. - O, to całkiem możliwe - powiedział Dillon ponuro. - Mam tylko nadzieję, że włamanie nie jest robotą gangu.
12 Słodka pokusa - Wcale by mnie to nie zdziwiło - wzruszył ramionami Tempie. Dillon zacisnął usta. - Podejrzewam, że w szkole zaczyna się już tworzyć jakaś banda, ale jeszcze nie uzyskałem żadnych dowodów. - Oby był pan w błędzie - pokiwał głową Riley. -Gangi rozmnażają się szybciej niż króliki. Dillon w milczeniu patrzył, jak zespół policyjnych techników pakuje sprzęt. Po ich wy- jściu zrobił powierzchowny remanent i kazał woźnemu posprzątać bałagan, a gdy wszystkie sprzęty znów znalazły się na swoim miejscu, zabrał portfel, pogasił światła i wyszedł z budynku. Przekroczył bramę i znalazł się na swojej pięćdziesięcMiektarowej farmie, ale zamiast skręcić w boczną drogę, która prowadziła do domu jego siostry i szwagra, zahamował i wrzucił dźwignię biegów na luz. Silnik mruczał leniwie, a on wpatrywał się w ciemność. W tej chwili był szczęśliwy. Chmury przesunęły się na niebie, odsłaniając sierpniową pełnię. Jasna poświata księżyca zalewała ziemię i ukazywała chatę przycupniętą na szczycie wzniesienia, po lewej stronie. Dillon chciał ją kiedyś przebudować tak, by móc tu zamieszkać na stałe. Wyobrażał już sobie, jak przyjemnie
Mary Lynn Baxter 13 będzie siedzieć w chłodne dni przy płonącym wesoło kominku, z psem przy boku. Brakowało tylko kobiety, by ten obraz był kompletny i doskonały. Nad dachem chaty wznosiły się wyniosłe dęby i sosny, a dalej, niewidoczny z tego miejsca, ciągnął się hektar oczyszczonej ziemi. Żwirowa ścieżka, wijąca się jak wąż w zbitym gąszczu krzewów, prowadziła stamtąd nad staw, w którym pluskały się ryby. Przez rzadkie prześwity w gęstwinie widać było jego ciemną powierzchnię. Jeżeli ktoś miałby ochotę na świeżą rybę, wystarczyło tylko zarzucić wędkę. Dillon kupił ten kawałek ziemi przed trzema laty i uważał, że to bardzo udana inwestycja, choć działka obciążona była potężną hipoteką, którą miał spłacać jeszcze przez długie lata. To miejsce było dla niego kołem ratunkowym. Bez niego nie wiedziałby, co począć. Prawdopodobnie pogrążyłby się w odmętach desperacji, dryfując po falach życia jak bezwolna łódeczka. Skrzywił się niechętnie. Zbyt długo już żył przeszłością, a miał za wiele spraw na głowie, by się oglądać do tyłu. Trzeba się skupić na przyszłości. Zakładał na farmie hodowlę koni i pierwsza klacz była już prawie gotowa do rozpłodu. A on sam rozpoczynał wielce obiecujący nowy rok szkolny. Nagle zorientował się, że zmitrężył już zbyt
14 Słodka pokusa wiele czasu. Jego siostra Allie, gorliwa wyznaw-czyni cnoty punktualności, najprawdopodobniej już szykowała się, by obedrzeć go ze skóry. Na myśl o siostrze, sekretarce bogatego adwokata, na jego twarz wypłynął uśmiech. Po chwili zaparkował samochód przed skromnym domkiem, w którym mieszkała Allie i jej mąż Mike. Dom, podobnie jak cała farma, był własnością Dillona, ale wspaniałomyślnie wynajął go siostrze i zatrudnił Mike'a na farmie. Na werandzie rozbłysło światło i Allie otworzyła drzwi. - Jesteś na bakier z czasem, kochany braciszku. - zawołała, opierając ręce na biodrach. Idąc do drzwi, Dillon słyszał trzask suchych liści i kory sosnowej pod stopami. W powietrzu unosił się już zapach nadchodzącej jesieni. - Cześć, 'siostro! - zawołał pogodnie. - Przestań się tak szczerzyć. Spóźniłeś się! - Zaraz ci wszystko wytłumaczę - zaśmiał się, obejmując ją wpół. Na jej ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. - Już mi się trochę znudziły twoje tłumaczenia - odparowała. Weszli do jasno oświetlonego pomieszczenia, które łączyło w sobie funkcje kuchni i salonu. Wokół unosił się aromat świeżo upieczonego chleba. - Zanim wysłucham twoich przeprosin, co
Mary Lynn Baxter 15 powiesz na kawałek ciasta bananowo-orzecho-wego? - Och, uwielbiam je! - wykrzyknął Dillon. - Nie powinnam dać ci ani kawałka - powiedziała Allie ze złośliwym błyskiem w oku. Dillon tylko się uśmiechnął. Dobrze wiedział, że Allie lubi być chwalona za swoją kuchnię, a szczególnie za chleb. To była jej specjalność, z której słynęła w całej okolicy. Ale nie był to jedyny powód jej popularności. Allie żyła po to, by dostarczać ludziom radości. Kochała ludzi, a oni ją uwielbiali. Miała trzydzieści osiem lat i jej twarzy nie poorały jeszcze zmarszczki, choć włosy przyprószyła przedwczesna siwizna. Allie jednak zupełnie się tym nie przejmowała i nie zawracała sobie głowy farbowaniem. Podobnie jak Dillon, była wysoka i mocno zbudowana, co jednak nie ujmowało jej atrakcyjności. Uroku dodawały jej błyszczące niebieskie oczy i promienny uśmiech, który tak często gościł na jej twarzy. Dillon kochał ją serdecznie i bez siostry nie wyobrażał sobie życia. Oprócz niej nie miał żadnej rodziny. Ich rodzice zginęli przed wielu laty w wypadku drogowym i od tego czasu rodzeństwo stało się sobie jeszcze bliższe. Teraz zauważył cienie pod jej oczyma i zaniepokoił się.
16 Słodka pokusa - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Oczywiście, że tak - wzruszyła ramionami. - A dlaczego miałoby być inaczej? Dillon jednak nie pozwolił jej tak łatwo wykpić się od odpowiedzi. - Powiedz prawdę - nalegał. - Może złapałam tego samego wirusa, który rozłożył pół biura. - Jesteś pewna, że to tylko wirus? - Przestań zrzędzić - skarciła go łagodnie. - Jesteś gorszy od starej baby. O wiele gorszy niż Mike, choć i jemu nic nie brakuje. Dillon roześmiał się. - No dobra, na razie jesteś górą. Gdzie to ciasto? - Jadłeś już kolację? - zapytała, przystając przy kredensie. - Nie, ale nie jestem głodny. - Mogę ci podgrzać fasolkę. Dillon rozsiadł się wygodnie na krześle w przestronnej kuchni. - Dzięki, ale dzisiaj wieczór pasuję z jedzeniem. Tylko ciasto, proszę pani. W kilka minut później z rozkoszą pogładził się po brzuchu. - No i jak? - zapytała Allie, spoglądając na niego znad kubka z kawą. - Co: jak? - Kretyn - mruknęła i pokręciła głową. Dillon roześmiał się głośno.
Mary Lynn Baxter 17 - W porządku, a nawet trochę lepiej. Zresztą sama o tym wiesz. - Swoją drogą, zawsze miło to słyszeć. - A gdzie jest Mike? Allie skrzywiła się. - Dzisiaj mamy środę, tak? W takim razie Mike gra w pokera ze swoimi kumplami. - Umil- kła i spojrzała na niego przenikliwie. - Dobrze by było, gdybyś i ty od czasu do czasu spotykał się z przyjaciółmi. Dillon zignorował tę oczywistą prowokację. - Zanim tu przyjechałem, byłem w szkole - powiedział. - Dla mnie to żadna nowość. Opowiedział jej o włamaniu. - A nie przyszło ci do głowy, że mogło ci się coś stać? - zapytała z niedowierzaniem. - Nie zastanawiałem się nad tym. Po prostu chciałem złapać tych gówniarzy. Jego siostra westchnęła głęboko. - Marzę, żebyś zadbał o swoje życie osobiste z takim samym zaangażowaniem, z jakim troszczysz się o szkołę. - Allie, proszę cię, nie zaczynaj znowu - mruknął Dillon. Ona jednak mówiła dalej, jakby nie usłyszała jego słów: - Czy nadal spotykasz się z Patrycją Sims? Dillon z trudem hamował zniecierpliwienie.
18 Słodka pokusa - Tak, jestem z nią umówiony na sobotni wieczór. - Bogu dzięki. - Ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, siostrzyczko. My po prostu przyjaźnimy się. Nic więcej z tego nie będzie. Allie podniosła ręce w dramatycznym geście. - Poddaję się. Jesteś absolutnie beznadziejnym przypadkiem. - Nie, ja tylko biorę życie takim, jakie jest. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby zmian, je- stem szczęśliwy. - Bardzp wątpię. Na miłość boską, już najwyższy czas, żebyś zainteresował się jakąś kobietą! Przecież od śmierci Elaine minęły trzy lata! Dillon milczał. Gdyby Allie wiedziała, jaka katastrofa doprowadziła do rozpadu jego małżeństwa z Elaine, nie poruszałaby tego tematu. Ale nie wiedziała, a on nie zamierzał jej o tym opowiadać, choć dziwne było, że nie zrobił tego jeszcze nikt inny. Hunter było małą mieściną i wszyscy tu wiedzieli wszystko o wszystkich. Z drugiej strony Allie i jej mąż wrócili do miasta niedawno. Wcześniej Mike pracował na platformie wiertniczej w Teksasie, uległ jednak wypadkowi i musiał porzucić tę pracę. - Wiem, jak bardzo chcieliście mieć dziecko. Jak bardzo się staraliście. O ile dobrze pamiętam, Elaine poroniła dwukrotnie, tak?
Mary Lynn Baxter 19 Dillon skrzywił się boleśnie. Ta rana jeszcze się nie zabliźniła. - Nie jesteś dzisiaj w najlepszym nastroju - odparował cios. - Może, ale... - Wiesz co, dajmy temu pokój. Jest tak, jak powiedziałem. Jestem zadowolony z mojego życia. Kiedyś zostanę inspektorem, a poza tym mam farmę, którą przy pomocy Mike'a zamierzam przekształcić w dochodowy interes. - Zamilkł na chwilę i uścisnął dłoń siostry. - Jak sama widzisz, nie musisz się o mnie martwić. Daję sobie radę. - Może i tak - pokiwała głową. - Zapakuję ci trochę chleba na drogę. - Czy to oznacza, że mam już sobie pójść? - Oczywiście, że nie - zaśmiała się. - Ale weź sobie moje słowa do serca, bo osobiście prze-trzepię ci tyłek. Dillon zachichotał. - W takim razie lepiej już pójdę. A tak swoją drogą, to potrzebuję trochę odpoczynku. Następny tydzień będzie ciężki. Zaczyna się nowy sezon rozgrywek, a do tego jeszcze ta paskudna historia z włamaniem. - Mam nadzieję, że znajdziesz winnego. - Oby tylko nie była to sprawka jakiegoś gangu. Do tej pory miałem szczęście. - Dzieciaki nie są już takie jak kiedyś - powiedziała Allie.
20 - Dobrze to ujęłaś. Podeszli razem do drzwi, gdzie Allie wręczyła mu torebkę zjedzeniem. Dillon z wdzięcznością pocałował siostrę w policzek. Gdy wsiadał do samochodu, zawołała jeszcze: - A swoją drogą kup Patrycji bombonierkę albo kwiaty! Dilllon zmrużył oczy. - Czy ty nigdy nie wiesz, kiedy skończyć? Allie posłała mu rozbrajający uśmiech.
ROZDZIAŁ DRUGI Janey Mansfield rozmasowała sobie kark i spojrzała na zegar wiszący na ścianie jej sklepu ze słodyczami. Sklep nosił nazwę Słodkie Sny. Zbliżała się już pora zamknięcia. Dzięki, Boże, za tę łaskawość, pomyślała, i obróciła tabliczkę na stronę z napisem „Zamknięte". Co się z nią działo? Nie było trudno odpowiedzieć na to pytanie. Jej zmęczenie miało bardzo konkretną przyczynę. Kiedy niedawno powróciła do Karoliny Południowej, jej świat znowu wywrócił się do góry nogami. Musiała przystosować się do zupełnie nowego domu i do zupełnie nowej pracy. Miała teraz własny sklep. W wieku trzydziestu siedmiu lat takie zmiany nie przychodzą łatwo. Janey często odnosiła wrażenie, że ktoś ją zaprzągł do kieratu, który nie
22 Słodka pokusa zatrzymywał się nawet na minutę, by pozwolić na złapanie oddechu. Ale nie skarżyła się. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie. Przytulny sklepik, wypełniony po brzegi słodyczami, od najprostszych po najwyk-wintniejsze, stał się jej własnością dzięki wspaniałomyślności ciotki Lois, która po wylewie zdecydowała się na przeprowadzkę do domu spokojnej starości w Savannah. Budynek wymagał niezbędnych napraw od fundamentów aż po dach, ale to mogło poczekać. Na razie nie miała pieniędzy na remont. Pom|mo tych problemów jej nowa sytuacja życiowa nie przedstawiała się wcale najgorzej. Codziennie rano, wyprawiając córkę do szkoły, Janey niecierpliwie wyczekiwała chwili, gdy wreszcie będzie mogła ubrać się i zejść do sklepu. Ten dzień był jednak inny od pozostałych. Ruch w sklepie był niezwykle mały i Janey poczuła się zaniepokojona. Słodkie Sny były podstawą utrzymania jej i siedemnastoletniej córki. W ostatnich latach sklep trochę podupadł, ale teraz Janey wierzyła - musiała wierzyć - że zdoła go znów wyprowadzić na szerokie wody dzięki kilku zmianom i innowacjom. Może przyczyną jej kiepskiego nastroju była pogoda. W Karolinie Południowej nawet pod koniec sierpnia panowały nieznośne upały. Dwa klimatyzatory, jeden na górze w mieszkaniu,
Mary Lynn Baxter 23 a drugi na dole w sklepie, pracowały pełną parą. Za to jesień miała być porą wytchnienia po parnym lecie pełnym komarów. Przez lata nieobecności Janey zdążyła już zapomnieć, jak wygląda lato na Południu. I gdy przyjechała z Kolorado, rzeczywistość uderzyła ją jak obuchem. Schwyciła pojemnik z płynem do mycia szyb oraz papierowe ręczniki i zabrała się do pucowania lady, gdy usłyszała wołanie córki: - Mamo, już jestem! Głos Robin zawsze dodawał jej energii. - Zaraz zamykam - odkrzyknęła, podchodząc do tylnych drzwi. - Kochanie, co ty tam robisz? - Jestem na górze. Za chwilkę zejdę. Janey zawsze czekała z utęsknieniem na zakończenie dnia, kiedy Robin wracała ze szkoły i opowiadała jej wszystkie nowinki. Ponieważ należała do zespołu cheerleaderek i codziennie miała treningi, wracała do domu późno. - Cześć - zawołała teraz, zbiegając szybko po schodach. - Cześć - odpowiedziała Janey i podeszła bliżej, by uścisnąć córkę. - Jak ci minął dzień? Robin wsunęła za ucho pasmo złotorudych włosów sięgających ramion i usiadła na krzesełku przy ladzie. - Nic specj alnego, tyle że zdałam na piątkę test z trygonometrii - oznajmiła z szerokim uśmiechem.
24 Słodka pokusa - To wspaniale! - ucieszyła się Janey. Obydwoje z byłym mężem popełnili w życiu mnóstwo błędów, ale córka się do nich nie zaliczała. Robin była wyjątkowo udanym dziec- kiem. Wysoka i smukła, miała jasnobrązowe oczy i niezwykle długie, ciemne rzęsy. I chociaż daleko jej było do doskonałości, Janey niczego by w niej nie zmieniła, no może z wyjątkiem uporu. - Jak tam dzisiaj w sklepie? - zapytała Robin. - Nie za dobrze - odparła Janey rzeczowo. Dziewczyna przełknęła kawałek jabłka i zapy- tała: - Zastanawiałaś się, dlaczego? Janey już miała jej powiedzieć, że nie mówi się z pełnymi ustami, ale pohamowała się w ostatniej chwili. - Nie mam najmniejszego pojęcia. Próbowałam już z\$alać winę na wszystko, nawet na pogodę. Robin wstała i wyrzuciła ledwie nadgryzione jabłko do kosza. - Ależ dzisiaj było gorąco. Kiedy ćwiczyłyśmy, pot lał się z nas strumieniami. - W zespole wszystko w porządku?-zapytała Janey. Twarz Robin pojaśniała. - Dzisiaj uczyłyśmy się nowego układu. Pokażemy go podczas pierwszego meczu. Nie mogę się już doczekać, kiedy ty i tata to zobaczycie.
Mary Lynn Baxter 25 - No cóż, to już niedługo.. Następny piątek, tak? - Tak - skinęła głową Robin, kierując się ku drzwiom. - Idę pod prysznic. Cała się kleję. Co będzie na kolację? - A na co masz ochotę? - Na pizzę. - To zamów przez telefon, gdy już wyjdziesz spod prysznica. Robin pomaszerowała na górę, a Janey pokręciła głową. Nastolatki, co za dziwny gatunek. Większość rodziców uważała ten wiek za mocno kłopotliwy, ale Janey wcale nie chciała, by jej córka dorastała zbyt szybko. Wolała cieszyć się każdą spędzoną z nią chwilą i chętnie zatrzymałaby czas. Gdyby jeszcze nie musiała się dzielić Robin ze swoim byłym mężem, gdyby nie czuła się winna z powodu tego, co zaszło... Było jej ciężko na duszy, choć rzadko się do tego przy- znawała. Wreszcie wskazówka minutowa dotarła do piątej trzydzieści. Janey podeszła do drzwi. Sięgając po tabliczkę, zauważyła zatrzymujący się przed sklepem samochód. Po krótkim namyśle zostawiła tabliczkę na stronie z napisem „Otwarte". Miała ochotę zakończyć już dzień pracy, ale bardziej od odpoczynku potrzebowała pieniędzy. Ledwie wróciła za ladę, kiedy rozległ się brzę-
26 Słodka pokusa czyk. Spojrzała na drzwi i uśmiech zamarł na jej ustach. W drzwiach stał Dilłon Reed. Janey wstrzymała oddech, walcząc ze wzbierającymi emocjami. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia zobaczy go ponownie. Był przecież dyrektorem szkoły, do której chodziła jej córka, a poza tym w takim małym miasteczku ich drogi wcześniej czy później musiały się przeciąć. - Janey? - zapytał ze zdumieniem. - Cześć, Dillon - odrzekła. Starała się nadać głosowi normalne brzmienie, ale nie była pewna, czy jej się udało. Przez te trzy lata, kiedy go nie widziała, niewiele się zmienił. W jego jak zwykle roz- czochranych, czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, a niebieskie oczy nie straciły nic ze swojej ostrości i nadal patrzyły przenikliwie. Może dlatego dobrze radził sobie z nastolatkami. Wydawał się wyższy i bardziej muskularny niż w jej wspomnieniach. Ubrany był w dżinsy, koszulę i sportową kurtkę, a na nogach miał kowbojskie buty. Bardziej przypominał ranczera niż dyrektora szkoły. Brakowało mu tylko stet-sona na głowie. - To twój sklep? - zapytał. - Tak, teraz mój. - Nie wiem, co powiedzieć. Jestem zdumiony. Nigdy nie myślałem, że wrócisz do Hunter.
27 - I ja się tego nie spodziewałam - odrzekła i odwróciła wzrok, nie mogąc wytrzymać poważnego spojrzenia jego głęboko osadzonych oczu. - I jak leci? Czyjej się tylko wydawało, czy też rzeczywiście w jego głosie pobrzmiewało ukryte napięcie? Czyżby i on czuł się niezręcznie w zaistniałej sytuacji? Był jednak mistrzem w ukrywaniu swoich myśli i niczego nie mogła być pewna. - Nie narzekam - powiedziała w końcu, siląc się na swobodny ton. - Świetnie wyglądasz. - Dziękuję - mruknęła i uśmiechnęła się. - A co słychać u Robin? - Chodzi do twojej szkoły. Jest w zespole tanecznym. Dillon wydawał się speszony. - Przepraszam, jakoś mi to umknęło. - To zrozumiałe. Masz przecież setki uczniów. Nikt nie oczekuje, że będziesz ich wszystkich rozpoznawał i pamiętał. Miała wrażenie, że bezmyślnie trajkocze bez opamiętania. Dillon przestąpił z nogi na nogę i spojrzał na nią posępnym wzrokiem. - Bo widzisz, Janey... - Wszystko jest w porządku - przerwała mu pospiesznie, biorąc głęboki oddech. - Nie ma tu nic więcej do powiedzenia, więc po prostu zostawmy to.
28 Słodka pokusa Dillon przez chwilę milczał, a potem wzruszył ramionami: - Jak chcesz. - W takim razie czym mogę ci służyć? Jego oczy znowu spochmurniały. - Poproszę o pudełko cukierków. Janey zmusiła się do uśmiechu. - O, to z pewnością mogę dla ciebie zrobić. Kiedy wkrótce potem zamknęła drzwi i odprowadziła wzrokiem samochód, serce waliło jej jak młotem.