Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 236
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 702

Broadrick Annette - Miłość po teksasku

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :875.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Broadrick Annette - Miłość po teksasku.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

1 Broadrick Annette Miłość po teksasku

2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Chłodna woda lekko dotknęła jego bosych stóp. Po chwili fala cofnęła się, odsłaniając mokry piasek. Jasne promienie wschodzącego słońca łagodnym blaskiem rozświetlały szeroki horyzont i niebo rozciągające się nad Zatoką Meksykańską. Najbardziej lubił tę porę o świcie, kiedy kolejny nowy dzień budził się do życia. Zapatrzył się w słońce, z wolna wyłaniające się znad południowego skraju niedalekiej wyspy. Żadne z widzianych w życiu miejsc nawet nie mogło równać się z tym zakątkiem. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł, że ogarnia go spokój. Z każdą chwilą malało napięcie, powoli rozluźniały się ściągnięte mięśnie karku i ramion. Stał nieruchomo, zafascynowany obserwowaną przez siebie grą światła i kolorów. Niebo z każdą chwilą jaśniało, zmieniało się bezustannie. Słońce podnosiło się coraz wyżej, jego promienie rozświetlały wznoszące się ponad horyzontem chmury, oblewały je płomiennym blaskiem. Różowopomarańczowe i łososiowe barwy przechodziły w żółć, mieniły się złotem. Po chwili całe niebo płonęło. Kolejne fale uderzały o brzeg, chłodny dotyk wody koił zmęczone stopy. Czasami jakaś fala podchodziła wyżej i, rozbijając się na tysiące spienionych kropel, dochodziła mu aż do kolan, mocząc wizytowe spodnie, Cole nawet tego nie zauważał, całkowicie pochłonięty pięknem rozgrywającego się wokół niego widowiska.

3 Powoli intensywność barw wygasała, żywe kolory przechodziły w łagodne pastele, bladły tym szybciej, im wyżej wznosiło się słońce. Uspokojone fale mieniły się zielenią i błękitem, migotliwie odbijały złote promienie. Lekka bryza unosiła się nad wodą. Cole westchnął głęboko, napełnił płuca rześkim porannym powietrzem. Poczuł, jak wstępuje w niego nowa, ożywcza energia. Rozkoszował się tą chwilą. By przeżyć coś takiego, warto było jechać przez noc z oddalonego o osiemset kilometrów Dallas. Tu był sam na sam z naturą, doświadczał jej jak nigdzie indziej. Z tego miejsca mógł spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy, na nowo odnaleźć zagubiony gdzieś spokój. Kiedy tak stał na brzegu morza, zmieniały się proporcje, wszystkie sprawy i dręczące go problemy traciły na znaczeniu. To miejsce miało na niego magiczny wpływ, tu wracał, kiedy potrzebował ukojenia. Już wczoraj czuł, że musi oderwać się choć na kilka godzin od tego, co robi. Wykończyły go ostatnie tygodnie, te ciągnące się w nieskończoność narady i nocne telefoniczne konsultacje z pracownikami zagranicznych przedstawicielstw. Wprawdzie kiedy tylko mógł, starał się przerzucać odpowiedzialność na innych, ale zawsze pozostawały decyzje, które tylko on mógł podjąć. Czuł się zmęczony. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przespał całą noc czy zjadł spokojnie posiłek. Nie miał na to czasu. Zwykle, by załatwić jak najwięcej spraw, ograniczał się do służbowych obiadów i kolacji. Nie byłby w stanie przypomnieć sobie, kiedy miał jakiś dzień dla siebie. Zresztą nawet nie dzień, a choćby kilka godzin. Zaczynał się czuć jak zwierzę uwięzione w klatce, coraz szybciej i szybciej poruszające się w labiryncie bez wyjścia. Wczorajsze zebranie przepełniło czarę. Przyglądał się urzędnikom i dyrektorom, zażarcie walczącym ze sobą o władzę i pozycję, wysłuchiwał ich wzajemnych oskarżeń i pretensji, ich nie kończących się kłótni, i zastanawiał się, co on tutaj robi. Naraz, nieoczekiwanie dla samego siebie zrozumiał, że to wszystko w ogóle go nie obchodzi. Wtedy po prostu wyszedł. Wsiadł do swojego sportowego samochodu i ruszył prosto na południe, do Austin, gdzie miał apartament w jednym z wieżowców. Po pięciu godzinach jazdy minął miasto i jechał dalej. W pierwszej chwili myślał o leżącym na południowy zachód od San Antonio rodzinnym ranczu, ale zmienił zdanie. Zamiast tego dalej jechał na południe, coraz dalej w noc. Tylko on i potężny silnik ukryty pod maską, który uwoził go w dal. Uciekał, zostawiał wszystko za sobą. Świetnie o tym wiedział, ale było mu to obojętne. Miał dość takiego życia, musiał się stamtąd wyrwać. Za szybą migały kolejne mijane miasteczka.

4 Wreszcie dotarł do Port Isabel. Dopiero tu zwolnił. Była czwarta rano. Szerokie ulice były zupełnie puste. Zatrzymał się na parkingu przed domem, w którym miał mieszkanie. Dziesięć lat temu, w czasie boomu gospodarczego, jedna z jego kompanii wybudowała na brzegu wyspy ten wieżowiec z luksusowymi apartamentami. Zostawił w samochodzie marynarkę i krawat, ściągnął buty i skarpetki. Boso ruszył w stronę dopóki nie minął zaparkowanych przy nabrzeżu samochodów, Teraz był zupełnie sam. Tylko woda, piasek, porośnięte morską trawą wydmy i wschodzące słońce, oblewające świat złotym blaskiem i zmieniające go w cudowny sposób jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Morska bryza targała mu włosy. Opadały na oczy, przypominając, że już dawno powinien wybrać się do fryzjera. Przygładził je. To prawda, najwyższy czas, żeby coś z nimi zrobić. I nie tylko z włosami. Musi też coś zmienić w swoim życiu. Do tej pory zgadzał się na odgrywanie roli, jaką los mu wyznaczył. Nigdy nie protestował, choć czasami nie mógł unieść ciążącej na nim odpowiedzialności. Dopiero wczoraj wieczorem, kiedy wstał i wyszedł bez słowa, poczuł, że już dłużej nie da rady. Miał dość wszystkiego - interesów, rancza, swoich dwóch braci, ciotki - starej panny - tego, co spoczywało na jego barkach, od chwili kiedy skończył dwadzieścia lat. Od ponad piętnastu lat był głową rodziny, kierował wszystkimi firmami Callawayów, Tyle lat, wydaje się, że całe życie. I tyle lat żył samotnie. Przez chwilę widział obraz tego wszystkiego, co utracił. Czarne, nieco skośne oczy, wpatrzone w niego. Widział je tyle razy. Były tak różne... Czasem skrzące się figlarnie, czasami pełne miłości i oddania, czasem płonące ogniem. Jej usta... skrzywione, wygięte w uśmiechu, drżące z rozpaczy. Allison. Serce mu się ścisnęło na samo przypomnienie jej imienia. Minęło tyle lat, a ona nadal była ideałem. Do niej porównywał każdą poznaną kobietę. Kiedyś już niewiele brakowało, by kogoś poślubił. Rozmyślił się, kiedy zdał sobie sprawę, że nie powinien tego robić. Ze względu na nią i na siebie, bo tak naprawdę to chciał tylko tego, by tamta kobieta zastąpiła mu Allison. Ale nawet teraz widok każdej drobnej czarnowłosej kobiety o jasnej karnacji budził w nim nigdy nie gasnącą nadzieję. Na krótką chwilę, dopóki nie okazało się, że to nie Allison, serce podchodziło mu do gardła. Niestety, nigdy jej nie spotkał.

5 Allison zniknęła z jego życia w czasie, kiedy najbardziej jej potrzebował. Jak mógłby o tym zapomnieć? Jak miałby jej to wybaczyć? Chociaż zdarzały się chwile, takie jak teraz, kiedy czuł, że wybaczyłby jej wszystko, gdyby tylko znów pojawiła się przy nim. Pochłonięty tymi myślami, mimowolnie sięgnął do kieszeni po papierosa. Osłonił go stuloną dłonią i odwrócił się tyłem do kierunku wiatru. Zaciągnął się, dym wypełnił mu płuca. Natychmiast zaczął kaszleć. Do diabła! Ze złością potrząsnął głową i wrzucił papierosa do wody. Za dużo palił, drapało go w gardle. Zatrzymał się na brzegu. Cofnął się myślą do wydarzeń ostatnich dni. Szkoda, że na wczorajszym zebraniu nie było jego brata Camerona, który nie raz już mu pomógł. Potrafił spojrzeć na sprawy z właściwej perspektywy. Cole ufał jego sądom i zawsze mógł na niego liczyć. Miał w nim oparcie i gdyby nie to, już dawno dałby sobie spokój z tym wszystkim, tak jak Cody, ich najmłodszy brat. Cody od razu oświadczył, że nie chce mieć nic wspólnego z interesami i należącymi do rodziny firmami. Żył swoim życiem i nie poczuwał się do żadnych obowiązków. Może to dlatego Cole bywał na niego taki wściekły. Nie przyznawał się do tego, ale chyba podświadomie zazdrościł bratu swobody i możliwości decydowania o sobie. Nie wiedział, czy Cody się tego domyślał; czy czuł, że nie dorósł do oczekiwań, jakie pokładał w nim najstarszy brat. Zamyślony, potrząsnął głową. Cody miał zaledwie dziesięć lat, kiedy zginęli ich rodzice. Dla takiego dziecka ich utrata była zbyt bolesnym ciosem. Cole starał się zastąpić braciom rodziców, ale nie zawsze do końca to mu się udawało. Dobrze, że przynajmniej Cameronowi ułożyło się życie. W wieku trzydziestu lat miał już żonę i małą córeczkę. Skończył studia pra- wnicze i ekonomiczne, co czyniło z niego niezastąpionego doradcę w sprawach firmowych. Ruszył w stronę samochodu. Na plaży pojawiło się już parę osób. Niedaleko przed nim trójka nastoletnich chłopców ze śmiechem i krzykiem grała w piłkę. Uświadomił sobie, że w wielu szkołach właśnie rozpoczęły się tygodniowe ferie wiosenne. Patrząc na chłopców, zazdrościł im żywiołowej energii i rozpierającej ich radości życia. Jak to jest, kiedy nic na człowieku nie ciąży, kiedy życie jest tylko po to, by bez umiaru czerpać z niego przyjemności? Czy jemu kiedyś zdarzyły się takie chwile? Znów cofnął się myślą do przeszłości. Może dlatego wspomnienia związane z Allison były dla niego tak cenne? Z nią wiązały się najlepsze lata, okres, kiedy dorastał, kiedy żyli rodzice, a życie jaśniało olśniewającym blaskiem. Powoli szedł w stronę chłopców, ukradkiem przyglądając się ich grze. Zatrzymał się, kiedy piłka poleciała w kierunku najbliżej stojącego chłopca. Pchnięta wiatrem poszybowała ponad

6 jego wyciągniętymi w górę rękami i znalazła się tuż przy Cole'u. Pochwycił ją zręcznie z jakąś dziwną radością. Pozostali chłopcy wybuchnęli śmiechem. Biegając po wodzie, wykrzykiwali słowa uznania. Trzeci gracz z uśmiechem na ustach ruszył w jego stronę. Cole zdał sobie sprawę, że musi wyglądać zabawnie, chodząc po plaży w eleganckim garniturze, mokry po kolana, ale wcale się tym nie przejął. Wydawało mu się, że ten radosny poranek jakoś połączył go z tymi chłopcami. - Bardzo pana przepraszam - zdyszanym głosem zaczął chłopiec - jakoś mi przeleciała ta piłka. Bardzo dziękuję... Plusk fal zagłuszył jego słowa. Cole popatrzył na chłopca. Nie mógł oderwać od niego oczu. Miał płowe, przeplatane złotymi pasemkami włosy i czarne roześmiane oczy. Gdyby nie te oczy, dałby głowę, że ma przed sobą najmłodszego brata, kiedy miał tyle samo lat. Ten kształt twarzy, wyraz oczu, uśmiech, kolor włosów... Tak samo wyglądał niegdyś Cody. Nie, to niemożliwe. Cody był za młody na takiego syna, nawet gdyby przypadkiem jakaś jego dziewczyna zaszła w ciążę. Bez słowa oddał mu piłkę. Chłopiec jeszcze raz się uśmiechnął, odwrócił się i rzucił piłkę kolegom. Cole zawołał za nim: - Hej, synu, jak się nazywasz? Dopiero gdy te słowa ucichły, zdał sobie sprawę z tonu swojego głosu. Przywykł do wydawania rozkazów i egzekwowania poleceń. Chciał złagodzić złe wrażenie, przeprosić, ale nie wiedział, jak zacząć. Nie zdziwił się, że chłopiec zamarł w bezruchu. Po chwili odwrócił się. - Tony - odrzekł krótko. Cole pospiesznie, zanim chłopiec zdążył znów się odwrócić, z uśmiechem wyciągnął do niego rękę. - Miło mi cię poznać, Tony. Jestem Cole Callaway. Tony już odchodził, ale na dźwięk jego nazwiska stanął jak wryty. Popatrzył z niedowierzaniem i powoli podszedł bliżej. Wyciągnął rękę. - Jest pan tym Cole'em Callawayem? - zapytał z przejęciem i ciekawością. - Nie znam nikogo o tym imieniu i nazwisku. - Tym, który ma zamiar kandydować na gubernatora? Tym, co... - urwał zmieszany. Miał mocny, męski uścisk. Cole popatrzył na jego dłoń, jakby za dużą i za silną na takiego chłopca. Puścił ją z dziwnym ociąganiem. - Moje polityczne plany jeszcze nie są jeszcze do końca sprecyzowane. Ale to nie

7 przeszkadza środkom przekazu snuć różnych spekulacji. - Och! To wspaniale, że mogłem pana poznać! - Ja też się cieszę, Tony - uśmiechną! się Cole i dodał, starając się, by zabrzmiało to obojętnie: - A jakie ty nosisz nazwisko? - Alvarez, proszę pana. Tony Alvarez. Poczuł się jak uderzony obuchem. Przez chwilę nie mógł dojść do siebie. Tony Alvarez. Nazwisko przywołane z przeszłości... i teraz należące do kogoś, kto przypomina Callawaya. Przymknął oczy, żeby nieco ochłonąć. Nie! Nie! To niemożliwe! To niemożliwe! - ale w głębi duszy już wiedział, że odkrył prawdę. - Czy coś się stało, panie Callaway? - zapytał ze zdziwieniem Tony. Cole potrząsnął głową, próbując się opanować. - Nie, synu. Nic się nie stało. Po prostu zaskoczyłeś mnie. Dawno temu znałem kogoś, kto też się tak nazywał. Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Naprawdę? Może to był mój dziadek? To po nim tak się nazywam. Umarł, zanim się urodziłem, i mama nadała mi jego imię. Jeszcze tylko ostatnie pytanie. - Ile masz lat? Wyglądasz na jakieś szesnaście czy coś takiego. - Wszyscy tak myślą - roześmiał się Tony. - Jestem duży jak na swój wiek. Mam czternaście lat. W lipcu zacznę piętnasty rok. Zawsze wyglądałem na starszego. A więc to prawda. Cole czuł się jak ogłuszony. - Mieszkasz tutaj? - zapytał dopiero po chwili zmienionym głosem, idąc w kierunku zdziwionych przeciągającą się rozmową chłopców. - Nie, proszę pana. Przyjechaliśmy tu tylko na kilka dni. Mieszkamy razem z mamą w Mason, małym miasteczku w środkowym Teksasie. Mama ma tam galerię - dodał z dumą w głosie. - Jest artystką, zajmuje się rzeźbą. Zdobyła wiele nagród, a kilka jej prac znajduje się w Cowboy Artists of America Museum w Kerrville. Stanęła mu przed oczami niewielka rzeźba, jaką ostatnio zakupił do swojego biura. Uchwycone w pędzie, biegnące w dół skalnego zbocza mustangi z rozwianymi grzywami i płynącymi w powietrzu kopytami. Zachwyciła go ta praca, tak pełna życia i dzikiej swobody. Była podpisana: „A. Alvarez". - Allison — powiedział głośno.

8 Sam się tym zdumiał. Po raz pierwszy od tylu lat wypowiedział na głos jej imię. Przez ten cały czas mieszkała w Teksasie, niecałe dwieście kilometrów od Austin. - Tak, moja mama ma tak na imię. Zna ją pan? - Ostatnio kupiłem jej rzeźbę - odrzekł, pomijając milczeniem ostatnie pytanie. - Naprawdę? To wspaniale! Muszę jej o tym powiedzieć. - Zerknął na oczekujących go kolegów i znów popatrzył na Cole'a. - Opowiem jej, że pana poznałem. Nie wiedział, co powinien na to odpowiedzieć, żeby nie urazić chłopca. O Boże! Co teraz zrobić, jak przeżyć ten szok i nie dać nic po sobie poznać? Musi zostać sam, przynajmniej przez kilka godzin. Musi to wszystko spokojnie przemyśleć. - Będziesz w tej okolicy przez jakiś czas? - zapytał z udaną obojętnością. - Tak. Przyjechaliśmy dopiero wczoraj i zostajemy do końca tygodnia. - W takim razie pewnie się jeszcze spotkamy - zakończył Cole, dziękując w duchu za darowany mu czas. Pochłonięty myślami wszedł do budynku, wjechał windą na górę do swojego apartamentu na najwyższym piętrze. Musiał się czegoś napić. Od razu skierował się do barku. Rzadko pozwalał sobie na drinka, wolał mieć jasną głowę. Ale teraz potrzebował czegoś, by poradzić sobie z szokiem, jaki właśnie przeżył. Rozległ się dźwięk telefonu. To ktoś z rodziny. Numer był zastrzeżony i znali go tylko najbliżsi. Musiało się coś stać, skoro tu go szukają. Przecież nikomu nie powiedział, dokąd się wybiera. Zresztą sam tego do końca nie wiedział. Podniósł słuchawkę. - Cole! Dzięki Bogu, że jesteś! Wszędzie cię szukam. Wiedziano tylko, że wyszedłeś w połowie zebrania i zniknąłeś z Dallas. Już miałem się poddać, kiedy przypomniałem sobie o tym apartamencie obok plaży. - W porządku, Cody, znalazłeś mnie. Co się stało? - Słuchaj, niestety mam złe wiadomości. Wolałbym nie dzwonić, ale... - Coś z ciotką Letty? Wprawdzie była dopiero po pięćdziesiątce, ale Cody był tak wstrząśnięty, że z pewnością musiało się stać coś złego. - Nie, Cole. Chodzi o Camerona i Andreę. - Co?! - Poczuł ciarki na plecach. - O czym ty mówisz? Co się stało? - Wczoraj w nocy jechali na ranczo, żeby odebrać Trisha od ciotki Letty. Mieli wypadek. Nie wiadomo dokładnie, co się stało. Może sarna wyskoczyła na drogę? Znaleziono ich koło

9 północy, - Co z nimi? Mów natychmiast! - Cole, Andrea nie żyje. Camerona od razu wzięli na salę operacyjną, do tej pory tam go trzymają. Jest w stanie krytycznym. - Gdzie teraz jesteś? - W Methodist Hospital w San Antonio. - W takim razie natychmiast powiadom Pete'a. Niech przylatuje po mnie helikopterem. Odłożył słuchawkę i osunął się na kanapę. Popatrzył na obficie zaopatrzony bar po drugiej stronie pokoju. Przed chwilą chciał się napić, bo nie potrafił poradzić sobie z tym, co tak niespodziewanie na niego spadło. A teraz okazuje się, że jego brat jest w stanie krytycznym, a bratowa zginęła. Żaden drink nic mu nie pomoże. Powlókł się do sypialni, ściągnął ubranie. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio kładł się do łóżka. Zresztą teraz to i tak nie miało żadnego znaczenia. Musi natychmiast jechać do Camerona i być przy nim. Inne sprawy muszą poczekać. Jest jeszcze dziecko. Całkiem zapomniał zapytać brata, co dzieje się z Trishą. O Boże. Przecież Trisha ma niespełna rok. Straciła matkę, być może straci ojca. Też w wypadku. W takim samym, w jakim piętnaście lat temu zginęli jej dziadkowie. Co się dzieje? Czy nad ich rodziną ciąży jakieś przekleństwo? Czy historia znów się powtarza? Cole wysiadł z windy na oddziale chirurgicznym. Niemal od razu wpadł na Cody'ego, przechadzającego się po niewielkiej poczekalni. Dołączył do niego. - Wiadomo już coś? - Nic. - Cholera! Kiedy przyjechałeś? - Natychmiast jak się o wszystkim dowiedziałem. Policja mnie zawiadomiła. Jakiś motocyklista zobaczył rozbity samochód, próbował udzielić pomocy i wezwał patrol drogowy. Policja twierdzi, że Andrea zginęła na miejscu. Cole nerwowo potarł nos końcami palców. - To straszne! A co z Cameronem? - Stracił przytomność. Może to nawet lepiej. Ma złamaną rękę i nogę, nie wykluczają wewnętrznych obrażeń. Jest w szoku. Operacja jeszcze się nie skończyła. Myślę, że to dobry znak. - Nie odzyskał choć tyle przytomności, żeby powiedzieć, co się wydarzyło?

10 - Nie. Policja po śladach hamowania sądzi, że próbował ominąć coś na szosie i stracił kontrolę nad samochodem. Możliwe, że to była sarna, w tych stronach ich nie brakuje. - Czy było coś, co świadczyło, że potrącił jakieś zwierzę? - W raporcie policji nic o tym nie ma. Cole zaczął przemierzać poczekalnię. Cody przyglądał mu się badawczo. - Musimy wziąć się w garść - wymamrotał wreszcie Cole, przerywając ciszę. - Wiem, co czujesz, Cole. Odkąd tu jestem, wydeptałem już swoją ścieżkę. Cały czas zastanawiałem się, gdzie możesz być, wydzwaniałem wszędzie. Zostawiłem dla ciebie wiadomości chyba w całym Teksasie. Cole zatrzymał się i przenikliwie popatrzył na młodszego brata. Wyglądał fatalnie. - Kiedy ostatnio spałeś? Cody nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. - Wyciągnij się chociaż na chwilę na tej kozetce. Obudzę cię w razie czego. - Nie mogę - Cody potrząsnął głową. - Kiedy tylko zamknę oczy, od razu widzę to, co zostało z samochodu Camerona. Akurat jechałem do miasta, kiedy go zabierali. Ten cholerny zagraniczny samochodzik wyglądał jak zgnieciony przez olbrzyma! - Z rozpaczą znów potrząsnął głową. - Zawsze mu mówiłem, że powinien jeździć czymś bezpieczniejszym, ale nie chciał mnie słuchać. Przez całe życie tylko się ode mnie opędzał... - Nic mu nie będzie - Cole próbował uspokoić Cody'ego. Podszedł i usiadł obok brata. - On jest twardy, nie da się. Chyba wiesz o tym. Nikt nas nie powstrzyma. Nie pamiętasz, że jesteśmy jak trzej muszkieterowie? - Tak - Cody skinął głową. - Opowiadałeś mi tę historię, kiedy byłem dzieckiem. - Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego. To motto Callawayów. Cameron się nie da. Będziemy przy nim tak długo, jak długo będzie to konieczne. Z udanym spokojem popatrzył na brata. Usiadł na krześle. W tym momencie nic nie mógł zrobić dla Camerona. Jego życie było w rękach lekarzy. Teraz przede wszystkim musi jakoś uspokoić Cody'ego, oderwać jego myśli od tego, co się dzieje z Cameronem. Wprawdzie sam nadal był poruszony nieoczekiwanym odkryciem i jeszcze nie ochłonął, ale chciał podzielić się wiadomościami z bratem. - Dziś rano, tuż przed twoim telefonem dowiedziałem się o czymś - zaczął powoli. - I teraz moje życie nabrało nowego sensu. Cody przyglądał się swoim zaciśniętym dłoniom, ale coś w głosie brata sprawiło, że nagle podniósł oczy. - Właśnie się dowiedziałem, że mam czternastoletniego syna, o którego istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.

11 ROZDZIAŁ DRUGI - Allison, umiesz dochować tajemnicy? Teraz, kiedy Cole zaczął chodzić do szkoły i codziennie opuszczał ranczo, czuł się już całkiem dorosły. Ale tak naprawdę to brakowało mu jego czteroletniej przyjaciółki, z którą od dziecka całymi dniami uganiał się wokół domu. Kiedy po południu wrócił ze szkoły, Allison już na niego czekała. On też nie mógł już się doczekać, by powiedzieć jej o odkryciu, jakiego dokonał z samego rana. Dziewczynka była ubrana tak jak on - w dżinsy, koszulę i podniszczone botki. Splecione w warkoczyki włosy obijały się jej o ramiona, kiedy starała się zanim nadążyć. Czarne, przesłonięte grzywką oczy płonęły z ciekawości. - No jasne, że umiem - oznajmiła tonem świadczącym o urażonej godności.- Powiedz mi. Szedł w stronę stajni, do której rano zakradł się, ścigając kota. - Zaraz zobaczysz - uśmiechnął się tajemniczo. Weszli do środka. Cole zatrzymał się przy drabinie prowadzącej na górę, gdzie suszyło się siano, i położył palec na ustach. Allison w milczeniu skinęła głową. Cole zręcznie wspiął się na górę. Rozejrzał się i odwrócił, czekając na pojawienie się dziewczynki. Allison, przezwyciężając strach, zagryzła wargi i zaczęła wspinać się po drabinie. Wreszcie dotarła na górę. Drżała z wysiłku, ale nie poskarżyła się ani słowem. Cole na czworakach powoli zbliżał się do ściany. Allison ruszyła za nim. Wreszcie znieruchomiał i gestem wskazał jej coś w samym rogu. Dziewczynka z lękiem spojrzała mu przez ramię. Po chwili na jej buzi odmalowało się zdumienie i zachwyt. Warto było zdradzić jej sekret. Cole uśmiechnął się zadowolony. - Ile ich jest? - wyszeptała Allison. Uniósł w górę trzy palce. - A gdzie jest ich mama? - Nie mam pojęcia. Ale gdyby wiedziała, że je znaleźliśmy, to na pewno by je stąd zabrała. Wycofali się w milczeniu. Cole zatrzymał się przy drabinie i upewnił się, że droga jest wolna. Oboje doskonale wiedzieli, że wspinanie się na górę jest surowo zabronione. Cole szybko zsunął się na dół i poczekał na dziewczynkę. Kiedy wreszcie Allison znalazła się na dole, aż zatańczyła z radości.

12 - Mamy małe kotki! — zawołała z zachwytem. Cole skinął głową. Rozpierała go duma, że to on wpadł na ich trop. - Dotykałeś ich? Cole przecząco potrząsnął głową. - Ich mama od razu by poczuła inny zapach. One chyba dopiero co się urodziły. - Och, tak bym chciała mieć jednego kotka! - Może rodzice pozwolą ci wziąć jednego. To byłby prezent na urodziny.. - Naprawdę tak myślisz? - Allison klasnęła w dłonie - Dowiem się. Trochę później zapytał tatę, czy mógłby dać Allison jednego kociaka na jej piąte urodziny. Ojciec najpierw zgromił go za wspinanie się na górę, a potem nakazał mu poprosić o zgodę Toma i Kathleen, rodziców dziewczynki. Tony zarządzał ranczem i ojciec zawsze nazywał go swoją prawą ręką. Cole uwielbiał tego małomównego mężczyznę. Doskonale wiedział, że był to jeden z najlepszych kowbojów. Przepadał też za mamą Allison, wiecznie roześmianą i życzliwą ludziom. Uśmiechnięta Kathleen od razu przyznała mu rację, że dla Allison kotek będzie najlepszym i najbardziej upragnionym urodzinowym prezentem. Wybrała prążkowanego jak tygrysek kociaka, który potem wyrósł na potężnego kocura. Allison nazwała go Crybaby. Kiedy Cole podrósł i stał się dziesięciolatkiem, miał na głowie ważniejsze rzeczy niż szwendanie się z dziewczyną, choćby to była nawet Allison. Któregoś upalnego popołudnia zamierzał wymknąć się z domu, gdy niespodziewanie zobaczył podążającą za nim dziewczynkę. Odwrócił się niezadowolony. - Dlaczego zawsze musisz się za mną włóczyć? - Bo chcę - odrzekła przekornie dziewczynka. - Zresztą chyba idziesz tam, gdzie jest mój tata. - Wsunęła ręce w kieszenie. - A ja właśnie chcę go znaleźć. - Jeśli pójdziesz za mną, to na pewno go nie znajdziesz! - zawołał Cole. - Razem z moim tatą pojechali samochodem. Allison nic nie odpowiedziała. W milczeniu wpatrywała się w niego swymi czarnymi, wyrazistymi oczami. Nigdy nie mógł wytrzymać tego jej spojrzenia. Od razu czuł się winny. Dobrze wiedział, że poza nim nie miała nikogo innego, z kim mogłaby się bawić. Cameron nie miał jeszcze pięciu lat. Allison nudziła się tak samo jak on. Kathleen musiała wypoczywać, a jego mama ciągle była zajęta Cameronem i przygotowaniami do narodzin kolejnego dziecka. Poza tym zarządzała domem. Jego ciotka, Letty, wiecznie gderała i zrzędziła. Stale upominała go, żeby nie hałasował i nie zadawał zbyt wielu pytań. Dlatego wolał wychodzić z domu. Teraz też zrobił sobie plany na resztę dnia, a tu Allison nie daje mu spokoju i męczy,

13 by ją zabrał ze sobą . - No, dobrze - powiedział niechętnie - chodź. Ale musisz obiecać, że nikomu nie zdradzisz, dokąd idziemy. To jest moje sekretne miejsce i nikt o nim nie wie. - Pojedziemy tam konno? - Nie. Zapomniałaś już, że mój tata zabronił nam dosiadać koni, jeśli nie pilnuje nas twój tata? Dziewczynka uśmiechnęła się. - To dlatego, że mój tata jest najlepszym jeźdźcem na całym świecie. Ma mnóstwo nagród i medali. Teraz, kiedy Cole był już starszy, stał się nieco mniej nieśmiały w stosunku do Antonio Alvareza, choć nadal darzył go podziwem. Z zachwytem oglądał kolekcję jego medali zdobytych w rodeo, zanim ojciec zatrudnił go na ranczo. Było to na kilka lat przed przyjściem Cole'a na świat. Wiedział od mamy, że ojciec i Tony poznali się i zaprzyjaźnili w czasie wojny w Korei. Ich żony też się polubiły. Najbardziej żałował, że Allison nie jest chłopcem. Wtedy miałby się z kim bawić. Chociaż, jak na dziewczynę, to i tak nie była zła - potrafiła biegać i wyciągać swój pistolet-zabawkę równie szybko jak on. Niczego się nie bała. Tylko jeden raz widział, jak płakała - wtedy, gdy powiedział jej, że nie będzie się bawić z dziewczyną i żeby dała mu spokój. Na widok jej łez poczuł się okropnie. Właściwie wcale tak nie myślał. Był tylko zły, bo ciotka Letty zrobiła mu awanturę. Po tym zdarzeniu uważał na swoje słowa. - No to jak, idziesz ze mną, czy nie? - Ale dokąd? - Popływać. - Naprawdę? - Oczy jej zapłonęły. - Gdzie? - zapytała, rozglądając się wokół. - Mam takie miejsce. Oprócz mnie tylko mój tata je zna. Czasami mnie tam zabiera. Jesteś pewna, że chcesz iść? Z zapałem potrząsnęła głową. - To dosyć daleko. Zwykle jeździmy tam z tatą konno. - Cole wyciągnął rękę i wskazał kierunek.

14 - Widzisz drzewa w pobliżu wzgórz? Tam jest jeziorko. Tata powiedział, że pewnie kiedyś była powódź i woda już tam została. Teraz jest to świetne miejsce do pływania. - Popatrzył na nią i nagle zmarszczył czoło, jakby jakaś niespodziewana myśl przyszła mu do głowy. - Chyba umiesz pływać, co? Żarliwie potrząsnęła głową, ale unikała jego wzroku. Cole westchnął ciężko. - Allison, powiedz prawdę. Opuściła głowę i zapatrzyła się w ziemię. Uff. Rzadko zdarzało mu się widzieć ją w takim stanie. Musiała być zdenerwowana. Żeby tylko znów nie zaczęła płakać. - Jak chcesz, to mogę cię nauczyć - zaproponował. Raptownie podniosła głowę i popatrzyła na niego z rozjaśnioną buzią. - Nauczysz mnie? Naprawdę? - Jasne. Mnie tata nauczył. To nic trudnego. - Ale będzie fajnie! - Aż podskoczyła z radości. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej podobał mu się ten pomysł. Czeka ich wspaniała przygoda i wszystkim zejdą z oczu. - Wiesz co - odezwał się, pochłonięty już przygotowaniem do wycieczki - zakradnę się do kuchni, tak żeby ciotka mnie nie zobaczyła, i poproszę Conchitę, żeby przygotowała nam jedzenie na piknik. Po kąpieli mężczyzna robi się głodny - wyjaśnił, naśladując głos i słowa ojca. - Dziewczyna pewnie też. Poczekaj tu na mnie. Wrócę najszybciej, jak się da. - Kiedy dotarli do jeziorka, oboje byli spoceni, zmęczeni i głodni. Tata mówi, że nie można pływać zaraz po jedzeniu - wyjaśnił Cole, gdy tylko usiedli w cieniu starego dębu. - Może cię złapać skurcz. - Co to jest skurcz? - To chyba coś, co żyje w wodzie. - Coś takiego jak krab? Cole kiwnął głową. - Chyba tak. Allison pochyliła się nad powierzchnią wody. - Ale skąd to coś wie, czy już jadłeś, czy nie? - Nie mam pojęcia. Ale tata mi tak powiedział. - Aha - odrzekła z rozczarowaniem w głosie. - Ale chyba możemy się czegoś napić - zaproponował Cole. - Och, to dobrze. Chłopiec wyjął z chlebaka dwie puszki soku, zapakowane przez Conchitę razem z kanapkami, chipsami i ciasteczkami.

15 - Trzymaj. Napijemy się i odpoczniemy przez chwilę, dobrze? Kiedy skończyli picie, Allison popatrzyła na niego z wyczekiwaniem. - To co teraz zrobimy? - Najpierw musimy się rozebrać. Dziewczynka popatrzyła na swoją koszulę, dżinsy i buty. - Ze wszystkiego? - zapytała niepewnie. - No jasne, że tak. Przecież chyba nie kąpiesz się w ubraniu, co? - Allison potrząsnęła przecząco głową. - Pływanie to podobna rzecz, tylko o wiele bardziej przyjemna - oświadczył Cole, siadając i zdejmując buty. Allison zrobiła to samo. Cole rozpiął suwak dżinsów i ściągnął je. Dziewczynka powoli zrobiła to samo. Cole podniósł się i zdjął koszulę. Ona tak samo. Stali oboje w samej tylko bieliźnie i skarpetkach, i patrzyli na siebie. Wreszcie Cole wzruszy! ramionami i odwróci! się do dziewczynki tyłem. Szybko zdjął slipki i skarpetki, położył je razem z resztą ubrania i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę wody. Allison zachichotała. Cole obejrzał się zaskoczony. - Co z tobą? Zakryła usta ręką, ale nie potrafiła opanować śmiechu. - Bo tak śmiesznie wyglądasz. - Nie śmieszniej niż ty. - Jesteś cały brązowy, tylko pupę masz białą. Ale te dziewczyny są głupie, - To dlatego, że się kąpałem. Wchodzisz w końcu do wody czy nie? Szybko zrzuciła resztę rzeczy i niepewnie podeszła do niego. Cole wziął ją za rękę i ostrożnie wprowadził do jeziorka. - Jaka zimna woda! - wykrzyknęła, kiedy dotknęła jej stopą. - Właśnie taka musi być - powiedział ze złością Cole. - Dlatego w gorące dni jest tu tak przyjemnie. Tak mówi mój tata. - Pociągnął ją za sobą, aż woda poczęła sięgać im do pasa. - Dobra, tyle wystarczy. Teraz, Allison, połóż się na plecach, tak jakbyś leżała w łóżku. - Ależ, Cole! Utonę! - Co ty mówisz, głuptasie! Przecież będę cię trzymać. - Ukląkł obok niej i wyciągnął wyprostowane ręce. - Nie dam ci utonąć. - Przysięgnij. Popatrzył jej prosto w oczy.

16 - Przysięgam. Allison ostrożnie pochyliła się do tyłu. Oczy jej się rozszerzyły. Cole trzymał ją przez cały czas. W wodzie była bardzo lekka. W końcu ośmieliła się i rozluźniła mięśnie. Unosiła się na wodzie. - Widzisz, że to nic trudnego? - Nic trudnego, bo mnie trzymasz - uśmiechnęła się. - Już nie. Mam ręce cały czas pod wodą, żeby w razie czego cię złapać, ale nawet cię nie dotykam. - Nie dasz mi utonąć? - Nie. - Poczekał chwilę, aż bardziej się rozluźniła. - Teraz odwróć się na brzuch, tak żeby twarz była w wodzie. - Nie! - Gwałtownie stanęła na nogi, z hałasem rozpryskując wodę. Cole wziął się pod boki. - Allison. Chcesz, żebym nauczył cię pływać, czy nie? Skinęła głową. - W takim razie musisz mieć do mnie zaufanie. - Przecież ci ufam - zapewniła go. - Więc rób to, co ci mówię. Przecież nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Dobrze o tym wiesz. Uśmiechnęła się do niego tak, że zapamiętał ten uśmiech na całe lata. - Wiem, Cole. - Hura! Allison! - Cole wybiegł z domu z radosnym okrzykiem. -Tata właśnie zadzwonił ze szpitala. Mam drugiego brata! Będzie miał na imię Cody. - Masz, co chciałeś - Allison uśmiechnęła się do niego z zadumą. - Chciałeś brata. - No, siostra też by nie była zła - przyznał. - A co powiedział Cameron, kiedy się o tym dowiedział? - Był rozczarowany - Cole skrzywił się w uśmiechu. - Cały czas miał nadzieję, że może urodzi się szczeniaczek. Roześmieli się oboje. - Naprawdę masz szczęście, Cole. Tak bym chciała mieć brata albo siostrę. Cole lekko dotknął jej ramienia. - Może nadejdzie dzień, kiedy twoje marzenie się spełni. - Wątpię - Allison potrząsnęła głową. - Kiedyś pytałam mamę. Powiedziała, że miała

17 problemy, kiedy ja się urodziłam, i że już nie może mieć więcej dzieci. - Och, Allison, tak mi przykro. - Mnie też. Była tak przygnębiona, że musiał natychmiast coś wymyślić, żeby poprawić jej humor. Od razu wpadł na świetny pomysł. - Masz ochotę popływać? - Teraz? - zapytała, patrząc w stronę wzgórz. - Dlaczego nie? Tata jeszcze długo nie wróci, a ciotka Letty tylko się ucieszy, że przestanę jej się plątać pod nogami. - Dobra - kiwnęła głową. - Polecę po kostium i zaraz się spotkamy. Upierała się przy noszeniu kostiumu, co tylko go śmieszyło, bo przecież i tak widział ją na golasa. Jego też zmusiła, żeby nakładał kąpielówki. Kto zrozumie dziewczyny? Cole był zadowolony z jej postępów. Całe lato, kiedy tylko mogli, wykradali się nad staw. Allison oswoiła się z wodą, przestają się jej bać, chociaż nadal nie lubiła zanurzać twarzy. Później siedzieli na brzegu i wrzucali do wody kamyki. - Wiesz co, Cole - odezwała się Allison. – Cieszę się, że mam ciebie. Jesteś dla mnie jak brat, którego tak mi brakuje. - A ty dla mnie jak siostra, której nie mam. - Wiesz, zawsze będę myśleć, że jesteś moim bratem. - I zawsze, kiedy będziesz w potrzebie, możesz na mnie liczyć. Pamiętaj o tym. Cole miał już czternaście lat, kiedy któregoś wieczora ojciec zatrzymał go po kolacji. - Synu, muszę z tobą pomówić. Chodźmy do biura. Cole popatrzył na mamę i resztę zgromadzonej przy stole rodziny. Nikt nie wyglądał na zaskoczonego. - Coś się stało, tato? - zapytał Cole ze zdziwieniem, ale ojciec tylko potrząsnął głową i podniósł się od stołu. Mama bez słowa zabrała się do zbierania naczyń. Cole wzruszył ramionami i podążył za ojcem. Weszli do biura. Ojciec gestem dłoni wskazał mu fotel stojący przy kominku. - Wiesz, synku - zaczął, kiedy obaj usiedli. - Czasami w życiu zdarzają się rzeczy, które trudno wytłumaczyć. - Co się stało, tato? - przeraził się Cole. - O co chodzi? - Tony i Kathleen otrzymali dzisiaj bardzo złą wiadomość. Lekarze stwierdzili u niej raka, którego nie da się operować. Dają jej tylko kilka tygodni życia.

18 Cole patrzył na niego jak skamieniały. - Czy to znaczy, że mama Allison umrze? - Tak, synu, na to niestety wygląda. Wiem, że przyjaźnisz się z Allison. Mieli zamiar powiedzieć jej o tym dzisiaj i prosili, żeby powiedzieć to również tobie. Łatwiej wtedy zrozumiesz, co ona przeżywa. Cole poczuł, że coś zaczyna dławić go w gardle. Nie mógł przełknąć śliny. - I lekarze nic na to nie mogą poradzić? - Niestety, już jest na to za późno. Kathleen już od jakiegoś czasu nie czuła się dobrze. Może gdyby wcześniej poszła na badania, dałoby się jeszcze coś zrobić. Ale nikt tego nie wie na pewno. Cole był zdruzgotany. Tak bardzo lubił panią Alvarez. Zawsze była dla niego taka miła, nigdy na niego nie krzyczała. Łzy napłynęły mu do oczu. - Wiem, że ciężko ci się z tym pogodzić, ale powinieneś się o tym dowiedzieć. Allison będzie potrzebna bratnia dusza. Ktoś, w kim ma przyjaciela. - Zawsze będę jej przyjacielem, tato. Zawsze. - Co ty widzisz w tym Rodneyu Snyderze? Cole siedział pod drzewem przy drodze prowadzącej do rancza. Podniósł się, gdy tylko dostrzegł odjeżdżającego chłopaka i zbliżającą się sylwetkę Allison. Szła do domu, w którym nadal mieszkała razem z ojcem. Nie mógł się nadziwić, że Tony pozwalał jej spotykać się z kimś tak dużo od niej starszym. Przecież Rodney był w jego wieku. Allison drgnęła na dźwięk jego głosu. Nie dostrzegła Cole'a wcześniej. - A co? On przynajmniej mnie zauważa i umawia się ze mną na randki. - Co chcesz przez to powiedzieć? Ja przecież też ciebie zauważam. Allison odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu. - No powiedz, nie zauważam cię? -powtórzył, idąc za nią. Zerknęła na niego przez ramię. - Jak mógłbyś mieć chwilę czasu dla mnie, skoro spotykasz się z tyloma dziewczynami? Całe szczęście, że twoja mama nie ma pojęcia, z kim się umawiasz. - Nie mówimy teraz o mnie, ale o tobie. - A ja wcale nie mam ochoty z tobą rozmawiać - odrzekła, nie zatrzymując się. - Wiem o tym od sześciu miesięcy, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego. Co ja ci takiego zrobiłem? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi!

19 Zatrzymał się. Znajdował się teraz kilka kroków za nią. Allison odwróciła się do niego. Jasne światło księżyca wyraźnie oświetlało ich twarze. Cole stał nieruchomo, w lekkim rozkroku, z rękami zwisającymi po bokach. Allison powoli podeszła do niego. - Nie przychodzi ci do głowy, dlaczego, co? - zapytała po chwili milczenia. Potrząsnął przecząco głową. - Znam ciebie, odkąd sięgam pamięcią i wydaje mi się, że wiem o tobie wszystko. Ale ty nie znasz mnie ani trochę - powiedziała wreszcie. - To nieprawda. Wiem o tobie więcej niż ktokolwiek inny. - Umilkł na chwilę i dodał: - Chyba że nadal pływasz na golasa z każdym chłopakiem, jakiego poznasz. - Przestań. Miałam wtedy osiem lat. Nie dasz mi o tym zapomnieć? - Chyba nie - uśmiechnął się. - To najlepszy sposób, żeby cię rozzłościć. Trudno się oprzeć takiej pokusie. Znów ruszyła do przodu. Zatrzymała się przy drewnianym płocie zagrody. - Nie wiesz nic o tym, co czuję i co myślę. Ciągle jestem dla ciebie małą trzpiotką, dziewczynką, która jak piesek włóczyła się za tobą po podwórku. - A więc o to ci chodzi? Uważasz, że wcale nie doceniałem tego, że żyliśmy w przyjaźni? - Tak! Nie! Och, już sama nie wiem. Chodzi o wszystko. Mam już dość tych dziewczyn, które wychodzą ze skóry, żeby się ze mną zaprzyjaźnić w nadziei, że je tu zaproszę. Ty jesteś kimś - starostą roku, kapitanem drużyny futbolowej, najlepszym uczniem. Nie dość, że jesteś Callawayem z t y c h Callawayów, to jeszcze musisz być najlepszy we wszystkim! Co w tym złego? - Nic! Po prostu tacy powinni być Callawayowie. - Więc nie widzę problemu. - Ty nie widzisz, oczywiście. - W takim razie może spróbujesz mi wszystko wyjaśnić tak, żebym zrozumiał. Odwróciła się i popatrzyła na pole. - Dlaczego na mnie czekałeś? - Bo martwiłem się o ciebie. - Dlaczego? - zapytała, nie patrząc na niego. - Bo ten Snyder ma kiepską reputację, jeśli chodzi o dziewczyny. Nie chciałem, żeby posunął się z tobą za daleko. Popatrzyła mu prosto w oczy.

20 - W twoich ustach to brzmi naprawdę śmiesznie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Myślisz, że tylko Rodney ma taką opinię? To przecież o tobie jest głośno. A ja muszę wysłuchiwać różnych historii opowiadanych szeptem przez starsze dziewczyny. A młodsze umierają z ciekawości, czy dobrze całujesz. - Co takiego? - Dziś wieczorem Rodney też mnie o to zapytał, kiedy kazałam mu trzymać ręce przy sobie. Skoro pozwalam tobie, to dlaczego jemu odmawiam. - Uniosła wyżej głowę i w świetle księżyca błysnęły ślady łez na policzkach. - Allison, nie płacz - poprosił, biorąc ją w ramiona i przyciągając do siebie. - Znajdę tego sukin... - urwał na moment. - Jutro go złapię i zleję na kwaśne jabłko. Jak on śmiał tak powiedzieć! - Przecież wszyscy uważają, że śpimy ze sobą, nie wiesz o tym? - wykrztusiła stłumionym głosem. - Sądzą, że taka po prostu jest moja rola. Mój tata jest zarządcą, a ty synem właściciela. To dogodny układ. Kto to powiedział? Muszę to wiedzieć. Porozmawiam z każdym z nich na osobności. Wyjaśnię im... - Nikt ci nie uwierzy, Cole. Nie rozumiesz? Nikt nie uwierzy w ani jedno twoje słowo, bo dobrze wiedzą... wiedzą, co ja do ciebie czuję. Wszyscy oprócz ciebie. Zamarł ze zdumienia, popatrzył z góry na czubek jej głowy przytulonej do jego piersi. Nie, to niemożliwe, żeby to powiedziała. Z pewnością... - Allison? Nie odpowiedziała. - Popatrz na mnie, proszę. Powoli podniosła głowę i spojrzała na niego. Łzy płynęły jej po policzkach. Przepełniło go nagłe uczucie ogromnej tkliwości. Przecież to Allison - dziewczynka z włosami związanymi w kucyki, ubrana w dżinsy i kowbojki, która przez tyle lat chodziła za nim krok w krok. Allison - jego przyjaciółka i jego ukochana. - Och, dziecko, a ja nic nie wiedziałem - wydusił głosem zdławionym z przejęcia. - To nie ma znaczenia - odrzekła, odwracając wzrok. - Nie ma znaczenia - zaśmiał się cicho. - Jasne, że nie. - Posłuchaj, nieprzystępna panno Alvarez. Dla mnie to ma ogromne znaczenie. Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?

21 - Bo byłeś zbyt zajęty innymi dziewczynami. - Czy dobrze wydaje mi się, że jesteś zazdrosna? - Nie! - Co w takim razie będzie, jeśli ci powiem, że żadna z tych dziewczyn ani trochę się dla mnie nie liczy? Jeśli powiem, że jest tylko jedna, która ma dla mnie znaczenie i z którą zawsze chciałem dzielić życie? Znów popatrzyła na niego wzrokiem pełnym napięcia. - Cole, przestań się ze mną droczyć, proszę. Jeśli nasza przyjaźń kiedykolwiek dla ciebie coś znaczyła, to nie wykorzystuj jej teraz przeciwko mnie. Pochylił się i delikatnie musnął jej usta. To był ich pierwszy pocałunek. Allison na moment zamarła, po chwili drgnęła i gwałtownie się od niego odsunęła. - Co się stało? Nie chciałaś, żebym cię pocałował? - Przestań mnie pocieszać, jakbym nadal była dzieckiem. Dobrze wiem, że traktujesz mnie jak siostrę. - Ach, o to chodzi - uśmiechnął się. - Nie podobał ci się mój braterski pocałunek. A co powiesz na ten? Włożył w niego wszystkie uwodzicielskie umiejętności, jakie zdobył w ciągu dwóch ostatnich lat. Początkowo starał się pilnować, żeby nie spłoszyć Allison, ale kiedy tylko dotknął jej ust, stopniała w jego objęciach. Kiedy w końcu złapał oddech, oboje drżeli. - Teraz już lepiej idź. Tony zacznie się martwić o ciebie. - Ale, Cole... - Naprawdę, idź już. Musimy się mieć na baczności, żeby nie posunąć się za daleko, zanim nadejdzie pora. Przede mną są jeszcze cztery lata w szkole na Wschodzie. Ty też musisz skończyć szkołę i iść do college'u. Dopiero potem... - Cole, o czym ty mówisz? - O tym, że od dziś jesteś moją dziewczyną. Jesteś moja. Nie chcę, żeby ktoś inny cię tknął, ale sam też nie wykorzystam twojego braku doświadczenia. Słuchasz mnie? Jesteś jeszcze za młoda. Poza tym mamy przed sobą dużo czasu. Przed nami całe życie. - Czy to znaczy, że mówisz poważnie? - Tak, to właśnie znaczą moje słowa. - I już nie będziesz się więcej spotykać z Darlene ani Peggy Sue, ani z Jennifer? Cole uśmiechnął się. - Nie miałem pojęcia, że o tym wiesz. - Wiem o wszystkim, co robisz.

22 - Trudno mi w to uwierzyć, ale niech tak będzie. Czy zechcesz pójść ze mną na bal maturalny? - Naprawdę? Jasne! - Wspaniale. Teraz już idź do domu. Szybko musnął wargami jej policzek, okręcił się na pięcie i pognał do swojego domu. Trudno było się oprzeć pokusie, jaką było całowanie się z Allison. Ale musi poczekać. Do chwili aż ta mała zostanie jego żoną. Już i tak czekał na nią tyle czasu. Co przy tym znaczy jeszcze kilka lat? To był najczarniejszy dzień jego życia. Wyszedł z domu tylnym wyjściem. Nie chciał nikogo widzieć, z nikim rozmawiać. Od razu po powrocie z cmentarza zdjął czarny garnitur. Włożył spłowiałe dżinsy, starą koszulę i zniszczone kowbojskie buty. Poszedł do stajni, gdzie miał swojego konia, czterolatka, którego dostał od ojca dwa lata temu, po skończeniu szkoły średniej. Osiodłał go wprawnie, wskoczył na niego i ruszył przed siebie. Miał już dosyć tych wszystkich ludzi, powtarzających na okrągło te same rzeczy. Nie mógł patrzeć na pełne bólu i niedowierzania buzie Camerona i Cody'ego. Nie mógł dłużej znieść ciotki Letty, bez przerwy powtarzającej, jak to ciągle upominała brata, żeby nie jeździł tak szybko, ale on nigdy jej nie słuchał. Sam nie wiedział, ile czasu spędził w siodle. Możliwe, że kilka godzin. Gdyby go ktoś zapytał, gdzie był, nie potrafiłby odpowiedzieć. To była ostatnia przejażdżka z ojcem. - Tato, jak mogłeś mi to zrobić? - pytał na głos. - Tak bardzo jesteś mi teraz potrzebny. Zawsze mogłem na ciebie liczyć, zawsze byłeś przy mnie. Pamiętasz, jak jeździliśmy konno, tak jak teraz, tylko ty i ja? Odpowiadałeś na wszystkie pytania, jakie ci zadawałem, nawet te całkiem głupie. Nauczyłeś mnie być dumnym z naszego dziedzictwa, z naszej ziemi, z tego, że jestem przedstawicielem dynastii Callawayów. Nie zapłakał, kiedy ciotka zatelefonowała do college^ na Wschodzie, gdzie uczył się od dwóch lat, i powiedziała mu o wypadku. Nie uronił łzy, kiedy przyjechał do domu i zobaczył zdruzgotaną rodzinę i pracowników rancza. Teraz on był głową rodziny. Przyjął setki osób, które przybyły, żeby złożyć kondolencje po śmierci ojca, legendarnej postaci Teksasu. Niewzruszony stał przy podwójnym grobie rodziców i w milczeniu patrzył, jak układają ich na wieczny spoczynek. Czuł się dojmująco samotny, mimo obecności braci, stojących obok niego, mimo

23 zgromadzonego na cmentarzu tłumu. Cios spadł na niego znienacka. Nie był na to przygotowany. Ojciec był w swoich najlepszych latach, nic nie zapowiadało jego śmierci. Nie powinien umierać. Nie teraz. Cole nie chciał zajmować jego miejsca. Nie chciał być głową rodziny. Zostało mu jeszcze dwa lata do ukończenia college'u, potem studia. Jego kariera została starannie zaplanowana, wszystko było obmyślone. Był pupilkiem ojca i chciał iść w jego ślady. Ale jeszcze nie teraz, na Boga! Jeszcze nie teraz! Wierzchowiec zatrzymał się nad strumieniem. Cole rozejrzał się wokół. To było dawne sekretne miejsce, gdzie przychodził się kąpać. To tutaj, kiedy był małym chłopcem, przywiózł go ojciec. Tu nauczył go pływać i tłumaczył mu, na swoim przykładzie, co to znaczy być mężczyzną. Teraz to była zamknięta karta. Mógł liczyć już tylko na siebie. Zeskoczył na ziemię. Był już październik, ale dzień był wyjątkowo ciepły. Usiadł na brzegu, zdjął buty i skarpetki. Chciał tylko zanurzyć stopy, by je ochłodzić, ale zmienił zdanie. Szybko ściągnął ubranie i wskoczył do wody. W ciągu ostatnich lat razem z ojcem pogłębili i poszerzyli jeziorko. Stało się zbiornikiem wody, gdzie czasami przyprowadzano bydło. Teraz wspomniał dawne szczęśliwe chwile, kiedy bywał tu z ojcem... i Allison. Widział ją na pogrzebie. Przyszła razem ze swoim ojcem. Nie mieli okazji do rozmowy. Z trudem przeżył rozstanie z nią, kiedy w sierpniu wyjeżdżał do szkoły. Był za to zły na siebie. Nie chciał, by ktokolwiek miał wpływ na jego życie. Nawet ona. To dlatego nie zabrał jej teraz na tę przejażdżkę. Czuł się bezbronny, rana była zbyt świeża, by mógł panować nad swoimi uczuciami. Pływał zapamiętale aż do chwili, kiedy poczuł się zupełnie wyczerpany. Nie miał już siły. Powoli ruszył do brzegu. Dopiero wtedy dostrzegł Allison. Siedziała przy jego ubraniu i patrzyła na niego. - Pomyślałam sobie, że może tutaj cię znajdę - odezwała się cicho, kiedy zatrzymał się na jej widok. - Co ty tu robisz? - Martwiłam się o ciebie. - Niepotrzebnie, - Nie ruszył się z miejsca, stojąc po pas w wodzie. - Sam dam sobie radę. - Nigdy nie mówiłam, że nie dasz sobie rady - powiedziała, nie szykując się do odejścia. Uniósł ręce, odgarnął do tyłu włosy. - Allison, posłuchaj mnie. Darujmy sobie na razie tę rozmowę. Nie jestem odpowiednio

24 ubrany. Może spotkamy się później, w domu? - Nie zaskoczysz mnie niczym, czego bym wcześniej nie widziała - uśmiechnęła się lekko. Nie był w nastroju do żartów. - W porządku - powiedział i ruszył w jej stronę. Dobrze wiedział, jak wyglądał. Zmężniał w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie pracował fizycznie, więc zaczął chodzić na gimnastykę, żeby być w dobrej formie. Nie zdziwił go widok jej nagle rozszerzonych ze zdumienia oczu - doskonale wiedział, że nie jest już dziesięcioletnim dzieckiem, a dwudziestoletnim mężczyzną. Allison pospiesznie odwróciła wzrok, spojrzała na otaczające ich drzewa. Cole poczekał chwilę, żeby przeschnąć, włożył dżinsy i wyciągnął się na trawie obok niej. Podłożył pod głowę ramiona i zamknął powieki. Chyba zasnął, bo kiedy znów otworzył oczy, na jeziorko zaczynały kłaść się cienie, a lekki wiatr łagodnie kołysał liśćmi na drzewach. Allison leżała obok niego pogrążona we śnie. Już kilka razy w życiu widział ją śpiącą. Zazwyczaj było to wtedy, kiedy ojcowie zabierali ich ze sobą pod namiot. Obaj lubili wyjeżdżać, a dzieciaki przepadały za tymi wyprawami. Od tamtych wyjazdów minęło parę lat. Teraz śpiąca obok niego Allison w niczym nie przypominała umorusanej dziewczynki z kucykami. Wpatrywał się w nią uważnie. Miała jasną, podobną do płatka magnolii cerę, ciemne, lekko uniesione brwi, które nadawały jej twarzy wyraz łagodnego zdziwienia. Drugie czarne rzęsy ocieniały zaróżowione policzki. Z trudem zwalczył pokusę, by przesunąć koniuszkiem palca po linii jej nosa. Pełne usta miały barwę malin. Na pamięć znał ich smak. W ciągu dwóch ostatnich lat, odkąd pocałował ją po raz pierwszy, spędzili wiele godzin na niewinnych pieszczotach, cudownym, pełnym uniesienia wzajemnym poznawaniu się i oswajaniu ze sobą. Nigdy nie wykorzystał swojego doświadczenia. Zawsze wiedział, kiedy się zatrzymać. Nagle przepełniło go jakieś nieokiełznane pragnienie, by znów poczuć smak jej ust. Pochylił się nad nią i lekko, z czułością, dotknął jej warg. Poruszyła się. Cole popatrzył na jej pełne piersi. Była piękną dziewczyną. Przesunął wzrokiem po bujnych błyszczących czarnych włosach, wąskiej talii, krągłych biodrach. Miała nogi wąskie w kostkach, o pięknie wysklepionych stopach. Tak bardzo jej pragnął. Znów ją pocałował. Kiedy oderwał usta od jej warg, z trudem złapał oddech.

25 Allison uniosła się lekko i, nie otwierając oczu, objęła go mocno. Przyciągnął ją do siebie. Westchnęła, kiedy zaczął ją całować. Na moment rozluźnił uścisk, by mogli zaczerpnąć powietrza. Otworzyła oczy i popatrzyła na niego. Wydało mu się, że w ich głębi odbija się jej dusza. - Och, Cole, tak bardzo mi ciebie brakowało - wyszeptała, przesuwając dłonią po jego piersi. Jej dotyk palił go żywym ogniem. - Zimno ci - stwierdziła Allison. - Nie, cały płonę. - Udowodnij mi to - odrzekła z uśmiechem. Oboje wiedzieli, że dzisiaj będzie inaczej. Dzieciństwo zostało za nimi. Rozpiął jej bluzkę i stanik, położył głowę na jej piersi. Słyszał oszalałe bicie serca dziewczyny, zdyszany oddech. Zamarł, kiedy sięgnęła do zamka jego dżinsów. - Allison? Jesteś pewna? Przycisnęła mocniej jego głowę. - Tak, Cole. Jak nigdy dotąd. Nie padło ani jedno słowo. Oswobodzili się z krępujących ich ubrań, przywarli do siebie, świat wokół nich zawirował. Allison była jak żywe srebro w jego ramionach. To zatracała się w pieszczotach, to znów umykała, kiedy do głosu dochodziła nieśmiałość. Z rozjaśnioną twarzą popatrzyła mu prosto w oczy, kiedy uniósł się nad nią. Przyciągnęła go do siebie, oplotła nogami. Cofnęła się, ale nie pozwoliła mu odejść. Znów z mocą przyciągnęła go do siebie. Należała do niego. Po raz pierwszy w życiu była naprawdę jego dziewczyną. Jego ukochaną, jedyną. Poddała się mu, płynęli razem w szaleńczym rytmie, aż do ostatecznego spełnienia, aż do bólu, do nieprzytomnej radości przemieszanej ze smutkiem, poczuciem jedności i nagłą samotnością. Przez kilka chwil rozkoszował się niespodziewanym szczęściem, zapomniał o wszystkim. Dopiero kiedy powrócił na ziemię, znów przepełnił go ból, przed którym uciekał. Położył się na boku, przyciągnął dziewczynę do siebie. Nie mógł już powstrzymać płynących po twarzy łez. Nie miał już sił dłużej walczyć ze sobą. Bolesne łkanie wstrząsało jego ciałem. Mocno objęci leżeli na brzegu. Allison przytuliła go do siebie, dzieląc z nim jego ból. Zaczynało zmierzchać, kiedy Cole nieco doszedł do siebie. Popatrzył na Allison, leżącą w